Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja powieści „W cudzym domu”. Historyczno-obyczajowa opowieść o burzliwych losach Joachima von Eistettena, Louise de Sokolowski i Dmitrija Szuszkina. Wartka akcja przenosi się z Warszawy do Paryża, Deauville, Krakowa, Gdańska, Barcelony i Sankt Petersburga. Spiski, terroryści, wybuchające bomby i namiętności nie pozwalają bohaterom cieszyć się spokojem. Ich fascynujące przeżycia i miłosne perypetie trzymają w napięciu do ostatniej strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Hanna Cygler
Za cudze grzechy
Warszawa 2023
Byś zupełnie był mądry, wiek ci nie wystarczy.
Część I
Rozdział I
Ignacy, Zgierz, lipiec 1889
– Ignaś! Gdzie jesteś? – dobiegł go głos siostry.
Przez chwilę, kiedy przechodziła przy karłowatym krzaku, pod którym leżał, widział jej chude łydki. Były wątłe jak patyczki, których matka używała jako rozpałki do pieca.
Starał się nie oddychać, wsłuchując się w bicie swego serca. Jako dziecko zawsze pragnął być niewidzialny. To nic, że minęło tyle lat. To pragnienie wciąż w nim tkwiło.
Ciekawe, co pomyśleliby jego koledzy z gimnazjum, gdyby zobaczyli, jak spędza wakacje. Chyba tarzaliby się ze śmiechu po tej soczyście zielonej trawie nad rzeką!
– Ignaś! – teraz rozległ się głos jego młodszego brata, przestraszonego tą sytuacją.
Postanowił, że jeszcze trochę wytrzyma w ukryciu, a potem do nich dołączy. Bardzo lubił, kiedy ich niepokój przechodził w dziką radość na jego widok. Skakali wtedy jak młode kózki, ściskając go i obcałowując.
Ignacy Osowski nigdy by się nie przyznał kolegom, jak bardzo tęsknił za tymi pędrakami, kiedy przez długie miesiące szkolnej nauki przebywał z daleka od nich. Niby Warszawa nie była aż tak odległa, ale pieniądze od dziadka wystarczały tylko na pokrycie kosztów nauki i zamieszkania. Na podróże rodziców nie było już stać. Za każdym razem więc, kiedy po dłuższej przerwie przyjeżdżał do domu, dzieciaki były już większe i rozumniejsze. Pewnie za parę lat nie będą już za nim wodzić takim pełnym oddania wzrokiem, niczym małe pieski. On również za rok, kiedy skończy gimnazjum i, jak miał nadzieję, zda maturę, nie będzie miał pewnie czasu, żeby szaleć z rodzeństwem po łąkach i bawić się w chowanego.
Będzie wówczas statecznym mężczyzną. Ojciec próbował mu znaleźć posadę w Zgierzu, ale Ignacy miał znacznie rozleglejsze plany, o których nie zamierzał jeszcze opowiadać ojcu. Gdy tylko zda maturę...
Bo wtedy to zostanie słynnym badaczem i podróżnikiem. Takim jak Domeyko albo Strzelecki. Wyruszy na daleką wyprawę i odkryje nieznane lądy. To nie były młodzieńcze mrzonki. Wuj jego przyjaciela Bronka, mieszkający w Afryce, obiecał, że zabierze go tam. No i oczywiście Bronka też. Bo to razem mieli przemierzać kraje i kontynenty. I jeszcze coś będzie robił. Coś dla ludzi. No i żeby jednocześnie rozsławić swoje nazwisko na wieki. Na samą myśl o tym zaczynał się rozmarzać. To coś, co było jego największym pragnieniem, a zarazem pewnością, że został do tego stworzony. Ech!
Tymczasem zamiast pustynnego pyłu w nozdrza Ignacemu wdzierał się zapach rzeki i polnych kwiatów. Mocny i intensywny, jak zawsze latem. Mogło się nawet zakręcić w głowie. Poczuł, że za chwilę kichnie, postanowił więc wstać i objawić się dzieciakom, które coraz bardziej zaniepokojone zaczęły się niebezpiecznie zbliżać do rzeki.
– Amelka, Ludek! – krzyknął.
Dzieci momentalnie się zatrzymały i obróciły głowy, a kiedy zobaczyły, że wreszcie odnalazł się uwielbiany brat, na wyprzódki rzuciły się w jego stronę.
– Powiedz, Ignaś, gdzie się schowałeś? – dopytywał się sześcioletni Ludek, obejmując go w pasie. – Co to za kryjówka?
Ignacy nie zamierzał zdradzać mu żadnych tajemnych skrytek. Trząsł się o bezpieczeństwo rodzeństwa jak kwoka o pisklęta. Z uwagi na dużą różnicę wieku już od wczesnych lat musiał się nimi opiekować, szczególnie gdy matka była zajęta krawiectwem.
Pamiętał dobrze, kiedy wbrew woli ojca zaczęła szyć suknie dla sąsiadek. Pogorszenie sytuacji finansowej rodziny było dla niego nieustannym cierpieniem – wciąż się rozwodził na temat dawnej świetności ich rodzinnego majątku. Trzeba było jednak znaleźć dodatkowy grosz, zwłaszcza gdy na świecie pojawiła się do wykarmienia dodatkowa dwójka dzieci.
Ośmioletnia Amelka złożyła usta w ciup niezadowolona, że nie udało jej się odnaleźć brata, ale wkrótce roześmiała się na cały głos, porwana przez niego w ramiona i kręcona wokoło, aż wirowała jej ozdobiona falbankami spódniczka. „Najmodniejsza w całym mieście”, jak sama uważała.
– Wracamy do domu – oznajmił Ignacy, patrząc na długie cienie rzucane przez słońce. Musiało być po szóstej. Ojciec pewnie już wrócił, a matka kończyła przygotowywać obiad. Nie tolerowała spóźnialskich. – A po obiedzie... – zaczął, ale Ludek mu przerwał:
– Bajka.
– Żadna bajka. Lekcja polskiego i dyktando.
– Nieee! – zaczęły protestować dzieci, ale w głębi serca wiedziały, że z Ignacym wiele w tej sprawie nie wskórają.
Starszy brat z pełną determinacją zajął się nauką rodzeństwa, zdając sobie sprawę, że tylko dzięki lepszemu wykształceniu będą mogli się wydobyć z ubóstwa. On też został tą nauką zarażony przez doktora Nowackiego, który raz w tygodniu przychodził do ojca na partyjkę szachów.
Mając przy każdym boku jedno z malców, Ignacy skręcił z polnej drogi dochodzącej do rzeki w stronę miasta. Przywitało go wściekłe ujadanie psów. W pierwszej chwili pomyślał, że przyjechał rakarz, ale nagle poczuł gryzący swąd. Czyżby ktoś palił ognisko?
– Ale nieładnie śmierdzi. – Amelka ostentacyjnie zatkała sobie nos.
Dochodzili już do pierwszych drewnianych domów tkaczy, gdy zza węgła wybiegł żydowski druciarz w czarnym chałacie i z rozczochraną brodą. Ignacy znał go dobrze. Drutowane przezeń garnki zyskiwały drugie, a nawet trzecie życie.
– Panie Osowski! Wasz dom się pali! – wrzasnął na widok chłopaka.
Ignacy zatrzymał się nagle, czując, że krew odpływa mu do nóg.
– Niech pan tam nie idzie z dziećmi – ostrzegł go druciarz.
Chłopiec poczuł jeszcze większą niemoc. Nie było jednak mowy, żeby dzieci go zostawiły. Przylgnęły do niego w nagłym lęku, uniemożliwiając choćby krok.
Po chwili opanował się i ruszył do przodu. Wydawało mu się, że droga trwa całe wieki. Pokonał dwa zakręty w prawo i przeszedł obok drewnianych budynków, które mijał od wczesnego dzieciństwa, i nagle wkroczył w kłębowisko dymu i ognia. Tam, gdzie jeszcze przed paru godzinami stał ich rodzinny dom.
Wóz straży ogniowej był już na miejscu, a strażacy kierowali strumienie wody z ręcznych sikawek na ogromne języki ognia. Kilkunastoosobowa grupa gapiów syciła się tym koszmarnym widokiem jak wesz krwią.
– Dokąd to? – Zastąpił im drogę wąsaty strażak z bosakiem w ręku.
– My tam mieszkamy. Nasi rodzice... – Ignacy, zrozumiawszy wreszcie, co się dzieje, chciał się rzucić w kierunku strzelających wysoko płomieni.
Strażak opuścił nagle wzrok, ale jego ramię osadziło chłopaka na miejscu.
– Proszę stąd iść i zabrać dzieci. Natychmiast!
– Ale rodzice! – Był gotów szarpać się ze strażakiem, byle tylko pozwolił mu biec na ratunek.
Jednak to słowa go powstrzymały.
– Czy ty tego, chłopaku, nie rozumiesz? Ich już tam nie ma. Zajmij się lepiej dziećmi. Mają już tylko ciebie.
Płomienie bezlitośnie pożerały resztki rodzinnego domu Ignacego. Jak również jego całą przyszłość.
Rozdział II
Rozalia, Warszawa, sierpień 1889
Rozalia Lubecka obudziła się po wyjątkowo przyjemnym śnie. Nie otworzyła jeszcze oczu i próbowała rozkoszować się słodkim ciepłem, które otaczało jej ciało i umysł. Dopiero po paru minutach wyciągnęła rękę, by dotknąć tego, który towarzyszył jej przed chwilą w marzeniach sennych. Ale ręka osunęła się w pustkę, by zaraz natrafić na twardą krawędź łóżka. Aż zabolało. I nagle wraz z bólem promieniującym od łokcia wróciło wspomnienie. Rozalia siadła gwałtownie w łóżku.
Teraz już wszystko pamiętała, choć chętnie pozbyłaby się tych obrazów raz na zawsze. Zbyt szybko wirowały w głowie, nie pozwalając jej w pełni pojąć, co się stało. Spojrzała na zaciągnięte szczelnie zasłony, spod których sączyła się nikła strużka światła, i nagle z tego chaosu wyłoniła się paniczna myśl. Dima umarł tej nocy. I dlatego przyszedł do niej we śnie. Drgnęła na wspomnienie jego namiętnych pocałunków, które tak chętnie mu oddawała.
Wyskoczyła z łóżka tak szybko, że omal nie wywróciła nocnika, rzuciła się do drzwi i nacisnęła klamkę. Były zamknięte jak poprzednio. Z prześwitu przy podłodze przenikały promienie światła dziennego z korytarza. Przyłożyła ucho do drzwi i nasłuchiwała przez chwilę. Nagle usłyszała bicie zegara w salonie. Ósma. Domownicy z pewnością już się kręcili po mieszkaniu.
Zaczęła pukać w drzwi, ale nikt się nie pojawiał. Użyła więc pięści, ale równie nieskutecznie.
– Czy ktoś może do mnie przyjść? – Do wszystkich diabłów, dokończyła w myślach. Co oni sobie wyobrażają? Że mogą ją tak bezkarnie więzić w nieskończoność? Za co ją mają? Jest ich córką, a nie niewolnicą! I tak uległa im na tyle, by pozwolić sobie podać ohydny specyfik, który miał rzekomo ukoić jej nerwy i zapewnić sen. Tylko ten lekarz, który ją wczoraj badał, wyglądał bardzo podejrzanie. Mogłaby się założyć, że zawarł jakiś tajny pakt z matką.
Z ojcem niczego by nie zawarł, bo ten wydawał się całą sytuacją załamany.
Przy Joachimie i Luizie mecenas Lubecki trzymał jeszcze fason, próbując udzielać dobrych rad:
– Panie Joachimie, myślę, że powinien pan jak najprędzej opuścić Warszawę. Grozi panu niebezpieczeństwo. Zastrzelił pan człowieka.
– Musiałem to zrobić – próbował rezonować Joachim. – Inaczej zabiłby pana córkę.
Rozalia zamrugała kilkakrotnie i zaciskając wciąż umazane krwią ręce, próbowała coś zrozumieć. Wprawdzie w powozie Joachim przedstawił jej i Luizie oficjalną wersję wydarzeń, wersję, która miała wszystkich uratować albo chociaż jak najmniej wszystkim zaszkodzić, była jednak zbyt roztrzęsiona, by to wszystko pojąć. A więc nie chodziło już o defraudację, oszustwa i tajne spiski, tylko o zwykłą zazdrość o kobietę, czyli o nią? O Rozalię Lubecką, którą mieli ponoć kochać dwaj mężczyźni – Józef Sempolski, polski szlachcic, i Dmitrij Szuszkin, rosyjski urzędnik ochrany. W wyniku pojedynku pierwszy z nich zginął, drugi zaś walczył o życie. Tak mieli od tej pory zeznawać. Jedynie rodzice Rozalii powinni poznać prawdę. Częściową, bo sprawa Hazardzisty mogła im tylko wprowadzić mętlik w głowie. Poza tym Joachim chciał ich oszczędzić ze względu na zamieszanego w tę aferę Teofila. Będzie więc mówić o tym, co najważniejsze – że zginął człowiek.
Przed oczami Rozalii pojawił się ponownie obraz rannego Dimy. Nachylała się nad nim, nieudolnie próbując powstrzymać krwawienie. Ale kiedy – chyba po wiekach – przyszedł lekarz, nawet nie była pewna, czy jej się udało. Był jednak przytomny, gdy do niego mówiła. Tylko tak głupio się do niej uśmiechał. Jakby mu już było wszystko jedno.
Dlaczego dała się z nim rozdzielić? Rozalia wyginała palce z rozpaczy. On nie może umrzeć. Nie teraz! To był najgorszy możliwy moment. Bo przecież nie wiedział, co do niego czuje. Tylko co naprawdę czuła? Zawahała się w myślach. Nieważne, później się nad tym zastanowi, teraz chodzi tylko o to, by przeżył.
Kiedy wynoszono Dimę na noszach z mieszkania Teofila, Joachim i Luiza trzymali ją mocno za ręce. Lekarz powiedział, że go zawiozą do szpitala. Ale jego mina... Mój Boże, miał taką minę, jakby już wiedział, jak to wszystko się skończy.
– Jeśli ten Rosjanin umrze... – perorował w dalszym ciągu Lubecki.
– Sam się przyznał przy świadkach, że to on zastrzelił Sempolskiego.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.