Rozterki Anny-Lisy - Eli Åhman Owetz - ebook

Rozterki Anny-Lisy ebook

Eli Åhman Owetz

4,5

Opis

Anna-Lisa otrzymuje zaskakującą propozycję: ma zostać licytatorką w domu aukcyjnym. Jak poradzi sobie w nowej roli? Kobieta może liczyć na wsparcie ze strony przyjaciół oraz Rutgera, którzy zachęcają ją do podjęcia niemałego, ale zarazem ekscytującego wyzwania.

Pierwsza i – wydawałoby się – kameralna aukcja stanowi duże przedsięwzięcie, a liczba przedmiotów przeznaczonych na sprzedaż okazuje się przytłaczająca. Mimo stresu i zdenerwowania Anna-Lisa odnosi sukces, dzięki czemu spływają do niej kolejne oferty, m.in. poprowadzenia licytacji na Wyspach Alandzkich.

Początkująca aukcjonerka obawia się jednak, że na miejscu spotka Ralfa, dla którego niegdyś straciła głowę. Obecnie jest zaręczona z Rutgerem, lecz stara miłość podobno nigdy nie rdzewieje…

„Rozterki Anny-Lisy” to ostatnia część serii o losach Anny-Lisy Johansson, młodej właścicielki sklepu z antykami. Eli Åhman Owetz snuje wciągającą opowieść na temat życiowych wyborów i towarzyszących im wątpliwości.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katarzynachrobak

Dobrze spędzony czas

Oj, kilka razy miałam ochotę potrząsnąć Anną-Lisą, gdy chciała podejmować złe decyzje.. Na szczęście okazała się mądrą kobitką i oby już tak zostało
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Anna-Li­sas val

Co­py­ri­ght © Eli Åh­man Owetz, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Leo Froes

Re­dak­cja: Ju­styna Ku­kian

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

ISBN 978-87-0236-738-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Håka­nowi

Roz­dział 1

Ka­mie­nie szla­chetne mo­jego pier­ścionka za­rę­czy­no­wego pięk­nie mie­niły się w słońcu.

Trzy ty­go­dnie wcze­śniej, w noc Wal­pur­gii, Rut­ger mi się oświad­czył. By­łam za­pła­kana i wście­kła, po­nie­waż błęd­nie zin­ter­pre­to­wa­łam pewne wy­da­rze­nia i ubz­du­ra­łam so­bie, że Rut­ger ma ro­mans z osiem­na­sto­latką.

Te­raz ta osiem­na­sto­latka, czyli Sara, sie­działa na­prze­ciwko mnie z fi­li­żanką kawy w dłoni. Wspie­rała mnie w An­ty­kach Anny-Lisy od dwóch lat, za­tem wła­ści­wie od po­czątku ist­nie­nia sklepu. Rut­ge­rowi też po­mo­gła, w zna­le­zie­niu ide­al­nego pier­ścionka za­rę­czy­no­wego dla mnie.

To był wik­to­riań­ski pier­ścio­nek, a pierw­sze li­tery nazw ka­mieni two­rzyły słowo de­arest. Wy­glą­dał wspa­niale. Wciąż było mi wstyd, że po­są­dzi­łam Rut­gera i Sarę o ro­mans.

Te­raz ra­zem z Sarą za­peł­nia­ły­śmy półki w skle­pie i de­ko­ro­wa­ły­śmy okna wy­sta­wowe przed pierw­szą falą let­ni­ków, ale piękna po­goda spra­wiała, że czę­sto ro­bi­ły­śmy so­bie prze­rwę i wy­cho­dzi­ły­śmy na słońce. Na stole ogro­do­wym stały ter­mos i cia­sto mar­mur­kowe. Się­gnę­łam po nóż i ukro­iłam ko­lejne dwa ka­wałki.

Sara wzięła ode mnie je­den z nich i wska­zała pal­cem mój pier­ścio­nek.

– Przy­zwy­cza­iłaś się?

Czy przy­zwy­cza­iłam się, że no­szę dro­go­cenny pier­ścio­nek? Tak.

Czy przy­zwy­cza­iłam się, że klamka za­pa­dła, wyjdę za mąż za Rut­gera i tym sa­mym zo­stanę hra­biną? Być może.

Czy przy­zwy­cza­iłam się do my­śli, że będę mu­siała opu­ścić swoje miesz­kanko nad skle­pem i za­miesz­kam w Sol­sta­holm, ogrom­nym i ciem­nym, cza­sami prze­ra­ża­ją­cym pa­łacu z sie­dem­na­stego wieku?

Nie.

– Ko­cham ten pier­ścio­nek. I oczy­wi­ście Rut­gera! Ale jesz­cze nie przy­zwy­cza­iłam się do my­śli, że moje ży­cie się zmieni.

Sara wes­tchnęła. We­dług niej ży­łam jak w bajce.

– Daj spo­kój, bę­dzie fan­ta­stycz­nie! Rut­ger zrobi dla cie­bie wszystko.

– Nie wszystko. Ni­gdy nie wy­pro­wa­dziłby się z Sol­sta­holm.

– No tak, ale to chyba oczy­wi­ste. Och, Anno-Liso, inne dziew­czyny da­łyby się po­kroić, by móc za­miesz­kać w pa­łacu, a ty cią­gle ma­ru­dzisz, że chcia­ła­byś zo­stać w swo­jej norce.

Za­chi­cho­tała, na­zy­wa­jąc moje miesz­ka­nie norką.

Dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie nad daw­nym spo­żyw­cza­kiem miało ory­gi­nalny wy­strój z lat pięć­dzie­sią­tych. Bły­ska­wicz­nie pod­ję­łam de­cy­zję o jego kup­nie. Wciąż się zda­rzało, że nie mo­głam się na­pa­trzeć na swoją cu­downą kuch­nię z pod­łogą w sza­chow­nicę i per­ło­wo­sza­rymi fron­tami sza­fek.

Ale tego lata mia­łam na stałe wpro­wa­dzić się do Sol­sta­holm, a Sara do mo­jego miesz­ka­nia.

– Norce? Może tego lata też za­miesz­kasz u Lil­lan? Skoro moje miesz­ka­nie ci nie pa­suje?

Lil­lan była moją są­siadką i bab­cią Sary.

– Anno-Liso, prze­cież wiesz, że nie mogę się do­cze­kać, aż u cie­bie za­miesz­kam. Nie bę­dziemy mu­sieli się z Da­vi­dem do­pa­so­wy­wać do babci i Kjel­lego. Nie­zbyt się z nim do­ga­dują.

Nikt z nas, miesz­kań­ców Söder­bergi, nie znaj­do­wał wspól­nego ję­zyka z Da­vi­dem, czyli chło­pa­kiem Sary. Da­vid pra­co­wał w domu au­kcyj­nym w Sztok­hol­mie, ko­lek­cjo­no­wał za­byt­kową bi­żu­te­rię i wy­ma­wiał swoje imię po an­giel­sku. De­jvid miał trzy­dzie­ści je­den lat. Lil­lan i jej na­rze­czony Kjelle twier­dzili, że jest dla Sary zde­cy­do­wa­nie za stary. A reszta z nas, że za­dziera nosa. No może z wy­jąt­kiem Rut­gera.

Gdy Da­vid przy­szedł z Sarą na kawę o pięt­na­stej, Rut­ger, naj­grzecz­niej­szy czło­wiek, ja­kiego znam, nie ode­zwał się jed­nak do niego ani sło­wem, cho­ciaż teo­re­tycz­nie mieli dużo wspól­nych te­ma­tów, po­nie­waż Rut­ger na­prawdę zna się na za­byt­ko­wej bi­żu­te­rii.

Wszy­scy mie­li­śmy ci­chą na­dzieję, że Sa­rze znu­dzi się Da­vid.

Ale jak na ra­zie Ko­lek­cjo­ner Bi­żu­te­rii, jak go na­zy­wa­li­śmy, gdy Sara tego nie sły­szała, miał tego lata po­miesz­ki­wać u mnie, pod­czas gdy ja mia­łam za­do­mo­wić się w pa­łacu, co skrzęt­nie wy­pie­ra­łam.

Unio­słam ter­mos.

– Do­lewka kawy?

– Nie, dzięki, biorę się do ro­boty – od­parła Sara, pra­wie pod­ska­ku­jąc z za­chwytu. – Och, wła­sne miesz­ka­nie i bu­tik! Anno-Liso, to bę­dzie wspa­niałe lato!

Sara ja­śniała bla­skiem, od fa­lo­wa­nych mie­dzia­nych wło­sów po srebrne sznu­rówki w sne­aker­sach. Naj­bar­dziej pro­mie­niała jej twarz, nie­uma­lo­wana, z wy­jąt­kiem bor­do­wych ust z per­fek­cyj­nie za­ry­so­wa­nym łu­kiem ku­pi­dyna.

Na­prawdę za­mie­rzała otwo­rzyć wła­sny bu­tik.

Da­lej miała mieć u mnie ką­cik z ciu­chami vin­tage, lecz spy­tała mnie, czy może zro­bić uży­tek z szopy po dru­giej stro­nie szu­trówki. Po­sprzą­tała to miej­sce, po­wy­wa­lała stare ru­pie­cie, a Ko­lek­cjo­ner Bi­żu­te­rii pew­nej so­boty jeź­dził na śmiet­nik trzy razy. Kiedy wy­bie­rali się z ostat­nim ła­dun­kiem, jego uli­zana blond fry­zura była za­ku­rzona i w nie­ła­dzie, a na twa­rzy wi­dać było iry­ta­cję.

W pu­stej i wy­sprzą­ta­nej szo­pie Kjelle po­ło­żył drew­nianą pod­łogę, a Lil­lan i Sara za­kryły nie­równe drew­niane ściany sta­rym ró­żo­wym ma­te­ria­łem. Kum­pel Sary, Chri­stof­fer, który ma­lo­wał dla mnie na biało trudne do sprze­da­nia ciemne me­ble, też zo­stał w to za­an­ga­żo­wany. Wło­żył mnó­stwo serca w zna­le­zie­nie pa­su­ją­cych tam ko­mó­dek i re­ga­łów, po czym po­ma­lo­wał je na pa­ste­lowe ko­lory.

„Vin­tage Store”in­for­mo­wał szyld, wła­sno­ręcz­nie wy­ko­nany przez Sarę i już wi­szący na drzwiach.

Przy­po­mnia­łam so­bie, jaka by­łam szczę­śliwa pod­czas otwar­cia An­ty­ków Anny-Lisy, i uści­snę­łam rękę Sary le­żącą na stole.

– Tak, Saro, to bę­dzie wspa­niałe lato! A te­raz zmy­kaj do pracy!

Kiedy bie­gła na drugą stronę drogi, ana­li­zo­wa­łam swoje uczu­cia. Po­win­nam być szczę­śliwa.

Po wielu la­tach rzu­ci­łam nudną po­sadę biu­rową i prze­pro­wa­dzi­łam się z Sund­by­bergi do re­gionu Ro­sla­gen. Zre­ali­zo­wa­łam swoje ma­rze­nie i otwo­rzy­łam sklep ze sta­ro­ciami. A te­raz, za­le­d­wie po dwóch la­tach, mój bu­tik na­prawdę do­brze pro­spe­ro­wał, po­mimo że znaj­do­wał się na wsi. Let­nicy ro­bili w nim za­kupy w wa­ka­cyjne mie­siące. Mia­łam klien­tów aż ze Sztok­holmu.

Nie­któ­rzy przy­jeż­dżali, bo chcieli zo­ba­czyć neo­nową wio­skę, jak na­zwano Söder­bergę w ar­ty­kule w ga­ze­cie „Da­gens Ny­he­ter” na te­mat ma­łej miej­sco­wo­ści, w któ­rej znaj­dują się cztery neony.

Mój neon po­ja­wił się jako pierw­szy i nie­skrom­nie mó­wiąc, był naj­ład­niej­szy.

W ma­ga­zy­nie stało kilka pu­deł z por­ce­laną i rze­czami, które na­le­żało wy­pa­ko­wać w skle­pie. Me­ble usta­wione je­den na dru­gim. Ładne lampy i tka­niny. Wy­szpe­rane na pchlich tar­gach lub wy­li­cy­to­wane na au­kcjach za jedną dzie­siątą kwoty, za którą za­mie­rza­łam je sprze­dać. Wie­dzia­łam, czego szu­kają lu­dzie, zna­łam się na tym.

Po­my­śla­łam, że po­win­nam wró­cić do pracy, ale na słońcu było tak przy­jem­nie. Nie mia­łam ochoty wcho­dzić do środka.

Co było ze mną nie tak?

Przez po­nad dzie­sięć lat wy­ko­ny­wa­łam strasz­nie nudną ro­botę, a te­raz za­czy­na­łam być zbla­zo­wana już po dwóch la­tach naj­faj­niej­szej pracy na świe­cie.

Sara wy­jęła puszkę farby i za­brała się za ma­lo­wa­nie drzwi szopy. Ja­sno­nie­bie­ska farba szybko wy­lą­do­wała na bia­łej ko­szulce na ra­miącz­kach dziew­czyny, a jej za­pach przy­wo­łał u mnie inne wspo­mnie­nia, z wa­ka­cji trzy lata temu, gdy włó­czy­łam się po re­gio­nie Ro­sla­gen i ma­lo­wa­łam cu­dze sto­doły oraz płoty za za­kwa­te­ro­wa­nie i wy­ży­wie­nie. Czy to tamta włó­częga spra­wiła, że de­li­kat­nie mó­wiąc, za­czę­łam mieć dość nud­nego ży­cia?

Ale te­raz w mo­jej gło­wie za­pa­liło się czer­wone świa­tło, jak za­wsze na wspo­mnie­nie o tam­tym le­cie. Za­ka­zany te­ren! Nie wchodź! Po­myśl o czymś in­nym!

W prze­ciw­nym ra­zie grozi ci śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Po­słu­cha­łam swo­jego in­stynktu sa­mo­za­cho­waw­czego i szybko za­czę­łam my­śleć o sze­ściu nowo za­ku­pio­nych duń­skich krze­słach z drewna te­ko­wego sto­ją­cych w ma­ga­zy­nie. Roz­wa­ża­łam, czy dać je wszyst­kie do sklepu, roz­ło­żyć wo­kół du­żego stołu, czy ra­czej wy­sta­wić tylko dwa z nich.

Me­to­dycz­nie me­blo­wa­łam w wy­obraźni cały sklep. Za­gro­że­nie szybko mi­nęło, po­nie­waż na­uczy­łam się prze­kie­ro­wy­wać my­śli, od­wra­cać je od nie­bez­piecz­nej czę­ści let­niej włó­częgi.

Gdy jed­nak za­dzwo­nił mój te­le­fon, ba­łam się, że za­drży mi głos, i nie ode­bra­łam. Chwilę póź­nej od­słu­cha­łam wia­do­mość.

Mia­łam speł­nić swoje ko­lejne ma­rze­nie, a tym sa­mym unik­nąć nudy, pod wa­run­kiem że przyjmę pewną pro­po­zy­cję.

Ale czy mia­łam od­wagę?

Roz­dział 2

– Ależ, skar­bie! Ja­sne, że się od­wa­żysz! Je­steś su­per­babką, która ze wszyst­kim so­bie po­ra­dzi!

Lil­lan spoj­rzała na mnie tymi swo­imi błę­kit­nymi oczami.

Miej­scowa fry­zjerka jak za­wsze uży­wała wy­krzyk­ni­ków. Ide­al­nie na­ma­lo­wane, skie­ro­wane ku gó­rze kre­ski na jej po­wie­kach do­dat­kowo pod­kre­ślały jej słowa. Lil­lan sie­działa wy­pro­sto­wana na ka­na­pie w moim skle­pie.

– Ale ni­gdy nie pra­co­wa­łam jako au­kcjo­nerka. Na tym trzeba się chyba znać?

– Ha! Ci wszy­scy fa­ceci sto­jący z młot­kiem au­kcyj­nym, któ­rzy le­dwo wi­dzą albo sły­szą! Czy oni się na tym znają?!

Lil­lan od­rzu­ciła mój ar­gu­ment mach­nię­ciem ręki, rów­nie ele­ganc­kim co jej ja­sno­tur­ku­sowa mi­ni­su­kienka z lat sześć­dzie­sią­tych.

Jej fan­ta­styczna gar­de­roba była pełna ubrań z cza­sów, gdy Lil­lan ucho­dziła za naja­trak­cyj­niej­szą dziew­czynę w mie­ście. Nie wkła­dała na sie­bie ni­czego, co zo­stało wy­pro­du­ko­wane po ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tym roku, i wciąż była nie­sa­mo­wi­cie atrak­cyjna.

Lil­lan po­parła Kat­tis, moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę, która miesz­kała w są­sied­niej wio­sce i kum­plo­wała się ze mną od pod­sta­wówki. Kat­tis jako je­dyna znana mi osoba pry­chała. Gwał­tow­nie wy­dmu­chi­wała po­wie­trze noz­drzami, wy­da­jąc przy tym cha­rak­te­ry­styczny od­głos.

Te­raz prych­nęła ze swo­jego miej­sca na ta­bo­re­cie ze schod­kiem obok ka­napy.

– Mó­wisz o tym od wielu lat. O tym, że au­kcjo­ne­rzy są nie­kom­pe­tentni i nie znają się na stylu re­tro. Naj­wyż­szy czas na au­kcjo­nerkę. You can do it!

Unio­sła rękę i na­pięła bi­ceps, co wy­glą­dało cał­kiem nie­źle, po­nie­waż Kat­tis miała ład­nie umię­śnione ra­miona.

Moja przy­ja­ciółka była re­dak­torką w ma­ga­zy­nie wnę­trzar­skim, lecz w wol­nym cza­sie z nie­spo­żytą ener­gią re­mon­to­wała ra­zem ze swoim chło­pa­kiem Kal­lem ich dom, od­chwasz­czała ogród i bu­do­wała ogro­dze­nie. Krę­ciła się po po­dwórku w spodniach ro­bo­czych i ko­szuli w kratę, tak jak te­raz.

– Tak, wiem, że na nich na­rze­ka­łam, ale oni mają czter­dzie­ści lat do­świad­cze­nia.

Kat­tis po­krę­ciła głową.

– Czter­dzie­ści lat. Naj­wyż­szy czas to zmie­nić i pora na ja­kąś by­strą i przed­się­bior­czą au­kcjo­nerkę.

Wła­ści­ciel domu au­kcyj­nego po­wie­dział coś po­dob­nego, gdy od­dzwo­ni­łam po od­słu­cha­niu jego wia­do­mo­ści. Stwier­dził, że te­raz, gdy je­den z pra­cow­ni­ków po­sta­no­wił przejść na eme­ry­turę, przy­da­łaby im się ja­kaś prze­bo­jowa osoba. I wtedy jego żona po­my­ślała o mnie, po­nie­waż je­stem przed­się­bior­cza, godna za­ufa­nia i znam się na rze­czy.

Oznaj­mi­łam, że mu­szę to prze­my­śleć.

Au­kcja, na któ­rej mia­łam za­de­biu­to­wać, je­śli przy­ję­ła­bym tę pro­po­zy­cję, od­by­wała się za dwa ty­go­dnie. Wła­ści­ciel domu au­kcyj­nego uspo­koił mnie, że nie ma się czym de­ner­wo­wać, bo to ka­me­ralne przed­się­wzię­cie, ide­alne dla de­biu­tantki.

Rut­ger ob­jął mnie ra­mie­niem. Był już lekko opa­lony i miał na so­bie szary T-shirt. Kiedy wy­jeż­dżał wy­ce­niać ma­ją­tek po zmar­łej oso­bie, za­wsze wkła­dał gar­ni­tur i za­cze­sy­wał swoje ru­do­blond włosy do tyłu, ale ja naj­bar­dziej go lu­bi­łam w zwy­kłych ciu­chach i po­tar­ga­nego, tak jak te­raz.

– Kat­tis i Lil­lan mają ra­cję. Świet­nie na­da­jesz się do tej roli.

Może miał ra­cję. Pró­bo­wa­łam so­bie wy­obra­zić, jak to bę­dzie stać tam z młot­kiem au­kcyj­nym w ręku i mieć po­moc­ni­ków de­mon­stru­ją­cych przed­mioty wy­sta­wione na au­kcji. Mo­siężny moź­dzierz, skrzynkę z por­ce­laną i różne dro­bia­zgi. Albo drew­niane rę­ko­dzieło z do­wol­nego stu­le­cia.

Kom­plet­nie nie zna­łam się na twór­czo­ści lu­do­wej i an­ty­kach.

I co zro­bię, je­śli nikt nie bę­dzie chciał li­cy­to­wać? Jak za­chę­cić do tego lu­dzi, nie opo­wia­da­jąc że­nu­ją­cych dow­ci­pów?

– Po­mo­że­cie mi? Mogę na was po­ćwi­czyć na ka­wie któ­re­goś dnia?

– Oczy­wi­ście, ko­cha­nie! Bę­dzie wspa­niale! – ucie­szyła się Lil­lan.

Kat­tis znowu na­pięła bi­ceps, a Rut­ger pę­kał z dumy, ale jego uwagę szybko zwró­ciły otwie­ra­jące się drzwi.

– Hej, Tin­dra! – po­wie­dział mięk­kim gło­sem, ma­cha­jąc do nie­mow­lę­cia, czy jak tam się na­zywa dziecko, które nie­ba­wem skoń­czy rok.

Mama Tin­dry, Emma, uśmiech­nęła się, gdy Rut­ger wziął małą na ręce, po­de­szła do re­gału z por­ce­laną i wy­jęła swoją ulu­bioną ró­żową fi­li­żankę. Johnny roz­siadł się na ka­na­pie obok Lil­lan. Po­krę­cił prze­cząco głową, gdy za­pro­po­no­wa­łam mu kawę.

– Nie, dzię­kuję. Wy­pi­łem już dzi­siaj pięć. Tyle mam pracy o tej po­rze roku, że za­miast lun­chu jem ka­napki i piję kawę.

Johnny pra­co­wał w warsz­ta­cie sa­mo­cho­do­wym swo­jego ojca, znaj­du­ją­cym się trzy­sta me­trów od mo­jego sklepu. Przez chwilę by­li­śmy parą, gdy prze­pro­wa­dzi­łam się do Söder­bergi, lecz szybko oboje stwier­dzi­li­śmy, że do sie­bie nie pa­su­jemy. Johnny chciał za­ło­żyć ro­dzinę i za­miesz­kać w no­wo­cze­snej willi – do­kład­nie rzecz bio­rąc, ogrom­nej willi, któ­rej bu­dowę za­koń­czyli z Emmą na krótko przed tym, jak jego na­rze­czona na­gle z nim ze­rwała i prze­nio­sła się do Sztok­holmu.

Ko­niec koń­ców wró­ciła i te­raz Johnny speł­niał swoje ma­rze­nie. Kiedy go po­zna­łam, po­my­śla­łam, że wy­gląda jak ak­tor. Johnny miał zie­lone oczy i no­sił ciu­chy w stylu roc­ka­billy, bez krztyny gla­mour.

To był męż­czy­zna da­jący po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, od­dany oj­ciec ro­dziny, który te­raz prze­su­nął się na ka­na­pie i zro­bił miej­sce Em­mie.

– Tin­dra bę­dzie miała ro­dzeń­stwo – za­ko­mu­ni­ko­wał z dumą.

– W grud­niu – do­dała Emma, spo­glą­da­jąc na swój brzuch. Była ni­ska i wy­spor­to­wana, ale miała nie­wielki brzu­szek, na­wet nie bę­dąc w ciąży. Stwier­dzi­łam, że wy­gląda tak jak zwy­kle.

Uśmie­chali się szczę­śliwi, przyj­mu­jąc gra­tu­la­cje. Ja rów­nież szcze­rze im po­gra­tu­lo­wa­łam, po­nie­waż to, co ja chcia­łam moż­li­wie jak naj­da­lej od­wlec w cza­sie, dla Emmy i Johnny’ego było ży­cio­wym prio­ry­te­tem.

Dzieci, naj­le­piej spora gro­madka.

Mój ro­dzinny na­rze­czony wciąż trzy­mał Tin­drę na ko­la­nach i szep­tał jej coś do ucha.

– Tin­dro, w grud­niu bę­dziesz miała sio­strzyczkę albo bra­ciszka! Fan­ta­styczny pre­zent na święta, prawda?

Dziew­czynka spoj­rzała na niego z po­dzi­wem swo­imi wiel­kimi oczami i od­po­wie­działa mu coś nie­zro­zu­mia­łym ję­zy­kiem. Ko­chała Rut­gera i za­wsze lą­do­wała u niego na ko­la­nach pod­czas kawy o pięt­na­stej. A Rut­ger uwiel­biał Tin­drę, ko­chał dzieci.

– Bę­dziesz star­szą sio­strą.

Tin­dra znowu za­częła ga­wo­rzyć, a Rut­ger ski­nął głową, jakby po­wie­działa mu coś in­te­re­su­ją­cego.

– Mó­wisz, że bę­dzie faj­nie? Na pewno.

Trzy­dzie­sto­sze­ścio­letni Rut­ger twier­dził, że jest pierw­szym no­wo­cze­snym hra­bią w Sol­sta­holm. Oświad­czy­łam, że skoro tak, to po­wi­nien się za­do­wo­lić ślu­bem cy­wil­nym w ra­tu­szu w Nor­r­tälje, lecz w od­po­wie­dzi otrzy­ma­łam tylko gry­mas nie­za­do­wo­le­nia. Po ja­kimś cza­sie zre­zy­gno­wał jed­nak z po­my­słu ślubu w Domu Ry­cer­stwa w Sztok­hol­mie.

Kiedy sprzą­ta­li­śmy ze stołu po ka­wie, na­gle oka­zało się, że rze­czy­wi­ście jest no­wo­cze­sny. Wła­śnie wkła­da­łam fi­li­żanki do zlewu w ma­ga­zy­nie, gdy po­czu­łam jego ra­miona obej­mu­jące mnie w pa­sie. Po chwili od­gar­nął moje włosy i po­ca­ło­wał mnie w kark. Wie­dział, że to uwiel­biam.

– Anno-Liso…

– Mhm?

Spo­dzie­wa­łam się, że po­prosi mnie o wcze­śniej­sze za­mknię­cie sklepu, że­by­śmy mo­gli pójść na górę, na sie­stę. Po­czu­łam dreszcz roz­ko­szy, jak za­wsze, gdy ca­ło­wał mnie w kark.

– Wiesz, że chcę mieć praw­dziwe we­sele… pa­miątkę na całe ży­cie?

Ow­szem, wie­dzia­łam. Zbyt do­brze.

– I?

– Ale w dzi­siej­szych cza­sach nie trzeba brać ślubu, żeby mieć dziecko. Mo­gli­by­śmy za­cząć się sta­rać już te­raz? Cho­ciaż uwa­żam, że faj­nie to ro­bić już po ślu­bie.

– Aha? Nie są­dzi­łam, że to ma dla cie­bie zna­cze­nie.

– Ow­szem, ma.

Wie­dzia­łam, że Rut­ger chciałby już mieć dzieci. Ma­rzył o gro­madce bie­ga­ją­cej po Sol­sta­holm. O chłop­cach z du­żym no­sem Sche­ede’ów i dziew­czyn­kach o tru­skaw­ko­wo­blond wło­sach i z jego pięk­nymi sza­rymi oczami.

Ja od kilku dni ma­rzy­łam o czymś zu­peł­nie in­nym.

Chcia­łam zo­stać au­kcjo­nerką, co było praw­dzi­wym wy­zwa­niem, ale za­mie­rza­łam przy­jąć pro­po­zy­cję.

Rut­ger po­je­chał do domu, żeby wziąć na­szego do­ber­mana Rambo na długi spa­cer. Był piękny wie­czór, po­czą­tek lata i mieli się włó­czyć przez kilka go­dzin, więc nie było po­trzeby, że­bym się śpie­szyła z po­wro­tem do pa­łacu.

Mu­sia­łam opróż­nić dużą szafę se­ce­syjną w sy­pialni i zro­bić w niej miej­sce na gar­de­robę Sary. Suk­ce­syw­nie wyj­mo­wa­łam z niej ubra­nia i pa­ko­wa­łam je do to­reb. Nie­długo miały za­wi­snąć w po­dob­nej sza­fie w moim po­koju w pa­łacu.

Do­piero gdy wie­szaki były pu­ste, za­uwa­ży­łam pu­dło sto­jące na sa­mym dole, w głębi szafy. Wy­par­łam jego ist­nie­nie. Znaj­do­wała się w nim żółta su­kienka z lat pięć­dzie­sią­tych, z tam­tej let­niej włó­częgi. O mały włos nie wy­rzu­ci­łam jej na śmiet­nik, gdy opróż­nia­łam miesz­ka­nie przed prze­pro­wadzką do Söder­bergi, ale nie po­tra­fi­łam tego zro­bić.

Ralf na­zwał ją su­kienką z Östham­mar, po­nie­waż mia­łam ją na so­bie pod­czas na­szej pierw­szej randki.

Sie­dzia­łam tak i wpa­try­wa­łam się w to pu­dło, lecz nie mo­głam się zmu­sić, by do niego zaj­rzeć. Czu­łam, że naj­wyż­szy czas je wy­rzu­cić, ra­zem z za­war­to­ścią. Ale in­nego dnia – po­my­śla­łam.

Za­mknę­łam szafę, a tym sa­mym jesz­cze raz drzwi do tam­tego lata sprzed trzech lat.

Roz­dział 3

Rut­ger wy­su­nął dla mnie krze­sło z ku­tego że­laza, za­nim sam usiadł.

Na bia­łym sto­liku, w tym sa­mym stylu co krze­sła, stały chiń­skie ta­le­rze, krysz­ta­łowe kie­liszki i le­żały lniane ser­wetki. Pod ko­niec maja pa­ła­cowy park to­nął w zie­leni, a przy po­mo­ście mie­niła się woda. Słońce skrzyło się w kie­lisz­kach z cio­sa­nego krysz­tału.

Rut­ger uniósł po­krywkę wazy do zupy i wy­ko­nał gest, jakby był kel­ne­rem w eks­klu­zyw­nej re­stau­ra­cji.

– Czę­stuj się, moja piękna! Pierw­szy te­go­roczny lunch w pa­ła­co­wym parku to zupa szpa­ra­gowa z do­mo­wym chle­bem na za­kwa­sie, a do tego mała nie­spo­dzianka.

Za­zwy­czaj tak do mnie nie mó­wił. Te­raz dla żartu na­śla­do­wał ję­zyk z fil­mów z lat czter­dzie­stych, które bar­dzo lu­bi­łam. Pod­ję­łam wy­zwa­nie i wy­obra­zi­łam so­bie, że je­stem Sic­kan Carls­son.

– Nie­spo­dzianka! Młody hra­bia nie za­mie­rza chyba pod­stę­pem upić nie­win­nego dziew­czę­cia w biały dzień?

Usły­sza­łam gło­śny, cie­pły śmiech Rut­gera. Wy­wo­ły­wał uśmiech u wszyst­kich, po­cząw­szy od ma­łych dzieci, koń­cząc na sta­rusz­kach. Szczery, we­soły śmiech. To mię­dzy in­nymi on spra­wił, że za­ko­cha­łam się w Rut­ge­rze.

Ży­cie było wspa­niałe, do­ce­nia­łam ta­kie cu­downe chwile.

Rut­ger po­kroił świeżo upie­czony przez sie­bie chleb i uśmiech­nął się, gdy za­chłan­nie pa­ła­szo­wa­łam zupę. Było w nim tyle mi­ło­ści i cie­pła, któ­rymi mnie ob­da­rzał.

Te­raz na mnie spoj­rzał. Py­ta­nie w jego oczach wy­ma­gało od­po­wie­dzi.

– Tak! Jest prze­pyszna! Daję jej pięć lu­dzi­ków Mi­che­lin!

– Je­stem pierw­szym ku­cha­rzem, który do­stał lu­dziki Mi­che­lin za­miast gwiaz­dek.

– Je­steś naj­lep­szym ku­cha­rzem na świe­cie i uwiel­biam twoją kuch­nię. I twój chleb!

Się­gnę­łam po kromkę ide­al­nie wy­ro­śnię­tego, lekko wil­got­nego chleba. Rut­ger wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego. I wcale nie prze­sa­dzi­łam, wspa­niale go­to­wał.

Kiedy pierw­szy raz od­wie­dzi­łam go w Sol­sta­holm, za­pro­sił mnie na lunch. Po­dał gril­lo­wa­nego oko­nia. Nie mo­gli­śmy się na­ga­dać i zo­sta­łam na ko­la­cję. W tam­tym cza­sie by­li­śmy tylko zna­jo­mymi, a on wciąż miał na­rze­czoną.

Wzdry­gnę­łam się na samą myśl o Ve­ro­nice.

– Rut­ge­rze…

Za­nu­rzy­łam ka­wa­łek chleba w zu­pie i de­lek­to­wa­łam się jego sma­kiem, za­nim do­koń­czy­łam zda­nie.

– …my­ślisz, że na­prawdę mogę przy­jąć tę pro­po­zy­cję i zo­stać au­kcjo­nerką? Czy to nie bę­dzie z mo­jej strony nie­po­ważne? Nie znam się na praw­dzi­wych an­ty­kach.

– Nikt nie uro­dził się eks­per­tem.

– No tak, ale…

– Uwa­żasz, że dla­tego, że je­steś ko­bietą, spo­tka cię więk­sza kry­tyka, je­śli po­peł­nisz ja­kiś błąd?

Rut­ger był też mą­dry.

– Do­kład­nie.

– Od dwóch lat z suk­ce­sem pro­wa­dzisz sklep ze sta­ro­ciami. Ra­zem z Kat­tis urzą­dzasz domy i miesz­ka­nia, a lu­dzie usta­wiają się do was w ko­lejce. Masz dzie­sięć ty­sięcy fol­lo­wer­sów na In­sta­gra­mie.

Zła­pał mnie za rękę i ją po­ca­ło­wał.

– Anno-Liso, po­ra­dzisz so­bie ze wszyst­kim. Chcesz tego, więc to zrób! Będę tam z tobą i mogę ci da­wać dys­kretne znaki, że­byś wie­działa, czy mie­dziana beczka ma pójść za pięć­set, czy pięć ty­sięcy ko­ron.

– Pięć ty­sięcy! Ktoś chciałby tyle za nią za­pła­cić?

– Sama wi­dzisz! Panna Jo­hans­son nie po­trze­buje mo­jej po­mocy. Sama po­trafi wy­ce­niać an­tyki.

Nie­spo­dzianka oka­zała się ra­bar­ba­rową panna cottą i kie­lisz­kiem wy­traw­nego szam­pana. Po­woli ja­dłam de­ser, żeby star­czył mi na jak naj­dłu­żej, wpa­tru­jąc się w pa­ła­cowy park.

Po­je­dyn­cze de­ko­ra­cje wy­róż­niały się po­nad­cza­sową ele­gan­cją. Duże do­nice, z któ­rych wy­le­wały się ka­skady kwia­tów. Rzeźby ko­biet z brązu, wy­ko­nane na po­czątku dwu­dzie­stego wieku, ma­ja­czyły po­mię­dzy kil­ku­set­let­nimi dę­bami. Nad je­zio­rem kwi­tły ja­bło­nie za­sa­dzone przez dziadka i pra­dziadka Rut­gera.

Kilka razy by­łam z Rut­ge­rem w domu opieki w Djur­shol­mie, gdzie od kilku lat prze­by­wał jego oj­ciec.

Pod­czas jed­nej z wi­zyt Gu­staf Sche­ede wspo­mniał o tych ja­bło­niach nad je­zio­rem, że to od­miana åkerö i że dają dużo owo­ców. Wszystko się zga­dzało. Ale już po chwili wziął Rut­gera za swo­jego ojca i spy­tał, gdzie jest Sonja. Mama Rut­gera zgi­nęła w wy­padku jachtu na La­zu­ro­wym Wy­brzeżu, gdy Rut­ger miał dwa­dzie­ścia lat.

Na po­czątku na­zy­wa­łam ten park ogro­dem, lecz ten znaj­do­wał się wła­ści­wie po dru­giej stro­nie domu. Sto lat temu był pięk­nym przy­do­mo­wym ogród­kiem za­opa­tru­ją­cym pa­łac w wa­rzywa. Póź­niej z każdą de­kadą wa­rzyw­nik co­raz bar­dziej się kur­czył, aż w końcu cał­kiem prze­stał ist­nieć.

Te­raz pró­bo­wa­łam go od­two­rzyć ra­zem z Bir­git, która była już eme­rytką i do­ra­biała so­bie, sprzą­ta­jąc w pa­łacu. Stała się dla mnie kimś w ro­dzaju men­torki. Za każ­dym ra­zem, gdy ra­zem pra­co­wa­ły­śmy w ogro­dzie, uczy­łam się cze­goś no­wego.

W ta­kie po­po­łu­dnia jak to, z pysz­nym je­dze­niem Rut­gera, szam­pa­nem i w pięk­nym oto­cze­niu, wie­dząc, że przez kilka mie­sięcy bę­dzie ja­sno pra­wie przez całą dobę, ko­cha­łam to bez­tro­skie, luk­su­sowe ży­cie w pa­łacu i nie­mal mo­głam so­bie wy­obra­zić, że spę­dzę tu resztę ży­cia.

Z mo­ich my­śli wy­rwał mnie młody mę­ski głos.

– Halo? Prze­pra­szam?

Od­wró­ci­li­śmy się z Rut­ge­rem pra­wie rów­no­cze­śnie i zo­ba­czy­li­śmy nie­zna­jo­mego chło­paka idą­cego w na­szym kie­runku. Pod­niósł rękę na po­wi­ta­nie.

– Znasz go? – spy­tał Rut­ger.

– Nie. Wi­dzę go pierw­szy raz w ży­ciu.

Chło­pak, który mógł mieć ja­kieś dwa­dzie­ścia pięć lat, był ubrany w białą ko­szulę z pod­wi­nię­tymi rę­ka­wami i spodnie z wy­so­kim sta­nem oraz sze­ro­kimi no­gaw­kami. Jego ciemne włosy były krótko przy­strzy­żone po bo­kach, ale miał długą grzywkę za­cze­saną na bok. Oczy ja­sno­szare, twarz po­cią­gła. Wy­glą­dał ro­man­tycz­nie, jak ja­kiś po­eta albo ar­ty­sta z daw­nych cza­sów.

Szedł z ma­te­ria­ło­wym ple­ca­kiem prze­wie­szo­nym przez ra­mię. Wy­sta­wało z niego ja­kieś drew­niane na­rzę­dzie lub szta­lugi.

– Hej! Je­stem Teo. Prze­pra­szam za to naj­ście.

Rut­ger wstał i po­dał chło­pa­kowi rękę.

– Nic się nie stało. Rut­ger Sche­ede.

Ski­nę­łam głową i uśmiech­nę­łam się do Teo.

– Anna-Lisa. Cześć.

Kiedy Teo wy­ja­śnił, kim jest i co go do nas spro­wa­dza, oka­zało się, że moja in­tu­icja mnie nie za­wio­dła. Teo stu­dio­wał na Kon­st­fack, uczelni ar­ty­stycz­nej w Sztok­hol­mie. Te­raz miał wa­ka­cje. Za­in­spi­ro­wany ma­la­rzami wę­drow­nymi z daw­nych cza­sów po­sta­no­wił, że ru­szy na włó­częgę i spró­buje za­ro­bić na noc­leg i je­dze­nie, ma­lu­jąc mi­jane przez sie­bie domy i za­grody.

– I może pa­łace? – spy­tał ostroż­nie.

W holu na pię­trze wi­siały stare ob­razy olejne przed­sta­wia­jące pa­łac. Dość po­nure, a naj­now­szy z nich miał pew­nie ze sto lat. Zo­ba­czy­łam en­tu­zjazm Rut­gera na samą myśl o ja­snym no­wo­cze­snym ob­ra­zie.

– Ja­sne, że mo­żesz na­ma­lo­wać Sol­sta­holm! – oświad­czył bez se­kundy za­wa­ha­nia. – Na­pi­jesz się kawy? Opo­wiesz nam o so­bie.

– Tak, dzię­kuję. Chęt­nie.

– Jak ci idzie z noc­le­gami? – spy­ta­łam Teo, gdy zo­sta­li­śmy sami.

Pa­mię­ta­łam tych wszyst­kich po­dejrz­li­wych lu­dzi z wła­snej włó­częgi. Więk­szość z nich za­trza­ski­wała mi drzwi przed no­sem.

– Je­stem w dro­dze do­piero od ty­go­dnia, ale trzy noce spę­dzi­łem pod go­łym nie­bem.

Teo wska­zał pal­cem swój ple­cak, który po­sta­wił na ziemi.

– Ale spo­koj­nie, mam śpi­wór, ka­ri­matę i po­duszkę.

Co za luk­susy. Ja mia­łam tylko cie­niutki śpi­wór, który i tak zaj­mo­wał dwie trze­cie mo­jego to­bołka. Pew­nego razu spodenki dżin­sowe wy­pchane sia­nem po­słu­żyły mi za po­duszkę. Za­częła mnie swę­dzieć głowa, gdy tylko so­bie o tym przy­po­mnia­łam.

– Na­ma­lo­wa­łeś już coś?

Teo ski­nął głową, otwo­rzył ple­cak i wy­jął z niego szki­cow­nik. Znaj­do­wały się w nim ja­sne, ale jed­no­cze­śnie ko­lo­rowe akwa­rele przed­sta­wia­jące za­równo drew­niane chatki w ko­lo­rze czer­wieni fa­luń­skiej, jak i no­wo­cze­sne wille.

Rut­ger wró­cił z kawą i ka­nap­kami z żół­tym se­rem. Wie­dział, że włó­częgi nic tak nie ucie­szy jak ta­lerz w ka­nap­kami. Opo­wia­da­łam mu o swo­jej let­niej wę­drówce, choć nie o wszyst­kim.

– Jak długo za­mie­rzasz zo­stać w na­szej oko­licy?

Teo prze­łknął to, co miał w ustach. Pierw­szą ka­napkę do­słow­nie po­chło­nął.

– Prze­pra­szam, ale nie ja­dłem od wczo­raj­szego wie­czoru… Cóż, zo­stanę tak długo, jak będę miał co ma­lo­wać.

Rut­ger po­słał mi dys­kretne, py­ta­jące spoj­rze­nie. Kiedy ski­nę­łam głową, po­now­nie zwró­cił się do Teo:

– Mo­żesz u nas miesz­kać pod­czas pracy nad ob­ra­zami. Chciał­bym za­mó­wić u cie­bie se­rię akwa­rel przed­sta­wia­ją­cych Sol­sta­holm z róż­nej per­spek­tywy. Na pewno znaj­dzie się jesz­cze parę osób w oko­licy, które rów­nież sku­szą się na ob­raz.

Teo miał za­sko­czoną minę.

– I mam na­dzieję, że zjesz z nami dzi­siaj ko­la­cję? Za­mie­rza­łem od­pa­lić grilla i wrzu­cić na niego kilka ste­ków.

– A rano zrób so­bie śnia­da­nie, z tego, co znaj­dziesz w lo­dówce, i kawę z eks­presu – do­da­łam.

Teo miał taką minę, jakby się zna­lazł w raju.

Kiedy przed chwilą szedł w na­szym kie­runku, Rambo wy­biegł mu na spo­tka­nie. Nasz cie­kaw­ski pies chciał się przy­wi­tać z nie­zna­jo­mym i mógł go wy­stra­szyć, ale Teo po pro­stu go po­gła­skał. Gdy pi­li­śmy kawę, Rambo po­ło­żył się przy no­gach chło­paka i spo­koj­nie le­żał.

Po ja­kimś cza­sie Teo wy­jął ołó­wek i mały szki­cow­nik i wdał się w po­ga­wędkę z na­szym psem. Rambo pod­niósł uszy i prze­krzy­wił głowę.

Chło­pak szybko coś na­ry­so­wał kil­koma po­cią­gnię­ciami ołówka, po czym wy­rwał kartkę ze szki­cow­nika i mi ją po­dał.

– Pro­szę. W ra­mach po­dzię­ko­wa­nia za fikę.

Z bia­łej kartki pa­trzył na mnie lekko zdzi­wiony Rambo. Wy­pisz wy­ma­luj on.

– Wow. Dzię­kuję!

– Przejdę się po parku i aleją w dół, po­szu­kam miejsc, z któ­rych do­brze wi­dać pa­łac. Mogę go ze sobą wziąć?

– Ja­sne – od­parł Rut­ger.

Rambo za­szcze­kał ra­do­śnie.

Kiedy dwaj przy­ja­ciele ru­szyli w kie­runku po­mo­stu, Rut­ger i ja sprząt­nę­li­śmy ze stołu. Z ta­le­rza znik­nęły wszyst­kie ka­napki i Teo wy­pił pra­wie cały ter­mos kawy. Był praw­dzi­wym włó­częgą, nie mia­łam co do tego wąt­pli­wo­ści.

– Ale su­per – po­wie­dzia­łam do Rut­gera, ki­wa­jąc głową w stronę po­mo­stu.

– Tak.

– Może mo­gli­by­śmy wy­naj­mo­wać po­koje, tak jak to robi wielu wła­ści­cieli pa­ła­ców i dwor­ków? Ofe­ro­wać ar­ty­stom B&B? Prze­cież tak tu pięk­nie przez cały rok, a my mamy mnó­stwo po­koi.

Wy­obra­zi­łam so­bie, że pa­łac mógłby być zimą przy­tul­niej­szym i mniej prze­ra­ża­ją­cym miej­scem. Lu­dzie we wszyst­kich po­ko­jach go­ścin­nych. Miły wie­czorny szmer w sa­lo­nie, gdy go­ście sia­da­liby przy ko­minku, z czer­wo­nymi po­licz­kami po ca­łym dniu sta­nia w mro­zie i ma­lo­wa­nia.

A wła­śnie. Czy zimą ma­luje się w ple­ne­rze? – za­sta­no­wi­łam się w my­ślach, ale od­po­wiedź Rut­gera spra­wiła, że nie mu­sia­łam zgłę­biać tego te­matu.

– Ci, któ­rzy wy­naj­mują po­koje w swo­ich pa­ła­cach, ro­bią to dla pie­nię­dzy, a nie dla przy­jem­no­ści. Obcy lu­dzie na śnia­da­niu to chyba nie jest fajne?

Rut­ger był cał­ko­wi­cie nie­za­leżny fi­nan­sowo. Sklep z an­ty­kami pro­wa­dził tylko dla­tego, że ko­chał za­byt­kowe rze­czy. Lu­bił też tę ad­re­na­linę, która wią­zała się z wy­szu­ki­wa­niem an­ty­ków i od­po­wied­nich kup­ców. Był w tym do­bry i za­ra­biał na tym duże pie­nią­dze, lecz na do­brą sprawę ich nie po­trze­bo­wał.

– Ow­szem… tro­chę fajne? Ale to był tylko taki luźno rzu­cony po­mysł.

Roz­dział 4

– Po raz pierw­szy, po raz drugi, po raz trzeci – sprze­dane!

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem unio­słam drew­nianą łyżkę za­stę­pu­jącą mło­tek i omio­tłam wzro­kiem pu­blicz­ność au­kcji. Wy­da­wało mi się, że za­brzmia­łam pro­fe­sjo­nal­nie, ale część ze­bra­nych zwi­jała się ze śmie­chu.

Ta część miała na imię Kat­tis i za­wsze była szczera do bólu. Le­żała na zie­lo­nej ka­na­pie z lat sie­dem­dzie­sią­tych, która nie­ba­wem miała wy­lą­do­wać przed skle­pem z metką „wy­prze­daż”, po­nie­waż ja­koś wcze­śniej nie mia­łam serca jej sprze­dać.

Kat­tis prych­nęła cia­stem i po­pła­kała się ze śmie­chu. Po­zo­stali się nie śmiali, lecz mieli nie­zde­cy­do­wane miny. Sara zmarsz­czyła czoło i prze­krzy­wiła głowę. Bir­ger i Ma­rianne, rol­nicy, któ­rzy byli mo­imi naj­bliż­szymi są­sia­dami, zer­k­nęli na sie­bie za­my­śleni. Johnny i Emma sku­piali się na Tin­drze.

Wy­ce­lo­wa­łam w Kat­tis drew­nianą łyżką.

– Co cię tak bawi?

Zro­biła swoją po­pi­sową minę, na­śla­du­jąc przy tym wie­ko­wego miesz­kańca re­gionu Ro­sla­gen. Przo­do­zgryz, zmru­żone oczy i oba kciuki unie­sione w górę. Bra­ko­wało tylko kasz­kietu i fajki w ką­ciku ust.

– Słu­chaj­cie, lu­dzi­ska! Trzeba li­cy­to­wać! Anno-Liso, za­brzmia­łaś jak stary dziad.

– Ale tak się chyba mówi?

Szu­ka­łam wspar­cia u po­zo­sta­łych osób.

Ma­rianne, bar­dziej wraż­liwa od Kat­tis, choć rów­nież sza­le­nie pro­sto­li­nijna, po­krę­ciła prze­cząco głową. Bir­ger także. Ci dwoje byli do­sko­na­łym przy­kła­dem na to, że lu­dzie, któ­rzy są ze sobą długo, upodob­niają się do sie­bie. Oboje byli wy­socy i szczu­pli, mieli siwe włosy, cho­ciaż nie skoń­czyli jesz­cze sześć­dzie­się­ciu lat, i tę samą zdrową cerę.

Ma­rianne strzep­nęła okru­chy cia­sta, któ­rymi Kat­tis par­sk­nęła na jej dżinsy.

– Anno-Liso, wy­daje mi się, że po­win­naś być sobą. Mu­sisz so­bie wy­pra­co­wać wła­sny styl, a nie mó­wić jak stary dziad.

Wszy­scy ski­nęli gło­wami. Także Kat­tis, która w końcu prze­stała się śmiać.

– Do­kład­nie! Mu­sisz być zak­tu­ali­zo­waną, co­ol­wer­sją au­kcjo­nerki.

Zro­bi­łam wiel­kie oczy.

– Mam so­bie wy­pra­co­wać wła­sny styl? Ale jak?

– Może pod­kre­ślisz tro­chę swoją ko­bie­cość? Ładny ma­ki­jaż i su­kienka? – za­su­ge­ro­wała Emma.

Tin­dra sie­dząca na ko­la­nach Johnny’ego spoj­rzała na nas po­waż­nie, naj­pierw na Emmę, a po­tem na mnie. Jakby szu­kała wzro­kiem tego mi­łego wujka, który za­wsze się z nią bawi. Ale Rut­ger był na spo­tka­niu w Sztok­hol­mie. Pla­no­wał wró­cić na kawę, lecz po­byt w sto­licy tro­chę się prze­cią­gnął.

– Po­zdrów Tin­drę! – po­wie­dział pod ko­niec na­szej roz­mowy te­le­fo­nicz­nej.

Nie speł­ni­łam jego prośby. Po­zdra­wia­nie rocz­nego dziecka wy­dało mi się nie­do­rzeczne. Tak samo jak rady Emmy, słod­kiej blon­dynki, która za­wsze miała na so­bie coś ró­żo­wego. Za­pewne jest świetną pie­lę­gniarką i wspa­niałą matką, lecz jej pro­po­zy­cje…

Wy­ko­rzy­sty­wa­nie tego, że je­stem ko­bietą?! To mało pro­fe­sjo­nalne.

– Mhm. Cho­ciaż nie je­stem pewna, czy dzięki temu zdo­będę au­to­ry­tet.

Kat­tis prze­wró­ciła oczami, ale tak, że tylko ja to za­uwa­ży­łam. Sara jed­nak pod­chwy­ciła po­mysł Emmy.

– Po­win­naś wło­żyć tę su­kienkę z lat pięć­dzie­sią­tych. Doda ci pew­no­ści sie­bie. Lu­dziom spodoba się au­kcjo­nerka w su­kience za­miast au­kcjo­nera w ko­szuli z pla­mami potu pod pa­chami.

Bir­ger się po­chy­lił i wy­jął coś z re­kla­mówki.

– Po­my­śla­łem, że to ci się przyda. Na­le­żał do mo­jego dziadka, który był au­kcjo­ne­rem.

Wy­pro­sto­wał się i pod­szedł do mnie. Sta­łam na ta­bo­re­cie przy drzwiach, żeby wczuć się w rolę au­kcjo­nerki, więc te­raz z niego ze­szłam i wzię­łam od Bir­gera mło­tek au­kcyjny. Był ładny, wy­ko­nany z ciem­nego la­kie­ro­wa­nego drewna, miał kla­syczny kształt i ide­al­nie le­żał w mo­jej dłoni.

– Dzię­kuję!

Bir­ger wrę­czył mi jesz­cze mały drew­niany blok, w który ude­rzało się młot­kiem. Oba przed­mioty były lekko wy­tarte w miej­scu, gdzie się sty­kały.

Zwa­ży­łam mło­tek w dłoni. Kiedy huk­nę­łam nim w ka­wa­łek drewna, roz­legł się ciężki, wy­raźny dźwięk.

– Wow! Wspa­niałe uczu­cie!

– Tak, ten mło­tek był na bar­dzo wielu au­kcjach w na­szej oko­licy. W tam­tych cza­sach la­tem od­by­wały się one w go­spo­dar­stwach.

– Okej, prze­te­stujmy go jesz­cze raz. Ile do­stanę za ten piękny wa­zon z za­kła­dów ce­ra­micz­nych Upsala-Ekeby sto­jący w oknie?

Po­now­nie we­szłam na ta­bo­ret i wy­ce­lo­wa­łam młot­kiem w kie­runku wa­zonu w kształ­cie pa­pryki.

– Na po­czą­tek pro­po­nuję pięć­set. Kto da pięć­set?

– Dwa­dzie­ścia!

Kat­tis sie­działa te­raz na ka­na­pie ze skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami i wbi­tym we mnie wzro­kiem.

Roz­po­zna­wa­łam osobę, którą uda­wała. Ską­piec ma­ruda. Rany, po­win­nam się na­uczyć z ta­kimi ob­cho­dzić.

Za­śmia­łam się.

– Dwa­dzie­ścia ko­ron? Dwa­dzie­ścia to po­wi­nien mi pan za­pła­cić za moż­li­wość obej­rze­nia tego wa­zonu! – oświad­czy­łam ko­bie­cym, ale prze­bo­jo­wym gło­sem.

Kat­tis, Sara i Ma­rianne na­gro­dziły mnie okla­skami. Kat­tis unio­sła kciuk do góry.

– Yes! Dzie­sięć punk­tów!

Ze­szłam z ta­bo­retu i wy­pi­łam łyk cie­płej kawy.

– Wy­go­oglo­wa­łam parę za­baw­nych hi­sto­rii. Chce­cie po­słu­chać?

Zgodny krzyk pro­te­stu spło­szył ru­dego kota Bir­gera i Ma­rianne, le­żą­cego na scho­dach. Tin­dra za­częła pła­kać. Rut­ger wszedł do środka przez otwarte drzwi i spoj­rzał na mnie py­ta­jąco.

– Dla­czego tak krzy­czy­cie?

Roz­dział 5

Nie dało się już tego dłu­żej od­kła­dać. Mu­sia­łam wy­jąć z szafy to pu­dełko.

Wszyst­kie ubra­nia, które mo­głam po­trze­bo­wać la­tem, już za­wio­złam do pa­łacu i umie­ści­łam w sza­fach w swoim po­koju. Po­koju, na który Rut­ger w końcu mnie na­mó­wił. Na jed­nej ścia­nie stał ba­jeczny mo­du­łowy re­gał String z pół­kami, szaf­kami i szu­fla­dami. Za­równo re­gał, jak i dwie szafy se­ce­syjne były pre­zen­tami od Rut­gera. Ja wsta­wi­łam tu fo­tel „Miś” i praw­dziwy dy­wan, rze­czy otrzy­mane w spadku po Brit­cie, ciotce Lil­lan.

Britta w mło­do­ści pra­co­wała jako sprze­daw­czyni w skle­pie spo­żyw­czym w Söder­ber­dze. Pew­nego dnia przy­szła ra­zem z Lil­lan na kawę o pięt­na­stej, po­nie­waż bar­dzo chciała po­znać dziew­czynę, która pro­wa­dziła bu­tik w „jej” daw­nym spo­żyw­czaku. Szybko się po­lu­bi­ły­śmy z dzie­więć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nią star­sza pa­nią. Britta była też za­chwy­cona Rut­ge­rem, któ­rego na­zy­wała „mło­dym hra­bią”.

To w moim skle­pie w ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym pią­tym roku Britta po­znała dziadka Rut­gera. Wal­de­mar Sche­ede, Walle, i Britta za­częli się po­ta­jem­nie spo­ty­kać, ale nie mo­gli być ze sobą. Ona była pro­stą dziew­czyną ze wsi, a on hra­bią.

Walle w ta­jem­nicy po­da­ro­wał Brit­cie klej­not ro­dzinny, który miała do­stać jego przy­szła żona. Po śmierci Britty pier­ścio­nek tra­fił do mnie. La­tem przy­szłego roku sie­dem­na­sto­wieczny pier­ścio­nek miał się zna­leźć na moim palcu ra­zem z tym wik­to­riań­skim. Szma­ragdy w obu pier­ścion­kach miały iden­tyczny ko­lor.

Ko­cha­łam Rut­gera i mie­li­śmy się po­brać.

W końcu na­de­szła chwila, by uwol­nić wspo­mnie­nia z tam­tej let­niej włó­częgi. Po­my­śla­łam, że je­śli po­zwolę so­bie na my­śli o Ral­fie, to może tłu­mione emo­cje wresz­cie znikną, bo po­dobno to, od czego pró­bu­jemy uciec, te nie­przy­jemne uczu­cia, lęki czy wspo­mnie­nia, nie zni­kają, gdy sta­ramy się o nich za­po­mnieć. Gdy się osta­tecz­nie z tym upo­ram, będę mo­gła wieść szczę­śliwe ży­cie u boku Rut­gera.

Wie­czorne słońce prze­ni­kało przez de­li­katne za­słony w sy­pialni. To była moja ostat­nia noc, przy­naj­mniej na ja­kiś czas, w miesz­ka­niu w Söder­ber­dze. Rut­ger cza­sami zo­sta­wał ze mną w Söder­ber­dze, bo wie­dział, jak ko­cham swoje miesz­ka­nie, lecz było oczy­wi­ste, że te noce to tylko ele­ment od­ci­na­nia pę­po­winy.

Usia­dłam na pod­ło­dze przy sza­fie i wy­ję­łam pu­dełko, któ­rego nie do­ty­ka­łam, od­kąd się tu wpro­wa­dzi­łam. Drżą­cymi rę­koma się­gnę­łam po książkę le­żącą na wierz­chu. Na pierw­szej stro­nie zo­ba­czy­łam jego styl pi­sma:

Dla mo­jej uko­cha­nej włó­częgi, Anny-Lisy. Twój Ralf.

Roz­dział 6

Wła­śnie skoń­czy­łam trzy­dzie­ści lat i mia­łam dość pracy biu­ro­wej, którą wy­ko­ny­wa­łam od ukoń­cze­nia li­ceum. Ma­rzy­łam o tym, by otwo­rzyć re­tro­bu­tik, ale koszt wy­najmu lo­kalu w Sztok­hol­mie spra­wiał, że było to nie­moż­liwe.

Wtedy w moje ręce wpa­dła książka no­bli­sty Harry’ego Mar­tin­sona Droga do Kloc­krike, o włó­czę­dze z po­czątku dwu­dzie­stego wieku. Za­fa­scy­no­wała mnie ta hi­sto­ria i spra­wiła, że za­czę­łam się za­sta­na­wiać nad swoim ży­ciem. Czy włó­częga w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku ma sens? Czy da­ła­bym radę za­ro­bić na noc­leg i wy­ży­wie­nie, ko­sząc lu­dziom trawę i wy­ko­nu­jąc inne drobne prace?

Po­sta­no­wi­łam, że spró­buję.

Szef dał mi mie­siąc wol­nego i łącz­nie z urlo­pem mia­łam całe lato na włó­częgę i za­sta­no­wie­nie się, co chcę zro­bić z resztą swo­jego ży­cia. Ostat­niego dnia wę­drówki zna­la­złam w Söder­ber­dze bu­dy­nek daw­nego sklepu spo­żyw­czego. Był na sprze­daż i cena nie zwa­lała z nóg. Mo­głam go ku­pić i jesz­cze zo­sta­łoby mi tro­chę pie­nię­dzy na roz­po­czę­cie no­wego ży­cia.

Ale już na po­czątku mo­jej po­dróży po­zna­łam Ralfa. To on po­da­ro­wał mi au­to­bio­gra­ficzną po­wieść Harry’ego Mar­tin­sona Näs­slorna blomma1, którą te­raz trzy­ma­łam w dło­niach. Po­ło­ży­łam książkę na łóżku i wzię­łam do ręki ko­lejne wspo­mnie­nie tam­tych wa­ka­cji. Do­tknę­łam mięk­kiej ba­wełny i wci­snę­łam w nią nos, by po­czuć za­pach lata sprzed trzech lat.

Su­kienka z Östham­mar.

Na­gle zo­ba­czy­łam, że w pu­dełku jest coś jesz­cze.

Na­prawdę ją za­cho­wa­łam? Bluzę Esso, którą Ralf no­sił pod­czas tych trzech dni, które spę­dzi­li­śmy ra­zem, za­nim mnie zo­sta­wił, by już ni­gdy nie wró­cić do mo­jego ży­cia.

Po­woli wy­ję­łam ją i przy­ci­snę­łam do twa­rzy. Su­kienka prze­nik­nęła wo­nią szafy, ale bluza wciąż miała za­pach Ralfa. Nie­po­jęte. Sie­dzia­łam tak i go wspo­mi­na­łam.

Mój ob­raz Ralfa zmie­nił się na prze­strzeni tam­tego lata.

Naj­pierw był tylko upier­dli­wym rag­gare, który wziął mnie na stopa. Póź­niej stał się chło­pa­kiem o bursz­ty­no­wych oczach, z któ­rym faj­nie mi się roz­ma­wiało, a po­tem wy­jąt­ko­wym męż­czy­zną, w któ­rym się za­ko­cha­łam i który wpro­wa­dził za­męt w moim do tej pory bar­dzo upo­rząd­ko­wa­nym ży­ciu.

Mi­nęły pra­wie trzy lata, a on się do mnie ani razu nie ode­zwał.

Nikt nie wie­dział o jego ist­nie­niu, na­wet Kat­tis. Nie po­wie­dzia­łam jej o Ral­fie pod­czas włó­częgi, po­nie­waż pa­łała nie­na­wi­ścią do nie­wier­nych męż­czyzn. Po­tem nie było już sensu. Mu­sia­łam o nim za­po­mnieć, by nie zwa­rio­wać.

Wsta­łam z pod­łogi i po­szłam do kuchni po swoją ko­mórkę le­żącą na stole. Po chwil zna­la­złam tego mejla. Wy­sła­łam go so­bie, by za­wsze mieć pod ręką zdję­cie z tam­tego let­niego wie­czoru.

By­łam tak za­ko­chana w tym męż­czyź­nie opar­tym ze skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami o swój pi­kap, że wszyst­kie zdję­cia wy­szły nie­ostre, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że on też coś czuł do osoby, która zro­biła tę fotkę.

Miał na nim to samo spoj­rze­nie, co na łóżku w chatce, gdy stwier­dził, że się po­bie­rzemy. I gdy sie­dzie­li­śmy przy stole w kuchni i pla­no­wa­li­śmy na­szą wspólną przy­szłość. Skromny dom w oko­li­cach Hal­l­sta­vik. Let­nia po­łowa roku w po­dróży jego che­vro­le­tem thri­ft­ma­ste­rem. Ralf miał sprze­da­wać swoje no­stal­giczne ga­dżety, a ja bu­szo­wać po tar­gach sta­roci. Zima w Ro­sla­gen. Ralf miał pra­co­wać w szkole, a ja od­wie­dzać pchle targi i pro­wa­dzić sprze­daż na Tra­de­rze2.

Pro­ste, ni­sko­bu­dże­towe ży­cie, ale da­jące wol­ność. Ży­cie pełne na­mięt­no­ści, seksu i ognia.

W moim ży­ciu po­ja­wiła się mi­łość. Mi­łość Rut­gera. I speł­ni­łam swoje ma­rze­nie, pro­wa­dzi­łam sklep z rze­czami re­tro. Z suk­ce­sami. Nie mu­sia­łam spę­dzać zim w ja­kiejś cha­cie na pół­nocy Ro­sla­gen. Za­miast tego mo­głam w chłodny wie­czór za­siąść przed ko­min­kiem w fo­telu Che­ster­field w sa­lo­nie w Sol­sta­holm.

To dla­czego pła­ka­łam?

Kiedy za­częło się ściem­niać, wciąż sie­dzia­łam w kuchni. Ach, gdyby żyła Britta – po­my­śla­łam. Ża­ło­wa­łam, że nie mogę jej opo­wie­dzieć o Ral­fie. Pro­sto­li­nijna Britta nie była sen­ty­men­talna, lecz ni­gdy nie prze­stała ko­chać dziadka Rut­gera, po­mimo że Walle uległ ro­dzi­nie i du­chowi cza­sów i wy­brał inną ko­bietę.

To była oczy­wi­ście głu­pia myśl. Nie wy­cho­dzi­łam za mąż za ko­goś, kogo mu­sia­łam wy­brać za­miast Ralfa. Wy­bra­ła­bym Rut­gera, na­wet gdyby Ralf znowu po­ja­wił się w moim ży­ciu. I za­mie­rza­łam sta­wić czoła prze­szło­ści.

Wró­ci­łam do sy­pialni i wło­ży­łam su­kienkę. Po­pra­wi­łam pa­sek z tego sa­mego ma­te­riału. Otwo­rzy­łam drzwi opróż­nio­nej szafy i sta­nę­łam przed lu­strem, które wi­siało po we­wnętrz­nej stro­nie.

Su­kienka była ładna i do­brze w niej wy­glą­da­łam.

Po­sta­no­wi­łam, że od­cza­ruję tę żółtą su­kienkę z lat pięć­dzie­sią­tych i będę ją no­sić. Że to bę­dzie jedna z wielu mo­ich su­kie­nek.

1 – Po­krzywy kwitną (przyp. red.).

2 – Tra­dera – szwedzki por­tal in­ter­ne­towy, na któ­rym można sku­po­wać i wy­sta­wiać ubra­nia, bi­żu­te­rię, me­ble itp. (przyp. red.).

Roz­dział 7

– To ka­me­ralna au­kcja – za­pew­nił Börje, wła­ści­ciel domu au­kcyj­nego.

Duże ogło­sze­nie w ga­ze­cie jed­nak spra­wiło, że za­czę­łam mieć wąt­pli­wo­ści. Wy­mie­niono w nim wszystko, od por­ce­lany z Gu­sta­vs­berg po dwa za­byt­kowe trak­tory. Kiedy o ósmej rano do­tar­łam do są­sied­niej wsi, moje obawy tylko się po­twier­dziły.

Całe po­dwórko było za­sta­wione róż­nymi gra­tami. Na po­dłuż­nych sto­łach pię­trzyły się kar­tony po ba­na­nach. Na tra­wie stały skrzynki, ko­sze i ba­lie. Me­ble były wszę­dzie. O ścianę jed­nego z czer­wo­nych bu­dyn­ków go­spo­dar­czych stały oparte na­rzę­dzia rol­ni­cze. Nazw po­łowy z nich nie zna­łam.

Börje mu­siał się po­my­lić. Moja au­kcja musi być gdzieś in­dziej – po­my­śla­łam. Gdzie? Da­leko stąd? Spóź­nię się? Rany, ale że­nada.

– Cześć! Je­steś na­szą nową au­kcjo­nerką?

Z bu­dynku go­spo­dar­czego wy­szedł star­szy na­sto­la­tek.

– Tak. Nie. Czy jest tu gdzieś Börje?

Wy­soki, smu­kły i ja­sno­włosy chło­pak był chud­szą i młod­szą ko­pią Bör­jego. Te­raz pa­trzył na mnie py­ta­ją­cym wzro­kiem.

– Nie, tata mu­siał coś za­ła­twić. Ale jak to, nie? Je­steś Anna-Lisa, tak? Ja mam na imię An­dreas.

– Tak, ale…

Mach­nę­łam ręką, wska­zu­jąc ogród, bu­dynki go­spo­dar­cze i te wszyst­kie przed­mioty.

– To miała być ka­me­ralna au­kcja. Ro­bię to pierw­szy raz. Twój tata my­śli, że so­bie z tym po­ra­dzę?

– Spo­koj­nie. Są tu też Lasse, Bosse i Göran. No i ja.

Chło­pak ski­nął głową w kie­runku trzech męż­czyzn, któ­rzy wy­no­sili z domu ko­lejne rze­czy.

– Mu­sisz tylko li­cy­to­wać.

Las­sego, Bos­sego i Görana wi­dzia­łam wiele razy. Dzięki tym trzem męż­czy­znom w czar­nych T-shir­tach, spodniach ro­bo­czych i torbą nerką z pie­niędzmi na brzu­chu au­kcje w ogóle się od­by­wały. Roz­kła­dali krze­sła, wy­no­sili zli­cy­to­wane przed­mioty i bły­ska­wicz­nie roz­mie­niali bank­noty pię­ciu­set­ko­ro­nowe.

Ski­nęli gło­wami i po­wie­dzieli „siema”, gdy An­dreas mi ich przed­sta­wił. Po­tem wró­cili do pracy i wy­no­sze­nia pu­deł.

– To zaj­mie cały dzień. Kto mnie zmieni? Prze­cież nie mogę stać sze­ściu go­dzin?

– Ja. Ale nie rób zbyt dłu­gich przerw, bo oj­ciec się wściek­nie.

Zo­ba­czył moje zdzi­wie­nie i się skrzy­wił.

– Ja je­stem do ni­czego! Oj­ciec twier­dzi, że traci kilka ty­sięcy ko­ron na go­dzinę, gdy za­stę­puję au­kcjo­ne­rów.

Moje spięte barki nieco się roz­luź­niły.

Trzech do­świad­czo­nych po­moc­ni­ków, któ­rzy na­wet nie unie­śli brwi na wieść o tym, że będą pra­co­wać z au­kcjo­ne­rem płci żeń­skiej. I mój zmien­nik, który przy­naj­mniej nie był lep­szy ode mnie. To po­winno się udać.

Za pięć dzie­siąta nie by­łam już tego taka pewna.

Par­king na polu po­ni­żej go­spo­dar­stwa był pe­łen i lu­dzie za­częli usta­wiać auta wzdłuż drogi. Sta­łam przed przy­czepą i nie­ba­wem mia­łam roz­po­cząć li­cy­ta­cję sprzę­tów, któ­rych nazw na­wet nie zna­łam. Lasse, Bosse i Göran wła­śnie mnie spy­tali, od czego chcę za­cząć.

– Sama mam o tym zde­cy­do­wać?

– Tak. Au­kcjo­ner po­ka­zuje, co chce zli­cy­to­wać.

Kat­tis stała obok mnie. Ona, Rut­ger i reszta to­wa­rzy­stwa z Söder­bergi byli na miej­scu, żeby mnie wspie­rać. Kat­tis zwró­ciła się do mo­ich trzech po­moc­ni­ków.

– Spró­buj­cie od rze­czy z lat pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych.

Nie uza­sad­niła dla­czego, ale zro­zu­mia­łam, o co jej cho­dzi, i z wdzięcz­no­ścią ski­nę­łam głową. Oczy­wi­ście mą­drze było za­cząć od przed­mio­tów, na któ­rych się zna­łam. Kat­tis szep­nęła mi na ucho „po­wo­dze­nia” i wró­ciła do na­szego to­wa­rzy­stwa.

Lasse i Bosse po­de­szli do stołu z pu­dłami z por­ce­laną, ter­mo­sami oraz osłon­kami na do­niczki. Wszystko re­tro. Przej­rza­łam wszyst­kie kar­tony i do­kład­nie wie­dzia­łam, co w nich jest.

Göran zo­stał przy przy­cze­pie i przy­glą­dał się od­wie­dza­ją­cym au­kcję.

– Dużo lu­dzi dzi­siaj. I co naj­mniej pię­ciu sprze­daw­ców an­ty­ków. To zna­czy, oprócz cie­bie.

Uśmiech­nął się. Wy­da­wali się mili, on i jego kum­ple.

– Po­mo­że­cie mi, prawda? Bę­dzie­cie mi po­da­wać na­zwę li­cy­to­wa­nego przed­miotu, gdy doj­dziemy do na­rzę­dzi i ma­szyn?

– Ja­sna sprawa. Wszystko bę­dzie do­brze. Jest dzie­siąta, więc pora za­czy­nać.

We­szłam na przy­czepę po stołku pod­sta­wio­nym mi przez Görana.

W tej sa­mej chwili uci­szyły się szmery i głosy, a ci, któ­rzy stali ple­cami do mnie, od­wró­cili się w moją stronę.

– Spójrz! Dziew­czyna!

– Cool! I jaka ładna su­kienka!

– Mu­szę wrzu­cić fotkę na In­sta.

Kiedy spoj­rza­łam na mo­rze lu­dzi, zo­ba­czy­łam mnó­stwo spoj­rzeń peł­nych po­dziwu i unie­sio­nych te­le­fo­nów. Ko­biety w róż­nym wieku pa­trzyły na mnie z uzna­niem. Na­resz­cie, zda­wały się my­śleć. Były też inne spoj­rze­nia, głę­boko scep­tyczne, lecz po­sta­no­wi­łam, że je zi­gno­ruję.

– Wi­taj­cie na na­szej dzi­siej­szej au­kcji rze­czy i sprzę­tów z pięk­nego domu Elsy Öster­man. Wielu z was za­pewne pa­mięta, że była miej­scową kraw­cową. Mamy też tro­chę na­rzę­dzi i ma­szyn po dwóch in­nych zmar­łych.

Głos lekko mi drżał, ale nad nim pa­no­wa­łam. Mi­kro­fon, który po­mógł mi włą­czyć Göran, dzia­łał bez za­rzutu. Pu­blicz­ność wciąż pa­trzyła na mnie z za­in­te­re­so­wa­niem, więc praw­do­po­dob­nie mó­wi­łam z sen­sem.

– …na pewno wi­dzie­li­ście te dwa za­byt­kowe trak­tory?

Wy­ce­lo­wa­łam młot­kiem au­kcyj­nym dziadka Bir­gera w naj­dal­szy bu­dy­nek go­spo­dar­czy. Mocno ści­ska­łam go w dłoni, co do­da­wało mi otu­chy.

– Vo­lvo T24 z ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego szó­stego roku i grålle z pięć­dzie­sią­tego ósmego roku. To są trak­tory! Dzi­siaj są tak samo sprawne jak sześć­dzie­siąt lat temu. Gdy­bym nie miała grål­lego, to na pewno wzię­ła­bym udział w tej li­cy­ta­cji.

Te­raz kilku scep­ty­ków też za­częło mnie słu­chać. Gadka o trak­to­rach po­dzia­łała.

– …cho­ciaż oczy­wi­ście nie wolno mi tego zro­bić. Ale wy mo­że­cie! Za­czniemy od por­ce­lany z lat pięć­dzie­sią­tych?

Po­czu­łam się pew­niej, lecz pu­blicz­ność za­częła po­mru­ki­wać, a Göran szep­nął coś te­atral­nie. A, tak.

– Lasse wyj­mie pu­dło, a ja w tym cza­sie wszystko wam wy­ja­śnię…

Ga­da­łam jak na­jęta. Po­wie­dzia­łam, że cena wy­wo­ław­cza wy­nosi pięć­dzie­siąt, a opłata au­kcyjna dwa­dzie­ścia ko­ron. W końcu wró­cił Lasse i uniósł jedną z czte­rech fi­li­ża­nek Mon Amie. Na­stęp­nie wy­eks­po­no­wał wa­zon Trio z fa­bryki por­ce­lany Ge­fle oraz po­ma­rań­czowy ter­mos.

– Mon Amie! Cztery fi­li­żanki, ide­alne na let­nią kawę w al­tance. Cena wy­wo­ław­cza to pięć­dzie­siąt ko­ron za cały kom­plet.

Spoj­rza­łam na pu­blicz­ność, przy­go­to­wana na to, że zo­ba­czę las rąk, ale nie było chęt­nych.

Za­pa­dła kom­pletna ci­sza. Wszy­scy pa­trzyli na mnie.

– Pięć­dzie­siąt ko­ron za por­ce­lanę z Gu­sta­vs­berg z lat pięć­dzie­sią­tych… Ktoś chce zło­żyć ofertę?

Jak to moż­liwe, żeby w ciągu dwu­dzie­stu se­kund głos zmie­nił się z pew­nego sie­bie na cienki i ci­chy? To było dla mnie nie­po­jęte. Ale przede wszyst­kim nie ro­zu­mia­łam, dla­czego nikt nie li­cy­tuje.

Bez­rad­nie zer­k­nę­łam na Görana, ale ten tylko po­krę­cił głową i wbił wzrok w zie­mię. An­dre­asa ni­g­dzie nie było wi­dać.

Lasse i Bosse coś so­bie po­wie­dzieli. Mo­głam zga­dy­wać co.

Co ro­bią au­kcjo­ne­rzy, gdy pu­blicz­ność nie li­cy­tuje? Pa­nika spra­wiła, że mia­łam w gło­wie pustkę.

Tra­ci­łam kon­trolę nad sy­tu­acją.