Dziewczyny ze spożywczaka - Eli Åhman Owetz - ebook

Dziewczyny ze spożywczaka ebook

Eli Åhman Owetz

4,0

Opis

Młoda i energiczna Anna-Lisa prowadzi swoją działalność – sprzedaż i skup antyków – w miejscu, gdzie niegdyś mieścił się sklep spożywczy pana Janssona. Pewnego dnia kobietę odwiedza Britta – dziewięćdziesięciopięcioletnia staruszka, która w młodości pracowała tu jako sprzedawczyni. Z czasem tworzy się między nimi serdeczna i głęboka więź. Britta skrywa jednak sekret: ją i Annę-Lisę łączy bowiem coś więcej niż tylko wzajemna życzliwość.

Kiedy starsza kobieta umiera, Anna-Lisa – ku własnemu zaskoczeniu – otrzymuje skrzynię z jej starymi pamiętnikami i listami. Przedstawiona na kartkach papieru historia pewnej miłości przenosi Annę-Lisę do XX wieku, a dokładniej, do lat sześćdziesiątych. W zapiskach znajdują się również wskazówki dotyczące tajemniczego skarbu…

„Dziewczyny ze spożywczaka” – trzecia odsłona serii opowiadającej o losach Anny-Lisy – to niezwykle ciepła i wzruszająca powieść o przyjaźni, spokojnym życiu na wsi, lecz przede wszystkim o poszukiwaniu własnego szczęścia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
0
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katarzynachrobak

Dobrze spędzony czas

Jak do tej pory, najlepsza z historii z serii o Annie-Lisie.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Flic­korna i spe­ce­riaf­fären

Co­py­ri­ght © Eli Åh­man Owetz, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Leo Froes

Re­dak­cja: Alek­san­dra Pie­trzyń­ska

ISBN 978-87-0236-732-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Ma­mie

Roz­dział 1

Po­lu­bi­ły­śmy się z Brittą od pierw­szej chwili, ale przy­ja­ciół­kami zo­sta­ły­śmy do­piero po jej śmierci, gdy za­pro­siła mnie do swo­jego ży­cia i od­mie­niła moje.

Tego stycz­nio­wego dnia, gdy się po­zna­ły­śmy, pa­no­wał prze­ni­kliwy chłód. Rano za­dzwo­niła moja są­siadka Lil­lan z py­ta­niem, czy może ko­goś przy­pro­wa­dzić na kawę o pięt­na­stej. Jej dzie­więć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nia ciotka Britta bar­dzo chciała zo­ba­czyć, jak te­raz wy­gląda dawny sklep spo­żyw­czy, w któ­rym pra­co­wała w mło­do­ści.

Dy­go­cząc z zimna, wy­szłam na schody, żeby przy­wi­tać się z Lil­lan i jej ciotką.

Britta spoj­rzała na mnie z za­cie­ka­wie­niem, gdy z tru­dem wy­sia­dała z sa­mo­chodu. Wspi­na­jąc po stop­niach, od­rzu­ciła moją po­mocną dłoń, a przy ka­wie szybko prze­jęła kon­trolę nad roz­mową.

Chciała wie­dzieć, jak to jest pro­wa­dzić sklep ze sta­ro­ciami i jak to się stało, że wy­lą­do­wa­łam wła­śnie w Söder­ber­dze. I czy mam z kim dzie­lić bla­ski i cie­nie mo­jej pracy?

Po­lu­bi­łam tę cie­kaw­ską star­szą pa­nią. Po na­szym pierw­szym spo­tka­niu były ko­lejne, a Britta zo­sta­wała dużo dłu­żej niż moi po­zo­stali go­ście.

– To za­sta­na­wia­jące, że mój trans­port za­wsze się spóź­nia. Ale wy idź­cie. Anna-Lisa do­trzyma mi to­wa­rzy­stwa – mó­wiła Britta.

Po­tem kon­ty­nu­owa­ły­śmy na­szą roz­mowę, a ja w tym cza­sie krzą­ta­łam się po bu­tiku. Britta opo­wia­dała mi o cza­sach, gdy była sprze­daw­czy­nią w moim skle­pie albo ra­czej w spo­żyw­czaku pana Jans­sona, bo tak się mó­wiło na ten sklep w la­tach trzy­dzie­stych ubie­głego wieku.

Moja nowa przy­ja­ciółka nie­sa­mo­wi­cie barw­nie snuła opo­wieść o tym, jak ta­necz­nym kro­kiem wy­bie­gła ze sklepu tego dnia, gdy pan Jans­son ją za­trud­nił, i skrę­ciła so­bie nogę w ko­stce na ka­mien­nych scho­dach.

– O rany! Parę razy też o mały włos nie wy­wi­nę­łam na nich orła! Wtedy też były nie­równe?

– Oj, tak. Mamy ze sobą coś wspól­nego… Ale opo­wiedz mi jesz­cze o tym mło­dym hra­bim. Jest taki uro­czy, ten twój Rut­ger.

Chęt­nie opo­wia­da­łam jej o Rut­ge­rze, wła­ści­cielu sklepu z an­ty­kami z Sol­sta­holm.

O tym, jak na po­czątku sta­no­wi­li­śmy dla sie­bie kon­ku­ren­cję, i o tym, jak po­tem, w pewną let­nią, desz­czową noc, ura­to­wał mnie i ku­pione przeze mnie na wy­prze­daży me­ble, po tym jak zła­pa­łam gumę, i jak się na ko­niec za­przy­jaź­ni­li­śmy. By­li­śmy ze sobą pra­wie od roku.

Do­kład­nie tak jak Britta, Rut­ger też co­raz dłu­żej zo­sta­wał u mnie na po­po­łu­dnio­wej ka­wie, która na po­czątku miała być tylko krótką prze­rwą w pracy, lecz z cza­sem stała się klu­bem to­wa­rzy­skim sku­pia­ją­cym są­sia­dów, przy­ja­ciół i ich przy­ja­ciół.

Pod­czas ostat­niej wi­zyty Britty na po­czątku wrze­śnia pierw­szy raz opo­wie­dzia­łam jej o tym, że Ve­ro­nica, była na­rze­czona Rut­gera, kie­ro­wała szajką wła­mu­jącą się do oko­licz­nych skle­pów z an­ty­kami, w tym także do mo­jego.

Oka­zało się, że Britta znała już tę hi­sto­rię. Cała wieś wciąż hu­czała od plo­tek.

Rut­ger wąt­pił w to, że po tym Wiel­kim Skan­dalu ze­chcę z nim być.

– Okrop­nie się wsty­dził. Jako pierw­szy męż­czy­zna w swo­jej ro­dzi­nie ze­rwał za­rę­czyny, co naj­wy­raź­niej było czymś nie­sły­cha­nym. Wciąż nie bar­dzo wiem dla­czego.

– A ja to ro­zu­miem, Anno-Liso. W cza­sach mo­jej mło­do­ści to było nie do po­my­śle­nia.

Coś w to­nie głosu Britty spra­wiło, że od­wró­ci­łam się od półki, na któ­rej pró­bo­wa­łam upchnąć wię­cej fi­li­ża­nek, niż miało się tam prawo ich zmie­ścić.

Zna­ły­śmy się z Brittą po­nad pół roku, lecz na­gle so­bie uświa­do­mi­łam, że ni­gdy nie spy­ta­łam jej o Sol­sta­holm i o to, jak wy­glą­dało tam kie­dyś ży­cie, a ona sama z sie­bie nic mi na ten te­mat nie mó­wiła, cho­ciaż za­chwy­cała się Rut­ge­rem.

– Britto, jak żyło się w pa­łacu w cza­sach two­jej mło­do­ści? Zna­łaś ko­goś, kto tam pra­co­wał? A dziad­ko­wie Rut­gera? Ro­bili za­kupy w spo­żyw­czaku?

– Och, nie pa­mię­tam zbyt wiele z tam­tego okresu…

Britta cze­goś nie pa­mię­tała. Pew­nie pierw­szy raz w swoim dłu­gim ży­ciu.

Po­sta­no­wi­łam, że prze­stanę drą­żyć ten te­mat i usta­wiać por­ce­lanę na półce, i po raz trzeci do­la­łam nam kawy, po czym włą­czy­łam płytę Gun­nara Wi­klunda.

To było spo­kojne po­po­łu­dnie i w skle­pie tylko od czasu do czasu po­ja­wiał się ja­kiś klient. Lato do­bie­gało końca. Kiedy na ze­wnątrz się roz­pa­dało, nie za­mknę­łam drzwi. Sie­dzia­ły­śmy z Brittą w mil­cze­niu, każda z nas na fo­telu uszaku po­grą­żona w swo­ich my­ślach, roz­ko­szu­jąc się ni­skim gło­sem Wi­klunda, któ­remu akom­pa­nio­wał deszcz.

Młody, sym­pa­tyczny i punk­tu­alny tak­sów­karz pod­je­chał za dzie­sięć piąta. Zaj­rzał do sklepu z mi­łym „Je­stem tro­chę za wcze­śnie, więc po­cze­kam w sa­mo­cho­dzie”.

Britta uśmiech­nęła się z za­że­no­wa­niem.

– Ha, ha – za­śmia­łam się. – Może na­stęp­nym ra­zem zo­sta­niesz na ko­la­cję?

Ru­szy­ły­śmy w kie­runku tak­sówki. Moja przy­ja­ciółka, która nie­dawno skoń­czyła dzie­więć­dzie­siąt sześć lat, ostroż­nie ze­szła po scho­dach, ale wciąż trzy­mała się wy­pro­sto­wana i była pra­wie mo­jego wzro­stu.

Lil­lan po­ka­zała mi kie­dyś zdję­cie w swoim al­bu­mie, fo­to­gra­fię Britty zro­bioną w la­tach sześć­dzie­sią­tych. Britta miała na niej dłu­gie i pło­mien­nie rude włosy. Te­raz były krót­kie i siwe. Ale śmiałe spoj­rze­nie po­zo­stało.

Nie mo­głam się do­cze­kać, aż le­piej po­znam Brittę, do­wiem się wię­cej o jej ży­ciu.

Kiedy kilka ty­go­dni póź­niej w moim skle­pie po­ja­wiła się Lil­lan, na­tych­miast zro­zu­mia­łam, że coś się stało, po­nie­waż miej­scowa fry­zjerka przez ostat­nie pięć­dzie­siąt lat ni­gdy nie po­ka­zała się ni­komu bez ey­eli­nera i szminki. Te­raz jej twarz była zu­peł­nie po­zba­wiona ko­loru.

Poza tym, że nie po­wie­działa ani słowa, coś jesz­cze się nie zga­dzało.

Gdy mnie przy­tu­liła, uświa­do­mi­łam so­bie co. Lil­lan miała na so­bie czarny swe­ter z an­gory, który tak in­ten­syw­nie śmier­dział pre­pa­ra­tem na mole, że jej kon­wa­liowe per­fumy le­dwo dało się wy­czuć.

Czarny? Moja są­siadka, za­wsze w ory­gi­nal­nych ciu­chach z lat sześć­dzie­sią­tych, stro­niła od ciem­nych ko­lo­rów.

– Lil­lan…?

– Britta nie żyje! Po pro­stu za­snęła i się nie obu­dziła! Zna­la­zły ją ko­biety, które się nią opie­ko­wały!

Lil­lan czę­sto uży­wała wy­krzyk­ni­ków. Te­raz rów­nież, co spra­wiło, że by­łam o nią tro­chę spo­koj­niej­sza. Ale po­tem do­tarły do mnie jej słowa. Jak­bym z opóź­nie­niem usły­szała to, co przed chwilą po­wie­działa.

Britta miała ni­gdy nie zjeść u mnie ko­la­cji. Miała już ni­gdy mnie nie po­pro­sić, że­bym opo­wie­działa coś o moim Rut­ge­rze. Britta nie żyła.

Wy­wie­si­łam ta­bliczkę „Za­mknięte” i prze­krę­ci­łam klucz w drzwiach. Spoj­rza­łam na nie­bez­pieczne schody i uśmiech­nę­łam się przez łzy, przy­po­mi­na­jąc so­bie dziew­czynę, która pew­nego dnia, po­nad osiem­dzie­siąt lat temu, wy­szła ta­necz­nym kro­kiem ze spo­żyw­czaka pana Jans­sona. Tę samą dziew­czynę, która nie­dawno ostroż­nie ze­szła po tych sa­mych scho­dach, mocno trzy­ma­jąc się po­rę­czy. Britta do końca chciała być sa­mo­dzielna.

Chwy­ci­łam Lil­lan za rękę.

– Chodź do ma­ga­zynu. Na­pi­jemy się li­kieru grusz­ko­wego… a może jest za wcze­śnie?

– Ko­chana, na li­kier grusz­kowy ni­gdy nie jest za wcze­śnie!

Wy­ję­łam bu­telkę z ma­łej lo­dówki i po­szłam na górę po lody. Kiedy wró­ci­łam, Lil­lan sie­działa przy sto­liku i pa­liła pa­pie­rosa.

Wy­dmu­chała kilka ide­al­nie okrą­głych kó­łek dymu i za­częła opo­wia­dać o li­ście Britty.

Roz­dział 2

Kiedy opie­kunki za­pu­kały do drzwi i Britta im nie otwo­rzyła, we­szły do środka, uży­wa­jąc wła­snego klu­cza. Zna­la­zły ją w łóżku i naj­pierw po­my­ślały, że głę­boko śpi. Póź­niej po­wie­działy Lil­lan, że wy­glą­dała tak spo­koj­nie.

Ale Britta nie żyła. W nocy po pro­stu so­bie za­snęła i już się nie obu­dziła.

Ciotka Lil­lan ni­gdy nie wy­szła za mąż i nie miała dzieci. Tyle wie­dzia­łam. Kie­dyś jej się wy­mknęło przy ja­kiejś oka­zji, że za­wsze lu­biła to­wa­rzy­stwo męż­czyzn, ale w ostat­nich la­tach była sama.

Na­la­łam nam słod­kiego li­kieru.

– Miała jesz­cze ko­goś bli­skiego oprócz cie­bie i two­jego brata? – spy­ta­łam Lil­lan.

– Nie. Tylko nas i na­szego ku­zyna Larsa-Erika. Ale Britta zo­sta­wiła list!

Na ko­mo­dzie w po­koju Britty opie­kunki zna­la­zły ko­pertę pod­pi­saną „Dla Lil­lan. W ra­zie mo­jej śmierci”.

Za­chi­cho­ta­łam przez łzy.

– W ra­zie… Zbli­żała się do setki i nie była pewna, czy umrze?

Lil­lan się uśmiech­nęła i za­pa­liła ko­lej­nego pa­pie­rosa. Przy­su­nęła krze­sło bli­żej stołu i po­chy­liła się do przodu.

– Anno-Liso, w li­ście jest mowa o to­bie!

– O mnie?

– Tak.

Lil­lan wy­jęła ko­pertę z błę­kit­nej to­rebki ze zło­tym za­pię­ciem. Przy oka­zji wy­padł też klucz.

Pod­nio­słam go z pod­łogi i zwa­ży­łam w dłoni. Klucz, po­czer­niały ze sta­ro­ści, roz­miar jak do szafy. Ciężki jak na swoje ga­ba­ryty.

Trzy­ma­łam go w dłoni, gdy Lil­lan czy­tała list.

Lil­lan, to nie jest te­sta­ment. Ten znaj­duje się w mo­jej skrytce ban­ko­wej. Ale je­śli umrę, a Lar­sowi-Eri­kowi i Bir­git­cie bę­dzie się spie­szyć z opróż­nie­niem mo­jego domu, tak jak ze wszyst­kim in­nym w ży­ciu, to po­trak­tuj­cie go jak te­sta­ment. W nim na­pi­sa­łam to samo.

Wy, moi krewni, oczy­wi­ście dzie­dzi­czy­cie po mnie dom i oszczęd­no­ści, lecz chcia­ła­bym, żeby wszyst­kie moje rze­czy oso­bi­ste tra­fiły w ręce Anny-Lisy Jo­hans­son, dziew­czyny pro­wa­dzą­cej sklep ze sta­ro­ciami. Niech za­trzyma so­bie to, co jej się spodoba.

Resztę może wy­wieźć na śmiet­nik. Nie chcę, żeby to, co po mnie zo­sta­nie wy­lą­do­wało u ja­kie­goś in­nego sprze­dawcy an­ty­ków albo, co gor­sza, na pchlim targu zie­lo­no­świąt­kow­ców.

Nie po­ga­niaj­cie Anny-Lisy. Wiem, ile ma ro­boty w swoim skle­pie, więc daj­cie jej pół roku, za­nim sprze­da­cie dom.

Prze­każ­cie An­nie-Li­sie, że mam dla niej na­grodę w po­staci skarbu, który sama musi zna­leźć wśród mo­ich rze­czy. To by­stra dziew­czyna, więc my­ślę, że so­bie po­ra­dzi.

Daj­cie jej tylko klucz, który znaj­duje się w tej ko­per­cie.

Britta

PS Lar­sie-Eriku, na­pi­sa­łam ten list, bę­dąc w pełni władz umy­sło­wych, więc nie rób pro­ble­mów.

– Skar­bie! Po­wiedz coś!

Praw­do­po­dob­nie nie wy­glą­da­łam na by­strą dziew­czynę, gdy tak sie­dzia­łam z otwartą bu­zią i wpa­try­wa­łam się na zmianę w Lil­lan i list w jej ręce.

By­łam za­sko­czona i wzru­szona. Britta po­lu­biła mnie tak jak ja ją. Chciała, że­bym za­opie­ko­wała się jej rze­czami. Oka­zała mi za­ufa­nie, które samo w so­bie było dużą sprawą. A poza tym ukryła gdzieś ja­kiś skarb. Dla mnie.

– Co to może być? Do­my­ślasz się, Lil­lan?

– Nie mam zie­lo­nego po­ję­cia.

Moja są­siadka do­piła li­kier grusz­kowy i od­sta­wiła kie­li­szek, że­bym po­now­nie mo­gła go na­peł­nić. Ale na­gle w jej oczach po­ja­wił się szok. Wpa­try­wała się w nie­bie­ską po­piel­niczkę pro­jektu Erika Höglunda z pry­mi­ty­wi­stycz­nym by­kiem na spo­dzie.

Dwa pety wy­glą­dały tak jak za­wsze. Były mocno zgnie­cione i wy­sta­wały z po­piel­niczki, ale nie miały tej cha­rak­te­ry­stycz­nej po­ma­rań­czo­wej ob­wódki na fil­trze.

– Wiel­kie nieba! Wy­szłam z domu bez szminki na ustach!

Pół mi­nuty póź­niej Lil­lan już nie było. Ja zo­sta­łam jesz­cze na chwilę w skle­pie, wpa­tru­jąc się w je­sienny zmierzch. Kiedy włą­czył się neon Lil­lan, wró­ci­łam do ma­ga­zynu.

List wciąż le­żał na stole.

Czy­ta­jąc go jesz­cze raz, mia­łam wra­że­nie, jak­bym w od­dali sły­szała głos Britty. Jak gdyby sta­ruszka sie­działa w mroku w fo­telu uszaku. Sły­sza­łam jej głos, ra­do­sny i pod­eks­cy­to­wany.

– Chyba po­wiesz o skar­bie swo­jemu uro­czemu Rut­ge­rowi?

Roz­dział 3

Cięż­kie je­dwabne za­słony z bla­do­ró­żo­wymi pom­po­nami. Ładne belki z ciem­nego ma­ho­niu. Łóżko z bal­da­chi­mem było jak zisz­cze­nie mo­ichro­man­tycz­nych­ma­rzeń.

Rut­ger zna­lazł je na jed­nym z tych za­gra­nicz­nych por­tali au­kcyj­nych, na któ­rych sprze­da­wał i ku­po­wał an­tyki, i w dzień mo­ich uro­dzin za­sko­czył mnie cał­ko­wi­cie nową sy­pial­nią.

Uwiel­bia­łam bu­dzić się przy nim w tym łóżku.

Ko­cha­łam Rut­gera, wszystko w nim ko­cha­łam.

– Kiedy na to wpa­dłaś? – py­tał, a ja za­wsze uda­wa­łam, że się nad tym chwilę za­sta­na­wiam.

– Może gdy cię pierw­szy raz zo­ba­czy­łam ca­łego za­ku­rzo­nego? W szo­pie Bir­gera i Ma­rianne.

Bir­ger i Ma­rianne to rol­nicy i moi naj­bliżsi są­sie­dzi. W mło­do­ści Ma­rianne była nia­nią Rut­gera i to jej Rut­ger zwie­rzył jej się z tego, że się we mnie za­ko­chał.

Pew­nego let­niego dnia, rok temu, ta para rol­ni­ków po­pro­siła Rut­gera i mnie o to, że­by­śmy przej­rzeli rze­czy w ich ciem­nej i za­ku­rzo­nej szo­pie.

Spę­dzi­li­śmy tam kilka go­dzin i po skoń­czo­nej pracy by­li­śmy strasz­nie brudni, ale szczę­śliwi. I jesz­cze bar­dziej się do sie­bie zbli­ży­li­śmy. A Bir­ge­rowi i Ma­rianne o to wła­śnie cho­dziło.

– Cią­gle wy­my­ślasz nową wer­sję! Ja za to wiem, kiedy się w to­bie za­ko­cha­łem.

– Czyżby? No to kiedy? – Uda­wa­łam zdzi­wie­nie, cho­ciaż już mi o tym mó­wił. Wiele razy.

– Gdy cię pierw­szy raz zo­ba­czy­łem. W noc Wal­pur­gii przy ogni­sku. Po­my­śla­łem, że mu­szę po­znać swoją nową kon­ku­ren­cję… ubraną w płasz­czyk w stylu lat czter­dzie­stych i z bu­rzą kasz­ta­no­wych wło­sów na gło­wie. Że mu­szę ją zdo­być.

Te­raz le­ża­łam i przy­glą­da­łam się męż­czyź­nie, który dał mi na uro­dziny nową sy­pial­nię. Przez szparę w za­sło­nach wpa­dało je­sienne słońce i wy­do­by­wało złote re­fleksy z jego ru­do­zło­tych wło­sów i trzy­dnio­wego za­ro­stu. Uśmie­chał się przez sen.

Rut­ger ema­no­wał spo­ko­jem. Atrak­cyj­nym spo­ko­jem, który Hanna, jedna z mo­ich sztok­holm­skich przy­ja­ció­łek, po­etycko opi­sała pew­nego let­niego dnia w pa­ła­co­wym parku.

– W twoim cie­niu czło­wiek czuje się bez­piecz­nie, Rut­ge­rze.

Rut­ger był opa­no­wany i da­wał po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, dla­tego jego re­ak­cja, gdy po­przed­niego wie­czoru opo­wie­dzia­łam mu o li­ście Britty, kom­plet­nie mnie za­sko­czyła.

– Prze­cież le­dwo się zna­ły­ście! Po­tra­fię zro­zu­mieć, że star­sza pani chciała, że­byś za­opie­ko­wała się jej rze­czami. Ale… skarb… tak na­pi­sała?

– Mhm.

– To chyba coś war­to­ścio­wego?

– Może. Prze­cież nie wiem, co to ta­kiego.

– Mhm. Dziwne.

Rut­ger wcale nie był za­do­wo­lony, ra­czej za­nie­po­ko­jony.

Na tych po­po­łu­dnio­wych ka­wach, w któ­rych miał oka­zję uczest­ni­czyć, wi­dzia­łam, że Britta ukrad­kiem przy­gląda się „mło­demu hra­biemu”, jak go na­zy­wała. Mój chło­pak może nie od­wza­jem­niał tych jej za­chwy­co­nych spoj­rzeń, lecz był tak grzeczny i cie­pły, jak tylko po­tra­fił.

Cho­ciaż bar­dziej grzeczny niż cie­pły, gdy te­raz o tym my­ślę.

– Nie lu­bi­łeś Britty?

Sie­dzie­li­śmy przy ko­minku w sa­lo­nie na par­te­rze. To był po­chmurny dzień i trza­ska­jący ogień przy­jem­nie nas ogrze­wał.

Rut­ger zer­k­nął na mnie ze swo­jego fo­tela Che­ster­field.

– Prze­cież na­wet nie zna­łem tej ko­biety. Trudno lu­bić ko­goś, kogo się nie zna.

Te­raz po­czu­łam, że to ja nie znam Rut­gera. Na­gle usły­sza­łam ten głos z wyż­szych sfer, z któ­rego tak się na po­czątku śmia­łam, gdy młody hra­bia dla żartu wtrą­cał „droga pa­nienko, Anno-Liso”. Tylko że te­raz ani ton, ani do­bór słów nie były żar­tem.

– Ko­biety!

– No, Britty. Ale po­szu­kaj tego skarbu, zo­ba­czymy, co to ta­kiego.

– Mhm… Tak wła­śnie zro­bię.

– Świet­nie!

Rut­ger znowu się uśmiech­nął i do­lał nam wina. Kie­liszki były za­byt­kowe, jak pra­wie wszystko w tym pa­łacu, który w przy­szło­ści miał się stać moim do­mem. Póki co wciąż nie przy­zwy­cza­iłam się do tu­tej­szego ży­cia.

Lu­bi­łam te skó­rzane fo­tele w ko­lo­rze by­czej krwi i gi­gan­tyczny ko­mi­nek, który wy­glą­dał tak bry­tyj­sko, do­brze się czu­łam w kuchni z ku­chenką AGA i mar­mu­ro­wymi bla­tami. Uwiel­bia­łam spa­ce­ro­wać po parku, gdzie ro­sły kil­ku­set­let­nie dęby,ogromne i mil­czące.

Ale te wy­so­kie okna, przez które w dzień wpa­dało cu­do­wne świa­tło, w ciemne je­sienne wie­czory, ta­kie jak ten, lśniły tro­chę nie­bez­piecz­nie. To był ogromny pa­łac z wie­loma nie­za­miesz­ka­nymi po­ko­jami i wzdry­gnę­łam się na samą myśl, że mo­gła­bym w któ­rymś z nich spać sa­mot­nie w tę mroczną porę roku.

Kie­dyś wspo­mnia­łam Rut­ge­rowi, że boję się ciem­no­ści, co mo­gło utrud­niać ży­cie w pa­łacu.

Jed­nak w ta­kie po­ranki jak ten za­wsze za­po­mi­na­łam, jak mroczny może się wy­da­wać pa­łac z sie­dem­na­stego wieku. Pro­mie­nie słońca na sze­ro­kich dę­bo­wych de­skach pod­ło­go­wych, rześ­kie po­wie­trze wpa­da­jące przez uchy­lone okno, Rut­ger, który po prze­bu­dze­niu otu­lał mnie swoim cie­płem.

– Dzień do­bry, skar­bie. Co po­wiesz na śnia­da­nie?

Uda­wa­łam, że się za­sta­na­wiam.

– Naj­pierw ty. Po­tem śnia­da­nie.

Bal­da­chim nad nami aż się uśmiech­nął.

Kiedy po ja­kimś cza­sie Rut­ger zszedł do kuchni, ja zo­sta­łam jesz­cze na chwilę w łóżku, roz­my­śla­jąc o li­ście Britty. Ni­gdy u niej nie by­łam, lecz prze­jeż­dża­jąc przez małą wio­skę Söder­by­karl, za każ­dym ra­zem zer­ka­łam w kie­runku jej domu, który stał na wznie­sie­niu i wi­dać go było z drogi.

Britta ku­piła ten biały drew­niany dom zbu­do­wany w la­tach dwu­dzie­stych kilka lat przed przej­ściem na eme­ry­turę. Lil­lan po­wie­działa mi o tym pod­czas po­po­łu­dnio­wej kawy, gdy wy­py­ty­wa­łam ją o ciotkę.

– Po­wro­tem na wieś za­sko­czyła wszyst­kich! Nikt nie mógł w to uwie­rzyć!

– Dla­czego?

– Britta była nie­spo­koj­nym du­chem! W mło­do­ści, w la­tach trzy­dzie­stych, ru­szyła na pod­bój świata. Poza tym miała zszar­ganą re­pu­ta­cję, jak to się mó­wiło w tam­tych cza­sach. – Lil­lan wy­dmu­chała kilka efek­tow­nych kó­łek z dymu.

– Jak to: zszar­ganą re­pu­ta­cję?

– W su­mie to nie wiem. Sama ci opo­wie, jak tro­chę się za­przy­jaź­ni­cie.

Lil­lan nie chciała mi zdra­dzić nic wię­cej.

Nie­chęt­nie opu­ści­łam wy­godne, cie­płe łóżko. Roz­su­nę­łam za­słony i pod­pię­łam je po bo­kach. Otwo­rzy­łam dużą szafę z sie­dem­na­stego wieku, która stała tam od za­wsze. Rut­ger zo­sta­wił ją, gdy urzą­dzał nową sy­pial­nię.

Praw­do­po­dob­nie nie miał od­wagi jej stąd usu­nąć. Wy­soka szafa na ma­syw­nych, czar­nych okrą­głych nóż­kach wy­glą­dała, jakby mo­gła za­ata­ko­wać, gdyby ktoś chciał się jej po­zbyć.

Szybko wy­ję­łam z niej kar­di­gan i za­mknę­łam drzwiczki.

Roz­dział 4

Wcho­dząc do kuchni, po­czu­łam za­pach her­baty earl grey. Na stole cze­kały na mnie cie­pły wiej­ski chleb za­wi­nięty w ście­reczkę i po­wi­dła śliw­kowe ku­pione na targu w Nor­r­tälje.

Kat­tis, moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, i Rut­ger umieli spra­wić, że co­dzien­ność na­bie­rała od­święt­nego cha­rak­teru. Po­tra­fili w nie­skoń­czo­ność dys­ku­to­wać o róż­nych ro­dza­jach po­wi­deł i sera ched­dar. A ja zja­da­łam w tym cza­sie dwie lub trzy ka­na­pki z żół­tym se­rem. I tyle samo z po­wi­dłami.

Ale dzi­siaj śnia­da­nie było szyb­kie.

Rut­ger roz­ma­wiał przez te­le­fon, pró­bu­jąc jedną ręką zro­bić so­bie ka­na­pkę z po­wi­dłami. Wy­bie­rał się do Up­psali, żeby obej­rzeć kilka ba­ro­ko­wych świecz­ni­ków. Sprze­dawca wła­śnie za­dzwo­nił z py­ta­niem, czy Rut­ger może przy­je­chać tro­chę wcze­śniej. Mój chło­pak spoj­rzał na mnie py­ta­jąco.

Ski­nę­łam głową i po­wie­dzia­łam bez­gło­śnie tak. W skle­pie cze­kał na mnie stos skrzy­nek z rze­czami ku­pio­nymi na pchlim targu do przej­rze­nia i wy­ce­nie­nia. Mu­sia­łam je­chać do pracy.

Rut­ger spoj­rzał na swój ze­ga­rek na nad­garstku.

– Może chcesz po­je­chać ze mną obej­rzeć te świecz­niki? Zdą­żymy przed otwar­ciem sklepu.

Już znał od­po­wiedź, lecz mimo wszystko za­py­tał.

– Nie, mam mnó­stwo ro­boty.

– I nie kręcą cię ba­ro­kowe świecz­niki…?

Rok związku z wła­ści­cie­lem sklepu z an­ty­kami dał mi pewną wie­dzę o an­ty­kach, lecz nie na tyle sze­roką, że­bym się nimi za­in­te­re­so­wała.

Po­zna­wa­łam ko­mody w stylu ro­koko, bo miały te same krą­gło­ści, co ame­ry­kań­skie sa­mo­chody z lat pięć­dzie­sią­tych. De­ko­ra­cje w stylu em­pire też roz­po­zna­wa­łam, po­nie­waż od za­wsze lu­bi­łam złoto i czerń.

– De­ko­ra­cje w stylu em­pire!

Rut­ger wy­bu­chał śmie­chem za każ­dym ra­zem, gdy na­zy­wa­łam jego an­tyki de­ko­ra­cjami. I dro­czył się ze mną w ra­mach ze­msty. Ostat­nio ko­lejny raz po­ka­zał mi dwa kan­de­la­bry i spy­tał, który jest ba­ro­kowy, a który ro­ko­kowy.

Pró­bo­wa­łam zgad­nąć, lecz jak za­wsze mi się nie udało.

– Ech…

– Anno-Liso, i tak cię ko­cham.

– A ja cie­bie. Mimo wszystko.

Na­stęp­nego dnia wzię­łam ze sobą trzy ema­lio­wane mi­ski w ja­snych ko­lo­rach i po­szłam do warsz­tatu Rut­gera miesz­czą­cego się w jed­nym ze skrzy­deł pa­łacu. Po­sta­wi­łam je na wy­szczer­bio­nej ko­mo­dzie, nie wia­domo z ja­kiej epoki.

– Okej, to te­raz mi po­wiedz, która z nich to Er­ker, która Fi­nel, a która Ema­lox.

– Ekhm…

– Rut­ger, i tak cię ko­cham.

– Punkt dla cie­bie!

Kiedy Rut­ger po­je­chał ku­pić ko­lejną ba­ro­kową de­ko­ra­cję, ja do­la­łam so­bie her­baty i za­czę­łam prze­glą­dać naj­now­szy nu­mer „Slott & Stu­gor”, ma­ga­zyn, w któ­rym pra­co­wała Kat­tis.

Rok temu, po dzie­się­ciu la­tach w lo­kal­nej ga­ze­cie, moja przy­ja­ciółka za­częła się roz­glą­dać za czymś no­wym i do­stała wy­ma­rzoną po­sadę. Aran­żo­wała wnę­trza, pi­sała o wy­stroju i bar­dzo jej się to po­do­bało.

Uśmiech­nę­łam się na wi­dok ar­ty­kułu za­ty­tu­ło­wa­nego Zrób so­bie spi­żar­nię. Kat­tis prze­ko­nała Ma­rianne, by ta po­zwo­liła jej sfo­to­gra­fo­wać swoją spi­żar­nię walk-in, jak ją na­zwała moja przy­ja­ciółka. W re­por­tażu na pół­kach stały jed­nak inne rze­czy niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Kat­tis i jej fo­to­graf po­usta­wiali na nich duże szklane sło­iki z wło­skimi i fran­cu­skimi ety­kie­tami oraz bu­telki z wi­nem. Na pół­mi­sku Gu­sta­vs­berg Kat­tis po­ło­żyła kilka ład­nych pa­pryk i pa­pry­czek chilli. Mię­dzy wi­nami zna­lazł się ru­sty­kalny kor­ko­ciąg.

– Mogę przy­nieść z piw­nicy bru­kiew i mar­chew, je­śli chcesz. Z na­tką i odro­biną ziemi? – za­ofe­ro­wała się Ma­rianne.

– Mhm…

– Ha, ha. Tylko żar­to­wa­łam. Po­baw­cie się na spo­koj­nie wa­szymi sło­ikami, a ja zaj­rzę w tym cza­sie do krów.

Kat­tis pró­bo­wała też prze­ko­nać Rut­gera, żeby po­zwo­lił jej zro­bić re­por­taż o pa­łacu. Za każ­dym ra­zem do­sta­wała tę sama od­po­wiedź.

Ka­te­go­ryczne nie.

Hu­sqvarna od­pa­liła za pierw­szym ra­zem.

Ru­szy­łam po żwirku, któ­rym był wy­sy­pany dzie­dzi­niec, a po­tem aleją w dół. Paź­dzier­ni­kowe słońce mie­niło się w za­spach mo­krych li­ści na po­bo­czu, a ja cie­szy­łam oko tym je­sien­nym kra­jo­bra­zem. Czu­łam się, jak­bym je­chała przez piękny ob­raz.

W Söder­ber­dze pa­no­wały ci­sza i spo­kój. Na­wet z warsz­tatu sa­mo­cho­do­wego Mi­ka­els­so­nów, w któ­rym pra­co­wał mój były chło­pak Johnny, nie do­cho­dziły żadne dźwięki.

Za­trzy­ma­łam się pod swoim do­mem. Przez chwilę sie­dzia­łam na mo­to­ro­we­rze, za­chwy­ca­jąc się wi­do­kiem. Ozdobę daw­nego spo­żyw­czaka, zie­lono-czer­wony neon z na­pi­sem „An­tyki Anny-Lisy”, mu­sia­łam te­raz włą­czać w ciągu dnia co­raz wcze­śniej. Dwa okna wy­sta­wowe ozda­biała je­sienna de­ko­ra­cja.

W jed­nym z nich przy­go­to­wa­łam aran­ża­cję skła­da­jącą się z ka­pi­tal­nego ciem­no­zie­lo­nego fo­tela z lat czter­dzie­stych, po­ma­rań­czowo-zie­lo­nych ko­ców re­tro oraz świecz­ni­ków Royal Krona usta­wio­nych wzdłuż ca­łego okna. Za­pa­lone wie­czo­rem two­rzyły nie­sa­mo­wity na­strój.

W dru­gim oknie kró­lo­wała szara wer­sja je­sieni w stylu shabby chic.

Cof­nę­łam się my­ślami o pół­tora roku, do czasu, gdy do­piero co ku­pi­łam ten dom i wpro­wa­dzi­łam się do miesz­ka­nia na pię­trze. Przez kilka ty­go­dni przed otwar­ciem sklepu pra­co­wa­łam dzień i noc, by z daw­nego spo­żyw­czaka uczy­nić sklep ze sta­ro­ciami.

Ale jedna rzecz mi umknęła. Kat­tis i moi nowi przy­ja­ciele z wio­ski byli zdu­mieni, gdy od­kryli, że nie mam na sprze­daż ani jed­nej ocyn­ko­wa­nej ba­lii czy lnia­nej ście­reczki z mo­no­gra­mem.

– Mu­sisz mieć rze­czy w stylu shabby chic – oświad­czyli.

Bły­ska­wicz­nie ze­brali na wsi stare me­ble i ura­to­wali mnie przed ka­ta­strofą. Po­ma­lo­wane na biało kre­densy wciąż sprze­da­wały się le­piej od pó­łek z drewna te­ko­wego, cho­ciaż na­dal trudno mi się było do tego przy­zwy­czaić.

Po­sła­łam bied­nym jabł­kom z pa­ła­co­wego parku współ­czu­jące spoj­rze­nie. Roz­rzu­cone przed prze­wró­co­nym bia­łym ko­szy­kiem w oknie wy­sta­wo­wym w stylu shabby chic bez­sku­tecz­nie pró­bo­wały tchnąć tro­chę ży­cia w całą tę biel i sza­rość.

Za­pro­wa­dzi­łam mo­to­ro­wer na tył bu­dynku i opar­łam go o ścianę. Wcho­dząc do domu, usły­sza­łam mu­cze­nie krów do­bie­ga­jące z obory Bir­gera i Ma­rianne, tak jakby kra­sule mnie wi­tały.

Wi­tały mnie w domu. W ma­łej, przy­tul­nej wio­sce Söder­berga.

Umy­cie por­ce­lany znaj­du­ją­cej się w kar­to­nach po ba­na­nach za­jęło mi wła­ści­wie cały dzień. W ma­ga­zy­nie ro­biło się dru­gie pra­nie. Po­gnie­cione i kiep­sko pach­nące ciu­chy i tka­niny z se­cond handu miały się zmie­nić w tek­sty­lia re­tro w świet­nym sta­nie.

Od rana my­śla­łam o Brit­cie. Za każ­dym ra­zem sia­da­jąc z kawą, czy­ta­łam jej list. Co to za skarb? I gdzie go ukryła? W swoim domu?

Za­pa­li­łam kilka te­ali­gh­tów w sza­rych szkla­nych świecz­ni­kach i po­chy­li­łam się, by usta­wić je w oknie wy­sta­wo­wym, gdy otwo­rzyły się drzwi i prze­ciąg pra­wie je zga­sił.

– Halo!

– Kat­tis! Co za nie­spo­dzianka!

– Urwa­łam się wcze­śniej z pracy. Wi­dzę, że od­pi­co­wu­jesz na­szą ulu­bioną wi­trynę…

– Ha, ha. Mo­żesz się tym za­jąć, je­śli chcesz.

Kat­tis za­zwy­czaj po­ma­gała mi w aran­ża­cji wiej­sko-ro­man­tycz­nego okna wy­sta­wo­wego, jak je na­zy­wała. O ile miała czas, co obec­nie nie zda­rzało się zbyt czę­sto.

Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka dużo pra­co­wała. To, że wpa­dła do mnie w piąt­kowe po­po­łu­dnie, bar­dzo mnie za­sko­czyło. Za to Kalle, fa­cet Kat­tis, za­glą­dał tu kilka razy w mie­siącu. Pro­wa­dził biuro ra­chun­kowe w Nor­r­tälje i cza­sami za­bie­rał ze sobą swój lunch, i wpa­dał do mnie na kawę o pięt­na­stej. Ale dawno go nie było.

Kiedy już się przy­wi­ta­ły­śmy, za­uwa­ży­łam, że moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka jest blada i zmę­czona.

– Kat­tis, wszystko w po­rządku?

– Nie do końca. Może na­pi­jemy się wie­czo­rem wina i po­ga­damy? Chęt­nie zo­stanę u cie­bie na noc, je­śli to nie pro­blem.

Go­spo­dar­stwo God­sta, w któ­rym miesz­kali Kat­tis i Kalle, znaj­do­wało się tylko parę ki­lo­me­trów da­lej. Kiedy urzą­dza­ły­śmy so­bie z Kat­tis wie­czorne po­ga­du­chy przy wi­nie, Kalle za­wsze po nią przy­jeż­dżał. Ale nie tym ra­zem.

– Ja­sne, że mo­żesz zo­stać!

Kat­tis unio­sła swój cienki po­kro­wiec z lap­to­pem.

– Dzięki. Pójdę na górę po­pra­co­wać do za­mknię­cia sklepu.

Go­dzinę póź­niej, idąc scho­dami na górę, usły­sza­łam ci­che chra­pa­nie do­bie­ga­jące z ka­napy w sa­lo­nie. Za­kra­dłam się do kuchni i przy­go­to­wa­łam tacę z se­rami i kra­ker­sami.

Kiedy we­szłam do sa­lonu z tacą i Chianti, za­spana Kat­tis spoj­rzała na mnie spod koca. Usia­dła i po­cze­kała, aż na­leję nam wina, po czym wy­piła łyk i wzięła głę­boki od­dech.

– Bła­gam, nie po­myśl so­bie o mnie źle…

Roz­dział 5

So­bota była naj­bar­dziej sza­lo­nym i naj­faj­niej­szym dniem ty­go­dnia. Już kwa­drans przed otwar­ciem sklepu pod bu­dyn­kiem cze­kali pierwsi klienci. Łowcy oka­zji.

Zna­łam ich sche­mat dzia­ła­nia.

Szybko ska­no­wali, czy mam coś no­wego, a po­tem się ze mną tar­go­wali. Na­stęp­nie pę­dzili na naj­faj­niej­szy pchli targ otwie­ra­jący się o dzie­wią­tej, żeby tam też być przed in­nymi.

Lu­bi­łam więk­szość z nich i za­zwy­czaj w każdy so­botni po­ra­nek rzu­ca­łam im ja­kieś sma­ko­wite ką­ski. Po­tem, gdy roz­glą­dali się po skle­pie, uda­wa­łam, że ukła­dam ma­te­riały albo po­pra­wiam aba­żur lampy.

– Spójrz! Wa­zon za dwa­dzie­ścia ko­ron…

– Wow! Mu­siała prze­oczyć, że to Sklo Union…

Mó­wili szep­tem, ale ja i tak ich sły­sza­łam.

Za­wsze trzeba im było dać szansę coś upo­lo­wać i po­czuć się bar­dziej kom­pe­tent­nymi od wła­ści­cielki sklepu. Wtedy wra­cali i ku­po­wali ładny pre­zent uro­dzi­nowy albo po­da­rek pod cho­inkę bez zniżki i tar­go­wa­nia się.

Ro­zu­mie­li­śmy sie­bie na­wza­jem.

Ale tej so­boty na ze­wnątrz cze­kały same pro­fe­sjo­na­listki.

Nie, wcale nie cze­kały. Mocno na­ci­skały klamkę i na­tar­czy­wie pu­kały do drzwi. Sły­sza­łam nie­za­do­wo­lone po­mruki.

Dzi­siaj nie za­po­wia­dało się, by stali łowcy oka­zji mieli coś zna­leźć w „An­ty­kach Anny-Lisy”, po­nie­waż przed skle­pem, za­le­d­wie kilka cen­ty­me­trów od naj­niż­szego stop­nia scho­dów, stał za­par­ko­wany mały sa­mo­chód.

W Söder­ber­dze po­ja­wiła się Re­tro­szajka.

Trzy trzy­dzie­sto­latki, które miały wie­dzę na każdy te­mat, od bi­żu­te­rii se­ce­syj­nej po Smerfy. Ale naj­le­piej znały się na rze­czach re­tro. I umiały się tar­go­wać.

Przy­pusz­czal­nie już zdą­żyły od­wie­dzić ja­kiś mały pchli targ, dwie go­dziny przed tym, za­nim biedni sprze­dawcy za­częli się roz­pa­ko­wy­wać. Wy­łu­skały z pu­deł i to­reb wszystko, co miało ja­ką­kol­wiek war­tość, i po­gnały da­lej.

Te­raz zro­biły na­lot na mój sklep.

– Heej! Jaki fajny sklep!

Ich li­derka miała taki uśmiech, że każdy go od­wza­jem­niał, na­wet wbrew wła­snej woli. Mój wzrok przy­kuła piękna broszka przy­pięta do jej płasz­cza. Duży, srebrny liść. W tym cza­sie ona sama omia­tała wzro­kiem nie­bie­ski wa­zon i dwa wi­delce Fo­cus de Luxe, które miały tra­fić w ręce miej­sco­wych po­szu­ki­wa­czy oka­zji.

Jej przy­ja­ciółki opróż­niły kosz z tka­ni­nami z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Zo­sta­wiły tylko brą­zową po­szwę.

Pła­cąc, wy­dę­biły u mnie ra­bat, a ja nie wie­dzia­łam na­wet, jak to się stało. Jedna z mo­ich sta­łych klien­tek, mi­ja­jąc kosz z tek­sty­liami, wzięła do ręki brą­zową po­szwę, lecz szybko ją odło­żyła z nie­za­do­wo­loną miną.

Sztok­hol­mianki jesz­cze bar­dziej się ucie­szyły.

– Wpad­niemy w grud­niu. Bę­dziesz mieć świą­teczne sło­dy­cze?

– Mhm.

– A może za­czę­łaś już roz­pa­ko­wy­wać świą­teczne ozdoby?

Wszyst­kie trzy rów­no­cze­śnie zwró­ciły się ku ko­ta­rze wi­szą­cej w drzwiach do ma­ga­zynu. Zwę­szyły zdo­bycz. W ma­ga­zy­nie na roz­pa­ko­wa­nie cze­kały pu­dła pełne świą­tecz­nych ozdób, sta­ro­daw­nych bom­bek i świecz­ni­ków ad­wen­to­wych.

– Nie!

Pra­wie je wy­go­ni­łam ze sklepu i le­dwo zdą­ży­łam za­mknąć za nimi drzwi, a ich sa­mo­chód już ru­szył z ko­pyta, roz­bry­zgu­jąc przy tym żwir na schody.

O Re­tro­szajce krą­żyło wiele opo­wie­ści.

Pewna wła­ści­cielka sklepu z an­ty­kami o mały włos nie sprze­dała jed­nej z nich swo­jego kota, ale w ostat­niej chwili się opa­mię­tała. Inna opo­wie­działa mi, że wy­wie­siła ta­bliczkę „Za­mknięte z po­wodu po­grzebu”, a po­tem mu­siała ode­brać te­le­fon pod­czas po­chówku swo­jej matki.

„Ile kosz­tuje wa­zon w kształ­cie pa­pryki sto­jący w oknie wy­sta­wo­wym?” – usły­szała w słu­chawce.

„Aha, na po­grze­bie. A jak długo bę­dzie trwał? Aha, ale w ta­kim ra­zie, czy mo­gła­byś otwo­rzyć sklep po po­łu­dniu? Tylko na krótką chwilę?”

Stwier­dzi­łam, że i tak mia­łam szczę­ście.

Re­tro­szajka obu­dziła Kat­tis. Moja przy­ja­ciółka ze­szła do mnie na dół, na kawę w ma­ga­zy­nie, a kil­koro spo­koj­niej­szych klien­tów roz­glą­dało się w tym cza­sie po skle­pie.

– Za­dzwo­ni­łam do Kal­lego. Po­wie­dzia­łam mu, że mu­simy po­ga­dać, a on wcale nie był zdzi­wiony.

– Świet­nie. Ode­zwij się do mnie w wol­nej chwili. I mo­żesz tu prze­no­co­wać, kiedy tylko…

– Dzięki, ale wra­cam do domu.

Kalle już na nią cze­kał w pi­ka­pie. Po­ma­cha­łam do niego, a on mi od­ma­chał, lekko się przy tym uśmie­cha­jąc. Kalle, który za­wsze wcho­dził do środka z ja­kimś krze­pią­cym okrzy­kiem. I pełna ener­gii Kat­tis, która zaj­mo­wała się sto­larką i pi­sała ar­ty­kuły o wy­stroju wnętrz. Oboje się zmie­nili. Choć głów­nie Kat­tis, co uświa­do­mi­łam so­bie po­przed­niego wie­czoru.

Przy­jaź­ni­ły­śmy się z Kat­tis od trze­ciej klasy pod­sta­wówki w Sund­by­bergu.

Ja po­zo­sta­łam wierna Sum­pan, pod­czas gdy ona prze­pro­wa­dziła się do God­sta, gdy do­stała swoją pierw­szą pracę w ga­ze­cie „Nor­r­telje Tid­ning”.

Bły­ska­wicz­nie od­na­la­zła się na wsi. Prze­ma­lo­wała dom i zbu­do­wała szklar­nię. Sa­mo­dziel­nie od­no­wiła znisz­czoną zie­miankę, po czym za­peł­niła ją wła­snymi dże­mami oraz so­kami. Ukoń­czyła kurs ob­sługi piły łań­cu­cho­wej i po­zy­ski­wała ga­łę­ziówkę w oko­licz­nym le­sie.

W ka­lo­szach i kom­bi­ne­zo­nie ro­bo­czym wy­glą­dała jak dziew­czyna ze wsi bar­dziej ani­żeli wiele ko­biet miesz­ka­ją­cych w re­gio­nie Ro­sla­gen od po­ko­leń. Aż do dziś.

Nie­sforne włosy, za­zwy­czaj nie­dbale zwią­zane tym, co aku­rat znaj­do­wało się pod ręką, te­raz miały dłu­gość do ra­mion i lśniły. Za pa­znok­ciami nie było już brudu, za to ozda­biał je fran­cu­ski ma­ni­cure. Na mo­jej ka­na­pie znowu sie­działa dziew­czyna z mia­sta. Po dzie­się­cio­let­niej nie­obec­no­ści.

Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka pierw­szy raz od wielu lat czuła, że się roz­wija. Praca ją po­chła­niała. Po­świę­cała na nią także wolny czas, ale to jej nie prze­szka­dzało. Wró­ciła do in­ten­syw­nego ży­cia, do mia­sta. I od­kryła, że jej się to po­doba.

Kalle, który koń­czył pracę w pią­tek o sie­dem­na­stej i wra­cał do niej do­piero w po­nie­dzia­łek rano, nie ro­zu­miał, dla­czego Kat­tis sie­dzi przed kom­pu­te­rem przez cały week­end, szli­fuje tek­sty i wy­syła mejle do ko­le­gów. Chciał, żeby było tak jak za­wsze.

Kat­tis wes­tchnęła.

– Od­da­li­li­śmy się od sie­bie.

Cu­do­wny Kalle, który przez ostatni rok go­to­wał i przy­go­to­wy­wał lunch­boxy.

Kalle, który nie chciał zmian.

– Ty się od­da­li­łaś od Kal­lego?

– Mhm.

– Jak ma na imię?

Szyb­kie spoj­rze­nie, za­wa­ha­nie. Kat­tis wie­działa, że nie okła­mie przy­ja­ciółki, która zna ją od trze­ciej klasy pod­sta­wówki.

– Ja­kob. Jest dy­rek­to­rem ar­ty­stycz­nym.

Roz­dział 6

Obu­dził mnie strzał.

Szybko so­bie przy­po­mnia­łam, co to za dzień, i z po­wro­tem opa­dłam na łóżko. Roz­po­częło się po­lo­wa­nie na ło­sie.

Po­nie­waż Rut­ger i tak miał wy­je­chać wcze­śnie rano, zo­sta­łam na noc w Söder­ber­dze. Było do­piero wpół do ósmej i pró­bo­wa­łam jesz­cze za­snąć, lecz strzał cał­ko­wi­cie mnie wy­bu­dził. Wsta­łam, po­de­szłam do okna i pod­cią­gnę­łam ro­letę. Wiej­ska droga była pu­sta, lecz w wy­so­kiej tra­wie przy szo­pie na­prze­ciwko sklepu do­strze­głam in­nego my­śli­wego ukry­tego w li­ściach.

Ru­dego kota Ma­rianne.

Po­przed­niej je­sieni wy­bra­łam się na po­lo­wa­nie ra­zem z Rut­ge­rem.

Obu­dził mnie wcze­śnie rano, gdy za oknem wciąż pa­no­wał mrok. Sam był na no­gach od czwar­tej, jesz­cze raz spraw­dził sztu­cer i usma­żył kilka ja­jek do ka­na­pek na lunch.

W tym cza­sie, gdy ja pró­bo­wa­łam się do­bu­dzić fi­li­żanką moc­nej kawy, Rut­ger stu­dio­wał mapę ob­wo­dów ło­wiec­kich. Jakby ich nie znał. Mój chło­pak był pod­eks­cy­to­wany jak dziecko w Wi­gi­lię. I nie­sa­mo­wi­cie sek­sowny w weł­nia­nym swe­trze w ko­lo­rze mchu.

Dzień wcze­śniej by­li­śmy w Nor­r­tälje i ku­pi­li­śmy dla mnie swe­ter Helly Han­sen, spodnie my­śliw­skie i buty.

– Buty my­śliw­skie? Nie mogę pójść w ka­lo­szach?

Scep­tycz­nie przyj­rza­łam się gó­rze rze­czy, które wy­brał Rut­ger. Kilka ty­sięcy ko­ron na je­den dzień w le­sie.

– Te cien­kie, w kwiatki?

– Tak. Nie da­dzą rady? Za­łożę grube skar­pety.

Rut­ger się uśmiech­nął.

– Nie.

– Okej. Ale odłóż tę idio­tyczną czapkę. I kurtkę. Co za dziwny ma­te­riał. Prze­cież mam ano­rak.

Jego sta­no­wi­sko my­śliw­skie znaj­do­wało się na skraju lasu, za­le­d­wie ki­lo­metr od pa­łacu. Do­tar­li­śmy tam o świ­cie, idąc przez ścier­ni­sko.

Zer­ka­łam na Rut­gera, nie mo­gąc się na­dzi­wić, że ja, dziew­czyna z mia­sta, idę te­raz za rękę z męż­czy­zną nio­są­cym na ra­mie­niu strzelbę my­śliw­ską. Praw­dzi­wym męż­czy­zną, zdą­ży­łam po­my­śleć z za­do­wo­le­niem, za­nim dziew­czyna z mia­sta, którą wciąż mia­łam w so­bie, się skrzy­wiła.

Rut­ger po­pa­trzył na mnie po­dejrz­li­wie, jakby wie­dział, co so­bie wła­śnie po­my­śla­łam. Przy­sta­nął, po­pra­wił szelki ple­caka i po­ca­ło­wał mnie na środku pola.

Kiedy spoj­rza­łam w niebo, zo­ba­czy­łam klucz gęsi do złu­dze­nia przy­po­mi­na­jący serce.

Ale kilka go­dzin póź­niej moje za­ko­cha­nie nie miało już żad­nego zna­cze­nia. My­śla­łam tylko o nie­prze­ma­kal­nej kurtce z gore-texu z prze­dłu­żo­nymi ple­cami, któ­rej nie wzię­łam na po­lo­wa­nie.

Rut­gera kom­plet­nie nie wzru­szały zimno i wiatr, po­nie­waż miał na so­bie cie­płe, prak­tyczne ciu­chy. A ta jego czapka uszatka z fu­ter­kiem w środku wcale nie wy­glą­dała śmiesz­nie.

– Zimno ci?

– Nie, nie. Spoko.

Za­ci­snę­łam zęby, żeby nimi nie szczę­kać. Zgra­bia­łymi pal­cami na­pi­sa­łam SMS-a do Kat­tis, w któ­rym po­skar­ży­łam się na swoją głu­potę. Rut­ger sto­jący obok mnie po­woli uniósł sztu­cer. Wy­ce­lo­wał, a ja za­uwa­ży­łam ło­sia sto­ją­cego na polu i wie­trzą­cego trop w na­szym kie­runku.

W chwili gdy za­dzwo­niła Kat­tis, zo­ba­czy­łam, z jaką pręd­ko­ścią może się po­ru­szać łoś.

Ulot­ni­łam się do domu, kiedy na­de­szła pora lun­chu my­śli­wych. Nie mia­łam ochoty się z nimi wi­dzieć. Je­den z nich, który sie­dział nie­da­leko nas, wy­słał SMS-a Rut­ge­rowi, który oczy­wi­ście miał wy­ci­szoną ko­mórkę.

To była krótka wia­do­mość:

„Co do cho­lery???”.

W tym roku Rut­ger spy­tał mnie tro­chę z obo­wiązku, czy wy­bie­ram się z nim na po­lo­wa­nie.

– Może w przy­szłym roku. Okej?

– Ja­sne.

Usły­sza­łam ulgę w jego gło­sie.

Tego dnia mia­łam waż­niej­sze rze­czy do ro­boty. Je­dząc śnia­da­nie, co naj­mniej setny raz po­dzi­wia­łam swoją ka­wa­lerkę, która była na tyle mała, że z kuchni wi­dzia­łam sy­pial­nię i sa­lon.

Miesz­ka­nie nad daw­nym skle­pem spo­żyw­czym nie było re­mon­to­wane przez sześć­dzie­siąt lat i gdy je pierw­szy raz zo­ba­czy­łam, nie­mal bra­kło mi tchu. Kuch­nia z krzy­wymi ja­sno­sza­rymi szaf­kami, półką Redą na przy­prawy i pod­łogą w biało-zie­loną sza­chow­nicę. Ła­zienka, w któ­rej mię­towo-czarna ce­ra­mika z lat pięć­dzie­sią­tych wciąż lśniła. I sy­pial­nia z me­ta­lo­wym łóż­kiem i pra­wie stu­let­nią ta­petą.

Göran Jans­son, syn ostat­niego wła­ści­ciela sklepu spo­żyw­czego, z re­zy­gna­cją opro­wa­dzał mnie po tym miesz­ka­niu. Wszy­scy po­ten­cjalni klienci, któ­rym je po­ka­zy­wał, wi­dzieli w tym miej­scu tylko bez­na­dziejny obiekt do re­montu.

A ja zo­ba­czy­łam speł­nie­nie swo­ich ma­rzeń.

Roz­dział 7

– Nie są­dzę, że­bym kie­dy­kol­wiek była w sta­nie wy­pro­wa­dzić się ze swo­jego cu­dow­nego miesz­ka­nia – po­wie­dzia­łam do Lil­lan w dro­dze do domu Britty.

Pro­wa­dził Kjelle, jak zwy­kle tylko jedną ręką i z za­wrotną pręd­ko­ścią. Ostat­niego dnia paź­dzier­nika miał od­sta­wić swoje ame­ry­kań­skie auto do prze­cho­walni, ale o tym za­po­mniał. Lil­lan od­wró­ciła się do mnie i zdzi­wiona spoj­rzała na mnie znad opra­wek oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych.

– Ależ skar­bie! Dla­czego mia­ła­byś się wy­pro­wa­dzać?

– Cóż, Rut­ger chce, że­bym z nim za­miesz­kała. W pa­łacu. To zna­czy: na stałe.

– Daj spo­kój! Wszystko w swoim cza­sie! Prze­pro­wa­dzisz się, gdy do tego doj­rze­jesz!

– Mhm. Może. Tak, masz ra­cję.

Kjelle za­chi­cho­tał i ob­jął Lil­lan ra­mie­niem.

– Moja Lil­lan ma za­wsze ra­cję. Je­ste­śmy na miej­scu. U Britty.

Usły­sza­ły­śmy z Lil­lan „Pa, dziew­częta”, po czym ame­ry­kań­skie auto od­je­chało z głu­chym po­mru­kiem. Kjelle miał sko­czyć do Älm­sta obej­rzeć gaź­nik, który zna­lazł na Bloc­ket.

Wolno po­de­szły­śmy do domu Britty żwi­rową ścieżką oto­czoną pięk­nymi ra­ba­tami. Lil­lan za­pa­liła pa­pie­rosa i moc­niej otu­liła się je­sien­nym płasz­czem. Ja zwol­ni­łam kroku.

– Co się dzieje? – za­nie­po­ko­iła się Lil­lan.

– Ja­koś mi nie­swojo.

– Cóż, to wszystko jest tro­chę dziwne. Ale Britta miała po­czu­cie hu­moru! Pew­nie stwier­dziła, że szu­ka­nie skarbu to fajna sprawa!

– Dzięki, Lil­lan. Tak to po­trak­tuję.

Dom Britty nie był duży, lecz miał bal­kon i małą prze­szkloną we­randę. Lil­lan zga­siła pa­pie­rosa i wy­jęła klucz z kie­szeni płasz­cza.

– Pro­szę! Ty otwórz!

Do­kład­nie w chwili, gdy bra­łam od niej klucz, z klonu obok spadł czer­wony liść i wy­lą­do­wał na mo­jej gło­wie. Lil­lan zdjęła mi go z wło­sów i wzięła mnie pod rękę.

– O, pew­nie Britta nas przy­wi­tała!

Prze­krę­ca­jąc klucz w zamku, czu­łam się, jak­bym otwie­rała drzwi do przy­gody.

Kuch­nia była nie­wielka, ale za to z wi­do­kiem na ogród. Ściany miały biały ko­lor, a fronty sza­fek ja­sno­szary. W nie­któ­rych miej­scach ze ścian od­cho­dziła farba, co świad­czyło o tym, że mi­nęło wiele lat od ostat­niego ma­lo­wa­nia.

A może Britta lu­biła styl shabby chic? Uśmiech­nę­łam się na samą tę myśl.

Ja­dal­nia spra­wiała wra­że­nie przy­tul­nej. Duży stół przy­kry­wała ko­lo­rowa ce­rata. Jedno z krze­seł pa­ty­cza­ków było wy­su­nięte. Wszystko wy­glą­dało tak, jakby wła­ści­cielka domu wy­szła tylko na chwilę i miała za­raz wró­cić z po­licz­kami czer­wo­nymi od zimna. Włą­czyć ra­dio sto­jące na pa­ra­pe­cie i za­pa­rzyć kawę.

Ostat­nie po­miesz­cze­nie na par­te­rze było naj­więk­sze. Sta­nę­łam w drzwiach do sa­lonu.

– Wow!

Stały tam fo­tel „Miś” z ory­gi­na­lną nie­bie­ską ta­pi­cerką oraz pa­su­jąca do niego ława pro­jektu Stiga Lind­berga. Re­gał na książki przy dłuż­szej ze ścian za­pro­jek­to­wał Bruno Ma­ths­son, po­dob­nie jak dwa fo­tele usta­wione tuż przed nim.

Za­słony, dy­wany, ob­razy na ścia­nach… Britta urzą­dziła swój sa­lon skan­dy­naw­skimi kla­sy­kami. I in­te­re­so­wała się de­si­gnem dużo bar­dziej, niż dała to po so­bie po­znać.

– Nie­złe ziółko z tej Britty! – stwier­dzi­łam.

– Hi, hi! Wie­dzia­łam, że spodoba ci się ten sa­lon!

– Tak, jest fan­ta­styczny. Może to jest ten skarb?

– O, nie, moja droga! To by było zbyt pro­ste.

Oczy­wi­ście miała ra­cję, cho­ciaż rze­czy w tym po­koju były warte kil­ka­set ty­sięcy ko­ron. Otwo­rzy­łam usta, ale Lil­lan mnie ubie­gła.

– Nie! Nie chcę tych sprzę­tów! A Lars-Åke jest na tyle głupi, że wy­wió­złby to wszystko na śmiet­nik!

– Albo ko­muś dał?

– Na to jest za skąpy! A więc pa­łac albo śmiet­nik! Wy­bór na­leży do cie­bie!

Roz­ma­wia­li­śmy z Rut­ge­rem o tym, żeby dawny do­mek ogrod­nika, w któ­rym tylko przez je­den se­zon mie­ścił się sklep z an­ty­kami, prze­ro­bić na do­mek go­ścinny. To był pro­jekt eks­na­rze­czo­nej Rut­gera, a w rze­czy­wi­sto­ści przy­krywka dla sprze­da­wa­nia kra­dzio­nych rze­czy.

Po­my­śla­łam, że piękne me­ble Britty będą tam ide­al­nie pa­so­wać.

– Okej, we­zmę te me­ble.

– Wspa­niale! Chodź na górę!

Kiedy Lil­lan otwo­rzyła drzwi do sy­pialni Britty, od­nio­słam wra­że­nie, jak­bym prze­nio­sła się do świata Ba­śni ty­siąca i jed­nej nocy. Po­kój miał czer­wone ściany i orien­talny dy­wan, który po­kry­wał pra­wie całą pod­łogę. Złota na­rzuta mie­niła się w słońcu.

Mój wzrok przy­kuła wie­kowa skrzy­nia. Pod datą za­pi­saną ozdob­nym pi­smem zo­ba­czy­łam coś, co spra­wiło, że wstrzy­ma­łam od­dech.

Skrzy­nia miała za­mek, ale nie było w nim klu­cza.

Roz­dział 8

Za­po­mnia­łam wziąć ze sobą klucz, który zo­stał w ko­per­cie ra­zem z li­stem Britty.

Cze­ka­nie na Kjel­lego okrop­nie mi się dłu­żyło. Krą­ży­łam nie­spo­koj­nie po sa­lo­nie, pod­no­si­łam do góry ce­ra­mikę, cho­ciaż wie­dzia­łam, ja­kie znajdę tam stem­ple i znaczki. Lil­lan usia­dła i za­częła prze­glą­dać ty­go­dniki.

W końcu usły­sza­ły­śmy sil­nik V8, szybko wy­szły­śmy na ze­wnątrz i za­mknę­ły­śmy drzwi na klucz, za­nim Kjelle zdą­żył wy­siąść z sa­mo­chodu. W dro­dze do domu, do Söder­bergi, roz­ba­wiony słu­chał na­szej pod­eks­cy­to­wa­nej re­la­cji.

– Skrzy­nia ze skar­bem? A co, je­śli Britta scho­wała tam tylko swoje stare pa­mięt­niki i li­sty mi­ło­sne? He, he.

Pół go­dziny póź­niej by­li­śmy z po­wro­tem w domu Britty. Mój pi­kap usta­no­wił nowy re­kord pręd­ko­ści na krę­tych dro­gach Ro­sla­gen. Le­dwo unik­nę­łam czo­ło­wego zde­rze­nia z trak­to­rem na ostrym za­krę­cie. Trak­to­rzy­sta po­ka­zał mi środ­kowy pa­lec.

Ach ci dzi­siejsi rol­nicy. Za­cho­wują się jak miej­scowi gang­ste­rzy.

Pod­jeż­dża­jąc wą­ską szu­trówką pod dom Britty, nieco zwol­ni­łam. W oknie jed­nego z są­sied­nich bu­dyn­ków po­ru­szyła się fi­ranka, ale tym ra­zem nie spadł mi na głowę ża­den liść, gdy otwie­ra­łam drzwi. Po­czu­łam je­dy­nie zimny po­dmuch wia­tru i ucie­szy­łam się, że nie je­stem na po­lo­wa­niu na ło­sie.

Po­ko­na­łam schody trzema du­żymi su­sami. W sy­pialni Britty po­chy­li­łam się nad skrzy­nią i wło­ży­łam klucz do zamka. Pa­so­wał i oka­zało się, że Kjelle miał ra­cję. Skrzy­nia była wy­peł­niona pa­mięt­ni­kami i ka­len­da­rzami.

Ale na sa­mym wierz­chu le­żał plik kre­mo­wych ko­pert. Na jed­nej z nich, mniej­szej od po­zo­sta­łych, do­strze­głam swoje imię na­pi­sane pięk­nym, sta­ro­daw­nym cha­rak­te­rem pi­sma, nie­bie­skim atra­men­tem. Usia­dłam na dy­wa­nie i nie­zdar­nie ro­ze­rwa­łam ko­pertę

Droga Anno-Liso!

W swoim dłu­gim ży­ciu kilka razy udało mi się spo­tkać osobę, o któ­rej po­my­śla­łam, że to moja brat­nia du­sza. Tak też się stało, gdy Lil­lan za­brała mnie ze sobą na po­po­łu­dniową kawę, że­bym Cię po­znała.

I wiesz co, Anno-Liso. Po­dej­rze­wam, że Ty po­czu­łaś to samo.

Chcę, że­byś wie­działa, że te na­sze krót­kie tête-à-tête, po tym jak wszy­scy już so­bie po­szli do domu, wiele dla mnie zna­czą. Przy To­bie nie czuję się jak sta­ruszka, tylko jak Britta, dziew­czyna ze spo­żyw­czaka, która do­kład­nie tak jak Ty po­ty­kała się na tych prze­klę­tych scho­dach.

Poza tym przy­po­mi­nasz mi Maj, moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę, któ­rej bra­kuje mi od pra­wie dwu­dzie­stu lat. Śmia­ły­śmy się tak jak te­raz ja z Tobą, Anno-Liso.

Ale mimo wszystko mam dzie­więć­dzie­siąt sześć lat i czuję, że nie­ba­wem spo­tkam się z Maj. Za­czę­łam o tym ma­rzyć. Je­stem ostat­nio taka zmę­czona i prze­sy­piam więk­szość dnia. Śnię wtedy o Maj, o swo­jej mło­do­ści i męż­czyź­nie, z któ­rym mam na­dzieję się jesz­cze spo­tkać.

Kiedy czy­tasz ten list, mnie już nie ma na tym ziem­skim pa­dole. Może sie­dzę na ja­kiejś chmurce z Maj, pa­trzę na Cie­bie i chi­cho­czę ra­zem z nią, wi­dząc Twoją zdu­mioną minę. Za­sta­na­wiasz się, gdzie ukry­łam ten skarb. Czy na­prawdę ist­nieje?

Ow­szem, ist­nieje. Za­raz do­sta­niesz mapę, która po­zwoli Ci do niego do­trzeć.

W skrzyni, którą wła­śnie otwo­rzy­łaś, leży dzie­sięć ko­pert z li­stami. To moje wspo­mnie­nia. Do każ­dej de­kady do­łą­czona jest jedna wska­zówka. Po prze­czy­ta­niu dzie­się­ciu li­stów zy­skasz kom­plet wska­zó­wek, które, mam na­dzieję, po­zwolą Ci zna­leźć skarb.

Oczy­wi­ście mo­gła­bym Ci go dać bez tych wszyst­kich kom­pli­ka­cji, ale to by nie było ta­kie za­bawne, prawda? Na ile zdą­ży­łam Cię po­znać, moja nowa przy­ja­ciółko, to wy­daje mi się, że tak jak ja lu­bisz szu­kać skar­bów.

Pod­czas na­szych roz­mów głów­nie chcia­łam się do­wie­dzieć, co do tej pory zro­bi­łaś i czym się obec­nie zaj­mu­jesz, i nie opo­wia­da­łam zbyt wiele o so­bie. Te­raz po­znasz Brittę, czy tego chcesz, czy nie (hi, hi!).

Tak się cie­szę, że zdą­ży­łam na­pi­sać te li­sty, za­nim zmę­cze­nie cał­kiem nie ode­brało mi sił. Za­raz za­mknę skrzy­nię i do­pil­nuję, że­byś w od­po­wied­nim cza­sie do­stała klucz.

Twoja przy­ja­ciółka, Britta

Na ko­per­cie le­żą­cej na sa­mej gó­rze Britta na­pi­sała „Lata 30., część I”.

Nie chcia­łam roz­ry­wać ko­perty, więc ro­zej­rza­łam się po sy­pialni w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, czym mo­gła­bym ją otwo­rzyć, ale mu­sia­łam zejść na dół, do kuchni, po nóż.

Na bla­cie stała mi­ska z man­da­ryn­kami, które przy­po­mniały mi o tym, że dawno mi­nęła pora lun­chu i że od śnia­da­nia nic nie ja­dłam. Otwo­rzy­łam lo­dówkę i głodna przyj­rza­łam się opa­ko­wa­niu chleba Hönö i se­rowi grevé.

Czy w domu zmar­łej osoby obo­wią­zują do­bre ma­niery?

Głód i zdrowy roz­są­dek zwy­cię­żyły. Po­my­śla­łam, że jak­kol­wiek pa­trzeć, Britta po­wie­rzyła mi hi­sto­rię swo­jego ży­cia, więc na pewno nie mia­łaby nic prze­ciwko temu, że­bym zro­biła so­bie dwie ka­na­pki z tego, co zna­la­złam w jej lo­dówce. Zja­dłam je przy stole w ja­dalni, te­raz za­cie­nio­nej, po­nie­waż słońce się prze­su­nęło.

Za oknem stał do­mek dla pta­ków. Britta czę­sto mi o nich opo­wia­dała.

– Trzeba mieć na­siona sło­necz­nika i inne przy­smaki. Wtedy przy­la­tują gile. Zimą mnie od­wie­dzały, ale są­siadki, która tylko wie­sza im kule tłucz­czowe, już nie. Hi, hi.

W tym mo­men­cie na daszku domku dla pta­ków wy­lą­do­wała sa­motna si­korka i skon­ster­no­wana zaj­rzała do środka. Nad­cho­dzi zima i w domku nie ma je­dze­nia?

Po­my­śla­łam, że na­stęp­nym ra­zem we­zmę ze sobą ziarna. Kuli tłusz­czo­wych na­wet nie bra­łam pod uwagę.

Sie­dząc w fo­telu „Miś” z pod­ku­lo­nymi no­gami, otwo­rzy­łam ko­pertę. Trzy kartki ma­szy­no­pisu z od­ręcz­nym na­głów­kiem „Dziew­czyny ze spo­żyw­czaka” w tym sa­mym nie­bie­skim ko­lo­rze, który po­ja­wił się na ko­per­tach.

Roz­dział 9

Anno-Liso, po­tra­fisz so­bie wy­obra­zić ży­cie bez prądu i bie­żą­cej wody? Ja do­ra­sta­łam w ta­kich wa­run­kach. Do tego ciężka praca od dziecka. Moi ro­dzice mieli go­spo­dar­stwo, na któ­rym ja i moi bra­cia po­ma­ga­li­śmy. W tam­tych cza­sach to było oczy­wi­ste, że dzieci mają pra­co­wać na roli.

Moi bra­cia, Sven i Val­ter, byli uro­dzo­nymi rol­ni­kami. Star­szy, Sven, miał prze­jąć go­spo­dar­stwo. Val­ter z cza­sem zo­stał dzier­żawcą w Es­tu­nie.

Za to ja chcia­łam się stam­tąd jak naj­szyb­ciej wy­rwać.

Lu­bi­łam słu­chać włó­czę­gów, któ­rzy po­ja­wiali się u nas na po­czątku wio­sny. Ofe­ro­wa­li­śmy im ka­na­pki i noc­leg na sia­nie, za­raz po tym, jak tata kon­fi­sko­wał im za­pałki. Od­wza­jem­niali się wie­ściami ze świata i peł­nymi aneg­dot ga­wę­dziar­skimi opo­wie­ściami. Nie­któ­rzy z nich byli w Sztok­hol­mie, sto­licy znaj­du­ją­cej się za­le­d­wie dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od nas, ale w któ­rej nie był nikt, kogo zna­łam.

W Sztok­hol­mie, w wy­so­kich ka­mie­ni­cach, miesz­kało mnó­stwo lu­dzi. Wszę­dzie pa­liło się świa­tło. W oknach, na uli­cach, w wi­try­nach skle­po­wych. U nas elek­trycz­ność miała się po­ja­wić do­piero za dzie­sięć lat i na po­czątku tylko w obo­rze.

Ra­zem z braćmi sie­dzia­łam w kuchni i z za­par­tym tchem słu­cha­łam opo­wie­ści włó­czę­gów.

– Ja też chcę zo­stać włó­częgą – oświad­czy­łam pew­nego dnia i pa­mię­tam, że wszyst­kich tym roz­ba­wi­łam.

– Tak, do­brze ci idzie je­dze­nie ka­na­pek – stwier­dził Val­ter.

Uwiel­bia­łam szkołę i na­ukę.

Cho­ciaż cho­dzi­li­śmy do niej pie­szo, cztery ki­lo­me­try bez względu na po­godę, nie opu­ści­łam ani jed­nego dnia pod­czas sze­ścio­let­niej pod­sta­wówki. I mia­łam naj­lep­sze oceny w kla­sie, lep­sze od dzieci bo­ga­tych rol­ni­ków. Pew­nie cie­kawi Cię, czy chcia­łam się uczyć da­lej. W la­tach trzy­dzie­stych ubie­głego wieku dla dziew­czyny ze wsi to nie była taka pro­sta sprawa. Wie­dzia­łam, że w ten spo­sób nie uda mi się wy­rwać w świat.

Ale je­śli bar­dzo mocno się cze­goś pra­gnie i jest się zde­ter­mi­no­wa­nym, tak jak ty i ja, Anno-Liso, to w końcu po­ja­wiają się ja­kieś moż­li­wo­ści.

Je­sie­nią, gdy skoń­czy­łam pięt­na­ście lat, moi ro­dzice po­zwo­lili mi pójść na je­den se­mestr do szkoły go­spo­dyń w Nor­r­tälje. Mama nie miała już siły słu­chać mo­jego ma­ru­dze­nia. Poza tym pew­nie so­bie po­my­ślała, że z ta­kim wy­kształ­ce­niem ła­twiej mi bę­dzie so­bie zna­leźć do­brego męża.

My­ślisz, że su­szy­łam matce głowę, żeby uczyć się naj­now­szego spo­sobu kon­ser­wo­wa­nia żyw­no­ści albo że in­te­re­so­wało mnie ma­glo­wa­nie po­ścieli?

Nic z tych rze­czy!

Li­czy­łam na to, że w szkole go­spo­dyń po­znam dziew­częta, które mi po­wie­dzą, jak szu­kać pracy. Na­stęp­nej wio­sny ode­zwała się do mnie Mary. Jej ku­zynka Maj pra­co­wała jako sprze­daw­czyni w spo­żyw­czaku w Söder­ber­dze i Mary przy­szło do głowy, że może to coś dla mnie.

Maj sie­działa na scho­dach spo­żyw­czaka z ru­dym ko­tem, gdy pod­je­cha­łam tam ro­we­rem pew­nego wio­sen­nego dnia, by po­roz­ma­wiać z Bedą Jans­son o po­sa­dzie sprze­daw­czyni. To był do­kład­nie taki kot, ja­kiego te­raz mają Bir­ger i Ma­rianne. Zdaje się, że to miej­scowa rasa.

Od razu przy­pa­dły­śmy so­bie z Maj do gu­stu. Świet­nie się do­ga­dy­wa­ły­śmy!

Wszyst­kiego mnie na­uczyła. Prze­le­wa­łam do bu­te­lek mleko, które każ­dego ranka do­star­czali rol­nicy, i na ko­la­nach szo­ro­wa­łam pod­łogę w ma­ga­zy­nie. Kiedy na­de­szło lato, ro­bi­łam to tak szybko jak Maj, i cza­sami mia­ły­śmy tro­chę czasu, żeby od­po­cząć na ławce przy scho­dach i zjeść ka­na­pkę.

Co­dzien­nie bu­dzi­łam się pod­eks­cy­to­wana. Co tego dnia wy­my­ślimy z Maj? Maj była star­szą ode mnie o rok, nie­wy­soką, słodką blon­dy­neczką, lecz dwa lata pracy w skle­pie spra­wiły, że wy­da­wała się doj­rzała jak na swój wiek.

Żar­to­wała so­bie ze wszyst­kich ró­wie­śni­ków ro­bią­cych za­kupy dla swo­ich ma­tek, więc ci naj­bar­dziej nie­śmiali, wi­dząc nas na ławce, wo­leli nie za­trzy­my­wać się przy na­szym skle­pie i je­chali ro­we­rem da­lej. Ze star­szych chło­pa­ków też so­bie żar­to­wała, ale ci czę­sto od­po­wia­dali jej ja­kąś ciętą ri­po­stą i te ich roz­mowy spra­wiały, że się czer­wie­ni­łam i od­wra­ca­łam wzrok.

Maj tylko się śmiała, za­równo z nich, jak i ze mnie. Uwiel­biała żar­to­wać i cią­gle się śmiała. Wy­jąt­kiem był ten rok, gdy ży­cie jej nie oszczę­dzało.

Kiedy mia­ły­śmy chwilę wol­nego mię­dzy róż­nymi za­ję­ciami w ma­ga­zy­nie, Maj uczyła mnie tań­czyć. A w na­sze wolne śro­dowe po­po­łu­dnia ja po­ka­zy­wa­łam jej, jak się szyje. Moja na­uczy­cielka świet­nie szyła i na za­ję­ciach rę­ko­dzieła na­uczyła nas szyć spód­nice i su­kienki. Ma­te­riały ku­po­wa­ły­śmy z ra­ba­tem w na­szym skle­pie.

Tak to było w tam­tych cza­sach. W spo­żyw­czaku ku­po­wało się wszystko, od so­lo­nego śle­dzia, po tka­niny i ta­pety. Po­myśl, Anno-Liso, gdy­byś tak mo­gła cof­nąć się w cza­sie i od­wie­dzić swój sklep osiem­dzie­siąt lat temu! Wiem, że chcia­ła­byś ze sobą za­brać wszyst­kie me­ta­lowe puszki z kawą icu­kier­kami.

Praw­do­po­dob­nie by­ła­byś zdzi­wiona, ile rze­czy mie­ści się na pół­kach i w szaf­kach za ladą. To było na długo przed erą skle­pów sa­mo­ob­słu­go­wych, każdą rzecz klien­towi po­da­wali Beda i Le­onard Jans­so­no­wie lub ich syn Geo­rge, który rów­nież tam pra­co­wał.

Tak więc ku­po­wa­ły­śmy ma­te­riały oraz nici na gru­bych drew­nia­nych szpu­lach i szy­ły­śmy let­nie su­kienki, a po­tem w nich tań­czy­ły­śmy. I pró­bo­wa­ły­śmy ro­bić so­bie fry­zury, które wi­dzia­ły­śmy w ty­go­dni­kach (rany bo­skie, mu­sia­ły­śmy wy­glą­dać strasz­nie!).

Kiedy na­de­szło lato, by­ły­śmy go­towe na tańce, na które jeź­dzi­ły­śmy ro­we­rami. Do Väddö i Es­tuny oraz wszę­dzie tam, gdzie w so­bot­nie wie­czory od­by­wała się za­bawa.

– Czo­łem, chło­paki! – mó­wiła Maj, gdy już od­sta­wi­ły­śmy ro­wery, po­pra­wi­ły­śmy su­kienki i na­ło­ży­ły­śmy na usta odro­binę czer­wo­nej szminki.

– Wi­taj, piękna Maj! – od­po­wia­dał za­wsze któ­ryś z wy­ele­gan­to­wa­nych chło­pa­ków, po czym po­ry­wał do tańca moją przy­ja­ciółkę.

Cóż, mnie też za­wsze ktoś pro­sił na par­kiet! Wpraw­dzie mocno wy­ro­słam i nie umia­łam flir­to­wać, lecz nie by­łam cał­ko­wi­cie nie­po­radna po wio­śnie spę­dzo­nej w to­wa­rzy­stwie Maj. Poza tym mia­łam prze­cież pło­mien­nie rude włosy, co w oczach wielu męż­czyzn do­da­wało mi atrak­cyj­no­ści.

Prze­tań­czy­ły­śmy z Maj całe lato, ale ani ja, ani ona nie spo­ty­ka­ły­śmy się na stałe z żad­nym chło­pa­kiem. Do­piero za­czę­łam po­zna­wać świat i za­mie­rza­łam da­lej go eks­plo­ro­wać, wy­kra­cza­jąc poza to, co już od­kry­łam, czyli ta­niec, ca­ło­wa­nie i pa­le­nie pa­pie­ro­sów, za­nim za­cznę wcie­lać w ży­cie wie­dzę zdo­bytą w szkole go­spo­dyń. A Maj chciała się po pro­stu do­brze ba­wić.

Je­sie­nią da­lej miło spę­dza­ły­śmy czas, cho­dząc na wciąż or­ga­ni­zo­wane tańce. Cie­szy­ły­śmy się wtedy ogromną po­pu­lar­no­ścią i gdy w grud­niu Le­onard Jans­son za­czął marsz­czyć czoło na wi­dok li­stów, które do nas przy­cho­dziły, ro­bi­ły­śmy nie­winne miny. Li­sto­nosz przy­niósł wię­cej kar­tek świą­tecz­nych za­adre­so­wa­nych do Maj i do mnie niż do ca­łej ro­dziny Jans­so­nów. Na więk­szo­ści z nich pod ży­cze­niami był pod­pi­sany ten sam męż­czy­zna, a na czę­ści z nich ta­jem­ni­czy „Przy­ja­ciel”.

Jak przy­stało na od­kryw­czy­nię, za­czę­łam pi­sać pa­mięt­nik i prze­le­wać na pa­pier wszyst­kie ży­ciowe zwroty ak­cji. Pierw­sze zda­nie na­pi­sa­łam pierw­szego stycz­nia ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego pią­tego roku i od tam­tej pory pi­sa­łam co­dzien­nie po kilka zdań.

Pa­mięt­niki do­brze mi do tego słu­żyły. Pod­czas lek­tury wró­ciły za­po­mniane przeze mnie osoby i wy­da­rze­nia, lecz pew­nych frag­men­tów nie mu­sia­łam czy­tać, po­nie­waż do­sko­nale to pa­mię­ta­łam.

Tam­tego kwiet­nio­wego dnia w ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym pią­tym roku na­pi­sa­łam tak:

„Dzi­siaj w skle­pie po­ja­wił się młody hra­bia Wal­de­mar Sche­ede i ku­pił pa­pie­rosy! Przy­je­chał do Söder­bergi no­wym sa­mo­cho­dem. Był bar­dzo grzeczny i miły. «Może chce się pa­nienka wy­brać na prze­jażdżkę?» – za­żar­to­wał so­bie hra­bia, wi­dząc, że przy­glą­dam się autu. Jego pro­po­zy­cja kom­plet­nie mnie za­sko­czyła. Wi­dząc moją re­ak­cję, za­śmiał się dość gło­śno, a po­zo­stali klienci za­częli się na nas ga­pić. Kiedy od­je­chał, Maj ostrze­gła mnie przed nim, twier­dząc, że hra­bia Wal­de­mar to flir­ciarz. I pew­nie miała ra­cję! Ale ja wciąż sły­szę ten jego śmiech. Taki cie­pły i… Ech, co się ze mną dzieje? Roz­my­ślam o śmie­chu hra­biego… Pora spać, ju­tro czeka mnie długi dzień!”.

Cóż, roz­my­śla­nie o mło­dym hra­bim Wal­de­ma­rze rze­czy­wi­ście nie było roz­sądne i do­pro­wa­dziło do tego, że ru­szy­łam z nim w po­dróż mo­jego ży­cia.

Roz­dział 10

Pod­sko­czy­łam na dźwięk ko­mórki.

Na ze­wnątrz za­padł zmrok i zro­biło się późno. Rut­ger chciał wie­dzieć, gdzie się po­dziewa jego dziew­czyna. Mil­czał, gdy opo­wia­da­łam mu o wspo­mnie­niach Britty i o tym, że mają mi po­móc w zna­le­zie­niu skarbu.

Po­tem przy­zna­łam się do tego, że zaj­rza­łam do lo­dówki Britty, zro­bi­łam so­bie dwie ka­na­pki i po­czu­łam się oskar­żona o kra­dzież przez głodną si­korkę. Wtedy usły­sza­łam ten jego gło­śny, cie­pły śmiech. Śmiech, który za każ­dym ra­zem spra­wiał, że za­le­wała mnie fala mi­ło­ści, śmiech, na który od razu zwró­ci­łam uwagę, gdy tylko po­zna­łam Rut­gera.

Wciąż sie­dzia­łam z li­stami Britty w ręku, wpa­tru­jąc się w ostat­nie li­nijki jej pierw­szej wia­do­mo­ści. W tej za­pie­ra­ją­cej dech w pier­siach chwili prze­szłość spo­tkała się z te­raź­niej­szo­ścią, ży­cie Britty z moim.

O co tak na­prawdę cho­dziło Brit­cie z tym po­szu­ki­wa­niem skarbu?

Nie­chęt­nie odło­ży­łam ko­pertę i za­mknę­łam skrzy­nię. Nie się­gnę­łam po na­stępny list, po­nie­waż Rut­ger cze­kał na mnie z pyszną ko­la­cją.

Kiedy wje­cha­łam na dzie­dzi­niec, pod­szedł do mo­jego auta i dał mi szyb­kiego bu­ziaka, po czym chwy­cił mnie za rękę i po­cią­gnął za sobą. Ale nie do kuchni, tylko do sto­doły.

Zie­mie Sol­sta­holm były dzier­ża­wione od kil­ku­dzie­się­ciu lat, a bu­dynki rol­ni­cze stały pu­ste. Wy­ją­tek sta­no­wiła sto­doła, w któ­rej znaj­do­wały się trak­tor ogro­dowy, od­śnie­żarka oraz inne ma­szyny. I cią­gnik Rut­gera, duży, czer­wony nuf­field z po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych.