Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom kultowego cyklu, genialnie zilustrowany przez wielokrotnie nagradzanego rysownika i autora książek Chrisa Riddella
Kilka sekund przed zniszczeniem Ziemi w celu przygotowania terenu pod budowę drogi szybkiego ruchu Arthur Dent zostaje zabrany z Ziemi przez swojego przyjaciela Forda Prefecta, specjalistę od badań terenowych nowego wydania encyklopedii Autostopem przez Galaktykę, który ostatnie piętnaście lat spędził na Ziemi, udając bezrobotnego aktora. Dynamiczna para zaczyna wspólną podróż w przestrzeni kosmicznej, wspomagana przez pełne humoru cytaty z encyklopedii oraz masę innych podróżników.
A kiedy zostaną już rozwiązane wszystkie problemy dotyczące przestrzeni, czasu, materii oraz istoty życia, pozostanie pytanie: ,,Gdzie jest najlepsza kuchnia?" Restauracja na końcu wszechświata oferuje niepowtarzalne wrażenia gastronomiczne, zwłaszcza że nie ma co martwić się o dzień jutrzejszy…
„Nigdy nie czytaliście śmieszniejszego science fiction: Douglas Adams jest mistrzem inteligentnej satyry, ostrego jak drut kolczasty dowcipu i komediowego dialogu”.
„The Boston Globe”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Jane i Jamesowi
z podziękowaniami
Geoffreyowi Perkinsowi za dokonanie nieprawdopodobnego
Paddy Kingsland, Lisie Braun i Alick Hale Munro za to, że mu w tym pomogły
Simonowi Brettowi, który zaczął całą historię
Płycie Paula Simona One Trick Pony, której stale słuchałem, pisząc tę książkę. Pięć lat to sporo
Szczególne podziękowania dla Jaqui Graham za nieskończoną cierpliwość, dobroć i karmienie w potrzebie
Istnieje teoria, że jeśli ktoś kiedyś się dowie, dlaczego powstał i czemu służy wszechświat, to cały kosmos zniknie i zostanie zastąpiony czymś znacznie dziwaczniejszym i jeszcze bardziej pozbawionym sensu.
Istnieje także teoria, że już dawno tak się stało.
Dotychczas zdarzyło się, co następuje:
Na początku stworzono wszechświat.
Zezłościło to mnóstwo ludzi i zostało powszechnie uznane za błąd.
Wiele ludów wierzy, że wszechświat został stworzony przez coś na kształt Boga, Jatravartydzi z planety Viltwodl Sześć uważają jednak, że kosmos wykichała istota o imieniu Wielki Zielony Spazm Arkelów.
Jatravartydzi, żyjący w ciągłym lęku przed momentem, który zwą „Przybyciem Wielkiej Białej Chustki do Nosa”, to małe niebieskie stworzonka o ponad pięćdziesięciu rączkach; ich niezwykłość polega na tym, że jako jedyny naród w historii wynaleźli dezodorant przed kołem.
Nauka o Wielkim Zielonym Spazmie Arkelów nie znalazła zbyt wielu zwolenników poza Viltwodlem Sześć, a ponieważ wszechświat w dalszym ciągu jest niesamowicie skomplikowany, dalej próbuje się tworzyć teorie jego powstania.
I tak na przykład pewnego razu rasa hiperinteligentnych, żyjących w wielu czasoprzestrzeniach istot zbudowała przeogromny superkomputer nazwany Głęboka Myśl, który miał raz na zawsze wyjaśnić wszelkie wątpliwości, czyli dać odpowiedź na ostateczne pytanie o życie, wszechświat i całą resztę.
Głęboka Myśl kombinował i rachował siedem i pół miliona lat, po czym obwieścił, że odpowiedź brzmi „Czterdzieści dwa”. W efekcie konieczna okazała się budowa następnego, jeszcze większego komputera, by ustalić, jak właściwie brzmi ostateczne pytanie.
Nowy komputer — zwany Ziemia — był tak ogromny, że często brano go za planetę; zwłaszcza robiły to ganiające po powierzchni maszyny przedziwne małpokształtne istoty, niemające zielonego pojęcia, że są elementem gigantycznego programu.
Jest to dość dziwaczne, ponieważ dla kogoś nieznającego tego prostego i oczywistego faktu nic, ale to nic, co kiedykolwiek wydarzyło się na Ziemi, nie mogło mieć nawet krztyny sensu.
Niestety, tuż przed zakończeniem przebiegu programu Ziemia nieoczekiwanie została wyburzona przez Vogonów w celu — jak twierdzili — zrobienia miejsca hiperprzestrzennej trasie szybkiego ruchu. W ten sposób na zawsze zniweczona została nadzieja na odkrycie sensu życia.
Nie do końca.
Dwa przedziwne małpokształtne stwory przeżyły.
Artur Dent umknął w ostatnim momencie, ponieważ nagle okazało się, że jego stary przyjaciel, Ford Prefect, pochodzi nie z Guildfordu, jak zawsze twierdził, lecz z małej planety w okolicy Betelgeuse. Co ważniejsze, Ford wiedział, jak sprawić, by latający talerz zabrał go autostopem.
Tricia McMillan — czyli Trillian — zwiała z planety sześć miesięcy wcześniej z Zaphodem Beeblebroxem, prezydentem Galaktyki.
Dwoje ocalałych.
Trillian i Artur to wszystko, co pozostało po największym eksperymencie wszech czasów, którego celem było odkrycie ostatecznego pytania i ostatecznej odpowiedzi o życie, wszechświat i całą resztę.
Niecały milion kilometrów od miejsca, gdzie w kruczoczarnej ciemności kosmosu dryfuje ociężale statek z Ziemianami, unosi się statek Vogonów. Leci powoli kursem na Ziemian.
Statek — jak każdy statek kosmiczny Vogonów — nie bardzo wyglądał na dzieło konstruktora, raczej na efekt zamrożenia, choć nie wiadomo dokładnie czego. Mało estetyczne żółte gruzły i sterczące pod szkaradnymi kątami urządzenia zniekształciłyby linię większości statków, ale tego nic nie mogło oszpecić. Podobno pojawiały się na niebie brzydsze obiekty, ale brak na to wiarygodnych świadków.
Chcąc zobaczyć coś brzydszego niż statek Vogonów, należy wejść do środka i rzucić okiem na pierwszego z brzegu Vogona. Jeśli jesteś mądry, właśnie z tego zrezygnujesz, gdyż przeciętny Vogon nie zastanawia się dwa razy, nim zrobi napotkanemu człowiekowi nikczemność, zwykle tak bezsensowną, że zaczyna się przeklinać dzień swych narodzin (lub jeśli poszkodowany jest nieco bystrzejszy — dzień narodzin Vogona).
Przeciętny Vogon prawdopodobnie nie będzie się zastanawiał nawet jeden raz.
Osobnicy tej rasy cechują się prymitywnym umysłem, oślim uporem oraz móżdżkiem jak u ślimaka i naprawdę nie zostali stworzeni do myślenia. Analiza anatomii Vogonów wykazuje, że pierwotnie ich mózg był potwornie zdeformowaną, przemieszczoną i otłuszczoną wątrobą. Można jednak powiedzieć o nich coś dobrego — wiedzą, czego chcą. Do ich upodobań należy przede wszystkim krzywdzenie innych i wściekanie się przy byle okazji.
Jedną z rzeczy, których zdecydowanie nie lubią, jest zostawianie niedokończonej roboty. Szczególnie dotyczy to Vogona, którego zaraz spotkamy, i — z wielu powodów — akurat wyznaczonego mu niedawno zadania.
Owym Vogonem był komendant prostetnik Vogon Jeltz z Galaktycznej Rady Planowania Hiperprzestrzeni i właśnie jemu powierzono zadanie zniszczenia „planety” Ziemia.
Wiercił się swym monstrualnym ohydnym cielskiem na niewygodnym, lepiącym się od brudu fotelu i gapił się w monitor, na którym skanery kawałek po kawałku pokazywały statek międzygwiezdny „Serce ze Złota”.
Komendant nie zważał, że wyposażone w napęd nieprawdopodobieństwa „Serce ze Złota” jest najpiękniejszym i najniezwyklejszym statkiem kosmicznym, jaki kiedykolwiek zbudowano. Estetyka i technika były dla niego bajką o żelaznym wilku, gdyby to od niego zależało — wilku zarżniętym i obdartym ze skóry.
Komendant tym bardziej nie zważał na obecność na pokładzie Zaphoda Beeblebroxa. Zaphod Beeblebrox nie był już prezydentem Galaktyki i choć zarówno jego, jak i statek, który ukradł, ścigał każdy policjant w Galaktyce, Vogona mało to obchodziło.
Miał na głowie ważniejsze sprawy.
Ktoś kiedyś powiedział, że Vogoni są tak samo ponad drobne łapówkarstwo i korupcję, jak morze znajduje się ponad niebem — w przypadku tego przedstawiciela ich rasy stwierdzenie było trafione w dziesiątkę. Słysząc słowa „uczciwość” lub „wysokie morale”, Vogon Jeltz sięgał po słownik wyrazów obcych, a słysząc brzęczenie większej gotówki, sięgał po kodeks karny i czym prędzej go wyrzucał.
Dokonując tak bezpardonowego zniszczenia Ziemi i wszystkiego, co się na niej znajdowało, prostetnik nieco wykroczył poza zakres swych obowiązków służbowych. Istniały pewne wątpliwości, czy wspomniana trasa szybkiego ruchu faktycznie będzie budowana, winni ewentualnego nadużycia szybko jednak odłożyli dyskusję nad tym ad acta.
Vogon wydał z siebie odrażający pomruk zadowolenia.
— Komputer! — zaskrzeczał. — Połącz mnie z moim konserwatorem mózgu.
Kilka sekund później na ekranie pojawiło się oblicze Gaga Halfrunta, ozdobione uśmiechem człowieka mającego pewność, że Vogon, na którego patrzy, przebywa w odległości dziesięciu lat świetlnych. W uśmiechu był ślad ironii. Choć Vogon zwracał się do Halfrunta per „mój osobisty konserwatorze mózgu”, nie było tu zbyt wiele do konserwacji, poza tym w rzeczywistości sytuacja przedstawiała się odwrotnie, niż wydawało się prostetnikowi — Halfrunt zatrudniał Vogona.
Płacił mu krocie za trochę brudnej roboty.
Halfrunt, jeden z najsławniejszych i najbardziej wziętych psychiatrów w Galaktyce, zgodził się (razem z paroma kolegami po fachu) płacić bajońskie sumy, gdy okazało się, że przyszłość psychiatrii może zostać zagrożona.
— Witam, mój prostetniku komendancie Vogonów — zagaił. — Dobrze się dziś czujemy?
Komendant opowiedział, że w ciągu ostatnich paru godzin zgładził w ramach postępowań dyscyplinarnych prawie połowę załogi.
Uśmiech Halfrunta nie zniknął nawet na ułamek sekundy.
— No cóż, myślę, że jak na Vogona to zupełnie normalne zachowanie. Naturalne i zdrowe przetworzenie agresywnych skłonności na akty bezsensownej przemocy.
— Zawsze tak gadasz — warknął Vogon.
— Powtórzę: no cóż — oświadczył Halfrunt. — Myślę, że to zupełnie normalne zachowanie jak na psychiatrę. Świetnie. Widzę, że dziś jesteśmy doskonale do siebie dostrojeni psychicznie. Proszę o najnowsze wieści z akcji.
— Zlokalizowaliśmy statek.
— Wspaniale. Cudownie! Co z załogą?
— Jest z nimi Ziemiak.
— Wyśmienicie! Kto poza tym?
— Samiczka z jego planety. On i ona to ostatnie egzemplarze.
— Dobrze, bardzo dobrze — rozpromienił się Halfrunt. — Kto jeszcze?
— Koleś zwany Prefect.
— Jeszcze ktoś?
— Zaphod Beeblebrox.
Uśmiech Halfrunta zadrżał.
— No cóż, oczekiwałem tego. Pożałowania godna okoliczność.
— Przyjaciel? — zapytał Vogon, który kiedyś słyszał to słowo i postanowił je wypróbować.
— Ależ skąd! Przedstawiciele mojego zawodu nie przyjaźnią się z nikim.
— Rozumiem. Zawodowa bezstronność.
— Nie — wesoło odparł Halfrunt. — Po prostu nie mamy do tego drygu.
Psychiatra przez chwilę nic nie mówił. Uśmiech nie schodził mu z ust, ale jego oczy zdradzały lekką złość.
— Musi pan wiedzieć, że Beeblebrox jest jednym z moich najlepszych klientów. Ma problemy, o jakich psychoanalitykom nawet się nie śni…
Przez chwilę rozważał konsekwencje tego, co powiedział, ale w końcu — choć niechętnie — odrzucił litościwy tok myślenia.
— Czy jest pan ciągle gotów do wykonania zadania? — zapytał.
— Oczywiście.
— Doskonale. Natychmiast zniszczyć statek!
— A co z Beeblebroxem?
— Cóż — żwawo odparł Halfrunt — w końcu Zaphod nie jest nikim nadzwyczajnym.
Psychiatra zniknął z ekranu.
Komendant Vogonów nacisnął przycisk i połączył się z niedobitkami załogi.
— Atak!
Zaphod Beeblebrox siedział w swej kabinie i klął jak furman. Dwie godziny temu zaproponował, by wpadli na przekąskę do restauracji na końcu wszechświata, natychmiast po tym odbył karczemną awanturę z komputerem pokładowym i pognał do kabiny, drąc się, że jak tak, to sam sobie wyliczy czynniki nieprawdopodobieństwa ołówkiem.
Napęd nieprawdopodobieństwa czynił z „Serca ze Złota” najpotężniejszy i najbardziej nieobliczalny statek kosmiczny we wszechświecie. Nie istniało żadne zadanie, którego by nie mógł wykonać — oczywiście, jeśli dokładnie się wiedziało, jak nieprawdopodobne jest to, co chce się, by zrobił.
Zaphod ukradł statek w momencie, gdy jako prezydent miał go spuścić z pochylni. Nie wiedział za bardzo, dlaczego ukradł „Serce ze Złota” — poza tym, że mu się podobało.
Analogicznie nie wiedział, dlaczego został prezydentem Galaktyki — poza tym, że odstawianie prezydenta było dość zabawne.
Zdawał sobie sprawę, że istnieją lepsze uzasadnienia obu wydarzeń, są jednak zagrzebane w jakichś mrocznych, odizolowanych regionach jego mózgów. Marzył, by te mroczne, odizolowane regiony jego mózgów się wyłączyły, czasami bowiem dochodziły na krótkie chwile do głosu, zarażały jasne, wesołe regiony osobliwymi myślami i próbowały odciągnąć go od tego, co uważał za cel życia: fantastycznie się bawić.
Aktualnie nie bawił się fantastycznie. Skończyła mu się cierpliwość, skończyły się ołówki i był bardzo głodny.
— Niech to szlag!!! — ryknął.
Dokładnie w tym momencie Ford Prefect znajdował się w powietrzu. Frunął nie dlatego, że coś się popsuło w polu grawitacyjnym statku, lecz dlatego, że przed chwilą skoczył ze schodów prowadzących do kabin mieszkalnych. Jak na jeden sus wysokość była spora — w efekcie źle wylądował, stracił równowagę, ale się pozbierał i pognał korytarzem, płosząc po drodze kilka przelatujących miniaturowych robotów-służących. Pędząc, na zakręcie wpadł w poślizg, wykonał kilka rozpaczliwych ruchów, gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi do kabiny Zaphoda i wyrzucił z siebie, co leżało mu na sercu:
— Vogoni!
Chwilę wcześniej Artur Dent opuścił kabinę i udał się na poszukiwanie filiżanki herbaty. Nie wyruszał w zbyt optymistycznym nastroju, wiedział bowiem, że jedynym źródłem gorących napojów na statku jest ciemne jak tabaka w rogu urządzenie, żywnościomatyczny syntetyzer napojów, produkowany przez cybernetyczną korporację Syriusza. Artur miał już okazję się z nim zetknąć.
Maszyna z uporem twierdziła, że umie wytworzyć dowolne spektrum napojów, dostosowanych indywidualnie do smaku i przemiany materii dowolnej osoby, która zechciałaby z niej skorzystać. Poddana próbie niezmiennie produkowała plastikową filiżankę z płynem, który nie miał prawie nic (choć niezupełnie) wspólnego z herbatą.
Artur postanowił przemówić żelastwu do rozsądku.
— Herbata — zaordynował.
— Bierz i ciesz się — odparła maszyna, podając filiżankę z obrzydliwą cieczą. Wyrzucił ją.
— Bierz i ciesz się — powtórzyła maszyna, produkując następną filiżankę świństwa.
BIERZ I CIESZ SIĘ to slogan niezwykle efektywnie działającego działu reklamacji cybernetycznej korporacji Syriusza, który zajmuje obecnie trzy średniej wielkości planety i jest jedyną jednostką organizacyjną korporacji, wykazującą się w ostatnich latach stałymi zyskami.
Ułożony z oświetlonych liter pięciokilometrowej wysokości slogan stoi — czy raczej stał — w pobliżu kosmodromu działu reklamacji na planecie Eadrax. Niestety, ciężar liter okazał się tak wielki, że zaraz po ich ustawieniu grunt nie wytrzymał i zapadły się prawie do połowy, wlatując do biur wielu młodych, zdolnych — obecnie niestety zmarłych — specjalistów do spraw reklamacji.
Wystające części liter, czytane w miejscowym dialekcie, tworzą zdanie WETKNIJ GŁOWĘ W ŚWINIĘ, napis nie jest więc oświetlony, z wyjątkiem szczególnych okazji.
Artur wyrzucił szóstą filiżankę z płynem.
— Słuchaj, maszyno! Jeśli utrzymujesz, że możesz zsyntetyzować dowolny istniejący napój, to dlaczego serwujesz mi bez przerwy to świństwo, którego nie da się pić?
— Znam parametry optymalnej dla ciebie diety i twoją wrażliwość na smaki… — zabulgotała maszyna. — Bierz i ciesz się.
— To obrzydliwe!
— Nacieszyłeś się napojem — ciągnęła maszyna — może teraz chciałbyś poczęstować przyjaciół?
— Nie chciałbym — zgryźliwie odparł Artur — ponieważ nie zamierzam ich stracić. Czy nie możesz spróbować pojąć, co do ciebie mówię? Ten napój…
— Ten napój — łagodnie przerwała maszyna — został stworzony, by zaspokoić twoje indywidualne potrzeby dietetyczne i wrażliwość smakową.
— Aha — stwierdził Artur — a więc jestem głodującym masochistą?
— Bierz i ciesz się.
— Zamknij się!
— Czy to na razie wszystko?
Artur postanowił się poddać.
— Tak — zamknął rozmowę.
W tym samym momencie uznał jednak, że szlag go trafi, a się nie podda.
— Nie! — stwierdził gwałtownie. — Słuchaj no, to całkiem proste… nie żądam wiele… jedynie filiżanki herbaty. Zaraz mi ją zrobisz, ale teraz nie mów, tylko słuchaj.
Usiadł. Opowiedział żywnościomatowi o Indiach, opowiedział o Chinach, opowiedział o Cejlonie. Opowiedział maszynie o szerokich, suszących się na słońcu liściach. Opowiedział o imbrykach ze srebra. Opowiedział o letnich popołudniach, spędzanych na wypielęgnowanych trawnikach. Opowiedział o tym, że mleko wlewa się przed herbatą, by się nie oparzyć. Opowiedział nawet (w skrócie) dzieje Kompanii Wschodnioindyjskiej.
— To tego chcesz? — zapytał żywnościomat, gdy Artur skończył.
— Właśnie tego.
— Chcesz czuć smak zaparzanych w wodzie suszonych liści?
— Hm… tak. Z mlekiem.
— Wyciąganym cienkim strumieniem z krowy?
— Może to nie najlepsze określenie, ale…
— Potrzebna mi będzie pomoc — zwięźle stwierdziła maszyna. Z jej głosu zniknęło wesołe gulgotanie, bez reszty koncentrowała się na zadaniu.
— Zrobię, co mogę… — obiecał Artur.
— Zrobiłeś już dość — oświadczył żywnościomat i wezwał na konsultację główny komputer.
— Siema, chłopaki! — rzucił ochoczo komputer pokładowy.
Żywnościomat wyjaśnił mu problem herbaty. Główny komputer zdziwił się, podłączył swe obwody logiczne do kolegi i obaj zapadli w posępne milczenie.
Artur przez chwilę patrzył i czekał, ale nic się nie działo.
Szturchnął maszynę, ale dalej nic się nie działo.
W końcu zrezygnował i poczłapał do centrali dowodzenia.
„Serce ze Złota” zawisło nieruchomo w pustych głuszach kosmosu. Dookoła lśniły niezliczone gwiazdy. Powoli zbliżała się ohydna żółta bryła — statek Vogonów.
Czy ktoś ma może czajnik? — zapytał Artur w centrali dowodzenia. Jeszcze nie skończył zdania, a już zaczął się dziwić, dlaczego Trillian wrzeszczy na komputer, by raczył z nią porozmawiać, dlaczego Ford grzmoci w niego pięściami, a Zaphod kopie, i dlaczego na ekranie widać coś obrzydliwego i żółtego.
Odstawił trzymaną w dłoni pustą filiżankę i podszedł bliżej.
— Cześć — zagaił.
W tym momencie Zaphod rzucił się ku płaszczyznom polerowanego marmuru. Pod dotykiem jego dłoni zmaterializowały się przyrządy uruchamiające konwencjonalny napęd fotonowy. Włączył ręczne sterowanie, popychał, pociągał, naciskał i klął. Napęd fotonowy zaskoczył, zaraz jednak się wyłączył.
— Coś nie tak? — zapytał Artur.
— Słyszeliśta? — warknął Zaphod, doskakując wielkim susem do ręcznego sterowania napędem nieskończonego nieprawdopodobieństwa. — Małpa przemówiła!
Napęd nieprawdopodobieństwa wydał z siebie dwa ciche westchnienia i też się wyłączył.
— Ludzie, świat się wali! Gadająca małpa! — Zaphod dał napędowi nieprawdopodobieństwa solidnego kopniaka.
— Jeśli coś was złości… — spróbował Artur.
— Vogoni! — szczeknął Ford. — Atakują!
— Dlaczego więc nic nie robicie? — wybełkotał Artur. — Zwiewajmy stąd!
— Nie możemy. Komputer się zaciął.
— Zaciął?
— Mówi, że ma zajęte wszystkie obwody. Statek nie ma mocy.
Ford odsunął się od terminalu, wytarł rękawem czoło i ciężko walnął plecami o ścianę.
— Nic się nie da zrobić — stwierdził. Tępo wbijał wzrok w przestrzeń i zagryzał wargę.
Kiedy Artur chodził do szkoły, długi czas zanim zniszczono Ziemię, często grywał w piłkę. Nie umiał grać zbyt dobrze, jego specjalnością było strzelanie w ważnych meczach do własnej bramki. Zawsze, gdy mu się to przydarzało, czuł na karku dziwne łaskotanie, pełznące powoli w górę policzków i kończące swą drogę pieczeniem na czole. Właśnie teraz żywo przypomniały mu się błoto, trawa oraz zgraja chłopaków, szydzących i obrzucających go grudami rozmokłej darni.
Dziwne łaskotanie pełzło z karku na policzki i powoli przypiekało czoło. Wziął wdech, by coś powiedzieć, ale nie wydobył z siebie dźwięku.
Znów wziął wdech, ale znów nie wydobył z siebie dźwięku.
W końcu udało mu się zapanować nad głosem.
— Eee… — odchrząknął. — Czczczy… — Głos tak mu drżał, że wszyscy się odwrócili i zaczęli w niego wpatrywać. Gapił się na rosnącą na monitorze żółtą plamę. — Czczczy komputer pppowiedział, czym jest zzzajęty? Pytam tttak tylko, z ciekawości…
Widział wlepione w siebie oczy wszystkich obecnych.
— Nnno… tttak. Tak się tttylko chciałem dddowiedzieć…
Zaphod złapał Artura za kark.
— Coś mu zrobił, małpoludku? — wydyszał.
— Właściwie nic. — Artur nieco się opanował. — Parę minut temu próbował chyba wymyślić, jak…
— Jak?!!
— Zrobić mi trochę herbaty.
— Zgadza się co do joty, chłopaki! — huknął komputer. — Już kończę, choć to niezły numer! Zaraz się włączę do rozmowy — skończył i znów popadł w milczenie, którego intensywność przerastało jedynie milczenie wpatrującej się w Artura Denta trójki.
Jakby chcąc rozładować napiętą atmosferę, ten właśnie moment Vogoni wybrali na otwarcie ognia.
Statek zadygotał, zadudnił. Pod naporem kilkunastu ostatecznobójczych armat fotodemolacyjnych o sile trzydziestu meganiszczojednostek każda, gruby na trzy centymetry pancerz z pola siłowego dostał purchli, zaskwierczał, trysnął iskrami i wyglądało na to, że długo nie wytrzyma. Ford Prefect dał mu cztery minuty.
— Trzy minuty pięćdziesiąt sekund — stwierdził za moment. — …Czterdzieści pięć sekund — dodał po chwili. Obojętnie pstryknął kilkoma bezużytecznymi przełącznikami, potem posłał w stronę Artura nieprzyjazne spojrzenie.
— Umrzemy za filiżankę herbaty, co? Trzy minuty i czterdzieści sekund.
— Może przestaniesz odliczać?!! — wrzasnął Zaphod.
— Na pewno. Za trzy minuty i trzydzieści pięć sekund.
Siedzący w statku Vogonów prostetnik Vogon Jeltz z lekka zgłupiał. Oczekiwał skomplikowanej pogoni, uników i zwodów, oczekiwał podniecającej walki z użyciem promieni traktorowych, oczekiwał, że do zneutralizowania napędu nieskończonego nieprawdopodobieństwa będzie musiał użyć specjalnie w tym celu skonstruowanego subcyklonormaloustalotronu, jednak subcyklonormaloustalotron był bezczynny tak samo jak „Serce ze Złota”, które brało na siebie wszystkie ciosy.
Kilkanaście ostatecznobójczych armat fotodemolacyjnych o sile trzydziestu meganiszczojednostek każda wciąż tłukło w „Serce ze Złota”, które w dalszym ciągu nieruchomo wisiało w próżni, biorąc na siebie wszystkie ciosy.
Prostetnik sprawdził każdy sensor na tablicy przed sobą, by dowiedzieć się, czy nie szykują mu jakiegoś wyrafinowanego krętactwa. Nie odkrył żadnego wyrafinowanego krętactwa.
Oczywiście nie miał zielonego pojęcia o herbacie.
Nie wiedział też, w jaki sposób załoga „Serca ze Złota” spędza ostatnie trzy minuty i trzydzieści sekund życia, które jej pozostały.
Zaphod Beeblebrox nigdy do końca nie zrozumiał, dlaczego akurat w tym momencie wpadł na pomysł seansu spirytystycznego. Temat śmierci wisiał oczywiście w powietrzu, należało go jednak raczej omijać, niż wałkować.
Prawdopodobnie trwoga, jaką wywoływała w nim myśl o połączeniu się ze swymi zmarłymi przodkami, nasunęła mu pomysł, że mogą odczuwać to samo względem niego i — co ważniejsze — będą w stanie coś zrobić, by odwlec połączenie pokoleń.
Możliwe też, że był to kolejny z dziwnych i nagłych pomysłów, wyskakujących czasem z mrocznej strefy jego umysłu, którą z niewyjaśnionych przyczyn zablokował i uczynił dla siebie niedostępną, nim został prezydentem Galaktyki.
— Chcesz… rozmawiać… ze… swym… pradziadem? — wydukał Ford.
— Oczywiście.
— Właśnie teraz?
Statek w dalszym ciągu dygotał i dudnił. Robiło się coraz goręcej. Światło szarzało — wszelka energia, której komputer nie potrzebował do zastanawiania się nad herbatą, była wtłaczana do gwałtownie słabnącego ochronnego pola siłowego.
— Oczywiście! — upierał się Zaphod. — Wiesz, Ford, myślę, że pradziadek byłby w stanie nam pomóc.
— Jesteś pewien, że naprawdę myślisz? Dobieraj słowa z rozwagą!
— Zaproponuj coś lepszego.
— Eee, no…
— Świetnie! Siadamy wokół centralnej konsolety! Szybciej! Trillian, małpoludek, ruszać się!
Zupełnie zdezorientowani usiedli ciasno i choć czuli się jak idioci, złapali się za ręce. Zaphod zgasił światło.
Statek ogarnęły ciemności.
Na zewnątrz w dalszym ciągu z podobnym do nieprzerwanego grzmotu dudnieniem ostatecznobójcze armaty wgryzały się w pole siłowe.
— Skoncentrujcie się na jego imieniu — syknął Zaphod.
— Jak ono brzmi? — zapytał Artur.
— Zaphod Beeblebrox Czwarty.
— Jak?
— Zaphod Beeblebrox Czwarty. Skoncentruj się!
— Czwarty?
— Tak. Ja jestem Zaphod Beeblebrox, moim ojcem był Zaphod Beeblebrox Drugi, moim dziadkiem Zaphod Beeblebrox Trzeci…
— Co?
— Zdarzył się pewien wypadek z prezerwatywą i maszyną czasu… skoncentrujcie się wreszcie!
— Trzy minuty — oznajmił Ford Prefect.
— Po co to robimy? — Artur nie poddawał się.
— Zamknij się — zaproponował Zaphod.
Trillian milczała. Cóż można było powiedzieć?
Jedynym światłem w centrali dowodzenia były dwa ledwie widoczne czerwonawe trójkąty — ignorując każdego i będąc ignorowanym przez wszystkich, w najdalszym kącie siedział zagłębiony w prywatnym, dość niewesołym własnym światku paranoidalny android Marvin.
Zgromadzone wokół znajdującej się na środku pomieszczenia konsolety cztery postacie próbowały w pełnej napięcia koncentracji wyprzeć ze świadomości okropne wstrząsy i odgłosy targających statkiem przeraźliwych detonacji.
Koncentrowali się.
Ciągle się koncentrowali.
Koncentrowali się coraz bardziej.
Sekundy mijały.
Zaphodowi pot zalewał czoła — najpierw z koncentracji, potem z rozczarowania, po chwili — z zakłopotania.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki