Pułapka iluzji. Jak rozpoznać ukryty system kontroli i z niego uciec - David Icke - ebook + audiobook

Pułapka iluzji. Jak rozpoznać ukryty system kontroli i z niego uciec ebook i audiobook

Icke David

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowa książka najprawdopodobniej najbardziej kontrowersyjnego autora na świecie, którego wszystkie dotychczasowe publikacje stały się bestsellerami.

Wyrusz w otwierającą oczy i oszałamiającą podróż w celu odkrycia prawdy, której zrozumienie oznacza zmianę na lepsze i odzyskanie kontroli nad własnym życiem. Twoim przewodnikiem będzie David Icke – niezastąpiony i najlepszy w swoim fachu.

David Icke od dziesięcioleci pisze książki demaskujące zakłamywaną przez elity rzeczywistość i ostrzegające przed nadchodzącymi wydarzeniami. Wyłuskuje ziarenka prawdy spośród zalewu treści mających odwrócić uwagę. Dekonspiruje hipokrytów i drapieżników ukrywających się w naszym otoczeniu, przedstawiając mocne dowody na poparcie swoich badań.

Kto faktycznie rządzi światem? Kto kontroluje to, co opinia publiczna słyszy i czyta w wiadomościach? Jak wiele z tego, co widzimy na co dzień, jest w najgorszym przypadku iluzją, a w najlepszym propagandą? Przeczytaj tę książkę, a „świat” już nigdy nie będzie wyglądał tak samo. Zasłona iluzji zostanie odsunięta, a niesamowita prawda, którą przed nami ukrywano, uwolni cię. Icke udowadnia, że tezy stawiane przez niego lata temu mają swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości.

Lektura „Pułapki iluzji” to także niezwykła szansa, by poznać bliżej Davida Icke'a. Można przeczytać o wszystkim, co zdarzyło się w jego życiu przed pamiętnym spotkaniem z medium Betty Shine – wspomnienia z dzieciństwa i późniejszych czasów, które spędził jako piłkarz, dziennikarz, reporter telewizyjny i polityk.

Jeśli nigdy nie czytałeś książki Davida Icke'a, najwyższy czas, abyś to zrobił.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 591

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 1 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Trap:

What it is. How it works. And how we escape its illusions

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta książki i indeksu: Małgorzata Denys

Projekt okładki: Gareth Icke

Projekt książki: Neil Hague

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Copyright © 2022 David Icke

Originally published in the UK by Ickonic Enterprises Limited.

Published in 2025 under license from Ickonic Enterprises Limited.

Copyright © 2025 for the Polish edition by ILLUMINATIO an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Zielińska, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I

Białystok 2025

ISBN 978-83-8371-857-6

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Rozdział pierwszy

Jesteśmy tu, żeby pamiętać

David Icke to geniusz-wizjoner. Każdy, kto nie zdaje sobie z tego sprawy na tak późnym etapie gry, jest ofiarą oszustwa, ignorantem lub głupcem.

James Delingpole

Kto na przestrzeni dekad szyderstw i nękania pomyślałby, że nastąpi dzień, w którym szanowany dziennikarz napisze te słowa o tym wariacie, Davidzie Icke’u? Prawie nikt. Mam nadzieję, że moje doświadczenie życiowe pokazało, jak ważne jest mówienie prawdy, jakakolwiek by ona była, nie zważając na działania i reakcje innych. Przez tysiące lat tego, co nazywamy „czasem”, ludzkość dała się zmanipulować i wcisnąć w bańkę rzeczywistości, w której postrzega siebie i życie w tak krótkowzroczny sposób, że uważa podstawowe funkcje przetrwania za „życie”. To się zmienia, w miarę jak coraz więcej umysłów się budzi, ale nadal większa część ludzkości jest w transie. Dlatego każdy, kto ujawnia, myśli, czuje, wie, co się znajduje poza murami krótkowzrocznej percepcji, spotka się z wyśmiewaniem, znęcaniem i lekceważeniem ze strony tych, którzy dosłownie nie są w stanie ogarnąć ani przetworzyć rozszerzonego poczucia komunikowanej rzeczywistości.

Niemniej jednak musimy mówić naszą prawdę. Musimy. Bez tego nawet niezachwiana determinacja, by rzucić wyzwanie utartym schematom, nic nie zmieni. Wiry percepcji nadal nas wciągają, podczas gdy rzeka – Nieskończona Możliwość – przepływa niezauważona i niepotwierdzona. Kiedy mój umysł przebudził się w 1990 roku, a następnie otworzył na oścież na początku następnego roku, zdecydowałem, że będę mówić prawdę. Żadna przemoc nie była w stanie mnie powstrzymać. Mówiąc po ludzku – jestem upartym draniem. Tak upartym, że działam jak łuk, im większy nacisk się na mnie wywiera, tym większą mam siłę. Ta siła nie jest „ludzka”; to coś ponadludzkiego. Nie jestem człowiekiem. Ty też nie. „Człowiek” jest Wielką Iluzją i podstawą naszej masowej niewoli. NIE jesteśmy ludźmi. Jesteśmy świadomością w trakcie krótkiego doświadczenia zwanego „ludzkim”. Oto objawienie, które nas wyzwoli.

Prowadzę niesamowite życie (…) niesamowite (…) i nie zmieniłbym w nim ani jednego dnia – ani dobrego, ani złego, ani takiego pomiędzy. Gdybym to zrobił, rozerwałbym wzajemne powiązania, które ukazały mi tak wiele na tak wielu poziomach i w tak wielu aspektach i wyczarowały magię, która doprowadziła mnie do miejsca, w jakim jestem obecnie. Zachwyca mnie to, gdzie jestem dzisiaj, więc dlaczego miałbym chcieć zmieniać ten niesamowity gobelin doświadczeń, który mnie tu doprowadził? Chciałbym jednak zmienić wiele rzeczy, z których zdałem sobie sprawę w czasie swojego życia pełnego niezwykłych synchroniczności, odkąd moja świadomość eksplodowała w 1990 i 1991 roku i zostałem wrzucony w płomienie masowych kpin oraz nadużyć, a ostatecznie trzy dekady później doświadczyłem rehabilitacji. Być może setki milionów ludzi na całym świecie zaakceptowało fakt, że zostałem zrehabilitowany, ale nadal wielu stara się tej oczywistej prawdy unikać. Mogą tego dokonać jedynie poprzez oszukiwanie samych siebie. Od ponad trzydziestu lat zapowiadam wydarzenia, które mają nadejść, i proszę, oto nadeszły. Pytanie brzmi: skąd wiedziałem? Dlaczego najdziwniejsze z rzeczy, które opowiedziałem, coraz częściej są teraz uznawane przez naukowców głównego nurtu? Przecież rzuciłem szkołę w wieku 15 lat, aby grać zawodowo w piłkę nożną, i nie zdobyłem żadnych dyplomów. Dla intelektualisty jest to paradoks – jak można wiedzieć takie rzeczy bez odpowiedniej „edukacji”? Okazuje się, że mogłem to wiedzieć, ponieważ „świat” nie jest tym, czym ludzie myślą, że jest lub – co ważniejsze – wmawia się im, że jest. Umysł intelektualny musi być sługą rozszerzonych stanów świadomości, a tymczasem intelekt od dawna jest panem, a nie sługą. Kiedy tak się dzieje, drzwi celi zatrzaskują się przed mądrością i wiedzą, a rezultatem jest nasz „świat”. W pierwszych rozdziałach opiszę kluczowe momenty swojego życia, aby przedstawić „ludzki” plan życia, z którym można porównać naprawdę głębokie poziomy rzeczywistości – a te będziemy badać później. Moje doświadczenie życiowe ukaże tło dla tego, skąd pochodzą informacje zdobyte przeze mnie w ciągu ostatnich 32 lat, kiedy kończę swój 70. „rok” w tym domu wariatów o nazwie Ziemia.

Przybyłem „tutaj” w roku ziemskim 1952 i podobnie jak wiele osób w obecnych czasach, otrzymałem misję wyrwania kontroli nad ludzką percepcją ze szponów głęboko złej (odwróconej) siły, manifestującej się na niezliczone sposoby, które będę w tym miejscu demaskować. Oczywiście nie wiedziałem o tym na świadomym poziomie, ponieważ dorastałem na osiedlu komunalnym w Leicester w Anglii, chodziłem do szkoły i kontynuowałem karierę jako profesjonalny piłkarz. Nie wiedziałem tego także wtedy, gdy moja kariera zakończyła się zapaleniem stawów, a następnie zostałem dziennikarzem prasowym, radiowym i telewizyjnym oraz znanym w całym kraju prezenterem sportowym w BBC. Nie wiedziałem tego także wtedy, kiedy pod koniec lat 80. znienacka zostałem krajowym rzecznikiem Brytyjskiej Partii Zielonych. Ale dowiedziałem się o tym po wizycie u jasnowidzki w 1990 roku i rok później, gdy moje poczucie rzeczywistości zostało kompletnie zniszczone na wzgórzu w Peru. Czasami ludzie opowiadają o „chwilach, które zmieniły całe życie”, ale takie określenie ani trochę nie oddaje tego, co mi się przydarzyło. Opiszę tutaj te doświadczenia i wiele innych. Stanowią one istotne tło dla tego, w jaki sposób mogłem przewidzieć bieżące wydarzenia i wielokrotnie na przestrzeni trzech dekad znacznie wyprzedzać „naukę” głównego nurtu.

Nauczyłem się (prawdziwy termin brzmi, jak się przekonamy, „przypomniałem sobie”) tak wielu rzeczy, w tym tego, że nie ma śmierci, a to, co nią nazywamy, jest jedynie przejściem pomiędzy różnymi przejawami życia. Jeśli nie jesteśmy pionkami w czyjejś grze, możemy kontrolować doświadczaną przez siebie rzeczywistość, musimy tylko wiedzieć, jak to robić. Jeśli tego nie zrobimy, to pozostaniemy pionkami. To trudna sytuacja, z którą niemal każdy musi się zmierzyć. Poznałem (przypomniałem sobie) naturę psychopatycznej siły stojącej za tym wszystkim, to, w jaki sposób działa ona poprzez swoje ukryte sieci i jaki ma w tym cel. Znajomość „celu” pozwoliła mi przewidzieć bieżące wydarzenia. Pokazano mi także – pozwolono mi sobie przypomnieć – że to, co nazywamy światem ludzi, jest ogromnie zaawansowaną wersją systemu komputerowego rzeczywistości wirtualnej, stworzonego, aby usidlić nasze poczucie rzeczywistości i uwięzić naszą niższą świadomość w stale powtarzającej się pętli sprzężenia zwrotnego pomiędzy różnymi poziomami tej symulacji lub Matrixa. Proces ten stał się znany jako „reinkarnacja”. Fizyka naszej rzeczywistości i gier komputerowych jest taka sama, jak podkreślił fizyk i kosmolog Max Tegmark z Instytutu Technologii (MIT) w Massachusetts. Kto by pomyślał, że po tym całym potoku szyderstw, jaki kiedyś płynął w moją stronę, przeczytamy pewnego dnia nagłówek o treści: „Będziemy winni Davidowi Icke’owi (…) przeprosiny, jeśli eksperyment kwantowy udowodni, że żyjemy w Matrixie”.

Albo że artykuł będzie się zaczynał od słów: „Wielu szanowanych naukowców i akademików w kuluarach mówi, że coraz bardziej przekonują ich twierdzenia lewicowego prowokatora Davida Icke’a, dotyczące tego, że nasza rzeczywistość jest sztuczną symulacją”. Kto by uwierzył, że 20 lat po tym, kiedy na początku 2000 roku powiedziałem, że żyjemy w symulacji, a jej „ścianami” jest prędkość światła, autor artykułu w prasie głównego nurtu „Scientific American” dojdzie do tego samego wniosku? Skąd mogłem to wiedzieć tak dużo wcześniej, bez zdanych egzaminów i ponadpodstawowej edukacji akademickiej? Stanie się to jasne i o to właśnie chodzi: ta możliwość jest dostępna dla każdego. To powinien być nasz naturalny stan. Zrozumienie symulacji oznacza zrozumienie społeczeństwa ludzkiego, a zrozumienie społeczeństwa ludzkiego oznacza zrozumienie (…) percepcji. Zobaczymy, że percepcja jest zarówno podstawą ludzkiej kontroli, jak i środkiem, który może nas uwolnić od tej kontroli. Symulacja, czyli Matrix, jest manipulatorem percepcji, ponieważ to, co kryje się za symulacją, wie, że z percepcji pochodzi wszystko – wszystko inne. Każdy najdrobniejszy szczegół doświadczenia.

Witaj, świecie

Urodziłem się 29 kwietnia 1952 roku w śródmiejskiej dzielnicy Leicester w angielskim regionie East Midlands (il. 1 i 2). Nasz szeregowiec stał przy Lead Street, która łączyła się z Wharf Street (il. 3). Lead Street została zburzona w ramach programu oczyszczania slumsów wkrótce po moich narodzinach.

Moje najwcześniejsze wspomnienie to siedzenie w surowym pokoju przy ponurym stole, na którym stała tylko butelka sterylizowanego mleka z taką samą nakrętką, jak na butelkach piwa. Wystarczało na dłużej niż zwykłe mleko, co oznaczało, że mniej kosztowało, a to było dość istotne, biorąc pod uwagę, że byliśmy oszczędni, a wręcz skąpi. Moje drugie wspomnienie – tylko przelotne – dotyczyło autobusu jadącego na nowe osiedle komunalne, które zostało zbudowane w latach 50. XX wieku na obrzeżach Leicester. To był mój dom, dopóki nie wyjechałem, aby zawodowo grać w piłkę nożną w 1967 roku. Mieszkałem tam także przez krótki czas później, a mój młodszy brat Paul mieszka tam nadal. Mam też starszego brata Trevora. Paul i ja dzieliliśmy tę samą małą sypialnię po jego przybyciu i na szczęście po dziś dzień mamy to samo poczucie humoru. Nie trzeba nam wiele, żeby zacząć się wspólnie śmiać. Mój ojciec Beric urodził się w 1907 roku. Jego życie było pełne wyzwań – dorastał podczas pierwszej wojny światowej, a następnie walczył o przetrwanie w czasach wielkiego kryzysu w latach 30. XX wieku (il. 4). Przeszedł wtedy pieszo 400 km z Londynu do Blackpool w północno-zachodniej Anglii i każdej nocy spał pod gołym niebem, szukając letniej pracy na Złotej Mili w nadmorskiej części Blackpool. Gdy nawet tam nie mógł jej znaleźć, przeszedł kolejne 28 km do Preston, gdzie zapewnił sobie zatrudnienie w fabryce.

Ilustracja 1: Witaj, świecie. Czy zgłosiłem się tu na ochotnika?

Ilustracja 2: Nie wiem, czy mi się tu podoba.

Ilustracja 3: Lead Street, Leicester, 1952 rok – mój pierwszy dom, zanim został wyburzony w ramach oczyszczania slumsów.

Ilustracja 4: Mój ojciec Beric. Bardzo porządny człowiek, ale w gorącej wodzie kąpany.

Wkrótce nadeszła druga wojna światowa i zgłosił się na ochotnika do Korpusu Medycznego. Zawsze chciał zostać lekarzem, ale nie mógł zrealizować tego marzenia z powodu swojej sytuacji społecznej i finansowej w klasowym systemie Wielkiej Brytanii. Niemniej jednak był znakomitym „medykiem” samoukiem. Mieliśmy lekarza, który nazywał się Redizch, czy jakoś tak, ale nazywaliśmy go – poprawnie lub nie – Rediski. Zawsze wypisywał receptę, zanim wysłuchał do końca opisu objawów pacjenta. Raz po raz opowiadałem ojcu o diagnozie, jaką postawił Redizch, a on twierdził, że lekarz się pomylił. Medyczne wnioski Berica niezmiennie okazywały się słuszne. Podczas wojny służył na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej, a następnie przebył Włochy i dotarł do Europy Północnej, co wywarło ogromny wpływ na resztę jego życia. Wielokrotnie opowiadał mi te wszystkie historie o rodzinach z dziećmi żyjących w skrajnej nędzy w miejscach takich jak Neapol, pełnych wspaniałych kościołów, gdzie duchowni wciąż prosili biednych o pieniądze. Te doświadczenia sprawiły, że na zawsze odwrócił się od religii.

Beric był buntownikiem bardzo nieufnym wobec władzy. Nie potrafił ignorować niesprawiedliwości i wiele razy stracił pracę z tego powodu. Został wyrzucony z londyńskiego pubu za uderzenie właściciela, który źle traktował młodego pracownika. To zdarzenie doprowadziło do jego wyprawy do Blackpool w poszukiwaniu nowego zajęcia. Później koledzy z fabryki obuwia namawiali go, aby ich reprezentował w związku ze złym traktowaniem ich przez szefów, a kiedy to zrobił, od razu został zwolniony. Opowiedział mi, że gdy zbierał swoje rzeczy, wszyscy, którzy namawiali go, by został ich przedstawicielem – ponieważ sami nie mieli odwagi o siebie zadbać – siedzieli ze spuszczonymi głowami, aby nie spojrzeć mu w oczy, gdy wychodził, straciwszy kolejne źródło dochodu. To go nauczyło – podobnie jak moje doświadczenia nauczyły mnie – aby motywacją do działania nigdy nie była pomoc innym, bo można się zawieść i czuć się zranionym, bo ludzie zwracają się przeciwko pomagającemu bez względu na to, co dla nich zrobił. Zamiast tego lepiej robić to, co się uważa za słuszne, a dzięki temu potrzebujący otrzymają pomoc. W takim wypadku kiedy inni zwracają się przeciwko tobie, dynamika jest odmienna. Nie zrobiłeś niczego dla nich. Postąpiłeś tak, bo wiedziałeś, że to słuszne. Twoje działanie nie ma związku z drugim człowiekiem; chodzi w nim o robienie tego, co właściwe, sprawiedliwe i uczciwe, ponieważ jest to słuszne, sprawiedliwe i uczciwe, niezależnie od zaangażowanych w to osób. Tak żyję do dziś.

Mój ojciec był buntownikiem także w wojsku i wiele razy uchodziło mu to na sucho. Był skłonny robić rzeczy, których inni by nie zrobili. Na przykład zbierał części rozerwanych ciał żołnierzy i wysyłał je do domu w trumnach obciążonych balastem, tak aby rodziny poległych wierzyły, że skrzynie mieszczą całe ciało, chociaż było tylko kilka kawałków. Władze go potrzebowały i on to wykorzystywał. Był częścią planu mającego na celu fałszywe zdiagnozowanie gruźlicy u niezwykle niebezpiecznego oficera, którego głupota doprowadziła do śmierci wielu osób. Dzięki temu posunięciu funkcjonariusz ten został odesłany do domu, do Anglii i nie wywoływał więcej niebezpiecznego chaosu. Kiedy Beric zdobył Medal Imperium Brytyjskiego za wyciągnięcie pilotów i załogi z płonącego samolotu, który rozbił się na lotnisku Chipping Warden w Oxfordshire, stał się praktycznie nietykalny. Wieczorem odbierano go z lokalnych pubów, ładowano na ciężarówkę, kładziono do łóżka i następnego ranka był gotowy do pracy. Nigdy nie podjęto przeciwko niemu żadnych działań. Był zbyt nieoceniony i chronił go medal. Rodzina Icke ma gen buntownika w swoim DNA.

Wyzwania i doświadczenia życiowe Berica sprawiły jednak, że stał się człowiekiem, z którym nie było łatwo żyć. Był sfrustrowany, zły na cały świat i łatwo było wytrącić go z równowagi. Kryło się za tym poczucie przyzwoitości, widok niesprawiedliwości doprowadzał go do płaczu. Ja jestem jego przeciwieństwem. Niesprawiedliwość nie sprawia, że płaczę, ale że odczuwam chęć naprawienia sytuacji. Płaczę (bardzo łatwo) na widok dobroci i ludzi radosnych oraz szczęśliwych. Mam słabość do sentymentalnych filmów ze szczęśliwym zakończeniem. Wychowywałem się w atmosferze kwestionowania autorytetów i nigdy się nie poddawałem. Gdy byłem mały, ojciec powiedział mi: „Nigdy nie jesteś skończony, dopóki nie powiesz sobie, że jesteś skończony. To, co mówią inni, nie ma znaczenia”. Przydało mi się to, gdy w 1991 roku spadła na mnie lawina kpin.

Radar do wynajęcia

Moja mama Barbara była zupełnie inna. Kiedy dorastała, mój dziadek ciągnął ją z miejsca na miejsce i od domu do domu. Nie otrzymała tego, co można by nazwać wykształceniem. Mój ojciec powiedział kiedyś: „Masz urodę swojej matki i rozum ojca. Dzięki Bogu, że nie jest odwrotnie”. Mimo że Barbara nie posiadła wiedzy akademickiej, miała dużo zdrowego rozsądku. Mój ojciec potrzebował jej bardziej niż ona jego. Odznaczała się niesamowitą lojalnością i była typem kobiety, którą warto mieć przy sobie, gdy robi się ciężko, a w czasie mojego dzieciństwa było tak niemal ciągle (il. 5). Chodziłem z nią w czwartki w porze obiadowej do fabryki zegarków męskich przy St Saviour’s Road w Leicester, gdzie mój ojciec wymykał się z pensją, żebyśmy mogli zjeść tego wieczoru. Barbara nigdy się nie skarżyła i po prostu akceptowała sytuację. My, dzieci, też nie narzekaliśmy. Nie znaliśmy innego życia. Nie tęskniliśmy za tym, czego nigdy nie mieliśmy, to były czasy przed masowym marketingiem i manipulacją pragnieniami, jakim poddawano kolejne pokolenia.

Kiedy byłem jeszcze w wózku, moja matka chodziła po ulicach i dostarczała do sklepów zabawki zrobione przez mojego ojca na Boże Narodzenie, żebyśmy mieli kilka dodatkowych groszy. Robił zabawkowe banjo z okrągłych foremek do ciasta, zrobił też dla mnie duży drewniany autobus, pierwszy świąteczny prezent, który pamiętam. Moja mama opowiadała w sklepach, że przewozi towary na moim wózku, bo akurat zepsuł się nam samochód – samochód, którego nigdy nie mieliśmy.

Ilustracja 5: Moja matka i przyjaciółka. Zawsze o mnie dbała.

Wiele razy do drzwi pukali urzędnicy pobierający czynsz. Moja matka mówiła: „Ciiii!” i ciągnęła mnie za kanapę. Na początku nie rozumiałem, co się dzieje, ale okazało się, że gdy taki osobnik nie został wpuszczony (często zdarzało się to wśród osób, które w danym tygodniu nie były w stanie zapłacić czynszu), to zaglądał przez frontowe okno. Dlatego jeśli przebywaliśmy w tym czasie w pokoju od frontu, to chowaliśmy się za kanapą.

Beric i Barbara doskonale się uzupełniali, nawet jeśli – delikatnie mówiąc – nie zawsze panowała między nimi harmonia. On był typowym pełnym złości mężczyzną i potrafił się zachowywać bardzo agresywnie, a ona była uosobieniem spokoju, którego tak bardzo potrzebował. Kiedy byłem mały, moja matka zawsze nuciła podczas czyszczenia kamiennej podłogi lub polerowania schodka przed drzwiami wejściowymi, co wydawało się obsesją ówczesnych kobiet z klasy robotniczej. W okresie Bożego Narodzenia regularnie śpiewała The Little Boy That Santa Claus Forgot. Utwór rozsławiła legenda piosenki wojennej Vera Lynn. Mówi on o małym chłopcu, który nie dostał żadnych zabawek na Boże Narodzenie, podczas gdy wszyscy inni tak. Wówczas chodziłem za matką po całym domu i mówiłem, że może wziąć moje zabawki! Kiedy to wspominam, łzy napływają mi do oczu, lepiej więc nie puszczać mi tego utworu.

W moim dzieciństwie wydarzyła się jeszcze jedna ważna rzecz – ledwo się to rozpoczęło, niemal natychmiast się zakończyło. Byłem jeszcze bardzo mały, kiedy pluskałem się w Morzu Północnym w Caister niedaleko Great Yarmouth w Norfolk. Przewróciłem się i zanurzyłem pod wodę. Gdy to piszę, doskonale pamiętam, jak leżałem na plecach i patrzyłem przez wodę na niebo.

Nie próbowałem wstać. Czułem spokój i po prostu tego doświadczałem. Potem zobaczyłem nad sobą twarz mojego brata Trevora i poczułem rękę, która mnie wyciągnęła. Następna rzecz, którą pamiętam, to leżenie na brzuchu na plaży i wykrztuszanie wody. Zastanawiałem się, czy nie zostałbym po prostu w wodzie na zawsze, ale dzięki Trevorowi nigdy się tego nie dowiedziałem. Na szczęście się rozglądał i zauważył, co się stało. Co zabawne, chociaż w tamtej chwili nie byłem przerażony tym doświadczeniem, to jednak odkrztuszanie wody i trudności z oddychaniem sprawiły, że nabrałem lęku przed wodą. Udawałem, że zapomniałem kąpielówek, żeby uniknąć lekcji pływania w szkole, dlatego nauczyłem się pływać dopiero po trzydziestce. Kolejną rzeczą, której się bałem w dzieciństwie, były psy. Gdziekolwiek szedłem, zawsze wydawało mi się, że szczekają właśnie na mnie. Kiedy zdałem sobie sprawę, jak działa rzeczywistość, zrozumiałem dlaczego. Wychwytywały energię, którą emanowałem. Dziś kocham psy, uważam, że ich oczy i pyski są magiczne.

Kiedy spoglądam wstecz na moje życie i wszystko, co się wydarzyło, widzę, że urodziłem się symbolicznie w butach do biegania. Biegałem od jednego doświadczenia do drugiego, od jednej emocji do drugiej, aby jak najszybciej zdobyć jak najwięcej wiedzy. Wiązało się to z chęcią poznania, jak to jest i co to znaczy być „człowiekiem” oraz w jaki sposób kontrolowany jest „ludzki” świat. Oczywiście nie wiedziałem wtedy, dlaczego tego wszystkiego doświadczam. Było to jednak niezbędne do tego, co przewidziały moje wyższe poziomy świadomości. Inni, którzy przybyli tutaj, aby pomóc ludziom odzyskać nad sobą kontrolę, bez wątpienia rozpoznają moje doświadczenia życiowe. Aby zrozumieć, jak się gra, musisz doświadczyć wszystkich istotnych części gry.

Któregoś razu siedziałem w kręgu ludzi w różnym wieku i o różnej drodze życia. Kiedy opowiadali swoje osobiste historie, pomyślałem: „Ojej, coś takiego przydarzyło się mnie”; „Tak, dokładnie wiem, jakie to uczucie”; „No nieźle, ja też to zrobiłem”. To właśnie mam na myśli, mówiąc o butach do biegania.

Nieśmiały Dave. Jak to?

Dużo mówię i piszę o mentalności Małego Ja która sprawia, że ludzie uważają się za bezsilnych wobec życia. Naśladują i reagują, zamiast prowadzić i wywierać wpływ. Małe Ja jest podstawową mentalnością symulacji Matrixa, absolutnie niezbędną do tego, by nieliczni mogli kontrolować wielu. Rozumiem mentalność Małego Ja. Sam kiedyś taki byłem. We wczesnych latach dzieciństwa i na początku szkoły trzymałem się z dala od innych, szedłem z głową spuszczoną i żyłem jak ten, który jest na przegranej pozycji. Myślałem, że to moje przeznaczenie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że wydarzy się coś wyjątkowego. Sądziłem, że wszystko, co wyjątkowe, oryginalne i udane, jest przeznaczone tylko dla innych. Moje życiowe doświadczenia z lat 50. i początku lat 60. tylko potwierdzały, że moja teraźniejszość będzie moją przyszłością. Trzymanie się z dala od innych, spędzanie czasu w samotności i cieszenie się prywatnością to cecha, która towarzyszy mi od zawsze, co jest dość ironiczne, biorąc pod uwagę, że prawie wszystko, co robiłem od 15. roku życia, w jakiś sposób było widoczne dla opinii publicznej. Jednak powód, dla którego szukam samotności, się zmienił.

Jako dorosły wycofywałem się ze sceny pomiędzy wystąpieniami, a jako dziecko po prostu chowałem się przed światem. Byłem nieśmiały do granic możliwości, miałem niewiele do powiedzenia, a moja mama śmiała się ze mnie, gdy przechodziłem na druga stronę ulicy na widok kogoś znajomego. Naprawdę byłem nieśmiały. Wiem, jak to jest, i wiem, co czuje Mały Ja. Bałem się wszystkiego. Mój pierwszy dzień w Whitehall Infant School okazał się dla mnie koszmarem. Pobiegłem do domu w czasie obiadu, żeby powiedzieć mamie, że nie lubię szkoły i nie chcę już tam wracać. Byłem ogromnie nieszczęśliwy, gdy powiedziała, że muszę. Każdego dnia czułem przerażenie.

Ilustracja 6: Błotnista ścieżka do szkoły. Trzymam matkę za rękę. Jesteśmy tuż za pierwszą trójką po lewej, ja w ciemnym płaszczu, czapce i kaloszach. Zdjęcie zrobiono w 1957 roku, kiedy miałem 5 lat i dopiero zaczynałem naukę w szkole Whitehall Infants.

Szczególnie bałem się dentysty. Pamiętam, jak poszedłem z mamą wyrwać ząb do szkolnej przychodni. Ilekroć szedłem do stomatologa, pytałem mamę, czy mogę coś zjeść w czasie drogi. Wiedziałem, że jeśli powie „nie”, to znaczy, że wyrwą mi ząb po podaniu gazu znieczulającego. Mama zawsze ukrywała to przede mną. Zdawała sobie sprawę z tego, że mogę uciec, i pewnego dnia rzeczywiście tak zrobiłem. Dentysta opuścił maskę gazową na moją twarz, a ja w ostatniej chwili uderzyłem go w klatkę piersiową, podskoczyłem, wykonałem okrążenie i wybiegłem z gabinetu, po czym pełnym pędem puściłem się przez poczekalnię, a w końcu dotarłem na ulicę. Wciąż biegłem, a moja mama, jak zwykle z torbą na zakupy na ramieniu, krzyczała z oddali: „David!, David! Wróć”. Odwróciłem się, żeby zobaczyć, jak biegnie za mną, i dotarło do mnie, że nie mam dokąd uciekać. Bolał mnie ząb i wiedziałem, że nie przejdzie, jeśli nie wrócę.

Następnego dnia jeden z dzieciaków w szkole powiedział mi, że był w poczekalni, gdy uciekłem. To było kolejny z niekończących się dni niszczących moją samoocenę. Po tym, jak przeprowadziliśmy się z Lead Street, gdy oczyszczono tamtejsze slumsy, do domu komunalnego na nowym osiedlu, do szkoły Whitehall szedłem drogą gruntową, nazywaną – o ile dobrze pamiętam – ścieżką nożowników. Mój ojciec prowadził kampanię na rzecz jej wyasfaltowania. Wiele lat później znalazłem zdjęcie z lokalnej gazety z tamtego okresu opisujące jego wysiłki. Na fotografii widniała moja matka i ja w czapce szkolnej z Whitehall Infants (il. 6).

Mniej więcej w tym samym czasie – może w 1958 roku – miałem w tej szkole pewne doświadczenie, które było jednocześnie typowe dla mnie w tamtym okresie, jak i dało mi przerażający zwiastun tego, jak moje życie miało się potoczyć znacznie później. Grałem w szkolnym przedstawieniu (szkolne przedstawienia okazały się znaczące w moim życiu!) i rzecz jasna dostałem ważną rolę. Byłem drzewem. Ulubieniec nauczyciela Graham Glover był księciem w naszej wersji Śpiącej Królewny – i bardzo dobrze, bo mnie przerażała sama myśl o publicznym wypowiedzeniu jakiejś kwestii. Z grupą innych osób mieliśmy brązowe spodnie, zielone bluzki i coś na głowach, co symbolizowało gałęzie. Pomysł był taki, że książę ścina drzewa swoją wyimaginowaną siekierą, a my mieliśmy wtedy paść na ziemię. Wczułem się w rolę. Gdy Graham Glover nie podszedł do mnie wystarczająco blisko, uznałem, że byłoby głupio udawać, że mnie ściął. Wszystkie inne drzewa się przewracały, bez względu na to, w jakiej odległości znajdowały się od siekiery, a ja zostałem sam. Widownia złożona z rodziców i nauczycieli zaczęła chichotać, a potem śmiać się do rozpuku. Stałem tam i myślałem: „Czemu się śmieją? Nie podszedł do mnie, więc jak mogłem upaść?”. Symbolika odmowy upadku, gdy wszyscy się ze mnie śmiali, była znakiem tego, co miało nadejść.

Następnego dnia zostałem wywołany z klasy przez dyrektorkę, pannę Wilkinson. Wyobraź sobie klasyczną dyrektorkę z lat 50. – taka właśnie była. Wysoka, szeroka, ubrana w spódnicę i tweedowy żakiet, a jej ramiona były tak duże, że wyglądała, jakby nosiła na nich poduszki, jeszcze zanim pojawiła się ta moda. Pochyliła się nade mną jak Cruella De Mon i zaczęła wygłaszać tyradę o tym, jak to przeze mnie przedstawienie wyglądało głupio, szkoła wyglądała głupio i ja sam wyglądałem głupio. To było jak w tym starym dowcipie o nadmuchiwanym chłopcu, który dźgnął nadmuchiwanego dyrektora i nadmuchiwaną szkołę, a potem siebie. Dyrektorka powiedziała: „Zawiodłeś mnie, zawiodłeś szkołę, a co najgorsze, zawiodłeś samego siebie”. Cóż, i tak się zaśmiałem. Pani Wilkinson i sztuka były kolejnymi ciosami dla mojej samooceny, ale jakiż to się okazał wstęp i przygotowanie do tego, co miało nadejść.

Góra i dół

Przeniosłem się do sąsiedniej Whitehall Junior School. Moje życie i zachowanie ostatecznie zaczęły się zmieniać dzięki piłce nożnej. Na niewielkim wzniesieniu rozciągał się asfaltowy plac zabaw, na którym graliśmy w grę „góra i dół”. Ktoś kopał plastikową piłkę nożną w powietrze, krzyczał „góra i dół”, a wszyscy wybierali drużynę, do której chcieli należeć – górną albo dolną. W rezultacie drużyny bywały bardzo nierówne, ale jakoś to działało. Od samego początku pociągała mnie pozycja bramkarza, co stanowiło rzadkość. Większość dzieci chciała strzelać gole, a ja chciałem ich powstrzymywać. Plac zabaw nadal jest w tym samym miejscu, podobnie jak sala, gdzie moje drzewo nie chciało upaść.

Pewnego dnia, gdy wchodziłem do szkoły, zobaczyłem ogłoszenie na drzwiach, zapraszające każdego, kto jest zainteresowany wejściem do szkolnej drużyny futbolowej trzeciego roku, o wpisanie imienia. Nie rozważałem tego nawet przez sekundę. Grać w szkolnej drużynie? Nigdy bym się do niej nie dostał, więc jaki sens tam iść? Niedługo potem wracałem sam do domu, gdy jakiś chłopak pobiegł za mną i krzyknął, żebym się zatrzymał. Powiedział, że nauczyciel piłki nożnej, pan Rickard, chce, żebym poszedł na testy drużyny następnego dnia. Podobno widział, jak grałem na bramce na placu zabaw.

Pobiegłem do domu bardzo podekscytowany i powiedziałem o tym ojcu. Wtedy dotarło do mnie, że nie mam butów piłkarskich. Nie mieliśmy na nie pieniędzy i nigdy wcześniej ich nie nie potrzebowałem. W każdym razie sklepy były już zamknięte, gdy mój ojciec wrócił z pracy, bo w tamtych czasach działały w ściśle określonych godzinach. Nie było supermarketów otwartych całą dobę. Nie było supermarketów – kropka. Poszliśmy z tatą do najbliższych sklepów, w których moglibyśmy znaleźć odpowiednie obuwie, licząc na to, że któryś z nich będzie jeszcze otwarty. Nadzieje okazały się jednak płonne. Potem znaleźliśmy mały sklepik na Green Lane Road w Leicester, w którym sprzedawano bibeloty. Był nadal otwarty, a w jego oknie stała para butów piłkarskich. Tak, to były buty, i tak, można było w nich kopać piłkę, ale na tym podobieństwa się kończą. Przede wszystkim były to ogromne buty dla dorosłych, zdecydowanie za duże na mnie. Ich moment świetności minął pewnie w 1915 roku, a w dniu, kiedy je znaleźliśmy, bardziej by się przydały nurkowi w dużym metalowym hełmie, żeby mu ułatwić zanurzenie. Miały ogromny nosek i kosztowały siedem szylingów i sześć pensów, co dzisiaj, jak podaje mi przelicznik, odpowiada 38 pensom. Nawet wtedy ta cena była przesadzona.

Kiedy następnego dnia poszedłem na próbę jako bramkarz, moje buty wzbudziły powszechną wesołość. Na bramkę wybrano innego chłopaka, a ja musiałem jakoś dostać się do drużyny grającej w polu zewnętrznym. Na ostatnią pozycję trafiłem ja i jeszcze jeden dzieciak. Wówczas pan Rickard postanowił, że obaj spróbujemy strzelić gola i ten z najsilniejszym strzałem wejdzie do akcji. Cóż, tu w ogóle nie było konkurencji. Miałem buty z noskami tak potężnymi, że mogły wystrzelić pociski. Kopnąłem piłkę, a ta błagała o litość, gdy poczuła moc mojego buta. Dostałem się! Nie potrafię opisać, jaki przypływ poczucia własnej wartości dało to małemu chłopcu, który do tej pory nie miał go wcale. Nawet dziś, gdy o tym myślę, łzy napływają mi do oczu. Boże, naprawdę mogę coś osiągnąć. Strzeliłem gola w moim pierwszym meczu dla szkoły, gola, którego mój ojciec nie widział. Miał tendencję do wychodzenia z domu dokładnie wtedy, gdy powinien być na miejscu. Kiedy już się zjawił, podbiegłem do niego, krzycząc: „Zdobyłem gola, zdobyłem gola!”. To nie było wielkie osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że wygraliśmy 16 do 0 z katolicką szkoła o nazwie The Newry, która była dla futbolu tym, czym Bill Gates dla ludzkiej przyzwoitości. Niedługo potem bramkarz wybrany przede mną poszedł grać dla drużyny czwartego roku, więc ja stanąłem w bramce (il. 7). Natychmiast zdecydowałem, kim chcę zostać, gdy dorosnę – profesjonalnym piłkarzem. Jakaż to ambicja dla dzieciaka, który dwa tygodnie wcześniej myślał, że nigdy niczego nie osiągnie.

W następnym sezonie grałem w drużynie czwartego roku i zdobyliśmy puchar w zawodach dla wszystkich szkół w Leicester. To było niesamowite osiągnięcie. Hej, może ten dzieciak Icke nie jest jednak taki najgorszy (il. 8). Powinienem wspomnieć o czymś jeszcze w związku z tym wszystkim. Chociaż do tego momentu miałem niską samoocenę i nie spodziewałem się, że osiągnę wiele, to w rzeczywistości towarzyszyła temu wielka sprzeczność.

Ilustracja 7: Mój pierwszy zespół piłkarski z panem „Rickardem”. Jestem czwarty od lewej z tyłu.

Ilustracja 8: Zdobywca pucharu szkoły Whitehall w Leicester w 1963 r. Jestem czwarty od lewej z tyłu.

Gdzieś głęboko w środku od najmłodszych lat czułem, że przyszedłem, aby „coś zrobić”. Jak przeznaczenie. Pochodziło z innego miejsca niż mój świadomy brak wiary w siebie. To było bardziej uczucie niż myśl. To uczucie po prostu przychodziło i odchodziło od czasu do czasu. Kiedy postanowiłem zostać piłkarzem, pomyślałem, że właśnie to może być tym „przeznaczeniem”.

Zaplanowane z góry „losowe”

Jeszcze kilka innych incydentów w Whitehall Junior School utkwiło mi w pamięci. Kiedy patrzę wstecz, widzę, że nie zdarzyły się one przypadkowo. Jakbym był prowadzony przez ludzki labirynt i jakby aktywowano we mnie cechy niezbędne w moim przyszłym życiu, o którym nie miałem pojęcia, że nadchodzi. Inne poziomy mnie, jak sądzę. To, co nazywam Ciałem-Umysłem – czyli zasadniczo pięć zmysłów – jest tylko częścią naszej wielowymiarowej świadomości. Jesteśmy czymś znacznie więcej, jeśli otworzymy nasze umysły na rozszerzone stany świadomości. Jeżeli tego nie zrobimy, nasza percepcja zostanie uwięziona w krótkowzroczności pięciu zmysłów i staniemy się marzeniem manipulatora. Ciało-Umysł jest jak facet wiosłujący w dół rzeki w kajaku. Granicę jego widzenia i świadomości stanowi następny zakręt na rzece. Nasza rozszerzona świadomość poza symulacją, poza percepcją pięciu zmysłów, może zobaczyć całą rzekę od źródła do morza.

To, co dla Ciała-Umysłu oznacza jedno, dla rozszerzonej świadomości oznacza coś zupełnie innego. Na przykład kajak może zacząć przeciekać, a ty wiosłujesz do brzegu wściekły na swojego „pecha”. Wtedy ktoś podchodzi do ciebie i mówi: „Boże, masz szczęście, że za następnym rogiem jest duży wodospad”. Takie sytuacje zdarzały mi się przez całe życie, a nie tylko od czasu mojego pierwszego świadomego przebudzenia w 1990 roku. Zacząłem je rozpoznawać później, ale przytrafiały mi się, odkąd byłem małym dzieckiem. Wydawały się po prostu zbiegami okoliczności i „szczęśliwym trafem”, dopóki nie stałem się wystarczająco świadomy, aby dostrzec wzór i zdać sobie sprawę, że dzieje się coś dziwnego, czego nie można wyjaśnić samym „przypadkiem”. To objawienie nastąpiło jednak dekady po tym, jak przeszedłem przez system szkolny.

W trzecim roku w Whitehall nauczyciel piłki nożnej czwartego roku powiedział mi, abym poprosił swojego wychowawcę o pozwolenie na wzięcie udziału w cotygodniowym popołudniowym treningu piłki nożnej, który chłopcy z czwartego roku mieli w swoim programie nauczania. W pierwszym tygodniu mój wychowawca się zgodził, ale w drugim, gdy grałem na bramce, podszedł do mnie dzieciak z mojej klasy i powiedział, że muszę natychmiast wrócić. Kiedy to zrobiłem, zostałem upokorzony na oczach wszystkich przez ponurego, dupkowatego nauczyciela. Myślałem, że dostałem pozwolenie na treningi piłki nożnej co tydzień. On twierdził inaczej. Stało się coś niewytłumaczalnego. Usiadłem w ławce, a on rozpoczął sprawdzian z pisowni. Teraz mam problemy z ortografią, i to po latach powtarzania i z automatycznym słowniczkiem pod ręką, ale w czasach szkolnych byłem naprawdę beznadziejny. Pod koniec lekcji nauczyciel ogłosił wyniki. W jakiś sposób napisałem najlepiej. Jak to? Ja? I ortografia? Muszę powiedzieć, że podobało mi się jego zażenowanie pośród mojego własnego niedowierzania, kiedy musiał wyznać, że chłopak, którego właśnie zrugał przed wszystkimi i którego uważał za niezbyt mądrego, najlepiej napisał sprawdzian. Od tego momentu zacząłem wyrabiać w sobie postawę „pieprz się” wobec każdego, kto próbował mnie poniżyć i zdemotywować. Przydało mi się po 1990 roku. W tym samym roku, z tym samym nauczycielem po raz pierwszy w życiu byłem najlepszy w klasie na egzaminach końcowych. To był jedyny moment w mojej karierze szkolnej, kiedy naprawdę się starałem. Miałem zostać profesjonalnym piłkarzem – wiedziałem o tym – więc po co mi całe te szkolne bzdety? Tak naprawdę był jeszcze jeden, nieznany mi powód tego całego programowania percepcji?

Inny incydent, który pamiętam, zdarzył się ostatniego roku w Whitehall. Wówczas miałem nauczyciela, który okazywał mi szacunek. Puścił on po klasie bardzo kruchy kawałek łupka i gdy podał mi go chłopiec siedzący z przodu, sprawdzając, jak jest wytrzymały, niechcący złamałem go na pół. O nie! Patrzyłem, jak dwie części kontynuują swoją podróż. Kiedy wróciły do nauczyciela, ten się wściekł. „Kto to zrobił?!” – krzyknął. Zapadła cisza. Czy dam radę? Myślałem, że tak, dopóki nie przeszedł po klasie i nie zapytał każdego dziecka po kolei, czy łupek był złamany, kiedy do niego dotarł. Wiedziałem, że jedynym sposobem na przetrwanie jest powiedzenie, że był złamany, kiedy do mnie trafił, i obwinienie chłopca z przodu. Nie mógłbym jednak tego zrobić, więc zdałem się na los. Nauczyciel, porządny człowiek, nie wściekł się. Powiedział tylko, jak bardzo jest rozczarowany, że nie przyznałem się do winy od razu. To bolało bardziej, niż gdyby mnie ochrzanił. Dobrą rzeczą było to, że zrezygnowałem z bronienia siebie poprzez obwinianie kogoś innego. Ta postawa pozostała ze mną do dziś. To niesamowite, jak głęboki wpływ na całe życie mogą mieć pozornie przypadkowe „drobne” incydenty i wybory, szczególnie w dzieciństwie (il. 9).

Ilustracja 9: Moja klasa w ostatnim roku w Whitehall Junior School z nauczycielem „od łupka”. Jestem czwarty od lewej z tyłu – moja zwykła pozycja!

Cztery wspaniałe lata

Gdy w 1963 roku przeniosłem się z Whitehall do szkoły średniej Crown Hills Secondary Modern, liczyło się dla mnie tylko bycie profesjonalnym piłkarzem. Whitehall jest mniej więcej takie samo jak kiedyś, podczas gdy Crown Hills ma szkołę o tej samej nazwie w tym samym miejscu, ale z okropnie brzydkim budynkiem zamiast tamtego wyjątkowego, który znałem.

Ilustracja 10: Szkoła Crown Hills przy Gwendolen Road w latach 60. XX wieku. (Dzięki uprzejmości Tony’ego Danversa).

Z Whitehall miałem się przenieść do innej szkoły, o nazwie Spencefield, gdzie grali w rugby, a nie w piłkę nożną, ale nasza grupa otrzymała pozwolenie na wyjazd do Crown Hills. To się okazało fantastyczne z wielu względów. Kiedy się tam zjawiłem, nastąpiła duża zmiana personelu. Chociaż nauka w szkole nigdy nie była moim priorytetem (mówiąc delikatnie), przeżyłem niesamowite cztery lata (il. 10). Większość kadry nauczycielskiej była znakomita. Nadal pamiętam ich nazwiska: Danvers, Stone, Jay, Hartley, Duggan, Woodcock i Jones.

Państwowy program nauczania był oczywiście tak zaprojektowany, aby kształtować młode umysły w sposób odpowiadający systemowi, ale nawet nie zbliżał się do skali programowania percepcyjnego, którą widzimy dzisiaj. Nauczyciele w Crown Hills pozwalali na wolność myśli i ekspresji, w którą młodzi z obecnych pokoleń ledwo by uwierzyli. Byli też świetnymi osobowościami, często bardzo zabawnymi, i robili wszystko, aby pomagać i wspierać dzieci, nawet gdy wykraczało to poza ich obowiązki. To były inne czasy – o wiele lepsze od obecnych.

Zacząłem się już trochę buntować. Nauka szkolna mnie nudziła, bo uważałem, że ta wiedza nie przyda mi się w życiu, jakie sobie wyobrażałem. Jednocześnie przebywanie w szkole z kolegami i w tej atmosferze nauczania stanowiło radość, której nigdy nie zapomniałem.

Moja nauczycielka francuskiego, przemiła „Madame Barwood”, często stawiała sobie za priorytet na początku każdej lekcji – zwłaszcza tej w piątek późnym wieczorem – znalezienie pretekstu, żeby wyrzucić mnie na korytarz. Wiedziała, że nie jestem zainteresowany nauką francuskiego, więc chyba stwierdziła, że nie ma sensu, bym siedział na lekcji. I tak ją lubiłem, a kiedy spotkaliśmy się na ulicy po latach, pośmialiśmy się razem. Do dziś jedyne zdanie po francusku, jakie pamiętam, to „Quelle heure est-il?”. Jeśli kiedykolwiek będziesz w Paryżu i zechcesz się dowiedzieć, która godzina, to chętnie pomogę. Dyrektor, facet o nazwisku Oldfield, wyjątek, którego nie darzyłem sympatią, uczył w sąsiednim budynku w piątki i często wychodził, żeby odebrać telefon i łypnąć na mnie podejrzliwie, kiedy stałem sam na korytarzu. „Co, znowu ty?” Nie byłem gburowatym buntownikiem – buntownikiem szukającym pretekstu – po prostu nie interesowała mnie większość tego, czego próbowali mnie nauczyć. Instynktownie wiedziałem, że nigdy nie będę potrzebował tej wiedzy, i faktycznie tak jest. Większości z tego, co mnie interesowało – jak historia – musiałem się potem latami oduczać, bo okazało się zupełnie lub częściowo nieprawdziwe.

Na początku każdego roku szkolnego starałem się być na samym przodzie kolejki do nowej klasy, żeby zająć na cały rok miejsce przy oknie z widokiem na boisko sportowe. Spędziłem wiele godzin na patrzenie przez okno i marzenie i do dziś spędzam tak wiele czasu (il. 11). Marzenia to moja forma medytacji pozwalająca umysłowi iść tam, gdzie chce, bez ograniczeń. „Icke, spójrz tutaj” i „Icke, przestań bujać w obłokach” to były regularne uwagi nauczycieli próbujących napełnić mi głowę matematyką (och!) lub czymś innym. Mój umysł zajmował angielski (pisanie, reszta nie), historia i geografia. Reszta mnie ominęła. Pamiętam też plastykę z Tonym Danversem, najlepszym nauczycielem, jakiego można mieć. Zachęcał dzieci do kreatywności, nawet jeśli nie potrafiły rysować ani malować (to ja!).

Za namową Tony’ego wykonałem z gipsu i drutu symboliczny portret wspaniałego bramkarza reprezentacji Anglii Gordona Banksa, mojego bohatera w tamtym czasie. Tony zaprezentował to dzieło na wystawie sztuki – zdarzyło mi się to w życiu jedyny raz, ponieważ byłem do bani. Szczerze mówiąc, „Gordon” nie wyszedł mi zbyt dobrze, wyglądał jak zwycięzca w konkursie na jedzenie ciast. Tony był wybitnym nauczycielem i zrobił z plastyki to, czym powinna być – zabawę. Miałem przyjemność nawiązać z nim kontakt ponownie, zanim zacząłem pisać tę książkę, i dostarczył mi kilka zdjęć (il. 12).

Ilustracja 11: Zdjęcie szkoły Crown Hills zrobione w 1966 roku, kiedy miałem 14 lat.

Jestem tym, który drzemie (śni na jawie).

Pamiętam tak wiele ze swojego pobytu w Crown Hills, prawie wszystko wspominam z sympatią, ale i tam zdarzyły się kluczowe z perspektywy czasu momenty, które głęboko na mnie wpłynęły pod względem przygotowania mnie do tego, co miało nadejść.

Ilustracja 12: Granie kogoś w sztuce w Crown Hills podczas ostatniego roku w szkole. Jestem drugi od lewej ze swoją włócznią. (Dzięki uprzejmości Tony’ego Danversa).

Był szkolny łobuz, który jak wszystkie łobuzy zastraszał wszystkich i żądał podporządkowania się. Sama myśl o konsekwencjach nieposłuszeństwa wystarczała, żeby się nie sprzeciwiać (patrz ludzkość przez tysiące lat i więcej). Pewnego dnia on i grupa jego kumpli, samych tchórzy, przestała ze mną rozmawiać, a zaczęła słownie się nade mną znęcać. Trwało to tygodniami. Miałem wtedy 13 lat. Dręczyciel często groził, że mnie pobije. Mój ojciec zauważył, że coś jest nie tak, i zapytał, co się stało. Kiedy mu powiedziałem, odrzekł: „Dobrze, idź do szkoły, wybierz tego głównego i powiedz mu, że się z nim rozprawisz”. Przekaz był taki, że jeśli masz problem, zmierz się z nim, a wtedy sobie z nim poradzisz. Jeśli masz dręczyciela, nie daj się zastraszyć. Następnego dnia w szkole dręczyciel przyszedł do mnie z kumplami i kazał mi czekać po szkole w męskiej toalecie. Oczywiście miał zamiar mnie „pobić”. Nadal widzę jego minę, kiedy odparłem: „Okej, będę tam”. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Byłem sam w toalecie, gdy wszystkie inne dzieci poszły do domu, a łobuz wszedł ze swoim „gangiem”. Potem przez jakieś piętnaście minut próbował mnie uderzyć, ale ani razu mu się to nie udało. Blokowałem każdy cios. To była spowolniona wersja Neo z Matrixa! Kiedy podszedłem do niego i pomyślał, że teraz ja chcę go uderzyć (nie chciałem, ale on o tym nie wiedział), cofnął się jak przestraszony kocur. Och, więc to był ten wielki, zły łobuz, kiedy sprawdziłem, czy blefuje.

Wyszedł, a jego gang został z tyłu, wciąż nie zadając ani jednego ciosu. Następnego dnia wszyscy zaczęli znowu ze mną rozmawiać i nękanie się skończyło. Do dziś nie cofam się w obliczu łobuza, bez względu na to, kim on jest: urzędnikiem w eleganckiej marynarce czy też psychopatą stojącym za masową kontrolą ludzi. To było kolejne doświadczenie z dzieciństwa, które miało na mnie głęboki wpływ.

Od wielkich butów do profesjonalnej piłki

Grałem w drużynach piłkarskich Crown Hills przez trzy lata – wiele razy w polu w pierwszych dwóch latach – a moje szanse na zostanie piłkarzem stawały się coraz bardziej nikłe. Aby zostać zauważonym przez skautów z profesjonalnych klubów, należało grać w reprezentacji swojego miasta. Uważano, że jeśli nie możesz dostać się do drużyny swojego miasta, nie jesteś wystarczająco dobry, aby zainteresować kluby piłkarskie, a ja byłem daleki od osiągnięcia tego celu. Potem nadszedł przełom, który skierował mnie na drogę wiodącą do zrealizowania tej ambicji, która pojawiła się u mnie wraz z wielkimi butami wiele lat wcześniej.

Zaczął się nabór do drużyny Leicester Schools do lat 14. Mój nauczyciel wychowania fizycznego, świetny facet o nazwisku Stone, wysłał mnie tam wraz z kilkoma innymi uczniami. Problem polegał na tym, że wysłał mnie jako zawodnika w polu. Przyjęto za pewnik, że bramkarzem zostanie Dave Vallance. Grał już od roku w drużynie Leicester Schools do lat 15 i naturalnie wybrano by go również do jego grupy wiekowej.

Pewnego zimnego i mglistego poranka, gdy trawa ociekała rosą, przyszedłem do miejsca znanego obecnie jako Ellis Meadows. Myślę, że w tamtym czasie było związane ze starą szkołą Johna Ellisa. Grano tam półgodzinne mecze z różnymi grupami zawodników testowych. Ja byłem dość kiepski w grze w polu. Nie miałem do tego serca. Byłem bramkarzem i tylko nim chciałem być. Nauczyciel odpowiedzialny za drużynę wysłał mnie z paroma chłopakami na trawnik poza boiskiem i powiedział, że w razie potrzeby nas zawoła. To tak jakby powiedział „panom już dziękujemy”. Odchodząc, zastanawiałem się, co dalej robić ze swoją ambicją. Chwilę później usłyszałem w oddali wołanie nauczyciela: „Hej, któryś z was gra na bramce?”. Pobiegłem w jego stronę w mgnieniu oka: „Tak, ja gram!”. Drugi bramkarz Vallance’a był kontuzjowany, więc wszedłem za niego. Radziłem sobie nieźle. Nauczyciel powiedział mi później, że powinienem przyjść na następny test, ponieważ potrzebują bramkarza rezerwowego dla Dave’a Vallance’a. No cóż…

Następny test przybrał formę pełnego meczu pomiędzy dwoma drużynami pozostałych zawodników. W ramach selekcji wyłoniono jedną drużynę o wiele bardziej utalentowaną od drugiej. Ja znalazłem się w tej gorszej. Przez cały mecz byłem bombardowany strzałami ze wszystkich stron. Tego dnia nawet gdybym rzucił się w złą stronę, piłka i tak by mnie uderzyła i zostałaby poza bramką. Grałem jak natchniony, moja bramka znajdowała się pod ciągłym ostrzałem i tylko raz piłka mnie minęła. To była moja najlepsza gra w życiu, i to w najbardziej odpowiednim momencie. Opiekun drużyny był uczciwy i stwierdził, że skoro tak dobrze grałem na teście, to musi mnie wybrać do drużyny. Sytuacja przedstawiała się dość dziwnie, ponieważ Vallance grał w drużynie poniżej 15 lat, a nie mógł się dostać do drużyny poniżej 14 lat.

Kiedy kilka tygodni później skaut z Arsenal Football Club zobaczył, jak gram. Pojechałem do tego klubu na testy w tym samym tygodniu, w którym Anglia wygrała Mistrzostwa Świata w 1966 roku. Cała drużyna Anglii przyjechała na boisko treningowe Arsenalu na tydzień przed finałem na Wembley, kiedy zawodnicy spoza głównej drużyny grali mecz treningowy z Arsenalem. Stałem na linii bocznej obok tych światowej sławy zawodników, w tym kapitana Bobby’ego Moore’a i mojego bohatera, ówczesnego bramkarza Leicester City Gordona Banksa. To było spełnienie marzeń dla dzieciaka, który kochał piłkę nożną. Umiejętności gry na bramce uczyłem się, oglądając Banksa tydzień po tygodniu zza bramki na byłym boisku Leicester, Filbert Street.

Arsenal poprosił mnie o podpisanie z nimi tak zwanych formularzy szkolnych, ale mój ojciec chciał zaczekać.

Innym znanym bramkarzem, którego znałem ze szkolnej piłki nożnej w Leicester, był Peter Shilton. Grał w pierwszej drużynie Leicester City, mając zaledwie 16 lat, i rozegrał więcej meczów dla Anglii niż jakikolwiek inny zawodnik (125). Jest również rekordzistą wszech czasów pod względem liczby występów w najbardziej wyrównanych meczach w światowej piłce nożnej – 1390. Mógłbym podpisać kontrakt z Leicester, ale w tamtym czasie Gordon Banks był w pierwszej drużynie, a Peter Shilton był jego rezerwowym, więc pomyślałem, że najlepiej będzie pójść gdzie indziej! Zostałem wybrany przed Dave’em Vallance’em do drużyny Leicester Boys do lat 15 w następnym sezonie i do drużyny Leicestershire County Schools. Wszystko nabrało tempa (il. 13).

Ilustracja 13: Leicester school junior team w 1967 roku, gdy zaczęli się mną interesować skauci profesjonalnych klubów. Tym razem trzeci od lewej z tyłu.

Zostałem polecony na testy przez skautów Liverpoolu. Nottingham Forest, Blackpool, Millwall i innych. Mój ojciec był nieugięty i chciał, abym najpierw przeszedł testy w Coventry City, zarządzanym wówczas przez ekstrawaganckiego Jimmy’ego Hilla. W sezonie, w którym dołączyłem do nich w 1967 roku, przeniósł ich z nieznanej trzeciej ligi do ligi najwyższej. Zagrałem tylko pół godziny w meczu testowym, zanim zaproponowali mi stały kontrakt. Coventry było 25 mil od Leicester, co oznaczało, że mogłem wracać do domu w weekendy po meczach. I tak oto sześć lat po moich „wielkich butach” testowych w Whitehall opuszczałem szkołę, aby zostać profesjonalnym piłkarzem. Czy wydarzyłoby się to, gdyby bramkarz nie doznał kontuzji na testach w Leicester po tym, jak zostałem początkowo odrzucony? Podejrzewam, że byłoby to o wiele mniej prawdopodobne. To są te „zbiegi okoliczności” i „szczęśliwe trafy”, które spotykały mnie w całym moim życiu. Sukces w piłce nożnej mnie uratował. Bóg jeden wie, co bym robił w innej sytuacji. Nawet gdy byłem dzieckiem, praca w fabryce lub biurze – gdzie skończyła większość uczniów z mojej szkoły – wydawała mi się straszna. Nie nadawałem się do tego. Ale gdzie bylibyśmy bez ludzi pracujących w fabrykach i biurach nad produkcją i organizacją? Nie krytykuję tych, którzy wybrali tę ścieżkę. Po prostu ja umarłbym z nudów i wiedziałem o tym od najmłodszych lat. Dzięki Bogu za futbol, który dał mi drogę ucieczki.

Opuszczenie Crown Hills było nadal dużym ciosem, niezależnie od tego, dokąd zmierzałem. To były cudowne cztery lata, kiedy mogłem marzyć o byciu piłkarzem i wszystkim, co chciałem robić. Teraz musiałem się odnaleźć w zupełnie innym otoczeniu.

W czasie ostatniego roku w szkole wystarczyło, że pojawiłem się na próbie, i już wiedziałem, że zostanę wybrany, ponieważ moja pewność siebie i umiejętności rozkwitły. Oto jechałem do innego miasta, aby rywalizować z graczami starszymi i lepszymi lub równie dobrymi.

Mój związek z piłką musiał się zmienić. I tak się stało. Z ciężkim sercem opuściłem Crown Hills, aby realizować swoje ambicje. Żegnaj, żegnaj, Crown Hills, dzięki za wspomnienia.

Z jedną dziewczyną w szkole, rok niżej ode mnie, chciałem pozostać w kontakcie. Bardzo mi się podobała, z wzajemnością. Byłem w niej zakochany – tak naprawdę albo na tyle, na ile 15-latek może wiedzieć, co to znaczy. Pisaliśmy do siebie co tydzień przez kilka miesięcy, kiedy pojechałem do Coventry, zanim nagle i bez wyjaśnienia mnie rzuciła. Nie dowiedziałem się dlaczego, ale w dziwny – i to naprawdę – sposób wróciła do mojego życia 52 lata później. Cóż, nie „ona” w dosłownym sensie, ale później zrozumiesz, co mam na myśli. Miałem spełnić swoje marzenie i teraz wiedziałem, z jakiego powodu, odkąd byłem dzieckiem, czułem, że jestem „tutaj, żeby coś zrobić”. Byłem tu, żeby zostać piłkarzem. Tak, właśnie o to chodziło. Prawda?

Dalsza część w wersji pełnej