Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatnia część trylogii o Zosi Knyszewskiej. Życie głównej bohaterki staje się tak sensacyjne jak otaczająca ją rzeczywistość. Świat rozwijającego się drapieżnie kapitalizmu, którego reguł niełatwo się nauczyć, szczególnie wrażliwej kobiecie, i w którym wszystko dzieje się jakby szybciej i intensywniej. Świat też ten stwarza takie zagrożenia, o których do tej pory Zosia nie miała żadnego pojęcia.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Hanna Cygler
Przyszły niedokonany
Warszawa 2023
Pamięci Jacka
Rozdział pierwszy
Opierałam się na rękach, unosząc do tyłu lewą nogę. I raz, i dwa, i trzy. I jeszcze raz... – to dla mięśni brzucha. Myślałam, że chyba je sobie rozerwę, ale nie chciałam się poddawać. Skoncentrowałam wzrok na oświetleniu sali i udało mi się doliczyć do stu.
– Nie takie zamachy. Wolniej i dokładniej – zwróciła się do mnie instruktorka.
Teraz rozrywało mi płuca, ale kiedy przypomniałam sobie, że schudłam już siedem kilo i do wymarzonej wagi brakowało mi tylko trzech, ponownie zebrałam siły.
– Ale z ciebie siłaczka – podsumowała moja przyjaciółka Julka po skończonych zajęciach z callaneticsu. – Coś ty sobie postanowiła?
– Postanowiłam, że już nigdy w życiu nie będę miała kłopotów z nadwagą – odpowiedziałam i spojrzałam na szczuplutką figurę Julki.
Można było się zastanawiać, dlaczego ona z kolei tak się męczy. Wydawało mi się, że chodzi ze mną na te zajęcia, aby od czasu do czasu wyrwać się z domu. Wprawdzie ona i Kuba byli bardzo szczęśliwym, bezdzietnym małżeństwem, ale czasem wstępował w Julkę pewien niepokój i wtedy zachowywała się niezbyt konwencjonalnie. Podczas gdy Kuba przebywał w podróży służbowej, potrafiła pojawić się u mnie z ogromnym pudełkiem lodów i przez godzinę rozprawiać o spektaklach teatralnych, jakie ostatnio widziała. Z tego powodu wielu znajomych uważało ją za trochę zbzikowaną, ale ja, znając ją od podstawówki, podejrzewałam, że ostatnie ekscentryczne wybryki Julki są jedynie reakcją na jej niespełnione macierzyństwo.
– Znowu idę do szpitala w następny poniedziałek – oznajmiła, kiedy przebierałyśmy się w szatni. – Kolejny zabieg. Nie zliczę już chyba, ile tego było. Najpierw lekarstwa, hormony, a teraz kroją gdzie popadnie. Już mi jest wszystko jedno. Czy to nie pech, kiedy ma się brata ginekologa?
Biedna. Wprawdzie mnie również nie dawano już szans na powtórne macierzyństwo, ale przecież miałam moją Wiktorię.
– Pomóc ci w czymś?
– Jedynie w namówieniu Kuby na adopcję. Uparł się, że nie i koniec dyskusji. Faceci są straszni.
Sama najlepiej o tym wiedziałam.
Wyszłyśmy na ulicę Wajdeloty. Wreszcie zaczęło świecić słońce i natychmiast wystawiłam do niego twarz. Prawdziwa wiosna. Potrząsnęłam moimi „nowymi” włosami, które fascynowały mnie już od trzech tygodni. Nie dość, że fryzura miała krótki i modny fason, to teraz jeszcze zmieniłam kolor z ciemnokasztanowego na jasny blond. Siedziałam oniemiała przed lustrem, patrząc na ten efekt pracy fryzjerskiej, ale przecież sama to sobie wymyśliłam, zainspirowana sugestiami wizażystki, którą odwiedziłam tydzień wcześniej. „Dla pani typu urody to jest najlepszy odcień”, powiedziała, przekazując mi przy tym tysiąc innych porad, jakie z całym samozaparciem zdecydowałam się wcielać w czyn. Rozpoczęłam od rozdania połowy starej garderoby i używanych dotychczas perfum. Zdecydowałam się zacząć zupełnie nowe życie. Teraz wraz z Julką raźnym krokiem defilowałam ulicą w krótkiej czarnej spódniczce i wiśniowym żakieciku do pasa i z nagłą przyjemnością zauważyłam spojrzenia mężczyzn.
– Czy wiesz, że wyglądasz najwyżej na dwadzieścia osiem lat? – zauważyła Julka.
A zatem na siedem lat młodszą. Zupełnie niezły wynik, jeśli pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu było całkiem odwrotnie.
– I wreszcie zaczynam się znowu tak czuć – odpowiedziałam. – Nie wiem jednak, jak długo to potrwa – westchnęłam.
– A czy coś się znowu stało? – zainteresowała się.
– Dzisiaj wieczorem przyjeżdża Krzyś i boję się tego, co mogę od niego usłyszeć. Zdaje się, że zupełnie nie może się porozumieć ze swoim ojcem.
Krzyś przyjechał do Witka z Kanady przeszło miesiąc temu i rozpoczął naukę na kursach przygotowujących do egzaminów wstępnych. W lipcu miał zdawać na ekonomię w Szkole Głównej Handlowej. Matematyka szła mu znakomicie, gorzej było jednak z geografią. Po kilku rozpaczliwych telefonach, które wykonał do mnie, postanowiłam, że zaproszę go do siebie na weekend. Teraz, kiedy miałam duże mieszkanie, mógłby bez kłopotu nawet zamieszkać u mnie na stałe. Tylko że z pewnością Witek by się nie zgodził...
– Wpadniesz do mnie na kawę? – spytałam Julkę. – Tylko po drodze zabiorę Wiktorię z przedszkola.
– Chętnie. Mam dzisiaj luzy w pracy – zgodziła się.
Po drodze opowiadała mi o swym zajęciu w nowej rozgłośni i wspólnie przypominałyśmy sobie różne historie z czasów, kiedy to pracowałyśmy razem w radiu.
Wiktoria wychodziła z przedszkola z miną cierpiętnicy. Nie znosiła go i bardzo tęskniła za dziećmi z Warszawy. Byłam już teraz całkiem zdecydowana, że wyślę ją do szkoły o rok wcześniej. Od dwóch miesięcy woziłam ją również na lekcje gry na pianinie – przynajmniej z tego wydawała się zadowolona. Buzia jej się natychmiast rozjaśniła, gdy ujrzała swoją ulubioną ciocię Julę i gdy się dowiedziała, że wieczorem przyjeżdża jej brat. Krzyś w jej hierarchii zajmował drugie miejsce po Witku i dlatego Wiktoria najbardziej cierpiała, gdy czasem stawała się świadkiem kłótni pomiędzy najbardziej ukochanymi osobami.
– Opowiem Krzysiowi, jak mnie tata nauczył jeździć na nartach w tym roku. Ciekawa jestem, czy Krzyś też umie.
Wiktoria spędziła wakacje zimowe z Witkiem w Zakopanem i była niesłychanie dumna ze swych postępów narciarskich. Wanda i John, którzy przebywali tam wraz z nimi, byli zaskoczeni sportowymi wyczynami wnuczki. „Gdyby mieszkała w górach, mogłaby zostać zawodniczką”, cieszyła się Wanda, która niewiele miała powodów do radości podczas tego urlopu.
– A ciekawa jestem, która z nas szybciej dobiegnie do domu? – spytała Julka i oczywiście natychmiast rzuciłyśmy się wszystkie przed siebie.
Mój dom. Mój kolejny dom znajdował się na bocznej ulicy od Chrobrego, zaledwie dziesięć minut spacerem od mieszkania moich rodziców. Sama załatwiłam wszystkie formalności związane z jego zakupem. Najpierw już pod koniec grudnia wymówiłam lokatorom z Mariackiej i w ciągu dwóch miesięcy zorganizowałam zamianę. Moje nowe mieszkanie było większe, trzypokojowe, a jego stan techniczny zupełnie zadowalający, ale niewątpliwie jego główny atut stanowiło usytuowanie w pobliżu rodziców i morza. Z Warszawy nie zabrałam zbyt wielu rzeczy, gdyż w Gdańsku czekały na mnie moje własne meble. Prawdę mówiąc, od ubiegłego grudnia nie weszłam już do naszego mieszkania na Solcu, wysłałam jedynie Witkowi faksem listę rzeczy moich i Wiktorii, które chciałabym ze sobą zabrać, prosząc o ich przesłanie pocztą. Przywiózł je osobiście.
– Kiedy zdążyłaś się tak urządzić? – pytała zaskoczona Julka, oglądając wnętrze pełne błękitów z nielicznymi akcentami głębokiej czerwieni.
– Jeszcze nie zdążyłam. Jest pełno braków, ale starałam się zrobić wszystko jak najprędzej. To teraz takie proste. W sklepach jest tyle różnych towarów, a ja przecież nie pracuję codziennie.
Nie miałam stałej pracy, ale postanowiłam, że rozkręcę z całych sił moją tłumaczeniową działalność gospodarczą. Dlatego pierwszymi moimi inwestycjami były: nowy komputer z drukarką i telefon z faksem. Miałam teraz w osobnym pokoju własne biuro, gdzie mogłam trzymać wszystkie dokumenty. I teraz po raz pierwszy zaczęłam uzyskiwać pewne dochody.
– Twoje stare meble – zauważyła Julka.
Meble mojej cioci Stasi przetrwały już dwie przeprowadzki i miałam nadzieję, że będzie to ich ostatni przystanek. Tymczasem przekazałam jeden z foteli do renowacji, licząc, że w przyszłości uda mi się zadbać o cały zestaw.
Wiktoria wpadła do swojego pokoju i zaczęła wyciągać z szafek wszystkie rysunki, które zamierzała pokazać Krzysiowi.
– Naprawdę, można cię, Zosiu, podziwiać, że wszystko potrafiłaś sobie zorganizować, i to w tak krótkim czasie.
W normalnych warunkach zapewne nie byłoby to możliwe, bo po co się aż tak męczyć. Jednak dla mnie nie była to zwyczajna sytuacja i dlatego z dużym samozaparciem harowałam codziennie od wczesnych godzin rannych przy urządzaniu naszego mieszkania.
– Szkoda, że nie chcesz wrócić do radia – powiedziała Julka. – Mogłabym ci załatwić pracę.
– Wiesz, jaka jestem wdzięczna tobie i Kubie za wszystko, co dla nas zrobiliście, ale przez pewien czas spróbuję być niezależna.
Wypiłyśmy z Julką kawę i moja przyjaciółka zaczęła się zbierać do wyjścia.
– Wpadnij do nas w sobotę. Zaprosiliśmy dość fajne towarzystwo. Będzie też dwóch singli. Mogłabyś się umówić z którymś.
Popatrzyłam na nią z półuśmiechem. Wiedziała przecież dobrze, jaka mogłaby być moja odpowiedź, ale podziwiałam ją za wytrwałość.
– Przyjdzie taki czas – zanuciłam, zamykając za nią drzwi.
Z pewnością jednak jeszcze nieprędko. Wciąż czułam się zraniona i dziwiło mnie trochę, że inni tego nie wyczuwają.
Krzątałam się pospiesznie po domu, aby przygotować kolację dla Krzysia i pościelić mu łóżko w moim „biurze”. Wiktoria zamierzała czekać na brata, ale wkrótce po „Wiadomościach”, ziewając, sama stwierdziła, że chyba nie da rady, i gdy przeczytałam jej do snu bajkę, prędko zasnęła.
O pół do dziesiątej zadzwonił telefon. Witek.
– Zosia? Krzysiek przyjechał?
– Powinien się lada moment pojawić. Coś się stało?
Witek zaklął.
– Tyle razy mówiłem mu, żeby nie zapomniał zabawek dla Wiktorii, tych, których nie zabrałem poprzednio, ale gówniarz ciągle robi mi na złość.
– Chyba przesadzasz. Po prostu zapomniał.
– A ty, oczywiście, bronisz go. Przekaż mu moje serdeczne podziękowania. Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej. Poproszę, żeby zadzwonił do ciebie.
– To może jutro, bo teraz wychodzę.
Odkładałam słuchawkę z bijącym sercem, jak zwykle po każdej rozmowie z nim. Nie powinno mnie to w ogóle obchodzić, że wychodzi z domu o tak późnej porze. Nagle usłyszałam głos Witka:
– Brak mi ciebie.
Nie odezwałam się ani słowem, tylko odwiesiłam słuchawkę. Dlaczego on mi to cały czas robił? Całe szczęście, że nagle zadzwonił dzwonek u drzwi. Krzyś Halman, syn Witka i Marty mieszkającej w Kanadzie. Nie widziałam go prawie od dwóch lat. Mój Boże, jaki on był podobny do Witka. Taka sama sylwetka, choć może parę centymetrów od niego wyższy, to samo spojrzenie, tylko kolor włosów inny i te dołeczki w policzkach odziedziczone po Marcie. Piegi mu jednak zupełnie zniknęły. Stał teraz przede mną wyraźnie zaskoczony.
– Czy to ty?
Dotknęłam ręką włosów.
– Jak najbardziej, to ja. Widzisz, przejęłam się twoimi dawnymi zabiegami fryzjerskimi i również postanowiłam wypróbować coś radykalnego. Nie przywitasz się ze mną? Nie wiedziałam, że nagle zrobisz się pod tym względem konserwatywny jak twój ojciec.
Krzyś się żachnął i ucałował mnie w policzki.
Bardzo się cieszyłam z tej wizyty i liczyłam, że już tego samego wieczoru będziemy mogli omówić wszystkie wydarzenia od naszego ostatniego spotkania. Miałam wprawdzie na myśli studia Krzysia, jego ubiegłoroczną pracę w Anglii i kurs przygotowujący, ale jego interesowało zupełnie coś innego.
– Mam dla ciebie pieniądze od ojca... – Nagle się zawahał. – Cholera, zapomniałem zabawek dla Wiktorii! – wykrzyknął i jak zwykle, gdy się zdenerwował, słychać było obcy akcent.
Powiedziałam mu, że Witek dzwonił już w tej sprawie i nie ma się czym martwić. Ściągnie się te zabawki następnym razem, a Wiktoria będzie musiała bez nich jakoś przeżyć.
– I tak ich ma za dużo – skomentowałam. – A pieniądze zabierz z powrotem. Mówiłam już twojemu ojcu, że ich nie chcę.
– Weź je, bo inaczej znowu będzie miał do mnie pretensje.
Spytałam więc Krzysia, czy on sam dostaje jakieś pieniądze od Witka, ale potrząsnął tylko głową.
– Mam swoje oszczędności z Anglii. Babcia też mi trochę dała.
Czułam, jak wzbiera we mnie złość. Jak Witek mógł tak traktować własnego syna. Popatrzyłam na pięćdziesiąt milionów leżących na stoliku obok piwa Krzysia. Sporo się tego już uzbierało od stycznia.
– Wobec tego ty weźmiesz te pieniądze.
Krzyś nie chciał i zawzięcie oponował.
– To ja ci je daję, a nie twój ojciec. Może się kiedyś zdarzyć, że ty mi pomożesz, jeśli będę tego potrzebować. Bardzo cię proszę. Przecież jesteśmy przyjaciółmi.
Krzyś spojrzał mi w oczy i w końcu ustąpił.
– Boję się aż spytać, jak ci się z nim mieszka.
Chłopak milczał chwilę, a potem wolno powiedział:
– Myślałem, że jak będę studiował w Warszawie, to ty też będziesz tam mieszkać. Już kiedyś nie dotrzymałaś słowa. Siedem lat temu też obiecywałaś, że cię spotkam.
– Przepraszam cię, Krzysiu, że to tak wyszło. Naprawdę nie chciałam.
Dopił piwo.
– Wiem, że to nie twoja wina. Tylko jego. Wtedy to też była jego wina. Nienawidzę go.
Przerażona tymi słowami zerwałam się z kanapy.
– Jak możesz mówić takie rzeczy o własnym ojcu?!
Krzyś stanął przede mną, patrząc mi intensywnie w oczy. Jak on może nienawidzić Witka – to samo spojrzenie, ten sam kolor oczu...
– A ty go pewnie nadal kochasz po tym, co ci zrobił. Jak cię zdradził...
Nagle czuję, że mam trudności ze złapaniem oddechu.
– Skąd ty...
– Bo mi się sam do tego przyznał, kiedy się upił. Dość często się to zdarza.
– Witek pije? – Czuję teraz znów ten okropny ból serca.
Krzyś patrzy na mnie z politowaniem.
– Ty go kochasz, a on nigdy nie kochał nikogo.
Tego już za wiele. Muszę zaprotestować, ale nie mogę wydobyć z siebie głosu.
– Ani mojej matki, ani ciebie. Może jedynie Wiktorię.
Odwróciłam się od Krzysia w stronę okna wychodzącego na cmentarz na Zaspie. Czułam, jak po policzkach spływają mi łzy, łzy, o których myślałam, że wyschły mi już na zawsze. Płaczę po raz pierwszy od ubiegłego grudnia...
Jechałam do Gdańska moim małym fiatem i mniej więcej co pół godziny musiałam się zatrzymywać, bo łzy całkowicie przesłaniały mi widoczność. Jednak te postoje na niewiele się zdawały. Gdy tylko wyłączałam silnik i opierałam głowę na kierownicy, łzy lały się jeszcze obfitszym strumieniem. Przepełniało mnie wrażenie nierealności. To przecież nie mogło mi się przytrafić. Ale przytrafiło się... I za każdym razem, gdy zamknęłam oczy, widziałam przed sobą Witka ubranego w granatowy szlafrok i Irenkę wychodzącą z łazienki w ręczniku. W połowie drogi uznałam, że nie dam rady dalej jechać, i zatrzymałam się przy pobliskim motelu.
– Czy są wolne pokoje? – spytałam recepcjonistę, zapewne zdziwionego widokiem mojej zaczerwienionej i opuchniętej twarzy.
Po chwili znalazłam się już w malutkiej klitce, w której centralne miejsce zajmowały łóżko i telewizor. Postawiłam torbę na podłodze i rzuciłam się na łóżko. Nie wiem, jakim cudem zasnęłam. Obudziłam się dopiero po kilku godzinach i natychmiast wszystko ponownie mi się przypomniało. Zamówiłam rozmowę z Gdańskiem i byłam wdzięczna losowi, że telefon odebrała mama.
– Zosiu! Gdzie jesteś? Przed chwilą przyjechał Witek. Co tu się dzieje?
Zachrypniętym od płaczu głosem powiedziałam jej, że nie mogę wrócić teraz do domu i że zrobię to natychmiast, gdy będę w stanie.
– Nie martwcie się o mnie.
– Zosia! – usłyszałam nagle głos Witka w słuchawce.
Odłożyłam ją natychmiast. Nie mogłam teraz wracać. Nie mogłam się z nim spotkać. Byłam jeszcze na to zupełnie nieprzygotowana.
Przesiedziałam w motelu trzy dni, nie wychodząc z pokoju i pijąc jedynie wodę mineralną przynoszoną mi na górę. I tak za każdym razem po kilku łykach biegłam natychmiast do łazienki, a moim ciałem wstrząsały konwulsyjne torsje. Całą Wigilię gapiłam się tępo w telewizor, w ogóle nie rejestrując zmysłami emitowanych programów. Po południu pierwszego dnia Bożego Narodzenia po raz pierwszy spojrzałam na swoją twarz w lustrze łazienki – podpuchniętą, z granatowymi sińcami wokół oczu – twarz kobiety w średnim wieku. Widok ten przeraził mnie do głębi. Co ja zrobiłam ze sobą i swoim życiem?
Po raz kolejny w życiu dałam z siebie zrobić ofiarę. Najpierw był mój narzeczony Marcin, któremu związek ze mną nie przeszkadzał w prowadzeniu podwójnego życia, a teraz zdradził mnie mój mąż, Witek, którego zawsze tak nieprzytomnie kochałam. Właśnie, nieprzytomnie. Wiktymologia zakłada jednak pewien zespół cech u ofiary, które predestynują ją do takiego losu. Może więc powinnam zastanowić się również nad sobą. Od dłuższego czasu czułam się w życiu zagubiona. Zdrada Witka stała się jedynie pochodną tego stanu rzeczy. Przecież miałam dopiero trzydzieści pięć lat. Muszę odstawić na bok moje z pewnością zbyt intensywne uczucia i ponownie stanąć na nogach. Za wszelką cenę.
Gdy udało mi się zasnąć tej nocy, śnił mi się mój przyjaciel Matija, który niedawno zginął w Sarajewie. We śnie siedzieliśmy razem na łące w parku Chatsworth.
– Jaka byłam głupia, że za ciebie nie wyszłam za mąż – mówiłam do niego.
Mat delikatnie głaskał moje ramiona.
– Kochałaś przecież „bohatera”. Nie mogło być inaczej. Teraz to, niestety, rozumiem.
– Co ja mam teraz robić? Powiedz mi. – Złapałam go kurczowo za rękę.
– Zabierz się, kobieto, do pracy i nie użalaj nad sobą. Mogłabyś w końcu sama pokierować swoim życiem.
– Myślisz, że mogę to zrobić?
– A jak myślisz, dlaczego się w tobie zakochałem? Bo wiedziałem, że to potrafisz. Twoja intuicja ci zresztą pomoże. I trochę ja.
– Pomóż mi, Mat. Pomóż! – błagałam go jeszcze po obudzeniu się.
Była ósma rano. Wstałam natychmiast z łóżka i poszłam do łazienki, gdzie spędziłam blisko godzinę, doprowadzając się do porządku. Po pożegnaniu znów zdumionego recepcjonisty i zapłaceniu rachunku ruszyłam w drogę do Gdańska.
Gdy zajechałam do mieszkania rodziców, była już prawie dwunasta i spotkałam ich na klatce schodowej. Wybierali się do kościoła wraz z Wiktorią.
– Mamusia! – Rzuciła mi się na szyję. – Oni martwili się, że ci się coś stanie, ale ja wiedziałam, że za dobrze prowadzisz samochód, żebyś się dała tak łatwo zrzucić z sań.
Słuchałam zdumiona, ale mama wyjaśniła:
– Witek powiedział jej, że pomagasz świętemu Mikołajowi rozwozić prezenty.
Nigdy bym nie przypuszczała, że mojego męża stać na takie pomysły.
– Czeka na ciebie w domu – dorzucił ojciec. – Nigdzie nie wychodzi. Zastanów się dobrze, zanim coś zrobisz – i pocałował mnie w policzek.
Kiwnęłam głową pewna, że już dobrze się nad tym zastanowiłam, i weszłam na pierwsze piętro. Otworzyłam drzwi swoim kluczem, stanęłam przez chwilę bez ruchu w przedpokoju, a potem zaczęłam zdejmować płaszcz. Usłyszałam zbliżające się kroki.
– Zosia – powiedział cicho Witek. – Czekałem na ciebie od tylu dni.
Bez słowa przeszłam do pokoju przejściowego i usiadłam w fotelu. Witek natychmiast przyszedł tam za mną i stanął naprzeciwko. Milczeliśmy przez dłuższy czas.
– Czy możesz mnie wysłuchać? – zapytał.
Oczywiście, niech mówi. Powiedział, że zdradził mnie tylko jeden raz w życiu, że zdarzyło się to przypadkowo, pod wpływem alkoholu i poczucia osamotnienia, że nigdy nie kochał nikogo bardziej niż mnie, gotów jest przyjąć wszystkie moje warunki, bylebym mu wybaczyła.
– Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. – Przykucnął przy moim fotelu i objął moje ręce. – Wybacz mi. Tak bardzo cię przepraszam. Uwierz mi, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
Po raz pierwszy przyjrzałam mu się dokładniej. Był blady i wymizerowany, a na skroniach dostrzegłam pierwsze srebrne nitki. Jego prawy policzek lekko drżał, jak zawsze w momentach niezwykłego zdenerwowania. Mój Witek, mój najdroższy Witek...
– Czy mogłabyś o tym zapomnieć? – spytał cicho.
Ale ja nie mogę zapomnieć i wiem, że nigdy tego nie zapomnę, tak samo jak nigdy nie udało mi się wymazać z myśli historii Marcina i Moniki i tych jej na wpół pornograficznych zdjęć zrobionych przez mojego byłego narzeczonego. Zawsze będę o tym wszystkim pamiętać i w konsekwencji zatruję sobie i Witkowi życie. Zawsze już będę go podejrzewać o zdradę i zniszczymy siebie, stale wzajemnie się oskarżając, a nasza ogromna miłość zmieni się w nieopanowaną nienawiść. Nie możemy być dłużej ze sobą. Próbuję wytłumaczyć to Witkowi, ale on nic z tego nie pojmuje.
– Może to był błąd, Witku, może za mocno się kochaliśmy? Tak dramatycznie spada się z wyżyn.
Witek chciał mnie objąć, ale odskoczyłam od niego.
– Proszę cię, w żadnym wypadku mnie nie dotykaj.
Spojrzał na mnie z taką rozpaczą w oczach, że o mały włos bym się złamała, ale wiedziałam, że wystarczyłby tylko jeden jego pocałunek...
– Chcesz się ze mną rozwieść? – zapytał.
Pokręciłam głową i widziałam, jak zaczyna swobodniej oddychać.
– Nie chcę się z tobą rozwieść, ale muszę zamieszkać osobno.
Witek wpatrywał się we wzorek dywanu.
– A Wiktoria?
Myślałam o tym nieustannie. Jakże ciężko jej będzie znieść taki układ między nami. Uwielbiała przecież swojego ojca.
– Ze mną. W Gdańsku. Z pewnością znajdziemy sposób, abyś mógł ją jak najczęściej widywać. Mogę ci ją przywozić.
– Jak długo chcesz mieszkać beze mnie?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ostatnio żyłam zupełnie na niby. Chciałabym teraz zająć się czymś konkretnym, może rozpocząć coś nowego, i dlatego dobrze byłoby, żebyśmy przeprowadzili separację majątkową. Nie chcę jeździć do Warszawy po każdy twój podpis.
– Separacja majątkowa?
– To czysta formalność. Poza tym, jeśli o nas chodzi, to bardzo prosta sprawa. Każde z nas ma przecież własne mieszkanie.
Witek usiadł w drugim fotelu i ukrył twarz w dłoniach.
– Zosiu, zgodzę się na wszystko, czego sobie zażyczysz. Oprócz rozwodu. Jeśli ma cię to uspokoić, pomieszkaj jakiś czas sama, ale ja zawsze będę na ciebie czekał. Wrócisz do mnie, kiedy będziesz tego sama chciała. Nigdy z ciebie nie zrezygnuję. – Wstał z fotela.
Witek postanowił wyjechać do Warszawy przed powrotem rodziców.
– Nie chcę im o tym mówić. To jest tylko twoja decyzja, którą zmuszony jestem zaakceptować, ale to wcale nie znaczy, że się z nią zgadzam. Ucałuj ode mnie Wiktorię.
Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę na tematy praktyczne, o mojej przeprowadzce. Postanowiliśmy wówczas, że Witek zabierze w lutym Wiktorię do Zakopanego, gdzie miał się spotkać z Wandą i Johnem. Byłam już spokojna. Zupełnie w środku wypalona i pozbawiona łez. Odprowadziłam nawet Witka do drzwi. Spojrzał jeszcze na mnie po raz ostatni w nadziei, że może zmienię zdanie, ale pozostałam niewzruszona... Aż do dnia, kiedy to Krzyś Halman kilkoma zdaniami skutecznie zmącił ten spokój.
– Och, Jesus Christ! Wszystko potrafię zepsuć. Zosia, przepraszam cię, to wcale tak nie jest. Byłem taki wściekły na ojca.
Krzyś próbował mnie obrócić w swoją stronę. Był wyraźnie przerażony tą całą sytuacją. Odwróciłam się od okna nadal ze łzami w oczach i w stanie narastającej histerii.
– Pamiętaj, Krzysiu. Nigdy ci nie wolno mówić, że twój ojciec mnie nie kochał. Nigdy! Rozumiesz? Mam tylko nadzieję, że uda ci się przeżyć tak wspaniałą miłość jak nasza.
Trwało dobrą chwilę, zanim uspokoiłam się na tyle, aby z nim spokojnie dalej rozmawiać. Zupełnie zapomniałam, że rozmawiam z młodym chłopakiem, i to w dodatku z własnym pasierbem. Witek zapewne też zupełnie o tym zapomniał, mówiąc mu o nas takie rzeczy...
Pozostałe dni pobytu Krzysia w Gdańsku minęły już bez większych wzruszeń. Wspólnie z Wiktorią spacerowaliśmy nad morzem w Brzeźnie, pojechaliśmy do Sopotu, na lody na Monte Cassino, i omawialiśmy sprawę studiów Krzysia.
– Jeśli nie dostaniesz się na studia, to nie będzie przecież wielkiej tragedii – uspokajałam chłopaka. – Twój tata też się nie dostał za pierwszym razem, a wówczas miało to o wiele gorsze dla niego konsekwencje, bo musiał pójść na dwa lata do wojska. Tobie to nie grozi.
– Z pewnością ojciec o tym już nie będzie pamiętał, jeśli coś takiego mi się przytrafi.
– To przyjedziesz wówczas do mnie i opłacę ci studia w prywatnej szkole.
Krzyś spojrzał na mnie zdumiony, że tak łatwo mi przychodzi mówienie o pieniądzach. Nie wiedział o tym, jak korzystny jest stan moich finansów, nawet po zainwestowaniu znacznej sumy w mieszkanie.
Dzięki moim wieloletnim działaniom inwestycyjnym udało mi się pomnożyć mój pierwotny stan oszczędności zgromadzonych głównie podczas pracy w Anglii do czterdziestu tysięcy dolarów. Gdy przeprowadzałam separację majątkową z Witkiem, zaproponowałam mu podzielenie się tą kwotą, jako formalnie narosłą podczas naszego małżeństwa. Wtedy obcesowo oświadczył mi, że zarabianie na kobietach nie jest jego powołaniem życiowym. Nadal co miesiąc przysyłał mi ogromne kwoty pieniędzy, które każdorazowo mu odsyłałam, z wyjątkiem tej ostatniej, przywiezionej przez Krzysia. Zamierzałam w końcu zaproponować Witkowi, aby pieniądze, które tak gorączkowo usiłuje mi wcisnąć, wpłacił lepiej na obligacje dla Wiktorii.
Z kolei w połowie stycznia zadzwonił do mnie prawnik Mata prowadzący jego postępowanie spadkowe i oświadczył, iż Matija zostawił mi dwadzieścia tysięcy funtów z zapisem „dla Zosi Knyszewskiej, aby mogła się wszechstronnie rozwinąć”. Z wrażenia odebrało mi dech, gdy się dowiedziałam, że cały majątek Mata wynosił w gotówce aż pół miliona funtów, które przekazał swojej matce i zamężnej już siostrze. „Trochę gram na giełdzie”, przypomniały mi się słowa mojego przyjaciela. „Ty mnie zupełnie nie doceniasz, Zosia”. Tak mi powiedział kiedyś, gdy zarzucałam mu nieumiejętność postępowania z pieniędzmi. Umówiłam się z prawnikiem, że przyjadę do Londynu latem i załatwię wszystkie formalności. Zabrałabym wówczas Wiktorię do Wandy i Johna, miałabym też okazję spotkać się z Dorotą i jej powiększoną rodziną. Moja najlepsza przyjaciółka była zdruzgotana rozpadem mojego małżeństwa i koniecznie chciała się ze mną spotkać.
– Bardzo lubiłem pracę w hotelu u Johna – zmienił temat Krzyś. – Chętnie na stałe zająłbym się hotelarstwem.
– Umówimy się zatem, że ty skończysz studia, a ja w tym czasie zarobię wystarczająco dużo pieniędzy, żebyśmy mogli razem otworzyć jakiś zwariowany pensjonat – mówię ze śmiechem.
– Ojciec padłby z wrażenia – reaguje natychmiast Krzyś.
Mam jednak nadzieję, że ten kompleks uzdolnionego i sławnego ojca wkrótce mu przejdzie.
Po wyjeździe Krzysia do Warszawy nie mogłam się uspokoić. Chodziłam z kąta w kąt, a ostatecznie sięgnęłam po paczkę „Marlboro”, które ostatnio zaczęłam popalać w nerwowych sytuacjach. Widać suma nałogów musiała u mnie być stała.
Rozdział drugi
Ubrałam się pospiesznie w strój przeznaczony do biegania i zawiązywałam adidasy. Było ciepłe i aromatyczne majowe popołudnie i zamierzałam pozostać na dworze aż do późna. Jeszcze do mojego małego plecaka wrzuciłam chusteczki higieniczne, a po chwili zastanowienia katalog antyków Millera, który poprzedniego dnia otrzymałam w przesyłce od Johna jako prezent imieninowy. Postanowiłam, że przeglądnę go podczas odpoczynku na plaży. Poprawiłam przed lustrem włosy. Czy ta smukła blondynka o zdrowych rumieńcach na twarzy w sportowym ubraniu to rzeczywiście ja, Zofia Knyszewska-Halman? Z uśmiechem kabotynki podziwiałam swoje oblicze, aż zostało to dostrzeżone przez moją mamę, która przyszła, aby zabrać do siebie Wiktorię.
– Wreszcie wracasz do normy – zauważyła.
– Moje związki z płcią przeciwną niezbyt dobrze mi służą. Widać, że najlepiej kwitnę w samotności – odpowiedziałam z przekąsem.
– Wiesz, że nie to miałam na myśli.
Wiem, co miała na myśli. To, że od początku wiedziała, iż moje małżeństwo z Witkiem tak się skończy i że całkowicie wypalę się emocjonalnie. Bo o rozpadzie naszego małżeństwa na zawsze byłam teraz już głęboko przekonana i trochę mnie dziwiło, że Witek może uważać inaczej. Może za dwadzieścia lat, kiedy oboje będziemy na emeryturze... Kiedy sprawa zaufania, zdrady i wierności nie będzie się już tak liczyła... Ale czy kiedykolwiek w życiu pojawia się taki moment?
– Uważaj na siebie – powiedziała mama, kiedy podprowadziłam ją i Wiktorię do ulicy Kościuszki. – Jest piątek i przy plaży kręcą się różne typy.
Ucałowałam je na pożegnanie. Nie ma strachu, przecież znałam Brzeźno doskonale, to przecież tam chodziłam do mojej podstawówki. Biegnąc wzdłuż torów tramwajowych i wdychając upojny aromat kwitnących drzew wiśniowych z pobliskich ogródków, przypominałam sobie te wesołe, beztroskie lata dzieciństwa. Brzeźno było wówczas cudowną dzielnicą, położoną z dala od centrum miasta, otoczoną łąkami i małymi oczkami wodnymi, ale – co najważniejsze – sąsiadującą z morzem. Latem zaludniały ją przyjeżdżające tramwajami tłumy wczasowiczów. Podobno przed wojną Brzeźno było drugim kurortem po Sopocie, ale niestety niewiele w nim zostało z czasów dawnej świetności. Moja szkoła podstawowa znajdowała się nad samym morzem i często podczas przerw wybiegaliśmy na łąki obok plaży. Raz nawet zdarzyło się, że moi bardziej zaradni koledzy spróbowali wydoić krowę naszego proboszcza. Oczywiście do czasu, kiedy to jego gospodyni, klnąc po niemiecku, przegoniła towarzystwo miotłą, a my musieliśmy stać na apelu przed całą zgromadzoną szkołą jako winowajcy. Z kolei zimą zjeżdżaliśmy jak szaleni z górek w parku nad morzem, obrzucając się śnieżnymi kulkami i starając prześcignąć tramwaj jadący do Nowego Portu. To było jeszcze przed „wspaniałymi” pomysłami urbanistycznymi z lat siedemdziesiątych, kiedy dawnej miejscowości rybackiej dostawiono tak zwane bloki rotacyjne i dzielnicę Łozy. Cały urok Brzeźna bezpowrotnie przepadł, a ja bez żalu przeprowadzałam się z rodzicami do Wrzeszcza.
Wspaniale mi się biegło; z niedawnej jeszcze zadyszki nie pozostało ani śladu i czułam, jak z dnia na dzień staję się silniejsza i bardziej gotowa stawić czoło przyszłości – przyszłości, w której przecież będę musiała nadal dawać sobie radę. Dotarłam do plaży przy mojej dawnej szkole i pobiegłam dalej, w stronę Jelitkowa. Zrobiłam sobie krótki przystanek na gimnastykę, w miejscu, gdzie dawniej znajdował się wrak starego okrętu i gdzie nigdy nie wolno było się kąpać.
Fizycznie już wymęczona zasiadłam w końcu pod wydmami, niedaleko wyjścia przy kościele. Sięgnęłam do plecaka i wyjęłam katalog. Piasek był trochę chłodny, ale po chwili zapomniałam już o całym świecie, podziwiając osiągnięcia artystyczne dawnych pokoleń. Ileż one wymagały skupienia, wyobraźni i precyzji. Myślami przebywałam daleko, w wiktoriańskiej Anglii, gdy nagle usłyszałam męski głos:
– Taka piękna dziewczyna i nie boi się tu siedzieć sama?
Podniosłam głowę znad książki i spojrzałam zdziwiona.
Przede mną stały dwa „typy”. Jeden wyższy, dość tęgi i ciemny, z wąsami, w białej koszuli i spodniach od garnituru, co zapewne stanowiło jego strój wyjściowy; drugi niższy, szczupły jasny blondyn, z ciemnym zarostem, wpatrujący się we mnie niebezpiecznie szarymi oczami. Rozejrzałam się dokoła. Na plaży nie było nikogo oprócz naszej trójki. Zaczynało już zmierzchać. Niemożliwe, bym siedziała na tej plaży aż tak długo.
– Jest pani pewna, że nie potrzebuje towarzystwa? – powiedział ten ciemny, a jasny nadal gapił się na mnie.
Poczułam nagły strach. Nie mogłam uciec, bo zanim podniosłabym się z piasku, mogliby mnie łatwo złapać. Takie rzeczy się przecież zdarzały wszędzie, a zwłaszcza w Brzeźnie, do którego na dobre przylgnęła etykietka zakazanej dzielnicy. Krzyczeć mogłabym sobie do woli, i tak nikt by nie zareagował. Jak mogłam być aż tak głupia, żeby zupełnie zapomnieć o mijającym czasie? Bez paniki jednak. Rozważam w głowie wszystkie warianty. Muszę koniecznie wstać, gdyż wówczas, gdyby któryś z nich mnie zaatakował, mogłabym go kopnąć kolanem, tak jak kiedyś tę szuję, Piotra Ranieckiego. Tylko że jest ich dwóch. Uśmiecham się zatem do nich niczym naiwna blondynka i mówię:
– Och. Nie zauważyłam, że zrobiło się już tak późno. Czy wiedzą panowie, która jest godzina?
– Jest pół do dziewiątej – odpowiedział jasny, nie patrząc na zegarek.
Nawet na moment nie spuszczał ze mnie oczu. Jawny zboczeniec.
– Chcielibyśmy zaprosić panią na coś do picia – odezwał się ciemny.
– Niestety, muszę już iść po córkę – odpowiedziałam, nadal siedząc na piasku. – Na dzisiaj koniec lektury. – Zamknęłam katalog i podniosłam się.
Zobaczyłam nagle, że jasny spuścił w końcu ze mnie wzrok i zaczął się przyglądać okładce katalogu.
– Można? – spytał, biorąc go do ręki.
Poczułam zalatujący od niego zapach alkoholu.
On również ubrany był wyjściowo, w ciemne spodnie i jasną koszulę. Wydawał się o parę lat starszy ode mnie. Spojrzałam na jego ręce delikatnie dotykające katalogu. Szerokimi dłońmi z namaszczeniem odwracał każdą stronę.
– Franek? – Jego towarzysz zwrócił się do niego zdziwiony.
– Poczekaj chwilę.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.