Publicystyka społeczna. Tom 3 - Eliza Orzeszkowa - ebook

Publicystyka społeczna. Tom 3 ebook

Eliza Orzeszkowa

0,0

Opis

Eliza Orzeszkowa jakiej nie znamy! 90 tekstów o różnej objętości, formie i przede wszystkim tematyce (m.in. Patriotyzm i kosmopolityzm, O Żydach i kwestii żydowskiej, Kilka słów i kobietach, ale też… list o zaćmieniu Słońca!) daje przegląd najważniejszych tematów, o jakich Polacy dyskutowali w II połowie XIX wieku na ówczesnych forach publicznych; jest to więc niejako kulturowy portret naszego społeczeństwa tego okresu.
Wprawdzie większość materiału za życia autorki ukazała się w prasie (lub formie broszury), ale potem nie była już nigdy wznawiana. Jedna czwarta tekstów to zaś absolutny rarytas – wydobyte z archiwów rękopiśmienne inedita, dotąd nieznane czytelnikom.
Artykuły zostały opatrzone przejrzystym aparatem krytycznym, ułatwiającym lekturę zarówno na poziomie naukowym, jak i popularnym (noty z krótką historią powstania każdego tekstu, przypisy i komentarze o charakterze historyczno-kulturowym). Obejmująca całą twórczą biografię Orzeszkowej, trzytomowa, edycja Publicystyki społecznej autorstwa Orzeszkowej została opracowana przez Grażynę Borkowską i Iwonę Wiśniewską z Instytutu Badań Literackich PAN.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1503

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt został sfinansowany ze środków Narodowego Centrum Nauki przyznanych na podstawie decyzji numer DEC-2013/09/B/HS2/02945.

redaktor prowadzący: Hubert Musiał

projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Tarasiuk

projekt typograficzny: Grzegorz Majcher

korekta i opracowanie indeksów: Jerzy Białomyzy

Na okładce wykorzystano fotografię papieru drukarskiego autorstwa JJ Ying/Unsplash.

© Copyright by Grażyna Borkowska, Iwona Wiśniewska

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy

Wydanie pierwsze

Warszawa 2020

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-158-5

CYKLE FELIETONÓW

ZNAD NIEMNA

1874

1875

CZAS POWSTANIA: brak źródeł uniemożliwia ustalenie okoliczności i dokładnego czasu powstania pierwszego cyklu listów Znad Niemna przeznaczonego dla warszawskiej „Niwy”. Nie wiadomo, czy Orzeszkowa pisała felietony na zamówienie redakcji (współpracowała z pismem od kilku lat), która chciała zamieścić nieco informacji o życiu na Litwie, czy też cykl i jego tematyka były pomysłem autorki. Zdaje się, że bliższy rzeczywistości jest ten drugi trop. Orzeszkowa w wielu listach prywatnych i tekstach publicystycznych skarżyła się, że mieszkańcy Warszawy i Krakowa nie wiedzą nic o życiu tej polskiej prowincji. Znad Niemna ma wyraźnie „edukacyjny” charakter. Autorka nie tylko podaje wiele encyklopedycznych i historycznych danych, ciekawostek, reportażowych realiów, ale też próbuje zmierzyć się ze stereotypem zacofanego kresowego szlachcica, obojętnego wobec oświaty i nauki. Mówi o reformie uwłaszczeniowej na Litwie i dojrzewaniu do niej miejscowej szlachty; doprowadza swą refleksję do czasów powstania styczniowego. Na koniec zapowiada stylem ezopowym opowieść „o nowym widnokręgu”, który „gdy wzniecone burzą tumany kurzawy opadły nieco […] ukazał się w postaci zmienionej nie do poznania” – w kolejnym Liście. Jednak felieton poświęcony Litwie pouwłaszczeniowej nigdy się nie ukazał. Nie wiadomo, czy w ogóle pisarka kontynuowała pracę nad dalszym ciągiem Listów znad Niemna. Być może o zaniechaniu zadecydowały względy cenzuralne, wszak temat realiów postyczniowych był zawsze dla cenzorskiego ołówka najdrażliwszy. Do pomysłu korespondencji znad Niemna Orzeszkowa wróciła w 1887 roku, ale nie był to ciąg dalszy felietonów z lat siedemdziesiątych, dotyczył już zupełnie innych kwestii (zob. Listy znad Niemna w t. 3 niniejszej edycji, s.117).

AUTOGRAF: nieznany. „Nowy Korbut” (zob. poz. 251, s. 61) podaje błędnie, że autograf zachował się w AEO, sygn. 132. Jednak autopsja wykazała, że jest to rękopis Listu znad Niemna II drukowanego w „Głosie” w 1887 roku i nie ma nic wspólnego z listami Znad Niemna z połowy lat siedemdziesiątych.

PIERWODRUK: pierwszy list, zatytułowany Znad Niemna. I., ukazał się w warszawskim dwutygodniku „Niwa” 1874, t. 6, nr 1 z 1 lipca (s. 24–34) i nr 2 z 15 lipca (s. 89–94). List drugi (Znad Niemna. List II) – „Niwa” 1874, t. 6, nr 8 z 15 października (s. 494–501), nr 9 z 1 listopada (s. 558–565), nr 10 z 15 listopada (s. 625–633). List trzeci (Znad Niemna. List III) – „Niwa” 1875, t. 7, z. 3 z 1 lutego (s. 174–181) i z. 4 z 15 lutego (s. 241–248)1. „Nowy Korbut” przywołuje cykl Znad Niemna w dwóch działach: Publicystyka i krytyka literacka (zob. poz. 251, s. 61) i Listy otwarte do redakcji czasopism oraz korespondencje i polemiki (zob. poz. 362, s. 72) – bez odsyłacza, jako dwa osobne teksty, co niniejszym prostujemy.

PODSTAWA EDYCJI: pierwodruk.

UWAGI EDYTORSKIE: zmodernizowano ortografię (np. „nizki”; „strzedz”; „władzca”; „obówie”; „biórowe”; „belletrystyka”) oraz interpunkcję, pisownię łączną i rozdzielną („w obec”; „oddawna”; „w skutek”; „poprostu”; „gdziekolwiekindziej”; „bezzaprzeczenia”; „odniedawna”). Nie zachowano „é” w formach typu: „jéj”; „najwyższém”; „mniéj więcéj”; „nié ma”; „naszéj”; „innéj”; „klasycznéj”; „tutéjsze”; „potém”; „świétny”. Większości tych form kreskowanych nie potwierdzają autografy Orzeszkowej. Kursywą zaznaczono tytuły (prócz tytułów czasopism) oraz słowa i wyrażenia w językach obcych. Rozstrzeleniem oznaczono słowa oddane w pierwodruku kursywą (które nie są tytułami ani wyrazami obcymi). Były to zapewne autorskie wyróżnienia oddane w ten sposób przez zecera. Uwspółcześniono dawne końcówki -em, -emi charakterystyczne dla narzędnika i miejscownika l. poj. deklinacji przymiotnikowo-zaimkowej rodzaju nijakiego i narzędnika l. mn. deklinacji przymiotnikowo-zaimkowej rodzaju niemęskoosobowego („napełnione szaremi wodami”). Zmodernizowano odmianę typu: „oligarchij”; „kopij” oraz formy typu: „gubernijalny”; „genijalny”; „historyja”; „etnografija”; „filozofija”; „arteryja”; „pretensyje”; „korespondencyja”; „formacyja”; „oficyjalista”; „profesyjoniści”; „proletaryjusze”; „egzystencyja”; „materyjalny”; „żaluzyje”; „familijant”; „harmonija”; „inteligencyja”; „fantazyje”; „dyspozycyja”; „dyjament” – idąc za wskazówkami badaczy języka XIX wieku, którzy uważają, że pisownia -yja, -ija po spółgłosce w II połowie XIX wieku była w większości wypadków jedynie sprawą konwencji, a w wymowie niegwarowej nieobecna dziś samogłoska oznaczała jedynie dokładniejsze brzmienie, nie zaś ośrodek odrębnej sylaby. Zachowano formy dawne typu: „jeografia”; „źwierciadło” (ta ostatnia występuje zresztą niekonsekwentnie); „ewanieliczny”; „domóstwo”; „mięszać”; „piasczysty” (obocznie z „piaszczysty”); „drożka”; „na wskróś”; „któś”; „spójrzeć”; „sprobować”; „tłomaczyć” (cztery ostatnie niekonsekwentne); „pojedyńcze”; „wyśpiarze”; „odźwierciedlać”; „przedsiębierstwo”; „egzagierować”. Liczebniki porządkowe pisane cyfrą z końcówkami fleksyjnymi (np. 4-go, 5-go) podano słownie. Podział na akapity zachowano jak w pierwodruku – jest logiczny i przejrzysty. Repliki dialogowe znajdujące się w środku akapitów, a oznaczone w pierwodruku cudzysłowem, w edycji wyeksponowano za pomocą myślnika poprzedzającego i kończącego zdanie.

ZNAD NIEMNA

I

Znad Niemna! qu’est ce que ça? où est ce que ça?2 z Paragwaju że to? z Chili? z Langwedocji czy z Mezopotamii?

Jeżeliś Mazurem, czytelniku, tym bardziej warszawianinem, a tym bardziej jeszcze Galicjaninem, nie obrażaj się na mnie za to, że cię o powyższe wykrzyki i zapytania posądzam. Prawda jest gorzka potrawa, niemniej jednak prawdą to jest, że nie wiesz dokładnie, jakie mianowicie plemiona zamieszkują brzegi rzeki, której nazwę tylko co wyczytałeś, i że z nierównie większą łatwością przyszłoby ci znaleźć na karcie jeograficznej wężykowate linijki oznaczające bieg Tybru, Sekwany, a może nawet Ohia lub Gwadalkwiwiru3 niż tę, która przedstawia głębokie i długie, szarymi wody napełnione, w pagórkowate, lesiste brzegi ujęte łożysko Niemna. Ależ bo wprawdzie Tybr to świętość, Sekwana – świetność, Gwadalkwiwir – romantyczność i przypomina Gonzalma z Korduby4, Ohio – dalekość, a więc osobliwość, i na myśl przywodzi czarnych jak noc Murzynów lub jak miedź brunatnych Irokejczyków5, Niemen zaś to… nie wiadomo co…, puszcza jakaś może albo żydowskie miasteczko, którego mieszkańcy każdej wiosny i jesieni melancholijnie siadają na dachach domóstw swych z wędkami zapuszczonymi w głębie ulic błotem płynących, albo jeszcze – imię to może tej jejmości, która zaprzeszłej zimy weszła była do loży warszawskiego Wielkiego Teatru w szubie z lisowym kołnierzem i w słomkowym kapelusiku, a śpiew primadonny zagłuszała rozmową odznaczającą się akcentem wielce śpiewnym, polegającym na zupełnie nieprawdopodobnym przedłużaniu przedostatniej zgłoski każdego wyrazu… Wszystkie wyobrażenia te plączą się i mięszają w wyobraźni ucywilizowanego czytelnika przy wzmiance o Niemnie tak, że trudno mu jest wielce stanowczo przypomnieć sobie, czy nazwa ta oznacza gęstwinę leśną napełnioną rozbójnikami i żubrami, czy kupę chałup do połowy zatopionych w błocie i noszących nazwę miasteczka, czy prowincjonalną jejmość z jej zadziwiającym taktem toaletowym i całkowicie już fenomenalną melodyjnością mowy.

Los, który wedle wyrażenia poetów igra z ludźmi jak wicher ze zwiędłymi listkami6, rzucił przed kilką laty jednego z dobrych moich znajomych w okolice Karpat7 i umieścił go tam śród bardzo licznego i wytwornego weselnego zebrania. Znajomy mój mieszkał stale w stronach puszcz, borów, żubrów i  b o ć w i n y,  za młodu przebywał naukowe kursa na jakimś uniwersytecie, a w wieku dojrzałym oddał się z zapałem urządzaniu gospodarstwa w swej posiadłości wiejskiej, w której oprócz pól wzorowo zaorywanych i obsiewanych, posiadał jeszcze parę przemysłowych zakładów i znaczną bibliotekę. Natura obdarzyła go piękną wymową, a jakkolwiek bruździła mu nieco w ustach owa, uporczywej, nieprzepartej długości przedostatnia zgłoska wyrazów8, rozmawiać umiał i chętnie rozmawiał, najchętniej wtedy, gdy dyskurs wpadł na temat rolnictwa, przemysłu i literatury ekonomicznej. Owóż zdarzyło się, że gdy na owym świetnym a licznym zgromadzeniu krakowian rozmowa potoczyła się w ulubionym mu właśnie kierunku, mieszkaniec puszcz wnet ster jej pochwycił, wiedzą i krasomówstwem swym (pomimo niefortunnej zgłoski) błysnął i powszechną na siebie uwagę zwrócił. – Czy można zapytać, z jakich stron pan przybywa? – wyrzekł jeden z dostojnych zgromadzonych. – Z Litwy, panie – brzmiała odpowiedź mego znajomego. – Pan z Litwy i tak wykształcony! – z najwyższym zdumieniem zawołała ludność galicyjska i wnet wszystkie oczy, magnetyczną jakby siłą pociągnięte, zwróciły się na… nogi nadniemeńskiego gościa, a z twarzy obecnych wyczytać można było, że spodziewali się tam zamiast balowego obuwia ujrzeć klasyczne łapcie. Urocze krakowianki zapytywały mieszkańca lasów, czy umie pacierze mówić alboli może jest jeszcze poganinem? Był to żart zapewne, ale w każdym żarcie jest część prawdy. Wszakże Jagiełło był poganinem – a jest to jedyna rzecz litewska, o której inne strony świata mają mniej więcej jasne wyobrażenie.

– Avouez, ma chère, że ta wasza Litwa c’est encore quelque chose de terriblement barbare9 – mówiła mi niedawno warszawianka, śliczna zresztą, rozumna i wykształcona osóbka. – W istocie – odrzekłam – mieszkamy w jaskiniach z niedźwiedziami, jemy chłodnik z boćwiny i ogórki z miodem, a gdy chcemy użyć konnej przejażdżki, wsiadamy na żubrów. – Wszystko to są żarty, ma chère, ale przyznaj, że o etykiecie i literaturze nie macie najmniejszego wyobrażenia. – I owszem, etykieta panuje u nas najsurowsza, zupełnie jak w Chinach. Mandarynów np. tylu co u nas nie znajdziesz nigdzie, nigdzie też nie wykonywa się tak wielka ilość pokłonów; w potrzebie są także i bambusy. Co do literatury, świeżo właśnie rozpowszechniły się u nas i żywe obudzały zajęcie dwa nowe dzieła: Pistolet do zabicia grzechu śmiertelnego i Historyja o Amandysie z Galii10. …W każdym żarcie jest część prawdy.

Otóż jak zapoznani, co gorsza, nieznani jesteśmy! I trzebaż właśnie, aby zapoznanie to czy nieznanie dotyczyło tej właśnie prowincji, która słusznie chlubić się może najgorętszym, najpoetyczniejszym i niekiedy najciaśniejszym prowincjonalnym patriotyzmem. Jesteśmy wcielonym duchem parafii; z zapałem niewyczerpanym dowodzimy całemu światu, że nie ma dzwonnicy nad naszę dzwonnicę, że wszystkie inne dzwonnice są wobec naszej igraszką, bańką pustą, żartem, wiatrem, niczym. Izolujemy się jak możemy, separujemy się, chwalimy się, a kula ziemska jak milczy o nas, tak milczy, jak nie zna nas, tak nie zna! O! na Perkuna i Mildę11, dość już tego! Czy słyszeliście o tych jenerałach francuskich, którzy w czasie ostatniej wojny bitwy przegrywali z powodu, że nie wiedzieli dobrze, gdzie znajduje się Sekwana, a gdzie Saona, albo o tym starym wojaku, który zapytany przez kogoś, jak Napoleońskie wojska Ren przebywały, odparł: – spaliliśmy go, mościa dobrodziejko! – A cóżeście państwo z jeografią uczynili? – Oparliśmy o nią lewe skrzydło naszego wojska12. Brzydkie przykłady! naśladować ich nie trzeba. Jeografia jest rzeczą ważną. Uczy ona cenić według wartości dzwonnicę własną bez poniewierania innymi i tak poruszać sercami tkwiących w nich dzwonów, aby wydawały dźwięki harmonijne, stokroć milsze i zbawienniejsze niż rozjednostkowane krzyki, z których każdy wyśpiewuje na zabój chwałę swojej parafii.

Serio mówiąc, czytelniku, z trwogą niepomierną i zupełnie okolicznościami usprawiedliwioną przystępuję do dzieła zaznajamiania cię z tym kawałem ziemicy naszej, z jednej strony (to jest przez nas samych) tak sławionym i wynoszonym, z innej (to jest przez sąsiadów naszych i los) tak nieznanym i wyśmiewanym. Oprócz puszcz legendowych, miasteczek z błota i niechlujstwa słynnych, klasycznej boćwiny i prowincjonalnego akcentu, istnieje tu mnóstwo zjawisk oryginalnych, uwagi godnych, złych i dobrych, zasmucających i pocieszających, ale tej tylko miejscowości właściwych, bo przez naturę miejscową i miejscowe dzieje wytworzonych. Pyszny, szeroki, kompletny obraz strony tej w jej przedkilkusetletniej postaci dał nam Karol Szajnocha w kilku rozdziałach dzieła swego pt. Jadwiga i Jagiełło13. Na obrazie tym ujrzeć można z przedziwną dokładnością i nie mniejszym urokiem odmalowane pierwociny tego, co po przebyciu licznych faz rozwoju podało tło i barwy innemu znowu mistrzowi, aby w Panu Tadeuszu odmalował Litwę taką, jaką była przed kilkudziesięciu laty. Pojedyńcze, oderwane epizody życia ziemi tej i jej mieszkańców w czasie, który bezpośrednio nastąpił po epoce w arcydziele Adama opiewanej, znaleźć możemy jeszcze w Obrazach litewskich Chodźki14, zapomnianych już dziś prawie, lecz posiadających wartość niemałą, na odrębnej a wybitnej charakterystyce przede wszystkim polegającą, w wielu utworach Kraszewskiego, w śpiewach poetów, którzy przed niewielą dziesiątkami lat żyli nad brzegami tutejszych rzek i strumieni i rodzinną miejscowość swą wyłącznie opiewali. Tu przecież urywa się wątek prac mniej więcej prawdziwie a dokładnie ten kąt świata innym stronom jego przedstawiających. Dziesięć lat ostatnich nie znalazło jeszcze historyka swego i malarza, a jednak lata te to moment przełomów, zmian, reform tak w ekonomicznym, jak w społecznym i moralnym życiu strony tej; jeden z tych momentów, w łonie których konają i rodzą się wieki. Dla odmalowania go w całej jego pełni, szczerości i wszechstronności za słabym jest pióro pojedyńczego człowieka, za ciasna i za surowa chwila obecna. Najsilniejszy choćby, lecz wyosobniony umysł i prawa chwilą obecną rządzące pozwalają na lekkie tylko dotknięcie głównych rysów obrazu. Głębszego wżycia się w dzieje tej epoki, wszechstronniejszego jej objęcia i przedstawienia dokona kiedyś przyszłość sprawiedliwa, oświecona i swobodna. Nie przyrzekając ci więc, czytelniku, nic kompletnego i wyczerpującego, wskazać zamierzam kilka punktów ziemi tutejszej i tutejszego życia posiadających pewną odrębną charakterystykę, a w danym miejscu i czasie najbardziej do obejrzenia podatnych. Będzie to dla ciebie w każdym razie wędrówka à la recherche de l’inconnu, w której nie trzymając się ściśle brzegów rzeki będącej naszym punktem wyjścia, zbaczać będziemy na prawo i lewo, aby ogarnąć o ile możności najszerszy krąg widoków i spostrzeżeń.

A najprzód, aby dowiedzieć się, jak ludzie żyją, trzeba wiedzieć, gdzie oni żyją. Topografia i fizyczna jeografia kraju pewnego stanowić muszą wstęp nieodzowny dla wszelkiego racjonalnego opisywania zamieszkującej go ludności. Gleba, klimat, widoki natury – oto troje pierwotnych piastunów ciał i duchów ludzkich. Potem następują kształciciele inni: urządzenia państwowe i społeczne, cywilizacja i jej kierunek, polityczne wypadki i stosunki. Początek wszakże tej nici długiej i wielorakiej jest tam, skąd wszystkie źródła tryskają i wszelkie życie powstaje – w ziemi i w słońcu.

Tu, czytelniku, jeszcze jedna anegdota służąca do dowiedzenia, że mieszkańcy stron dalszych posiadają o stronie naszej takie samo mniej więcej wyobrażenie jak o Rzeczypospolitej Argentyńskiej albo Królestwie Dwóch Mostów15. Niedawno jedna z osób nad brzegiem Niemna mieszkających otrzymała z Warszawy od człowieka bardzo szanownego i skądinąd bardzo światłego list zaadresowany w sposób następujący: w mieście Grodnie, w guberni (wyraźnie:  w   g u b e r n i)  litewskiej. Przypuszczać godzi się, iż i ty także, czytelniku, zostajesz w błogim mniemaniu, że istnieje na tej ziemi naszej gubernia litewska? Gruba to omyłka. Guberni litewskiej nie ma, Litwa zaś składa się z guberni czterech: wileńskiej, kowieńskiej, mińskiej i grodzieńskiej, z dodatkiem powiatów: mariampolskiego, kalwaryjskiego i augustowskiego, które jakkolwiek urzędowo składają część gub[erni] suwalskiej, według historii swej i natury zamieszkującej je ludności (w znacznej części używającej nawet litewskiego języka) należą do właściwej Litwy16. Powiat za to bielski i w połowie białostocki, objęte granicami gub[erni] grodzieńskiej, posiadają wszystkie cechy stron Królestwa, z którymi graniczą, a kobryński, część brzeskiego i pińskiego, które stanowiły niegdyś krainę Czarną Rusią zwaną, naturą gleby swej i narzeczem ludu zlewają się ściślej z pogranicznym Polesiem Wołyńskim niż z okolicami właściwej Litwy ze stron innych je okalającymi17. Jak znaczna jest przestrzeń wyżej wspomnianych miejscowości, wnieść można stąd, że posiadają one około pięciu milionów mieszkańców, a tak mało są zasiedlone, iż nierzadko napotkać tu można wielkie obszary ziemi odłogiem leżące z powodu braku rąk do uprawy, iż w miejscach tych nawet, w których ludność jest najgęstsza, gospodarstwa wiejskie mniej lub więcej, ale zawsze cierpią na niedostatek robotnika i przy zmianie systemu pańszczyźnianego na folwarczny posiłkować się musiały sprowadzaniem go ze stron odległych lub najmem żołnierzy u wojsk w okolicy przebywających.

Statystyczne dane, które by przedstawiały niejaką rękojmią pewności, są dla strony tej wielce niedostateczne; niejaką wszakże miarę rozległości guberni naszych otrzymać można przez porównanie ukazujące, że ludność Litwy równa prawie tej, która zamieszkuje Królestwo, w jednej zaledwie trzeciej części tak gęstą jest jak w 10 nadwiślańskich guberniach. Gdybyśmy teraz na wielki ten kawał ziemi spojrzeli z góry i spróbowali à vol d’oiseau18 plan jego narysować, mielibyśmy na mapie naszej ogromną równinę, tu i owdzie wzdymającą się pasmami wzgórz niewysokich, w miejscach jednych przerżniętą19 obfitymi strugami wód większych i mniejszych, gdzie indziej jeszcze zalaną niemal zbyteczną ich mnogością. Lasy, pomimo zaczętej od dawna i na olbrzymią skalę prowadzonej dotąd ich eksploatacji, tworzyłyby na planie tym gęsto jeszcze i szeroko zakreślone koła i pasy; miasteczka drobne, zaledwie na nazwę tę zasługujące – stosunkowo liczne, kilka grodów średniej wielkości, ani jednego takiego, który by miał prawo do rzędu wielkich miast się zaliczać; oto wszystko. Na pozór więc kraina ta wydaje się jednostajną, urozmaicenia wszelkiego i bogactwa charakterystyki pozbawioną. Jest to wszakże tylko pozór. Przy bliższej znajomości odkryć tu można, przeciwnie, wielką rozmaitość cech odznaczających tak naturę, jak ludzi. W ogóle nawet żadna ze stron kraju bardziej ku zachodowi posuniętych nie odznacza się już w dobie obecnej tak wybitną oryginalnością, jak ta właśnie. Skutek to naturalny najmniejszego przypływu w strony te prądów cywilizacyjnych. Cywilizacja, roznosząc po świecie nowe wynalazki, narzędzia, pojęcia, we wszystkich miejscach świata, do których zajrzy, upodobnia widoki natury, zewnętrzne przynajmniej, ujednostajnia postacie ludzi. Wskutek większego oddalenia od Zachodu, braku wszelkiego centrum, które by skupiało w sobie umysłowe i przemysłowe siły prowincji i wzajemnie odsyłało jej swe promienie, wskutek na koniec okoliczności pewnych, które dla sąsiedniego Królestwa nie istniały wcale albo istniały w mniejszej nierównie mierze, albo niedawno dopiero istnieć zaczęły, roboty cywilizacyjne postępowały tu ze słabą wielce siłą natężenia i rozlewały się po kraju warstwą nierówną, obejmującą miejscowości jedne, inne całkowicie prawie na uboczu pozostawiającą. Stąd, pomimo ogólnej jednostajności przyrody, dziewiczość jej, a więc rozmaitość, stąd cechy odrębne wyróżniające ludzi w bycie ich domowym i towarzyskim, a sprawiające, iż pomiędzy ludnością miejsc innych uchodzimy za oryginałów, a w wielkiej części jesteśmy takimi istotnie.

Pobieżnie i na krótko zatrzymajmy się na kilku punktach wydatniejszych i dotąd jeszcze obleczonych charakterystyką lub przynajmniej częścią tej charakterystyki, na utworzenie której składały się przez wieki siły przyrody.

Niemen bierze początek swój na granicy powiatów mińskiego i nowogródzkiego, po czym zaraz przebiega powiat nowogródzki, który dzięki wodom i brzegom jego, a także kilku innych rzek mniejszych, posiada wiele miejscowości pełnych jeżeli nie majestatycznej piękności, to malowniczego i rozweselającego wdzięku. Temu to zapewne dostatkowi wód, a także glebie więcej niż średnio żyznej, powiat ten zawdzięcza ludność stosunkowo dość gęstą, zamożną i słynącą od dawna (w sferze szlacheckiej) spójnością, ożywieniem i ogładą życia towarzyskiego. Poprzez pograniczny nowogródzkiemu powiat lidzki (gub[ernia] wileńska), płaski w wielkiej części, mało zaludniony, na rozległych obszarach karłowatymi lasami okryty, wielka rzeka nasza dostaje się w piękne, wzgórzyste, umiarkowanie leśne i zawodnione strony grodzieńskie. Tu jednak grunta położone w bliskości brzegów Niemna są najpowszechniej piasczyste20 i jałowe, te za to, które rozkładając się okiem nieścignionymi płachtami pól i łąk albo pnąc się po malowniczych wzgórzach, towarzyszą biegowi niewielkiej rzeczki Świsłoczy21, wzbogacają posiadaczy swych żyznością niepospolitą, do pewnego stopnia w porównanie iść mogącą ze słynną z urodzajności swej ukraińską glebą. Taż sama Świsłocz z pow[iatu] grodzieńskiego wnika do sąsiedniego mu wołkowyskiego, w którym grunt kamienisty faluje nieustannie, tworząc dość wysokie piasczyste wzgórza i świeże, urodzajne, strumieniami poprzerzynane doliny, a zupełna prawie nieobecność lasów pozwala ze szczytu wysokości pewnych ogarniać okiem szerokie i niepospolicie urozmaicone krajobrazy. Bezleśna strona ta przytyka jednak do granic jednej z odwiecznych i olbrzymiością swą imponujących potęg roślinnego pastwa. Na skrajach powiatów wołkowyskiego i prużańskiego zjawiają się pierwsze straże Białowieskiej Puszczy. Wspaniałe straże te w postaci sosen olbrzymiej wysokości i z powierzchnią tak gładką, jakby ją stolarskie ociosało narzędzie, zgęszczając wciąż szeregi swe, wiodą do tej krainy cienia, żubrów i podań ludowych, której obraz poetyczny, lecz zarazem bardzo wiernie rzeczywistość przedstawiający znaleźć może każdy na początku 4. pieśni Pana Tadeusza, tej nieśmiertelnej epopei, która raz jeszcze dowiodła prawdy, że w utworach  g e n i a l n y c h  wieszczów mieścić się mogą, wśród wielorakich mądrości, historia i nawet etnografia, pojęte tylko jako filozofia dziejów ludzkich i postaci przyrody. Tajemnicza ta, wyniosła, gorącym życiem natury wezbrana, głębokim cieniem i zarazem olśniewającymi blaskami napełniona kraina leśnych olbrzymów była także niegdyś głęboką i po brzegi wypełnioną skarbnicą krajowego bogactwa. Dziś jeszcze, pomimo eksploatacji od lat wielu dokonywanej przez mało sumienną i wielce nieumiejętną administracją, miejsca dziewicze, toporem nietknięte, jakkolwiek rzadkie już, nie są jeszcze mitem, lecz istniejącą, do czasu zapewne, rzeczywistością. W tych to miejscach kryją się dotąd legowiska ostatnich pokoleń żubra, próchnieją i upadają z wolna olbrzymi starce, ostatnie świadki pory przedwiekowej, w której według powyżej wspomnionego22 opisu Szajnochy Litwa cała przedstawiała powierzchnią najeżoną lasami, z rzadka tylko przerzynanymi skąpym uprawnej roli kawałkiem lub grząskim, wilgotnym, podstępnym moczarem. Słabe ślady epoki tej istnieją także w przerywanych, lecz wciąż jeszcze na powierzchnią gruntu występujących pasach leśnych, którymi Białowieska Puszcza spaja się w jednej stronie z Dziadowskimi Lasami, także puszczą zwanymi, a zajmującymi (w powiecie Słonimskim) przeszło ośm mil kwadratowych przestrzeni, w innej stronie z lasami pokrywającymi znaczną część Litewskiego Polesia. Strona ostatnią nazwę tę nosząca obejmuje sobą część powiatów brzeskiego i kobryńskiego (gub[ernia] grodzieńska), powiaty piński i mozyrski (gub[ernia] mińska), graniczy z pokrewnym jej naturą Polesiem Wołyńskim (powiaty kowelski i owrucki), a widokiem, który przedstawia i wszystkimi właściwościami tak gruntu swego, jak zamieszkującej go ludności stanowi najciekawszą może, najmniej zbadaną, najgorszą noszącą sławę, a w odrębność charakterystyki najbogatszą część Litwy.

Polesie to strona całkowicie pokryta w miejscowościach jednych lasami i łąkami, w innych wodami i błotnymi moczarami. W powiatach brzeskim i kobryńskim lasy tak iglaste, jak liściaste pokrywają przestrzenie na kilka, a nierzadko kilkanaście tysięcy dziesięcin rozległe. Podobnież wielkie obszary zajmują łąki, role zaś zbożowe, w ilości stosunkowo bardzo małej uprawiane, gdzieniegdzie tylko niby rzadkie i ciasne oazy świecą żółtą powierzchnią śród tych rozłogów nisko lub wysoko ciągnącej się zieloności. Jakkolwiek grunt tu niski jest i wilgocią przesiąkły, wód bieżących istnieje niedostatek wielki, stąd sposoby zbytu i dostawy nieskończenie utrudnione, a owe ogromne bogactwa leśne bardzo mało dotąd eksploatowane. Niedostatkowi temu zapobiegać miał kanał zwany  K r ó l e w s k i m,  dla połączenia rzeki Piny z Muchawcem, a przez to i z Bugiem wykopany23.

Częścią jednak wskutek technicznych błędów popełnionych w robocie kanału, a żeglugę po nim utrudniających, w części przez winę stronnej i wyzyskującej administracji, działanie tego środka komunikacji było bardzo słabe i nieskończenie mało przyczyniało się do ożywienia i zasilenia miejscowego handlu i przemysłu. Toteż te mianowicie lasy, które szerokimi i długimi pasami ciągną się na pograniczu wołyńskim, przed dziesięciu jeszcze laty zostawały w stanie zupełnej niemal dziewiczości, olbrzymie dęby, sosny i jodły rozsypywały się w próchno na tych samych miejscach, kędy się rodziły, miejsca ich zastępowały świeże, coraz liczniejsze pokolenia, a śród gęstwiny tej, którą napełniała cisza, z rzadka zaledwie przerywana stukiem topora wyrąbującego drzewo na domowe potrzeby mieszkańców, hodowały się w ogromnej liczbie i przenosiły się z miejsca na miejsce stada łosi, sarn i dzików. Dotąd jeszcze, pomimo coraz bardziej zbliżających się ku stronie tej gałęziom kolei żelaznej, w głuszach tych gęsto przez zwierzęta, a rzadko przez ludzi zaludnionych, istnieją nieznane, przez nikogo nieobliczone zasoby drzewa bardzo rozmaitego gatunku i użytku. Na pewno, zdaje się, powiedzieć można, że tu właśnie istnieją jeszcze najobfitsze i najmniej naruszone bogactwa leśne Litwy, tu jeszcze poeta znaleźć może pożądane dla siebie, a wyraźniejsze niż gdziekolwiek u nas ślady i widoki bujnej, samotnej, pierwotnej natury, szerokie pole do utrwaleń i ulepszeń, przemysł i handel – hojne źródło do korzystnej eksploatacji. Na nieszczęście poeci nie odbywają podróży dla zapoznania się ze stronami tymi, niesłusznie przez publiczną famę odartymi ze wszelkiej charakterystyki i piękności, o gospodarstwie leśnym nikt tu pono i nie słyszał jeszcze, a przemysł i handel, w najniepomyślniejszych rozwijając się warunkach, działalnością swą, w jakiejkolwiek dokonywa się ona gałęzi, daleko więcej przynoszą szkody niż pożytku.

Drugie źródło bogactw Polesia: łąki, w podobnym jak lasy zostają zaniedbaniu. Są to ogólnie prawie grunta wilgotne, torfiaste, przedstawiające powierzchnią chropowatą i błotnistą; część ich znaczna spoczywa bezużytecznie w opuszczeniu zupełnym, inna doprowadzaną bywa do stanu użyteczności przez wysuszanie ich, dokonywające się za pomocą wypalania kęp porastających je gęsto do wysokości kilku i kilkunastu cali. Wypalanie to łąk, odbywające się w różnych stronach miejscowości, każdego lata tworzy widok wielce oryginalny, a pogodne, suche noce letnie przyoblekający fantasmagoryczną prawie pięknością. Ile jest kęp na każdej z łąk równych i całą niekiedy przestrzeń widnokręgu zajmujących, tyle zapala się czerwonawych światełek. Ziemia zdaje się być usianą gwiazdami jaskrawo odbijającymi przy łagodnym świetle gwiazd niebieskich. Wielkie iskry te tworzą koła, wieńce, długie szeregi; tu gasną, pozostawiając po sobie miejsca owiane kłębiastym, błękitnym dymem, gdzie indziej rozpalają się w mniej więcej wysokie płomyki, kołyszące się w powietrzu lub kręto wijące się po nierównych przestrzeniach. Zawsze prawie drobnym tym a gęstym światłom usiewającym ziemię towarzyszą w różnych stronach firmamentu szerokie i krwawe łuny. Są to odblaski pożarów niszczących lasy, które wskutek nieostrożności ludzkiej lub nieprzyjaznych kierunków wiatru zajmują się ogniem przetrawiającym łąki. Pożary te przyjmują niekiedy, w lata suche szczególniej, rozmiary wielkie i nierzadko zdarza się, iż niszczone przez nie całe włóki lasów po przejściu ich przedstawiają przestrzeń najeżoną drzewami ogołoconymi z gałęzi i liścia, zwęglonymi do czarności i samotnie, w rzadkich odstępach sterczącymi wśród nagromadzonych warstw popiołu, w który zamieniła się młodzież leśna, gąszcz krzewiasta i dzika, wysoka trawa. Niekiedy też zajmują się ogniem liczne stogi, wtedy nad łąkami wznoszą się wysokie słupy płomieni, a dym z palącego się siana połączony z ostrym zapachem tlejącego torfu napełnia atmosferę na szerokich przestrzeniach mgłą gęstą i duszącą. Niekiedy jeszcze pojedyńcze iskry i płomyki, spotykając się, zlewają się z sobą, toczą po równinie fale ognia, a gnane i wzdymane prądami powietrza, rozszerzają coraz i przedłużają szlaki swe lub obręcze. Natenczas, jeśli świetnemu, lecz niszczącemu żywiołowi nie zastąpi drogi rów jaki głęboki, długi i wilgotny albo jeśli nie spotka on przed sobą roli uprawnej, a niedostarczającej mu pokarmowych żywiołów, biada okolicznym lasom, w których nie istnieją albo przez czas suszy letnich wyschły brody i bagniska, biada nawet wioskom, które na krańcach łąki zbudowane, przeciw napastującej je sile żadnej nie posiadają osłony.

Największe choćby wysiłki rąk ludzkich nie są zdolne do zatrzymania w pędzie owych rzek płomiennych; gaszą je zazwyczaj, powściągają i kierunek ich zmieniają jedne tylko przeszkody gruntowe lub atmosferyczne zmiany. Palenie się lasów tamowanym bywa za pomocą oddzielania części ich ogniem trawionych od tych, które przezeń naruszone jeszcze nie zostały, rowami i szeroko wycinanymi trybami. Jak długo pożary podobne trwają i jak obszerne leśne przestrzenie niszczą, wnieść można z tego, że powstrzymują je rowy i tryby, dla wykopania i wycięcia których potrzeba nieraz, przy znacznej sile roboczej, kilka tygodni czasu.

Wszystko to sprawia widowisko wdzięczne, czasem i czarujące oko, czasem groźne i wspaniałe, a zawsze takiej natury i postaci, że podobne im nie istnieją nie tylko w żadnej inszej stronie naszego kraju, ale bodaj i w żadnym innym w ogólności kraju europejskim.

Jakkolwiek wszakże proceder podobny używany nie powiemy: ku użyźnianiu, lecz po prostu i tylko ku uprzystępnianiu łąk, zdolnym jest sprawianymi przez się zjawiskami zadowolnić oko i wyobraźnią poety, malarza lub w ogóle człowieka szukającego w przejawach natury wrażeń i oryginalności, to jednak odpowiedzieć on nie może najskromniejszym choćby żądaniom racjonalnego gospodarza, przemysłowca i ekonomisty. Inne zaś środki przyniesione światu postępami gospodarstwa rolnego i wynalazkami mechaniki są tu dotąd w zupełności nieznane, a przynajmniej nieużywane. Dlaczego tak jest? dowiemy się o tym później, gdy mowa będzie o gospodarstwie tutejszym w ogólności i zajmujących się nim ludziach; tu zaś niepodobna nie zauważyć, że ta część Polesia, o której mówimy, z ogromnymi obszarami łąk swych i lasów, posiadać może dla kraju naszego, w niezmiernie zmniejszonych naturalnie rozmiarach, znaczenie amerykańskiego farwestu24. Bogactwa natury istnieją tu wielkie, nienaruszone, nieznane prawie, powierzchownie tylko, częściowo i błędnie eksploatowane. Na przestrzeniach rozległych mieszka ludność bardzo nieliczna. W głębokich gęszczach lasów przemykają tylko stada zwierząt dzikich, bezużytecznie próchnieją drzewa stare, a młode karłowacieją i wyradzają się, głuszone gorącym a bezładnym, ręką ludzką nieregulowanym życiem dzikiej natury. Nieścignione okiem pastwiska, wodą zalane albo niedołężnie i na krótką chwilę osuszone, wykarmiają szczupłą stosunkowo ilość trzód nieulepszonego, owszem, zniżającego się wciąż gatunku. Kiedy w następstwie czynić będziemy pobieżny przegląd ludności tutejszej, zobaczymy, że pomimo najgłębszego zaniedbania, w jakich są pozostawione obfite zasoby naturalne strony tej, odbiły się jednak bardzo wyraźnymi śladami na bycie jej mieszkańców. Nie tylko szlachta była zawsze tu zamożną i nierzadko do znacznych przychodziła fortun, ale włościanie sami używali i używają stosunkowo dość wielkiej miary dobrobytu25.

Dostatek zaś tych ostatnich opiera się głównie na ilości posiadanego bydła, którego utrzymanie umożebnia im obfitość łąk i pastwisk. Wtedy gdy w innych miejscowościach Litwy para wołów, koń jeden i dwie lub trzy dojne krowy uważane bywają za dobytek możliwy tylko zasobnemu gospodarstwu chłopskiemu, na Polesiu pojedyńcza siedziba wieśniacza posiadająca kilkanaście lub dwadzieścia sztuk bydła uchodzi za ubogą. Powszechnie wioski poleskie z kilkudziesięciu siedzib złożone wypędzają na pastwiska całe stadniny koni, setki rogatych zwierząt i nie mniej liczne gromady owiec. Gdyby grunta tutejsze podniesione zostały uprawą racjonalną i na naukowych danych opartą, lasy eksploatowane były i zarazem konserwowane według prawideł gospodarstwa leśnego, gdyby z pomocą odpowiednich narzędzi i procederów ulepszono gatunek łąk i pastwisk, a ilość ich pomnożono obszarami przedstawiającymi dziś żyzne w głębi, a jałowe na powierzchni bagna, torfowiska i moczary, natenczas strona ta wyżywić by mogła ludność liczną i dostarczyć obfitych materiałów dla produkcji i handlu. Najstosowniejszym jednak, o ile nam się zdaje, gatunkiem przemysłu byłaby dla stron tych hodowla bydła, którą przy wspomnianej wyżej pracy ulepszenia i niejako tworzenia prowadzić by się tu mogło na większą skalę niż w jakiejkolwiek innej stronie kraju. Dla dokonania jednak wszystkich tych pięknych rzeczy potrzeba najprzód długiego przeciągu czasu, następnie dwóch rzeczy wielce u nas rzadkich: przemyślności ludzkiej i wielkich kapitałów pieniężnych. Potrzebnym by tu był jeszcze i dość wysoki stopień fizycznej odwagi i cierpliwości, miejsce bowiem czerwonoskórych Indian, tak groźnych i dokuczliwych dla mężnych kolonistów cywilizujących amerykański farwest, zastępują tu nieprzeliczone roje i rozliczne gatunki owadów: komarów olbrzymiej wielkości, zjadliwych bąków i drobniutkich, lecz jadowitych muszek, od zażartych ukąszeń których puchną tu nierzadko ciała ludzkie, a na łąkach i pastwiskach umierają corocznie liczne sztuki bydła i koni. Plaga ta Polesia, mogąca być w pewnej mierze porównaną z biblijną szarańczą egipską, podległaby naturalnie znacznemu umniejszeniu, jeżeli już nie zupełnemu wytępieniu, przez uporządkowanie lasów i osuszenie błotnistych gruntów, które dotąd stanowią wygodną jej kolebkę i bezpieczną, nietykalną dziedzinę.

Powiat piński, rozpoczynający drugą stronę litewskiego Polesia, wcale już inny przedstawia widok. Królestwo to wód i nieprzebranej ilości zamieszkujących je wiunów. Płynące tu rzeki: Prypeć i Pina były przed zbudowaniem kolei żelaznych jedynymi arteriami handlowymi prowadzącymi przedmioty zbytu z Wołynia i Ukrainy ku wspomnianemu wyżej Kanałowi Królewskiemu, który za pośrednictwem Muchawca i Bugu odsyłał je Wiśle26. Znaczenie handlowe Pińska było w porze owej dla kraju całego bardzo wysokie, toteż miasto to zamieszkiwane było od dawna przez zamożną ludność kupiecką, całkowicie prawie izraelskiego pochodzenia, a zatrzymując przy murach swych wielką mnogość wodnych statków zbożowych, miewało w pewnych porach roku pozór wielkiego i bogatego kupieckiego portu. Kilkadziesiąt drobniejszych rzek i rzeczułek, wijących się po gruntach niskich i ujście swe znajdujących w Pinie i Prypeci, nawodnia jedną stronę powiatu tego z tak wielką obfitością, że w porach szczególniej wiosennych wylewów ziemie i drogi tutejsze znajdują się całkowicie pod wodą, a mieszkańcy wsi i dworów widzą się w położeniu wyśpiarzy pozbawionych wszelkiej pomiędzy sobą lądowej komunikacji. Wtedy miejsce zwyczajnych grzęskich grobel i dróg piasczystych zastępują strumienie, których kierunki i głębokości dobrze są przez miejscową ludność znane i zbadane, a zamiast wozów, bryczek i tym podobnych kołowych wehikułów przebiegają je statki zwane  s z u h a l e j a m i,  tworzone z grubych i wysokich pni dębowych, wydrążonych w całej długości sposobem takim, aby w nich kilku lub kilkunastu ludzi rzędem mieścić się mogło. Podobne wylewy rzek trwają tu miesiącami, niekiedy latami całymi, a strony, które im podlegają, noszą w pogranicznych powiatach nazwę stron:  z a   r z e k a m i.  Za rzekami istnieją nieliczne bardzo dwory szlacheckie, a znaczniejszych fortun i głośniejszych imion szlacheckich znajduje się zaledwie kilka. Liczna bardzo jest tu w zamian szlachta zagrodowa, tak zwana łapciasta, z powodu, że stopień cywilizacji, którego dosięgła, nie przyniósł jej w darze choćby tyko zwyczaju noszenia skórzanego obuwia. Ciemnota umysłowa i grubość obyczajów ludności tej utrwalana trudnością komunikowania się ze stronami innymi, monotonnością widoków natury i ubóstwem jej płodów – stała się przysłowiową. Nie jest to wcale wymysłem żadnym, ale najrzeczywistszą prawdą, że łapciasty szlachcic piński nie dawniej jak przed kilkunastu laty zapytywał witającego doń przybysza z odleglejszych okolic o zdrowie i szczęśliwość panowania miłościwego króla Stanisława Augusta27. A przecież, wskutek zapewne ścieśnionych niezmiernie potrzeb zakątkowego życia i monopolu handlowych komunikacji zostającego przez czas długi w posiadaniu prowincji tej, ludność ta ciemna i z pozoru nędzna bynajmniej ubogą nie jest. Zdarzało się nieraz, że ciemnotę jej wyzyskujący urzędnicy sposobem postrachu lub pochlebstwa wydobywali z niej wcale bogate łupy w postaci okupu lub kornej dani składane, a wiadomą jest rzeczą, iż na wyspach tych, komunikujących się ze sobą  s z u h a l e j a m i,  w chatach drewnianych, niskich, częstokroć nawet w komin niezaopatrzonych, istnieją w cieniu pieców zagrzebane lub pod strychami chowane mnogie garnki, szanki niekiedy (miara niewiele mniejsza od polskiego korca)28 napełnione starymi dukatami, srebrnymi rublami i pięciozłotówkami. W asygnaty wiara jest tu bardzo słabą, inne papiery publiczne jako też banki, z imienia zaledwie znane, głęboką i nieprzepartą budzą nieufność. Toteż wątpić nie można, że w stronach  z a   r z e k a m i  drzemią bezużytecznie dotąd znaczne kapitały martwe, a jeżeli ogólne panujące tu warunki zamienią się kiedyś na lepsze, wówczas powoła je do życia i ruchu cywilizacja i uczyni z nich narzędzie do podbijania wrogich dotąd lub jałowych sił natury, aby na przyszłość niosły człowiekowi bezpieczeństwo i pożytki.

Dla mieszkańca sąsiednich nawet okolic strony  z a   r z e k a m i  wydają się końcem świata, tak trudnym jest ich przebycie. Komukolwiek jednak nie zabraknie odwagi i ciekawości do przebycia, dokładniej wyrażając się: do przepłynięcia stron tych, ten minąwszy granice Pińszczyzny, wjedzie w rozległy i błotnisty powiat mozyrski, noszący jeszcze na sobie wszystkie cechy Polesia, ale rozpoczynający nową, a niepospolicie obszerną i zasobną dziedzinę lasów, które dalej już zalegają cały prawie powiat borysowski, słynny z dokonywanej tam przez wiele dziesiątków lat i na ogromną skalę eksploatacji smoły. Był tu główny punkt wyjścia i oparcia wielu olbrzymich fortun szlacheckich. Jeżeli w Pińszczyźnie rzadkimi są nazwiska ziemian posiadające pewną doniosłość historyczną lub finansową, mozyrskim powiatem podzieliły się wyłącznie prawie dwa imiona: Kiniewiczów i Hortwatów29. Owóż bogactwo, ostatniego szczególniej z domów tych, o którym na całej Litwie legendowe prawią się rzeczy, główne źródło swe miało w wyrobie smoły. W Borysowskiem nie było prawie jednego zamożniejszego ziemianina, który by produktu tego nie dobywał z leśnych swych posiadłości.

W głębiny lasów, mogących śmiało rościć pretensje do nazwy puszcz, posyłano tysiące, dziesiątki tysięcy chłopów, którzy zatrudnieni wyznaczoną im robotą, latami całymi zakładali pod osłoną drzew, na gruntach wydmiastych lub bagnistych osady złożone z szałasów lub ziemianek i przebywali tam nieraz znaczną część istnień swych, bez wydalenia się na jaśniejsze i ludniejsze przestrzenie. Uczernione dymem, wśród którego bezprzestannie żyły, zwęglone niemal działaniem ognia przetrawiającego pod ich oczami olbrzymie pnie sosen odwiecznych, ludzkie gromady te fizycznie podobnymi stawały się do rasy murzyńskiej, moralnie ulegały ciemnocie i zgnębieniu, zbliżającemu człowieka do stanu biernej, niekiedy dzikiej zwierzęcości. Był to bezsprzecznie najciemniejszy punkt w ogólnym bycie litewskich włościan. Dziś, wraz ze zniesieniem instytucji pańszczyźnianej, działalność leśnych fabryk tych, które w malowniczym niekiedy języku ludowym otrzymały nazwę  p i e k ł a,  całkiem prawie wstrzymaną została. Mniemać jednak można, iż ważna ta gałęź miejscowego przemysłu funkcjonować przestała nie dlatego, aby istnienie jej przymusową tylko pracą ludzką podtrzymywanym być mogło, ale dlatego, że środki eksploatacyjne dotąd używane były zbyt pierwotnymi i niedoskonałymi, a powszechny brak kapitałów jak też okoliczności ogólnym bytem wstrząsające – zastąpić je innymi, skuteczniejszymi jeszcze, nie dozwalały.

Korespondencja nasza przybrać by musiała rozmiary zbyt obszerne i naturę jej niejako zmieniające, gdybyśmy chcieli dłużej oprowadzać czytelnika po drogach przebiegających rozliczne strony i zakątki prowincji tutejszej. W powyżej uczynionym pobieżnym przeglądzie ujrzeliśmy zaledwie jednę trzecią część Litwy, pozostawiliśmy zaś na stronie wiele okolic bardzo godnych uwagi, do których zresztą zajrzymy potem, gdy przyjdzie nam oglądać byt, sposób życia i urządzania się tutejszej ludności.

Ludzie – wyraz to zbiorowy, w którym na tle częściowej jednostajności mieści się pojęcie zjawisk wielce rozmaitych. Warunki, w których z trudem i powoli odbywa się w czasie formacja społeczeństw, sprawiają, że dosięgłszy pewnego stopnia dziejowego ukształtowania, rozpadają się one na rozliczne działy i warstwy, mieszczące w sobie rozliczne też położenia ludzkie, zatrudnienia i usposobienia, rozliczne stopnie umoralnienia, umysłowego rozwoju i materialnego dobrobytu.

Postaciami najwybitniej przedstawiającymi cztery wielkie działy, na jakie – względnie do wyżej pomienionych różnic – rozpada się ludność tutejsza – są: szlachcic, chłop, Żyd i urzędnik. Rozmaitość typów tych zwiększa się i komplikuje tym jeszcze, iż są one przedstawicielami nie tylko czterech klas społecznych, czterech grup rozmaicie wytworzonych na tle dziejów politycznymi i społecznymi stosunkami, ale jeszcze czterech plemion różnych, czterech na jednym gruncie zamieszkałych, lecz mnóstwem cech i przyczyn ściśle pomiędzy sobą rozgraniczonych narodowości.

Wśród głównych działów tych, z których każdy posiada jeszcze bardzo wyraźne cieniowania, istnieją pomniejsze, pośrodkowe niejako warstwy i grupy, jak: oficjalistów wiejskich, bardzo nielicznych mieszczan chrześcijańskiego wyznania, profesjonistów30 większe miasta zamieszkujących, proletariuszów na koniec, to jest ludzi pozbawionych nie tylko własności, lecz wszelkiej wyraźnie określonej kondycji, wszelkiego stałego i zarobkowego zatrudnienia. Egzystencja ostatniej warstwy tej w stronie tak mało zaludnionej, tak wielu rąk i głów do wszelakiej uprawy potrzebującej, tak zresztą z natury swej zamożnej, słusznie budzić może we wszystkich, którzy stosunków tutejszych nie znają, wątpliwość i zdziwienie. Postaramy się we właściwym czasie fakt ten wątpliwy i zadziwiający udowodnić i wytłumaczyć. Teraz jednak przegląd nasz zaczniemy od klasy ludzi, która z przyczyn dziejowych i ekonomicznych stoi na szczycie społeczeństwa tutejszego, przedstawia najogólniejszy pierwiastek cywilizacyjny i pomimo wszystkich strat i zesłabnięć, jakim uległa, stanowi jeszcze wpośród wszystkich innych grup ludności najwyższą cyfrę tak materialnych zasobów, jak i wykształcenia.

Przyjrzenie się więc, o ile można dokładnie, bytowi materialnemu, sposobowi gospodarowania, czucia i myślenia szlachty tutejszej będzie przedmiotem korespondencji następnej.

Eliza Orzeszko31

ZNAD NIEMNA

List II

Ho, ho, co za śmiałość!

Słowa te wymówił stary znajomy mój, p[an] Andrzej, i w tejże chwili z wielkiego jakby zdziwienia czy oburzenia upuścił z ręki błękitną książeczkę, którą dotąd czytał z uwagą. Był to numer „Niwy”, mieszczący w sobie dokończenie mego pierwszego Listu znad Niemna.

Ja, nie poczuwając się do winy żadnej, z najspokojniejszym sumieniem i najzimniejszą krwią zapytałam:

– Gdzież jest ta śmiałość i kto jest tak śmiałym?

– Śmiałą jesteś, pani.

– Ja!

– Tak, pani.

I wziął znowu p[an] Andrzej do ręki błękitną książeczkę i przeczytał z niej głośno, co następuje: „sposób życia, gospodarowania, czucia i myślenia szlachty tutejszej będzie przedmiotem korespondencji następującej”.

Potem stary znajomy mój mówił dalej.

– Zamierzasz, pani, pisać o rzeczy, której najgłębsza natura, wartość, zasługa w przeszłości i teraźniejszości najnamiętniej zakwestionowanymi zostały przez różnorodne wyobrażenia i dążenia bieżącej doby czasu; mniemasz więc, pani, że mieć będziesz ku temu dość ducha sprawiedliwości i odwagi?

– Mniemam, że mieć go będę. Zakwestionowanie wartości i zasługi danego przedmiotu przestaje istnieć dla nas wtedy, gdyśmy sobie o nim za pomocą spostrzeżeń, nauki i myślenia wyrobili w sumieniu i rozumie naszym własne a pewne przekonanie. Wtedy namiętności chwili, sprawiedliwości sądu naszego nie burzą, a od wygłaszania go nic nas wstrzymywać nie może i nie powinno, szczere bowiem a odważne i bezstronne sądy bywają nieraz zbawiennym ciężarem, przyprowadzającym do spokoju i równowagi szale opinii miotane rozdrażnionymi namiętnościami.

– No, punkt pierwszy zdobyty – ozwał się p[an] Andrzej – ale co będzie z drugim? Ufasz, pani, odwadze swej i bezstronności – rzecz to charakteru i przekonania, lecz czy zaufać możesz zdolnościom swym podobnie i do tego stopnia, aby wyobrażać sobie, że coś nowego napisać zdołasz o przedmiocie, o którym przed tobą, pani, pisały dziesiątki piór zdolnych, utalentowanych i genialnych? Szlachta! któż o niej nie pisał! Arystokraci i demagodzy, historycy, moraliści, ekonomiści, powieściopisarze i poeci brali nieustannie za przedmiot prac swoich tę pierwszą i największą literę w abecadle społecznego żywota naszego, to jasne słońce przeszłości i tę zagadkę teraźniejszości naszej, tę stal hartowną i tę glinę kruchą, to światło i ten pomrok, to bohaterstwo i to samolubstwo, tę iskrę i to próchno. Wśród tych spisów mnogich jestże jeszcze miejsce dla nowego obrazu jakiego? Pomiędzy tymi sądami tysiącznymi wyjednaż głos dla siebie sąd jeszcze jeden?

– Różni różnie sądzą, powiadał mądry sekretarz szanownego Chirurga Filozofii. Nie ma pod słońcem rzeczy tak starej, o której nie można by zawsze czegoś nowego powiedzieć, albowiem – co głowa to rozum, co życie to doświadczenie, co dzień to odmiana32. Szlachta litewska zresztą najmniej miała…

– Permettez, madame! Qu’est ce que ce:szlachta litewska?33 Dlaczego pani separujesz i gatunkujesz jednę i tę samę kategorią ludzi? Jeżeli dlatego, że ludzie ci tu pewną potrawę nazywają rosołem, a tam bulionem, tu wymawiają:  s t u k a ć   i   h a r t  duszy, a tam  s z t u k a ć   i   c h a r t 34 duszy, tu tańczą mazura z trzema hołupcami, a tam z jednym, są to różnice nie upoważniające bynajmniej do używania wielkich nazw jeograficznych i…

– Permettez, monsieur!35 Rozmiary przestrzeni, widoki natury, zadatki historyczne, ustawy społeczne, okoliczności polityczne, urządzenia edukacyjne…

– A! a! bardzo dobrze! Teraz o jedno tylko jeszcze zapytać się panią muszę. Jaki stosunek zachodzi w myśli pani pomiędzy wyrazami: jest i było?

– Wyobrażam sobie zawsze, iż  j e s t  przedstawia skutek,  b y ł o  – przyczynę.

– To znaczy…

– To znaczy, że pragnąc opisać zjawisko jakieś, które jest, należy tłumaczyć go przyczyną, która częściowo przynajmniej byt mu dała, i zaczepić choć trochę o to, co  b y ł o. 

– Zapuściż się więc, pani, w wieki starożytne…

– Nie tak bardzo starożytne, ale przed mówieniem o synach powiem odrobinę jaką o ojcach.

– Kiedyż według pani skończyła się epoka ojców?

– Przed laty jedenastu lub dwunastu mniej więcej.

– Czy w porze owej wszyscy ojcowie naraz poumierali?

– Nie, lecz umarło lub w inną przelało się formę to wszystko, co warunkowało przedtem byt ich materialny i duchowy36.

– Ha! śmiałym Bóg sprzyja… może też i panią ochroni od losu ś[więte]go Szczepana męczennika… i od gorszej jeszcze stokroć dla każdego pisarza rozmowy z czytelnikami: „słyszeliśmy, a więc słuchajcie!”. W każdym razie ja, stary przyjaciel pani, aby ułatwić jej zadanie, powiem zaraz wszystko, co mi siwe włosy moje pozwoliły pod względem ojców widzieć, słyszeć, myśleć i wiedzieć.

Słowa te napełniły mię radością. Cóż bowiem rozkoszniejszego na świecie być może, jak posiąść bez szukania, dowiedzieć się bez doświadczenia, napisać bez suszenia własnej głowy. Pan Andrzej mówił, jak następuje:

– W przeszłym liście swym, pisząc o ogólnym widoku Litwy, wyraziłaś się, pani, w sposób następujący: „Gdybyśmy na wielki ten kawał ziemi spójrzeli z góry i sprobowali à vol d’oiseau37 plan jego narysować, mielibyśmy na mapie naszej ogromną równinę, tu i owdzie wzdymającą się pasmami wzgórz niewysokich, w miejscach jednych przerzniętą obfitymi strugami wód mniejszych i większych, gdzie indziej zalaną niemal zbyteczną ich mnogością. Lasy tworzyłyby na planie tym gęsto i szeroko zakreślone koła i pasy”.

Teraz, gdy ma być mowa o ludziach, poprośmy czytelników, aby raczyli wyobrazić sobie paręset tysięcy dworów szlacheckich rzuconych na przestrzeni tej, wśród płaszczyzn szerokich, w dolinkach nad strumieniami, pod ciemnymi ścianami borów, u skrajów wielkich liściastych gajów. Nieskupione są dwory te jak gdzie indziej, nie spoglądają na się wzajem z wiorstowej lub dwuwiorstowej odległości, ale z rzadka bardzo rozsiane, posiadają dokoła siebie przestrzenie gruntów, które bądź wilgocią przesiąkłe, bądź uprawą osuszone, bądź urodzajne, bądź jałowe, tak przestronne są, rozległe, że pomiędzy rzuconymi śród nich siedzibami ludzkimi komunikacje z konieczności niełatwe być muszą, że wychodzący z nich gwar ludzkich krzątań się czy zabaw tonie i milknie w ogromnej ciszy, która unosząc się nad tym krajem szerokim a nieludnym, rzuca nań piętno nieokreślonego smętku, poważnej zadumy, pewnej nieznanej już gdzie indziej pierwotności przyrody i społeczeństwa. Tak skłonną do naśladownictwa jest już natura ludzka, tak szybko i nieuchronnie ludzie ludziom udzielają wzajemnie cech swych, potrzeb, pomysłów, że gęstość ludności w miejscu jakim, skupienie jej i ciągłe stykanie się ze sobą wyradza jednostajność zewnętrznych przynajmniej form jej życia, rozdział zaś, rozrzucenie, rzadkość i dorywczość stosunków przechowuje ich rozmaitość. Niezmiernie rozmaitą była postać litewskich dworów szlacheckich, tych siedzib ludzkich z rzadka rozrzuconych śród wielkiej, pustej przestrzeni. Wtedy gdy pod wpływem różnych miejscowych odrębności i okoliczności sąsiednie Królestwo budowało się wedle zagranicznych wzorów, na jednę mniej więcej miarę, formę i wytworność, gdy mały a bogaty Wołyń błyskał po malowniczych wzgórzach swych coraz większą liczbą pałaców i pałacyków, ku coraz jednostajniejszej, pańskiej zawsze i pokaźnej pnących się postaci38. Na szerokiej, cichej, niezmiernie mało ruchliwej Litwie znaleźć można było od zamku lub pałacu pana wielkiego z mienia i imienia, do uczernionej słotami drewnianej, ciasnej chaty zagonowego szlachcica, dwory, dworki, zagrody przedstawiające wyraźnie i bez przysłon gdzie indziej przybieranych najrozmaitsze stopnie dostatku, smaku, cywilizacji, oddalania się od obyczajów i przyzwyczajeń dawnych, a przybliżania się ku nowym. Wspaniałych pałaców przecież było niewiele, przez garstkę ludzi o głośnych imionach w dziedzictwie po przodkach otrzymane lub w chwili przelotnego kaprysu wzniesione, stały one zazwyczaj pustkami. Czarne znowu i niskie zagrody szlachty zagonowej, tak zwanej łapciastej, jednę prawie postać posiadały z chatami włościańskimi, żyjącymi przypomnieniami staropogańskich  n u m  o gliniastym toku zamiast podłogi, o dziurze w dachu zamiast komina (Szajnocha, Jadw[iga] i Jagieł[ło], t. 3, roz[dział] XVI39), tak jak wszechstronny żywot ich mieszkańców, z jednym wyjątkiem osobistej wolności, zlewał się w kształt i treść jednę z ciemnym mozolnym żywotem kmiecym. Cała więc waga społecznego i towarzyskiego życia szlachty litewskiej spoczywała nie w pałacach opustoszałych lub na zagraniczną modę wnętrza swe urządzających, nie w zaściankach wszelkiego łącznika z cywilizacją pozbawionych, ale w dworach i dworkach, wielce pomiędzy sobą różnych. Kiedy pan stuchatowy dom swój, drewniany zawsze, niski a długi, dziesięciu lub dwunastu wielkimi oknami spoglądający na obszerny podwórzec, okrywał gontowym wysokim dachem, przystrajał ze wszystkich stron wyniosłymi gankami o rzeźbionych ozdobach, sąsiad jego, dziedzic włości mniej licznych, poprzestawał na strzesze słomianej, na tradycyjnych czterech słupach tynkowanych, które podtrzymując u wnijścia gzemsy40 najeżone słomą i ptasimi gniazdami, wiodły ku drzwiom ciężkim i grubo wyciosanym, otwierającym się do sieni obszernej zawsze, lecz niskiej, po prostu wybielonej, w znacznej części zapełnionej drabiniastymi wschodkami, nieobłudnie i wobec wszech świadków wspinającymi się ku umieszczonym w suficie drzwiom od strychu. W jednych miejscach, od domu przystrojonego cieplarniowymi kwiatami, stojącego nad wielkim kobiercem aksamitnej murawy, zabudowania folwarczne usuwały się na odległość znaczną, a gospodarskie gwary i ich widoki ukrywane i tłumione były ścianami drzew gałęzistych i kwiecistych krzewów; gdzie indziej znowu, całkiem przeciwnie, jedna strzecha mieściła pod sobą tę stronę domu, w której znajdowały się pokoje mieszkalne dziedziców, i tę, w której płonęło ognisko kuchenne, zapachem świeżego pieczywa woniały i gwarem czeladzi wyrobniczej brzmiały piekarniane i czeladne izby. Tam, naprzeciw okien żaluzjami osłonionych i ganków powiewających szkarłatnymi festonami wytwornej markizy, wznosiła się na przeciwnym krańcu podwórza, wśród jaśminów i powojów, wysmukła, oszklona altana; tu wśród stodół i stajen bielał stary dziadowski lamus murowany i sterczała z grubych sklecona desek wysoka, czworokątna, dynamem uczerniona wędzarnia. Jedni, mniej snać41 o nowość dbali, z duszą silniej przylegającą do przeszłości i jej pamiątek, zamieszkiwali domy tak stare, że spróchniałe podwaliny ich nikły całkiem we wchłaniającym je gruncie, okna o parę cali zaledwie wznosiły się nad ziemię, o potężne, choć na wpół spróchniałe belki sufitu potrącały się głowy mieszkańców, a gość, aby próg domu przestąpić i na pierwszym wstępie guza bolesnego miasto braterskiego całunku nie otrzymać, nisko i kornie karku uginać musiał. Budowy te, długie na stóp 60 i 80 nieraz, a na pięć lub sześć wysokie42, owijały się najczęściej gęstymi niesłychanie, bo też bardzo starymi splotami pnących się roślin, które je tak szczelnie od końca do końca i od podnóża do szczytu okrywały, że pomiędzy tą wielką masą splątanej zieleni nie widać było nic, ani ścian, ani dachu, tylko niskie, wąskie, liczne okna i liczne też, uczernione, starością wyzębione kominy. Ale byli i tacy, którzy na miejscu zwalonych domóstw starych wystawiali sobie nowe, zawsze prawie drewniane, ale ustrojone w cudowne jakieś facjatki, balkoniki, kolumnady mające niby naśladować pałacowe fasady i wystawy. Budowania owe, przy których czynność architekta spełniał zwykle sam dziedzic, przedstawiały bardzo nieponętne, ale też bardzo rzadkie okazy smaku, który pozbywszy się zaściankowego dobrego przymiotu – prostoty, nabył natomiast brzydkiej zaściankowej wady – pretensji. Gdzie indziej za to oko podróżnika spotykało szczególne, czarodziejsko niby piękne niespodzianki. Tak na przykład w posępnych, milczących głębiach zapadłego Polesia, kędy najsłabsze brzmią odgłosy życia, kędy przyroda wiecznie mgłą wilgotną spłakana, a ludzie rzadcy samotnymi zadumani myślami, ktoś jadący długo śród grobowego milczenia, niewidzący długo nic dokoła siebie prócz wydm piaszczystych, łąk kępiastych, przestrzeni okiem niedoścignionych a pustych, głuchych, martwych, spostrzega nagle nad brzegiem Królewskiego Kanału wystawiony pałacyk samotny, istne małe arcydzieło architektonicznej sztuki, śród głuszy tej wyśpiewujące harmonią linii, śród pustki tej drgające wytwornym, wonnym życiem cywilizacji. Smętnie wszakże jakoś i niby tajemniczo białe ściany pałacyku i szkarłatny dach jego rysują się na tle mglistego nieba, mętne, powolne wody kanału martwo odźwierciedlają otaczającą go młodą roślinność; z tych okien i balkonów, których kształt bez zarzutu zdradza myśl i umiejętność budowniczego mistrza, nie widać nic prócz nędznej wiosczyny szarzejącej na szarym rozłogu, prócz czarnych pasów grzęskich grobel biegnących po łące i długiego leśnego szlaku rysującego skłon firmamentu, owinięty sinymi mgłami. Jakiejkolwiek wszakże postaci byłyby dwory te, jakkolwiek by różniły się pomiędzy sobą kształtem i datą domostw swych, naturą okalających je widoków, wspólną im wszystkim cechą i ozdobą były: obszerność, bogactwo, starożytność i smak wytworny posiadanych przez nie ogrodów. Już wedle opisów dziejopisarzy stara przedjagiełłowa Litwa odznaczała się i słynęła szczególnym zamiłowaniem swym w sadowniczej sztuce. Plemienna skłonność ta, wytworzona i podtrzymywana miejscowymi właściwościami przyrody i położenia, przeszła w spadku wraz ze znaczną częścią tych właściwości z pradziadów na prawnuków. Szlachcic litewski otoczony przyrodą świeżą, przez kulturę nieprzeinaczoną i ku ludzkim zachciankom nienaginaną, rozmiłowywał się w niej od kolebki43, zrastał się z nią niejako i objawy jej w postaci drzew i kwiecia posiadać pragnął tuż zaraz za progiem swym, za oknami, pod okiem, pod ręką; z innej znowu strony rozległością przestrzeni, rzadkością zaludnienia, trudnością komunikacji, nieobecnością miast wielkich zmuszony do przepędzania większej części życia w samotności i ciszy domowej, ściągał on ku domowi swemu wszelkie przystępne dlań piękności i ozdoby, wygody i uprzyjemnienia życia, pomiędzy którymi pierwsze zawsze w gustach i pożądaniach jego miejsce zajmował wielki, cienisty, kwiecisty i owocodajny – ogród. Toteż nie było na Litwie tak małego dworku, znad strzechy którego nie wyglądałyby na ciasne podwórko szczyty rozłożystych lip, klonów, kasztanów, który by dokoła płotu, z nieociosanych często kołków splecionego, nie posiadał czworogranu44 złożonego z czterech mniej lub więcej szerokich, lecz zawsze cienistych, sklepionych alei. Pośrodku czworogranu tego, służącego dla mieszkańców dworku przez całą porę letnią za pracownię i salę jadalną, znajdowały się kwatery owocowymi drzewami zasadzone, rozdzielone drogami z obu stron najeżonymi gęstwiną malin, agrestu i porzeczek. Przed gankiem dopiero, tam, gdzie rozstępywały45 się stare aleje, pozostawiając trochę przestrzeni na słońce wystawionej, kwitły i okwitały z kolei na klombach starannie pielęgnowane, jakkolwiek często nie wytwornych wcale gatunków kwiaty. We wnętrzu domu ściany mogły obywać się bez obić, podłoga – bez wosku i kobierców, ale w ogrodzie drogi i drożki46 musiały być starannie gracowane i wymiatane, panią dworku okrywać mogła bez wstydu tania suknia perkalikowa, ale cóż za chluba i zaszczyt, jeśli udało się jej wyhodować przed oknami jaką wspaniałą pełną różę lub astrę, które zaćmią sobą biedne jednolistne asterki sąsiadek. Jeżeli tak było po dworkach, czegóż nie dokazywano z ogrodami tymi po dworach. Błądzić mogłeś i męczyć się, spoczywać i iść znowu, i długimi godzinami wyjścia żadnego nie znajdować w tych labiryntach alei, trawników, gajów, dróg szerokich, że jeździć nimi mogły śmiało sześciokonne karoce, i ścieżyn błędnych wiodących wciąż w coraz inne strony, pod coraz inne sklepienia w tych labiryntach zajmujących często dziesiątki morgów, włóki całe przestrzeni47, tam, gdzie przestrzeni tej było dokoła tak wiele. Gdzie brakowało wody, tam kopano stawy lub długie głębokie kanały, osadzając te ostatnie ze stron obu ciemnymi jodłami; gdzie las był dalekim od dworu, zasadzano brzozowe, olchowe i leszczynowe gaje, w wielu jednak miejscach, w pobliżu puszcz lub w okolicach poleskich gęste bory i lasy graniczyły tuż z dworskim ogrodem. Zdarzało się tam częstokroć, że pod same ogrodzenia rozdzielające dwór z gęstwiną leśną przychodziły stada całe szukających żywności dzików, sarn chyżych albo ciężkich, rogatych łosi, a mieszkańcy dworu mogli przez przezroczyste sztachety przypatrywać się do woli okazom zawartym w tym naturalnym zwierzyńcu48.

Jakimi byli ludzie, którzy zamieszkiwali wnętrza przeróżnie wyglądających siedzib tych? Zapytanie to rozległe, z różnych stron wkraczające w szranki szerokiej historii; odpowiadano już na nie po wielokroć i w najrozmaitszy sposób: jeneralną absolucją i bezwzględnym potępieniem, poetyzowaniem sielankowym i brudzeniem49 niemiłosiernym, apoteozą i paszkwilem.

A jednak zdaje mi się, że zagadka wad i przymiotów, zasług i win ludzi tak bielonych z jednej strony, tak czernionych z innej, bardzo po prostu a jedynie rozwiązaną być może przez zważenie natury i wpływów dwu kapitalnych we wszelkim społeczeństwie czynników: urządzeń edukacyjnych i ustaw społecznych. W obecnym razie ów pierwszy przynosi nam widok prowincji do wysokiego stopnia ogołoconej z ognisk rozdających oświatę, wśród drugich spostrzegamy olbrzymio doniosłą, najwszechstronniej wpływową instytucją – poddaństwa ludu. Są to dwie litery, z których wyczytać można całą już resztę alfabetu składającego się na słowo zagadki.

Że szlachta tutejsza nie zawsze, jak jej to po wielekroć zarzucano, obojętną była dla oświaty i nauki, że nie zawsze stroniła od nich, lecz przeciwnie, garnęła się ku nim nieraz skwapliwie i skutecznie, świadczy o tym, pominąwszy już dzieje uprzednie, świetna egzystencja, którą wiódł w pierwszych dziesiątkach b[ieżącego] stulecia Uniwersytet Wileński wraz z całym otoczeniem zależących odeń, a wzorowo urządzonych średnich i niższych zakładów naukowych50. Jakie tylko istniały w prowincji siły młode, a nieporwane prądem trwającego jeszcze podówczas ducha rycerskich przedsięwzięć i wycieczek, wszystkie skupiały się dokoła ogniska tego i czerpały zeń wiedzę, która bardzo poważnie udzielana, z zapałem i wytrwałością przyjmowaną była. Ognisko to zagasło bynajmniej nie przez brak podsycającego je żywiołu, ale wskutek okoliczności od mieszkańców prowincji niezależnych51; zarazem poziom szkół publicznych, które dotąd brały odeń światło i kierunek, zniżył się ogromnie. Wprawdzie dla szlacheckiej młodzieży litewskiej otwarte były uniwersytety w Cesarstwie, wprawdzie istniały w każdej guberni po dwa lub trzy siedmioklasowe gimnazja klasyczne, lecz aby ową uniwersytecką naukę osiągnąć, trzeba było przebywać ogromne przestrzenie, których nie skracała jeszcze dobroczynna siła pary; aby zwiększyć wartość udzielanej po gimnazjach edukacji, a poniekąd nawet przeciwważyć niektóre jej wpływy52, trzeba było wielu trudów, przede wszystkim pewnej systematycznej, upartej nieledwie wytrwałości w myśleniu i działaniu.

Owóż, stało się tak właśnie w porze, w której na wysilenie wszelkie zdobyć się ludziom trudniej niż kiedykolwiek. Taką już jest natura nasza, a może i w ogólności ludzka, że po nagłym wezbraniu i mozolnym lubo chwilowym użyciu sił, siły te tracą na czas jakiś żywotność swą i sprężystość, że katastrofy gwałtowne pozostawiają za sobą jako jedno z koniecznych następstw swych, na czas pewien przynajmniej głęboką apatią53. Chwila, w której dzieło naukowego kształcenia młodzieży wymagało najsilniejszych starań dla pokonania przeszkód rozlicznych, była chwilą opuszczenia rąk, zmordowania sił, ostygnięcia zapałów wszelkich. Jedynym bodźcem, który w porach podobnych wyrywać może społeczności ludzkie z ogarniającego je snu apatii i popychać je na energiczniejsze tory, jest – potrzeba zapracowywania na byt powszedni i na tak zwane położenie w świecie. Ale bodziec ten, tak zbawiennie działający dziś, podówczas nie istniał. Dzieci szlacheckie, rodząc się, przynosiły ze sobą na świat chleb zapewniony o tyle, o ile go własnym nie stracą marnotrawstwem, stanowisko w świecie zaszczytne o tyle, o ile go własną nie poniżą winą. Było to położenie takie, w jakim ludzie ułomni i leniwi z natury swej nie zwykli szukać nauki, a przyjmować ją mogą wtedy chyba, jeżeli ona sama niejako przybywa ku nim, znajduje się tuż pod okiem ich i ręką. Tu naukę ścigać trzeba było po przestrzeniach wielkich, budzących niejakie obawy, uzupełniać ją, uszlachetniać. Trudno? a więc nie trzeba! – stało się hasłem powszechnie pod tym względem panującym; publiczna edukacja młodzieży popadła w zaniedbanie, w pogardę niemal; uniwersytecka nauka dostawała się w udziale niezmiernie rzadkim tylko wyjątkom, gimnazjalne szkoły kończyli sami zaledwie najbiedniejsi, w perspektywie mający biurowe zajęcia; ogromna większość rodziców synów swych zamykała w domu, przy boku guwernerów, a nawet guwernantek, albo też pozwoliwszy im dla dopełnienia jakiejś niby formy przyzwoitości na przebycie studiów 4- lub 5-klasowych, przywoływała ich co prędzej pod dach rodzinny i skończonymi uznawała młodzieńcami.

Ktoś powierzchownie na rzeczy patrzący mógłby mniemać, że stan podobny wpływy swe wywierał tylko na umysłowość społeczności, na rozumowe wyłącznie siły jej i zasoby. Działo się tymczasem całkiem przeciwnie. Szwanki zadane inteligencji prowadzą za sobą nieuchronne braki w charakterze. Systematycznie i w publicznych zakładach pobierana nauka przynosi społeczeństwu, które z niej korzysta, nie tylko dobrodziejstwa wiedzy, ale zbawienny hart obyczajów, porządek i powagę przyzwyczajeń, wolę zaprawioną do wysileń, zdolność do ogarniania myślą, uczuciem i chęcią zakresów szerokich i punktów wysokich. Inteligencja młodzieży ówczesnej, karmiąc się tu i ówdzie zbieranymi ziarnkami mądrości, mniej stosunkowo na powyższych brakach ucierpiała niż charakter jej, który zmiękł, zwęził się, nabrał w siebie rozkładających pierwiastków: bezładu przyzwyczajeń i ciasnoty żądań. Do tego wszystkiego przyczynił się w znacznej części rodzaj oświaty, która zastąpiła miejsce tamtej – trudnej do doścignięcia, więc nieściganej. Nie należy bowiem mniemać, aby pokolenie, o którym mowa, nie otrzymując wcale prawie uniwersyteckiego wychowania, a szkolne otrzymując rzadko i niekompletnie, pogrążonym być miało w ciemnocie i zupełnej obojętności na rzeczy umysłowe. Przeciwnie, było ono oświeconym, na ogół biorąc oświeconym do wysokiego nawet stopnia, ale w jednym tylko wyłącznym kierunku; objęło ono w posiadanie jedną z gałęzi wyrastających z olbrzymiego pnia cywilizacji, ale – jedną tylko. W ścianach domowych i w pewnych prywatnych zakładach od guwernerów i guwernantek, z książek i z podróży uczono się wtedy pilnie wszystkiego, co życie upiększa, uprzyjemnia, co czyni je zdobnym i gładkim, co zajmuje i obudza wyobraźnią, dla pewnych wyłącznych przedmiotów roztkliwia serce: więc języków obcych i sztuk pięknych, wytwornego obejścia się towarzyskiego i tej dorywczej encyklopedycznej wiedzy, która zamiast pojęć daje daty i imiona, zamiast skłonności do myślenia udziela człowiekowi możność – błyszczenia.

Historia kryła tu starannie surowe, filozoficzne oblicze swe, a do umysłów uczących się dochodziła w formie – poematu. O naukach przyrodniczych, tak świetnie szerzących się za czasu Śniadeckich w nadwilejskiej wszechnicy54, pamięć wszelka zaginęła, filozofia stała się synonimem pedanterii lub kacerstwa, polityka dostrajała się do tonu ogólnego i głośniejsze, dziwaczniejsze od wszystkich innych zawodziła allegra, nokturny i fantazje. Dodać tu jeszcze należy, iż była to epoka najpotężniejszego rozkwitu poezji naszej, a narodzin rodzinnego powieściopisarstwa, które z nicestwa prawie wywołane znakomitym piórem Kraszewskiego, znalazło następnie mnogich uprawiaczy i obsełało szlacheckie dwory i dworki tysiącami utworów czytanych chciwie i – wyłącznie. Poemat tedy i powieść – rzeczy same w sobie wysokiej wartości kształcącej i propagacyjnej – tu jako dzieła oparte głównie na żywiole fantazyjnym, zlewały się w jedną całość z onym ogólnym kierunkiem kształcenia, na celu mającym smak estetyczny, wyobraźnię i uczucie, a zaniedbującym władze umysłu ściśle rozumowe i strony życia twarde, trudne, lecz konieczne, bo realne. Usposobienia te będące wypadkową wpływów ujemnych i dodatnich, przedstawiające wiedzę bez systemu, wdzięk bez hartu, marzenie bez ograniczającej je surowości myśli, spotykały się w życiu jednostek – z czym? z żywiołem, który podtrzymywał je i podnosił, który dolewał doń mnogie niezdrowe pierwiastki – z ustawą poddaństwa włościan.

Otóż i dopłynęliśmy w powieści naszej do miejsca, w którym wzrokowi naszemu przedstawia się prądami odległej przeszłości tu przyniesiony potwór ów, głowonóg straszliwy, wstrętny, o tysiącznych duszących ramionach. Straszno nań patrzeć, straszno o nim mówić, tyle na wiekowym ciele jego wypisanych dziejowych tajemnic i wyroków, szkód wzajemnych i przepowiedni przyszłej niedoli… W XVI już wieku potworna instytucja ta wlewała w usta kapłana proroka – Skargi – grzmiące potępienia i straszliwe wróżby55; w końcu zeszłego stulecia nasuwała się pod reformatorskie pióra mężów obradujących na czteroletnim sejmie56, w drugim dziesiątku lat tegoż stulecia widzimy szlachtę litewską ogarnioną jakby żalem za przeszłość i przeczuciem przyszłości, przede wszystkim zaś wpływem gorącym i poważnym kwitnącej wtedy wileńskiej wszechnicy, widzimy ją czyniącą pewne zbiorowe kroki prawne ku zniesieniu ohydnej ustawy dążące. Kroki te obiły się o przeszkody do przezwyciężenia niepodobne, ustawa przetrwała; oburzone przeciw niej na chwilę sumienie publiczne pogodziło się z nią znowu i… zaprawdę! jeżeli inaczej być było powinno, to najpewniej inaczej być nie mogło. Wszelki przywilej oparty na pogwałceniu sprawiedliwości i zdrowego rozsądku, zniżając moralny i umysłowy poziom tych, którzy go używają, czyni ich własną siłą swoją do wyrzeczenia się go coraz mniej sposobnymi. Jedynymi sprężynami mogącymi w podobnych wypadkach oddziaływać silnie na publiczny rozum i sumienie były wszędzie i zawsze: propaganda silnie rozgałęziona, posługująca się w danym celu katedrą, trybuną i prasą, przede wszystkim zaś obrady i obowiązujące postanowienia zbiorowych ciał prawodawczych. Tu, jak wiadomo, wszystko to nie istniało wcale, jedynym miejscem publicznego przemawiania i nauczania były kazalnice, ale niestety! jakkolwiek wstępowali na nie częstokroć głębocy teologowie i świetni krasomówcy, na żadnej z nich nie ukazał się pokoleniu, o którym mówimy, drugi Skarga. Społeczeństwo tedy z jednej strony ściśle strzeżone, z innej najzupełniej samemu sobie pozostawione, a do najwyższego już stopnia rozjednostkowane, nie posiadało sposobów, za pomocą których wszystkie w świecie społeczeństwa, jeśli mają czegokolwiek trudnego a ważnego dokonać, wyświęcają57, skrzepiają i skupiają swe siły… Siły tedy spały, a fatalna instytucja trwała, trwała wtedy jeszcze, gdy w sąsiednim Królestwie pod wpływem rozlicznych ograniczeń i reform całkiem już prawie zacierały się jej ślady. Aby pozostać wiernymi założeniu naszemu i nie oddalić się od właściwego na ten raz przedmiotu rozmowy naszej z czytelnikami, pominiemy tu wszelkie rozważanie strat i cierpień ludzi, którzy widocznymi już i powszechnie uznanymi instytucji tej byli ofiarami, a zatrzymamy się tylko chwilę nad wpływem wywartym przez nią na tych, którzy z niej – według przyjętego ogólnego wyrażenia – korzystali. Jakże płytkie sądy wydają ci, którzy o korzyściach tych prawią! Były to korzyści takie, których by Bóg miłosierdzia zabronił życzyć wrogom nawet najsroższym!

A naprzód, ze ściśle ekonomicznego punktu wychodząc, wątpliwości żadnej nie ulega, iż bogactwo tak publiczne, jak prywatne nieskończenie byłoby większym, szybciej wzrastającym, silniej ubezpieczonym, gdyby istniała w kraju: praca wolna, wraz z niezbędnie towarzyszącym jej duchem staranności, inicjatywy, porządku i ulepszeń. Wprawdzie po dworach ludzi, dla których inni pracowali ludzie, panował dostatek, ale oprócz tego, że byłby on większym jeszcze przy zmienionych okolicznościach, nie byłyż to wulkany kwiatami okryte, w każdej chwili rozpaść się i pustynię po sobie zostawić mogące, pod wpływem nie tylko już wielkich wydarzeń politycznych lub społecznych, ale najprostszych fenomenów naturalnych, przeciwko którym gręznąca58 w rutynie maszyneria gospodarcza żadnych nie posiadała oręży ni ubezpieczeń.

Była to zaprawdę maszyneria niesłychanie uproszczona, tak uproszczona, że ci, którzy z miejsca swego w ruch ją wprawić powinni byli, nic wcale do roboty nie mieli. Grunta tradycyjnie dzieliły się na trzy części (poletki), z których corocznie dwie obsiewane bywały, a trzecia spoczywała; o polepszeniu gatunku gleby, osuszaniach, irygacjach, drenowaniach, ekonomiczno-rolniczym gospodarstwie leśnym i innych tym podobnych nowościach, coraz gęściej i z powodzeniem używanych w sąsiedniej prowincji, myśli i wspominku nie było, tak jak nie było troski o robotnika, który gotowy zawsze do spełniania rozkazów, napełniał wsie poddane; dla dozoru nad dokonywanymi robotami rolnymi istniała większa lub mniejsza, wedle rozmiarów posiadłości, liczba oficjalistów, funkcja zaś dziedziców, i to najstarowniejszych59, najbardziej dbałych o swą gospodarską sławę, ograniczała się do ustnych konferencji z ekonomem, który codziennie lub rzadziej przybywał wieczorem do gabinetu pańskiego, stawał przy progu i prosił o  d y s p o z y c j ą. Pod wyrazem dyspozycja rozumiano rozrządzenie roboczymi siłami, czyli pańszczyzną, odpowiednio porze roku i okolicznościom miejscowym. Po wydaniu  d y s p o z y c j i