Romeo i Julia - William Shakespeare - darmowy ebook + książka

Romeo i Julia ebook

William Shakespeare

3,6

Opis

Jeden z najwybitniejszych i najbardziej znanych dramatów Williama Szekspira “Romeo i Julia” jest dostępny w Legimi za darmo w formie ebook, zarówno w formacie epub jak i mobi.

 

Historia zawarta w dramacie to jedna z najsłynniejszych opowieści miłosnych wszechczasów. Przypadkowe spotkanie Romea i Julii budzi w nich gorące uczucie. Jednak ich romans nie był przewidziany w gwiazdach. Kolejne wydarzenia doprowadzają do tragicznego finału.

 

Romeo jest popędliwym młodzieńcem, pełnym wigoru, ale także honorowym i uczuciowym. Julia natomiast to krucha istota, której dopiero miłość do Romea pozwala w pełni rozwinąć skrzydła. Na drodze do szczęściach młodych kochanków stają ich zwaśnione rodziny Montecchich i Capulettich

 

Szekspir stworzył ponadczasowy tekst opowiadający o pięknej, a zarazem tragicznej miłości. Kochankowie są stanie poświęcić wszystko, aby móc wspólnie żyć. Miłość jest uczucie żywym w każdym pokoleniu, co sprawia, że szekspirowska tragedia jest czytana tak chętnie przez kolejne. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (166 ocen)
46
42
54
15
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nowakowska2607

Całkiem niezła

Koniec końców opowieść o rozhisteryzowanych nastolatkach
82
Rottilla
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Może nie przepadam za historiami miłosnymi ale lubię historie krwawe. Całkiem ciekawie zrobili że niby wszystko będzie OK ole potem BUM! i klops wszyscy martwi... Polecam...🙂
10
konha

Całkiem niezła

najlepsza książka Szekspira
10
AgnieszkaPikula1

Nie oderwiesz się od lektury

mimo iż bardziej wolę wersje uwpółcześnione, ta nie sprawiała zbytnich trudności. Przepiękna, ponadczasowa, wielokrotnie powielana w najróżniejszych odsłonach. Klasyka klasyki. polecam
00
emiszza

Całkiem niezła

jedna z lepszych lektur
00

Popularność




Wil­liam Sha­ke­spe­are

Ro­meo i Ju­lia

tłum. Józef Paszkowski

Ro­meo i Ju­lia

OSO­BY:
ESKA­LUS – ksią­żę pa­nu­ją­cy w We­ro­niePA­RYS – mło­dy We­ro­neń­czyk szla­chet­ne­go ro­du, krew­ny księ­ciaMON­TE­KI, KA­PU­LET – na­czel­ni­cy dwóch do­mów nie­przy­ja­znych so­bieSTA­RZEC – stry­jecz­ny brat Ka­pu­le­taRO­MEO – syn Mon­te­kie­goMER­KU­CJO – krew­ny księ­ciaBEN­WO­LIO – sy­no­wiec Mon­te­kie­goTY­BALT – krew­ny Pa­ni Ka­pu­letLAU­REN­TY – oj­ciec fran­cisz­ka­ninJAN – brat z te­goż zgro­ma­dze­niaBAL­TA­ZAR – słu­żą­cy Ro­meaSAM­SON, GRZE­GORZ – słu­dzy Ka­pu­le­taABRA­HAM – słu­żą­cy Mon­te­kie­goAP­TE­KARZTRZECH MU­ZY­KAN­TÓWPAŹ PA­RY­SAPIOTRDO­WÓD­CA WAR­TYPA­NI MON­TE­KI – mał­żon­ka Mon­te­kie­goPA­NI KA­PU­LET – mał­żon­ka Ka­pu­le­taJU­LIA – cór­ka Ka­pu­le­tówMAR­TA – mam­ka Ju­liiOby­wa­te­le we­ro­neń­scy, róż­ne oso­by płci obo­jej, li­czą­cy się do przy­ja­ciół obu do­mów, ma­ski, straż woj­sko­wa i in­ne oso­by.
Rzecz od­by­wa się przez więk­szą część sztu­ki w We­ro­nie, przez część pią­te­go ak­tu w Man­tui.

PRO­LOG[1]

Prze­ło­żył Jan Ka­spro­wicz

Dwa ro­dy, za­cne jed­na­ko i sław­ne –  
Tam, gdzie się rzecz ta roz­gry­wa, w We­ro­nie,  
Do no­wej zbrod­ni pcha­ją zło­ści daw­ne,  
Pla­miąc szla­chet­ną krwią szla­chet­ne dło­nie  
Z łon tych dwu wro­gów wzię­ło bo­wiem ży­cie,  
Pod naj­strasz­liw­szą z gwiazd, ko­chan­ków dwo­je;  
Po peł­nym przy­gód nie­szczę­śli­wych by­cie  
Śmierć ich stłu­mi­ła ro­dzi­ciel­skie bo­je.  
Tej ich mi­ło­ści prze­bieg zbyt bo­le­sny  
I jak się oj­ców nie­na­wiść nie zmie­nia,  

AKT PIERW­SZY

SCE­NA PIERW­SZA

Plac pu­blicz­ny. Wcho­dzą Sam­son[2] i Grze­gorz uzbro­je­ni w tar­cze i mie­cze.

SAM­SON

Da­li­pan, Grze­go­rzu, nie bę­dziem dar­li pie­rza.

GRZE­GORZ

Ma się ro­zu­mieć, bo­by­śmy by­li zdzier­ca­mi.

SAM­SON

Ale bę­dzie­my dar­li ko­ty, jak z na­mi za­drą.

GRZE­GORZ

Kto ze­chce za­drzeć z na­mi, bę­dzie mu­siał za­drżeć.

SAM­SON

Mam zwy­czaj dra­pać za­raz, jak mię kto roz­ru­cha.

GRZE­GORZ

Tak, ale nie za­raz zwy­kłeś się dać roz­ru­chać.

SAM­SON

Te psy z do­mu Mon­te­kich roz­ru­chać mię mo­gą bar­dzo ła­two.

GRZE­GORZ

Roz­ru­chać się ty­le zna­czy co ru­szyć się z miej­sca; być wa­lecz­nym jest to stać nie­po­ru­sze­nie: poj­mu­ję więc, że skut­kiem roz­ru­cha­nia się twe­go bę­dzie – drap­nię­cie.

SAM­SON

Te psy z do­mu Mon­te­kich roz­ru­chać mię mo­gą tyl­ko do sta­nia na miej­scu. Bę­dę jak mur dla każ­de­go męż­czy­zny i każ­dej ko­bie­ty z te­go do­mu.

GRZE­GORZ

To wła­śnie po­ka­zu­je two­ją sła­bą stro­nę; mur dla ni­ko­go nie­strasz­ny i tyl­ko sła­bi go się trzy­ma­ją.

SAM­SON

Praw­da, dla­te­go to ko­bie­ty, ja­ko naj­słab­sze, tu­lą się za­wsze do mu­ru. Ja też od­trą­cę od mu­ru lu­dzi Mon­te­kich, a ko­bie­ty Mon­te­kich przy­prę do mu­ru.

GRZE­GORZ

Spór jest tyl­ko mię­dzy na­szy­mi pa­na­mi i mię­dzy na­mi, ich ludź­mi.

SAM­SON

Mniej­sza mi o to, bę­dę nie­ubła­ga­ny. Po­biw­szy lu­dzi, wy­wrę wście­kłość na ko­bie­tach: rzeź mię­dzy ni­mi spra­wię.

GRZE­GORZ

Rzeź ko­biet chcesz przed­się­brać?

SAM­SON

Nie ina­czej: wtło­czę miecz w każ­dą po ko­lei. Wia­do­mo, że się do lwów li­czę.

GRZE­GORZ

Tym le­piej, że się li­czysz do zwie­rząt; bo gdy­byś się li­czył do ryb, to był­byś pew­nie sztok­fi­szem[3]. Weź no się za in­stru­ment[4], bo oto nad­cho­dzi dwóch do­mow­ni­ków Mon­te­kie­go.

Wcho­dzą Abra­ham i Bal­ta­zar[5].

SAM­SON

Mój gi­wer[6] już do­by­ty: za­czep ich, ja sta­nę z ty­łu.

GRZE­GORZ

Gwo­li dra­pa­nia?

SAM­SON

Nie bój się.

GRZE­GORZ

Ja bym się miał bać z two­jej przy­czy­ny!

SAM­SON

Miej­my pra­wo za so­bą, niech oni za­czną.

GRZE­GORZ

Mar­sa im na­sta­wię[7] prze­cho­dząc; niech go so­bie, jak chcą, tłu­ma­czą.

SAM­SON

Nie jak chcą, ale jak śmią. Ja im gę­bę wy­krzy­wię; hań­ba im, je­śli to ścier­pią.

ABRA­HAM

Skrzy­wi­łeś się na nas, mo­ści pa­nie?

SAM­SON

Nie ina­czej, skrzy­wi­łem się.

ABRA­HAM

Czy na nas się skrzy­wi­łeś, mo­ści pa­nie?

SAM­SON

do Grze­go­rza

Bę­dzie­my-ż mie­li pra­wo za so­bą, jak po­wiem: tak jest?

GRZE­GORZ

Nie.

SAM­SON

Nie, mo­ści pa­nie; nie skrzy­wi­łem się na was, tyl­ko skrzy­wi­łem się tak so­bie.

GRZE­GORZ

do Abra­ha­ma

Za­czep­ki waść szu­kasz?

ABRA­HAM

Za­czep­ki? nie.

SAM­SON

Je­że­li jej szu­kasz, to je­stem na wa­ści­ne usłu­gi. Mój pan tak do­bry jak i wasz.

ABRA­HAM

Nie lep­szy.

SAM­SON

Niech i tak bę­dzie.

Ben­wo­lio uka­zu­je się w głę­bi.

GRZE­GORZ

na stro­nie do Sam­so­na

Po­wiedz: lep­szy. Oto nad­cho­dzi je­den z krew­nych me­go pa­na.

SAM­SON

Nie ina­czej; lep­szy.

ABRA­HAM

Kła­miesz.

SAM­SON

Do­bądź­cie mie­czów, je­śli ma­cie ser­ca. Grze­go­rzu, pa­mię­taj o swo­im pchnię­ciu.

BEN­WO­LIO

Od­stąp­cie, głup­cy; scho­waj­cie mie­cze do po­chew. Sa­mi nie wie­cie, co ro­bi­cie.

Roz­dzie­la ich swo­im mie­czem.
Wcho­dzi Ty­balt.

TY­BALT

Cóż to? krzy­żu­jesz oręż z pa­rob­ka­mi?  
Do mnie, Ben­wo­lio! pil­nuj swe­go ży­cia.  

BEN­WO­LIO

Przy­wra­cam tyl­ko po­kój. Włóż miecz na­zad  
Al­bo wraz ze mną roz­dziel nim tych lu­dzi.  

TY­BALT

Z go­łym orę­żem po­kój? Nie­na­wi­dzę  
Te­go wy­ra­zu, tak jak nie­na­wi­dzę  
Sza­ta­na, wszyst­kich Mon­te­kich i cie­bie.  
Broń się, nik­czem­ny tchó­rzu.  
Wal­czą. Nad­cho­dzi kil­ku przy­ja­ciół obu par­tii i mie­sza­ją się do zwa­dy; wkrót­ce po­tem wcho­dzą miesz­cza­nie z pał­ka­mi.

PIERW­SZY OBY­WA­TEL

Ho­la! ber­dy­szów! pa­łek![8] Da­lej po nich!  
Precz z Mon­te­ki­mi, precz z Ka­pu­le­ta­mi!  
Wcho­dzą Ka­pu­let i Pa­ni Ka­pu­let[9]

KA­PU­LET

Co za ha­łas? Po­daj­cie mi dłu­gi  
Mój miecz! hej!  

PA­NI KA­PU­LET

Ra­czej ku­lę; co ci z mie­cza?  

KA­PU­LET

Miecz, mó­wię! Sta­ry Mon­te­ki nad­cho­dzi.  
I szyd­nie[10] swo­ją klin­gą mi urą­ga.  
Wcho­dzą Mon­te­ki i Pa­ni Mon­te­ki.

MON­TE­KI

Ha! nędz­ny Ka­pu­le­cie!  
do żo­ny
Puść mnie, pa­ni.  

PA­NI MON­TE­KI

Nie pusz­czę cię na krok, gdy wróg przed to­bą.  
Wcho­dzi Ksią­żę z or­sza­kiem.

KSIĄ­ŻĘ

Za­pa­mię­ta­li nie­sfor­ni pod­da­ni,  
Bez­cze­ści­cie­le brat­niej sta­li! Cóż to,  
Czy nie sły­szy­cie? Lu­dzie czy zwie­rzę­ta,  
Co wście­kłych swo­ich gnie­wów żar ga­si­cie  
W wła­snych żył swo­ich źró­dle pur­pu­ro­wym;  
Pod ka­rą tor­tur wy­puść­cie na­tych­miast  
Z dło­ni skrwa­wio­nych tę broń bun­tow­ni­czą  
I po­słu­chaj­cie te­go, co ni­niej­szym  
Wasz roz­ją­trzo­ny ksią­żę po­sta­na­wia.  
Do­mo­we star­cia, z mar­nych słów zro­dzo­ne  
Przez was, Mon­te­ki oraz Ka­pu­le­cie,  
Trzy­kroć już spo­kój mia­sta za­kłó­ci­ły,  
Tak że po­waż­ni wie­kiem i za­słu­gą  
Oby­wa­te­le we­roń­scy mu­sie­li  
Po­rzu­cić swo­je wy­god­ne przy­bo­ry  
I w sta­re dło­nie sta­re ująć mie­cze,  
By za­rdze­wia­łym ostrzem za­rdze­wia­łe  
Nie­chę­ci wa­sze prze­ci­nać. Je­że­li  
Wznie­ci­cie kie­dyś waśń po­dob­ną,  
Za­męt po­ko­ju opła­ci­cie ży­ciem.  
A te­raz wszy­scy ustąp­cie nie­zwłocz­nie.  
Ty, Ka­pu­le­cie, pój­dziesz ze mną ra­zem;  
Ty zaś, Mon­te­ki, przyj­dziesz po po­łu­dniu  
Na ra­tusz, gdzie ci do­kład­nie w tym wzglę­dzie  
Dal­sza ma wo­la oznaj­mio­na bę­dzie.  
Jesz­cze raz wzy­wam wszyst­kich tu obec­nych  
Pod ka­rą śmier­ci, aby się ro­ze­szli.  
Ksią­żę z or­sza­kiem wy­cho­dzi. Po­dob­nież Ka­pu­let, Pa­ni Ka­pu­let, Ty­balt, oby­wa­te­le i słu­dzy.

MON­TE­KI

Kto wsz­czął tę no­wą zwa­dę? Mów, sy­now­cze,  
Był żeś tu wte­dy, gdy się to za­czę­ło?  

BEN­WO­LIO

Nie­przy­ja­cie­la na­sze­go pa­choł­cy  
I wa­si już się bi­li, kie­dym nad­szedł;  
Do­by­łem bro­ni, aby ich roz­dzie­lić:  
Wtem wpadł sza­lo­ny Ty­balt z go­łym mie­czem,  
I har­de zio­nąc mi w uszy wy­zwa­nie,  
Jął się wy­wi­jać nim i siec po­wie­trze,  
Któ­re świsz­cza­ło tyl­ko szy­dząc z mar­nych  
Je­go za­ma­chów. Gdy­śmy tak ze so­bą  
Cię­cia i pchnię­cia za­mie­nia­li, zbiegł się  
Więk­szy tłum lu­dzi; z obu stron wal­czo­no,  
Aż ksią­żę nad­szedł i roz­dzie­lił wszyst­kich.  

PA­NI MON­TE­KI

Lecz gdzież Ro­meo? Wi­dział żeś go dzi­siaj?  
Jak­że się cie­szę, że nie był w tym star­ciu.  

BEN­WO­LIO

Go­dzi­ną pier­wej, nim wspa­nia­łe słoń­ce  
W zło­tych się oknach wscho­du uka­za­ło,  
Tro­ski wy­gna­ły mię z da­la od do­mu  
W sy­ko­mo­ro­wy[11] ów gaj, co się cią­gnie  
Ku po­łu­dnio­wi od na­sze­go mia­sta.  
Tam, już tak ra­no, syn wasz się prze­cha­dzał.  
Le­d­wiem go uj­rzał, po­bie­głem ku nie­mu;  
Lecz on, spo­strze­gł­szy mię, skrył się na­tych­miast  
I w naj­ciem­niej­szej ukrył się gę­stwi­nie.  
Po­ciąg ten je­go do od­osob­nie­nia  
Mie­rząc mym wła­snym (ser­ce na­sze bo­wiem  
Jest naj­czyn­niej­sze, kie­dy­śmy sa­mot­ni),  
Nie prze­szka­dza­łem mu w je­go du­ma­niach  
I w in­ną stro­nę się uda­łem, chęt­nie  
Stro­niąc od te­go, co rad mnie uni­kał.  

MON­TE­KI

Nie­raz o świ­cie już go tam wi­dzia­no  
Łza­mi po­ran­ną mno­żą­ce­go ro­sę,  
A chmu­ry – swe­go ob­li­cza chmu­ra­mi,  
Ali­ści le­d­wo na naj­dal­szym wscho­dzie  
We­so­łe słoń­ce sprzed ło­ża Au­ro­ry[12]
Za­czę­ło ścią­gać cie­ni­stą ko­ta­rę,  
On, ucie­ka­jąc od wi­do­ku świa­tła,  
Co tchu za­my­kał się w swo­im po­ko­ju;  
Za­sła­niał okna przed ja­snym dnia bla­skiem  
I sztucz­ną so­bie ciem­ni­cę utwa­rzał.  
W czar­ne bez­dro­ża du­sza je­go zaj­dzie,  
Je­śli się na to le­kar­stwo nie znaj­dzie.  

BEN­WO­LIO

Sza­now­ny stry­ju, znasz-że po­wód te­go?  

MON­TE­KI

Nie znam i z nie­go wy­do­być nie mo­gę.  

BEN­WO­LIO

Wy­ba­dy­wał żeś go ja­kim spo­so­bem?  

MON­TE­KI

Wy­ba­dy­wa­łem i sam, i przez dru­gich,  
Lecz on je­dy­ny po­wier­nik swych smut­ków.  
Tak im jest wier­ny, tak za­mknię­ty w so­bie,  
Od otwar­to­ści wszel­kiej tak da­le­ki  
Jak pą­czek kwia­tu, co go ro­bak gry­zie,  
Nim świa­tu won­ny swój kie­lich roz­to­czył  
I peł­ność swo­ją roz­wi­nął przed słoń­cem.  
Gdy­by­śmy mo­gli dojść tych trosk za­rod­ka,  
Nie zbra­kło­by nam za­rad­cze­go środ­ka.  
Ro­meo uka­zu­je się w głę­bi.

BEN­WO­LIO

Oto nad­cho­dzi. Od­stąp­cie na stro­nę;  
Wy­rwę mu z pier­si cier­pie­nia ta­jo­ne.  

MON­TE­KI

Obyś w tej spra­wie, co nam ser­ce ra­ni,  
Mógł być szczę­śliw­szym od nas! Pójdź­my, pa­ni.  
Wy­cho­dzą Mon­te­ki i Pa­ni Mon­te­ki.

BEN­WO­LIO

Dzień do­bry, bra­cie.  

RO­MEO

Jesz­cze-ż nie po­łu­dnie?  

BEN­WO­LIO

Dzie­wią­ta bi­ła do­pie­ro.  

RO­MEO

Jak nud­nie  
Wlo­ką się chwi­le. Moi-ż to ro­dzi­ce  
Tak spiesz­nie w tam­tą zbo­czy­li uli­cę?  

BEN­WO­LIO

Tak jest. Lecz cóż tak chwi­le two­je dłu­ży?  

RO­MEO

Nie­po­sia­da­nie te­go, co je skra­ca.  

BEN­WO­LIO

Mi­łość więc?  

RO­MEO

Brak jej.  

BEN­WO­LIO

Jak to? brak mi­ło­ści?  

RO­MEO

Brak jej tam, skąd bym pra­gnął wza­jem­no­ści.  

BEN­WO­LIO

Nie­ste­ty! Cze­muż, zda­jąc się nie­bian­ką,  
Mi­łość jest w grun­cie tak sro­gą ty­ran­ką?  

RO­MEO

Nie­ste­ty! Cze­muż, z za­sło­ną na skro­ni,  
Mi­łość na oślep za­wsze cel swój go­ni!