Ryzykowna podróż. Tajemne bractwo pana Benedykta, tom 2 - Trenton Lee Stewart - ebook

Ryzykowna podróż. Tajemne bractwo pana Benedykta, tom 2 ebook

Trenton Lee Stewart

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tajemne bractwo pana Benedykta staje przed nowym wyzwaniem. Reynie, Kate, Tyczka i Constance ponownie się spotykają i zostają zmuszeni do podjęcia niespodziewanej akcji — muszą odnaleźć pana Benedykta, a maja na to tylko tydzień. Wygląda na to, że pan Benedykt wpadł w pułapkę przygotowaną przez jego złego bliźniaka, pana Kurtyna. Czy dzieciom uda się pomóc swojemu opiekunowi? Czy zdążą na czas?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 432

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytrynowe listy i kluczowe rozczarowania

Wsłoneczny wrześniowy poranek, kiedy większość dzieci w jego wieku siedziała w szkole i przejmowała się ułamkami zwykłymi i dziesiętnymi, Reynie Muldoon szedł piaszczystą drogą. Wyglądał przeciętnie – miał przeciętne brązowe włosy i oczy, przeciętnie długie nogi, nos przeciętnie oddalony od uszu i tak dalej – a do tego był całkiem sam. Nie licząc sokoła szybującego wysoko nad nim i kilku wojaków trzymających się w cieniu po obu stronach drogi, Reynie był jedynym żywym stworzeniem w okolicy.

Postronny obserwator mógłby uznać, że Reynie zgubił się gdzieś daleko od domu, i rzeczywiście obserwator ten miałby w połowie rację. Reynie przynajmniej potrafił się z tego śmiać, ponieważ właśnie stwierdził, że swoją obecną sytuację mógłby opisać wyłącznie w połówkach: znajdował się o pół dnia drogi od przedmieść Stonetown, gdzie mieszkał, pół kilometra od najbliższego małego miasta i – według mężczyzny, który dał mu wskazówki – jeszcze pół kilometra do celu. A co najważniejsze – minęło pół roku, odkąd ostatni raz widział trójkę swoich najlepszych przyjaciół.

Reynie zmrużył oczy, oślepiony słońcem. Niedaleko przed nim piaszczysta droga prowadziła na strome wzgórze, jak zapowiedział mężczyzna z miasta. Za wzgórzem Reynie miał znaleźć farmę, a na farmie – Kate Wetherall.

Przyspieszył, wzbijając pył. Pomyśleć, że za chwilę zobaczy Kate! I Tyczkę Washingtona – Tyczka zjawi się tu jeszcze dziś! A jutro wszyscy pojadą do Stonetown, żeby zobaczyć się z… no, z Constance Contraire, ale to też dobrze. Nawet myśl o Constance obrażającej go rymowanym dwuwierszem sprawiała Reyniemu radość. Może i Constance była bezczelną młodą geniuszką, ale należała do nielicznej grupy osób, które Reynie nazwałby prawdziwymi przyjaciółmi. Traktował Constance, Kate i Tyczkę jak rodzinę. Nieważne, że poznał ich dopiero przed rokiem. Ich przyjaźń zrodziła się w niezwykłych okolicznościach.

Reynie puścił się biegiem.

Kilka minut później stał na szczycie wzgórza, opierał ręce na kolanach i dyszał jak szczeniak, pokonany przez własny entuzjazm. Musiał zaśmiać się z samego siebie. Kate pewnie przebiegłaby całą drogę z miasta bez najmniejszego wysiłku (prawdopodobnie mogłaby to zrobić nawet na rękach), ale nie on. Talenty Reyniego nie mieściły się w sferze fizycznej – pod tym względem również był przeciętny – dlatego teraz ocierał pot z czoła i sapał, lustrując farmę przed sobą.

A więc tu mieszkała Kate. Reynie zobaczył skromny dom i stodołę, oba budynki świeżo odmalowane, starą ciężarówkę, biały kurnik, zagrodę, po której kręciły się kozy i owce, a za nią rozległe, pofałdowane pastwiska. Po drugiej stronie ścieżki znajdował się sad. Na kilku drzewach rosły soczyste czerwone jabłka, choć większość owoców była niedojrzała i ledwie widoczna. Farma wciąż wymaga wiele pracy, napisała Kate w jednym z listów. I to prawie wszystko, co napisała – jej listów nie dało się nazwać wylewnymi, ale zawsze utrzymywała je w wesołym tonie. Właściwie nawet zbyt wesołym. Czasami Reynie miał wrażenie, że on jedyny tęskni za przyjaciółmi.

Kiedy Reynie ruszył w dół wzgórza, rozległy się dźwięki dzwonu. Rozejrzał się po okolicy w nadziei, że znajdzie Kate, jednak ujrzał tylko kozy i owce wychodzące z zagrody – widocznie ktoś zostawił otwartą furtkę, by mogły wyjść na wypas. Nagle Reynie przystanął zaskoczony. Mógłby przysiąc, że ostatnia koza, która opuściła zagrodę, obróciła się i zamknęła za sobą furtkę.

Zmarszczył brwi. Sumienna koza to nie pierwsza niezwykła rzecz, jaką widział tego ranka. Przypomniało mu się coś innego, coś ciekawego, nad czym przez swój entuzjazm do tej pory się nie zastanowił. Zasłonił oczy i spojrzał w niebo. Dosyć nisko nad nim krążył sokół, którego zauważył wcześniej. Zdołał dostrzec ubarwienie na głowie ptaka, jakby czarną czapkę i długie czarne bokobrody. Zakładał, że nie wie dużo o ptakach (choć w rzeczywistości wiedział więcej niż większość ludzi), ale był prawie pewny, że to sokół wędrowny, a w tym regionie i o tej porze roku sokoły wędrowne to prawdziwa rzadkość.

Reynie się uśmiechnął i popędził na dół. Działo się coś dziwnego, a on nie mógł się doczekać, aż odkryje co.

Stodoła leżała bliżej niż dom, więc Reynie podszedł najpierw do niej i wetknął głowę przez otwarte drzwi, na wypadek gdyby miał tam znaleźć Kate. Potrzebował chwili, żeby przyzwyczaić wzrok do względnej ciemności, ale kiedy już mu się to udało, jego oczom ukazał się wymarzony widok.

Ujrzał znajomy blond kucyk, szerokie ramiona, czerwone wiadro. Znalazł Kate, co do tego nie miał wątpliwości. Stała tyłem do niego z rękami na biodrach i patrzyła na przeciwległą ścianę. Rozważył, czy się do niej nie podkraść, lecz prędko porzucił tę myśl. To chyba bardzo zły pomysł podkradać się do Kate. Tak czy owak, nie chciał jej przeszkadzać. Wciąż wpatrywała się w coś przed sobą, najwyraźniej bardzo skupiona. Reynie, który niczego na ścianie nie dostrzegł, podejrzewał, że koncentrowała się na czymś wewnątrz. Może zastanawiała się, jakie użyteczne narzędzie powinna dorzucić do swojego wiadra.

Nagle Kate złożyła się wpół i zaczęła kaszleć. Potem pluć. A potem okropnie charczeć. Czy ona się dławiła? Reynie już chciał rzucić się do pomocy, kiedy Kate krzyknęła z frustracji i tupnęła nogą.

– Tylko nie to! – jęknęła i się wyprostowała, a potem odwróciła głowę i dostrzegła przyjaciela w drzwiach stodoły.

– Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, ale coś czuję, że to zabawne – powiedział.

– Reynie!

Kate pobiegła do przyjaciela. Jej błękitne oczy lśniły z radości. Reynie rozpostarł ramiona i natychmiast pożałował. Energiczne powitanie Kate przypominało raczej atak futbolistki niż uścisk koleżanki, i kiedy oboje z łoskotem upadli na ziemię, Reyniemu zabrakło tchu.

– Dopiero przyjechałeś? – spytała z przejęciem, podnosząc się na kolana. – Gdzie pani Perumal i jej matka? I co tak długo? Miałeś tu być wczoraj. Specjalnie sprawdziłam w liście dwa razy.

Reynie wciąż czuł panikę, która zawsze towarzyszy człowiekowi, kiedy coś pozbawi go tchu, mimo to próbował się uśmiechnąć – a właściwie zrobić jakąkolwiek minę, dzięki której nie wyglądałby jak ryba wyrzucona na brzeg – jednak mógł tylko ruszać ustami, niezdolny wydać żadnego dźwięku.

– Reynie, ty oniemiałeś! – zaśmiała się Kate. Poderwała go na nogi i brutalnie otrzepała. – Wiem, ja też jestem podekscytowana. I to nie tylko wielką niespodzianką pana Benedykta. Po prostu cieszę się na wasz przyjazd! Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka byłam zawiedziona wczoraj wieczorem, kiedy się nie pojawiliście.

Reynie zaczerpnął tchu i odsunął się od Kate.

– Nie ty jedna. Zepsuł nam się samochód i musieli holować nas do miasta. Spaliśmy w motelu.

– W motelu?! – zawołała Kate. – Gdybyśmy wiedzieli, przyjechalibyśmy po was ciężarówką!

– Przepraszam, zadzwoniłbym, ale nie masz telefonu…

Kate jęknęła.

– Arkady i jego zasady! Wiesz, że go kocham, ale czasem tak bezsensownie się upiera…

– W każdym razie – ciągnął Reynie ze śmiechem – nie mogłem czekać, aż naprawią samochód, więc poprosiłem ammę o pozwolenie – Reynie nazywał „ammą” panią Perumal, swoją byłą nauczycielkę, która niedawno go adoptowała – i mechanika o wskazówki, i oto jestem. Amma i Pati zjawią się, jak tylko auto będzie na chodzie.

Kate złapała Reyniego za ramię ze zmartwioną miną (nietypową dla niej, bo nie należała do tych, co się zamartwiają).

– Auto jest wystarczająco duże, żeby pomieścić naszą trójkę? To znaczy z panią Perumal, jej matką i całym bagażem. Rodzice Tyczki też przyjeżdżają, a ich auto jest maleńkie. Nie wyobrażam sobie, że jedno z nas ma spędzić sześć godzin z dala od pozostałej dwójki. Nie po tym, jak spędziliśmy z dala od siebie sześć miesięcy!

– Wynajęliśmy kombi, będzie mnóstwo miejsca. A teraz słuchaj. – Wyciągnął rękę, by uciszyć Kate, która znów chciała się odezwać. – Zanim odejdziemy za daleko od tematu: powiesz mi, co robiłaś przed chwilą? Ostatni raz słyszałem taki dźwięk, kiedy kot z sierocińca połknął kłaczek.

– A, tamto? – Kate wzruszyła ramionami. – Uczę się zwracać połknięte rzeczy, ale to zaskakująco trudne. – Widząc przerażenie w oczach Reyniego, pospieszyła z wyjaśnieniami: – To stara sztuczka iluzjonistów. Houdini i reszta to potrafili. Połykali wytrych czy coś tam, a potem uruchamiali mięśnie gardła, żeby ten przedmiot zwrócić. Trzeba ćwiczyć ze sznurkiem przywiązanym do tego przedmiotu, który połykasz, żeby móc go wyciągnąć. Od tego zaczynałam, ale potem uznałam, że dam radę bez sznurka. Jak na razie mi się nie udało.

– A więc miałem rację: to jest zabawne. Ale chyba też niebezpieczne?

Kate ściągnęła usta i się zastanowiła. Najwyraźniej ta myśl do tej pory nie przyszła jej do głowy. Raczej nie przejmowała się niebezpieczeństwem.

– Chyba rzeczywiście nie jest to najbezpieczniejsza rzecz na świecie – przyznała i poważnym tonem dodała: – Ty lepiej nie próbuj.

Reynie się roześmiał (bo za żadne skarby nie podjąłby takiej próby), a potem równie poważnym tonem odparł:

– Dobrze, Kate, obiecuję, że nigdy nie połknę… co ty tam chciałaś połknąć?

Kate przewróciła oczami i zbyła pytanie machnięciem ręki.

– Nie chcę o tym rozmawiać.

– Ej, a co się z tym stanie? – Reynie znów się przeraził. – Skoro nie dałaś rady…

– Nie chcę o tym rozmawiać – powtórzyła ostro.

* * *

I tak mieli mnóstwo innych rzeczy do obgadania. Kate chciała oprowadzić Reyniego po farmie, ale też rozpaczliwie pragnęła usłyszeć, jaką niespodziankę jego zdaniem szykuje dla nich pan Benedykt. Minął dokładnie rok, odkąd zwerbował ich czwórkę do ważnej misji – misji, którą wykonać mogły tylko najbardziej niezwykłe dzieci – a teraz, w rocznicę ich pierwszego spotkania, zaplanował zjazd w swoim domu w Stonetown. W jednym z listów wyjaśnił: „Czeka tu niespodzianka, która – mam nadzieję – ucieszy Was wszystkich, niespodzianka, która niedostatecznie wyraża moją wdzięczność, nie wspominając o wielkim, dozgonnym uczuciu, jakim Was darzę, a mimo to wydaje mi się odpowiednia…”. Jeszcze przez jakiś czas rozwodził się nad tym, jak bardzo docenia wyjątkowe cechy dzieci i jak bardzo nie może doczekać się spotkania. Kate z zadowoleniem przebiegła list wzrokiem i go odłożyła. Reynie przeczytał go kilkanaście razy i nauczył się go na pamięć.

– Zapamiętałeś cały list? – zdziwiła się Kate, prowadząc przyjaciela po drabinie, żeby pokazać mu stryszek na siano. – Zaczynasz gadać jak Tyczka.

– Tyczka musiałby przeczytać list tylko raz – zauważył Reynie, zresztą całkowicie zgodnie z prawdą, ale chciał odwrócić uwagę od siebie.

Tak naprawdę Reynie zapamiętał wszystkie listy, które otrzymał przez ostatnie pół roku, nie tylko te od pana Benedykta, ale także krótkie liściki od Kate, nudnawe, acz szczegółowe sprawozdania od Tyczki, a nawet dziwaczne wierszyki wysyłane przez Constance razem z interesującym guzikiem, kłębkiem kurzu czy skrawkiem papieru, które akurat wpadły jej w oko w drodze po znaczek. Reynie był dość mocno zawstydzony, że tak kurczowo uczepił się każdego słowa od pozostałych, choć żadne z nich nie wspomniało nic o tym, żeby za nim tęsknili.

– A skoro o Tyczce mowa… Pisał do ciebie ostatnio? – zapytała Kate, wciągając Reyniego przez klapę na stryszek. – Mówi, że wy dwaj piszecie do siebie częściej niż on i ja. Że ty zadajesz sobie trud i odpowiadasz na jego pytania, w przeciwieństwie do niektórych. Chyba nie do końca rozumie moją sytuację. Proszę, oto stryszek na siano.

Reynie się rozejrzał. Ten stryszek przypominał każdy inny – choć Reynie musiał przyznać, że widywał je tylko na zdjęciach i w filmach – jednak Kate wydawała się tak niezmiernie dumna, że pokiwał głową z aprobatą, zanim rzucił:

– Czego Tyczka nie rozumie? To znaczy w kwestii twojej sytuacji.

Kate otworzyła drzwi wychodzące na zagrodę dla zwierząt.

– No, po pierwsze: jestem strasznie zajęta, bo chodzę do szkoły i próbuję doprowadzić gospodarstwo do porządku. Arkady często wyjeżdża na misje, a ja muszę pomagać, wiesz.

Reynie wiedział. Arkady był ojcem Kate, a także tajnym agentem. Aczkolwiek jeszcze do niedawna nie zdawali sobie z tego sprawy – nawet ona. Miała zaledwie dwa latka, kiedy Arkady został schwytany podczas misji, stracił pamięć i nie wrócił. Ponieważ jej matka nie żyła, a ojciec ją porzucił (przynajmniej tak się wszystkim wydawało), Kate trafiła do sierocińca, z którego ostatecznie uciekła do cyrku. Arkady natomiast uciekł porywaczom i zaczął pracować dla pana Benedykta. Dopiero gdy dzięki niemu się odnaleźli – w tym miesiącu od tego czasu mijał dokładnie rok – Kate i Arkady odkryli prawdę.

– Gospodarstwo naprawdę się posypało przez te wszystkie lata – tłumaczyła Kate. – Pracy jest tyle, że mam co robić dwadzieścia cztery godziny na dobę. Oczywiście dla mnie to nie problem. Najtrudniej mi usiedzieć spokojnie na tyle długo, żeby napisać dobry list. Tyczka powinien to wiedzieć, prawda?

– Pewnie powinien – zgodził się Reynie.

Podszedł do drzwi, gdzie Kate wyciągała coś z wiadra (zauważył, że dorobiło się klapki) i wkładała to do ust. To był jakiś gwizdek. Ponownie sięgnęła do wiadra.

– Ale prawdziwy problem z pisaniem listów polega na tym – kontynuowała z gwizdkiem w ustach, naciągając na dłoń grubą skórzaną rękawicę – że rząd czyta całą moją korespondencję. Jestem córką najlepszego agenta, rozumiesz. Muszą być pewni, że nie zdradzam żadnych tajemnic. Nie dość, że całą naszą misję utajniono, a przecież zasłużyliśmy na sławę za to, co zrobiliśmy, to jeszcze nie mogę pisać prywatnych listów do moich najlepszych przyjaciół. To oburzające!

Jakby chcąc zademonstrować swoje oburzenie, Kate nadęła policzki i mocno dmuchnęła w gwizdek, a ten pisnął jak czajnik.

– Czy to służy do tego, co myślę? – spytał Reynie.

– Pewnie tak, skoro prawie nigdy się nie mylisz – odparła. – Ale szczerze, nie sądzisz, że Tyczka niesłusznie robi mi wyrzuty, że tak mało piszę?

Postanowił być szczery.

– Muszę przyznać, że mam podobne odczucia, nie tylko co do twoich listów, ale co do wszystkich. Nikt tak naprawdę nie wspomniał o… o… Zaczynałem myśleć, że ja jedyny, no wiesz…

Kate spojrzała na niego z ukosa.

– Reynardzie Muldoonie! Nigdy bym nie pomyślała, że ty, akurat ty… – Pokręciła głową. – Nie każdy ma twój dar elokwencji, Reynie. Nie masz pojęcia, jak za wami tęskniłam. Tęskniłam nawet za Constance, na litość boską!

Reynie się uśmiechnął. Właśnie to mu się marzyło. Zjawił się tu zaledwie pięć minut temu, a już czuł się sto razy lepiej.

– Ach, oto i ona! – ucieszyła się Kate i wyciągnęła rękę do góry.

Chwilę później zmaterializowała się przed nimi chmura skrzydeł i szponów. Reynie odskoczył do tyłu. Sokół usiadł na długiej skórzanej rękawicy Kate. Teraz przechylał głowę na boki i uważnie im się przyglądał.

– Reynie, to jest Jejka.

– Jejka?

– Skrót od Jej Królewska Wysokość. No wiesz, bo jest królową wszystkich ptaków.

– Rozumiem. Oczywiście. Królową wszystkich ptaków.

– Nie patrz tak na mnie! To świetne imię, nieważne, czy ci się podoba, czy nie. Czy to nie świetne imię, Jejko? – Ze szczelnej torebki, którą trzymała w wiadrze, Kate wyjęła kawałek mięsa i dała sokolicy. Nakazała Reyniemu pogłaskać pióra ptaszki (Reynie nerwowo wykonał polecenie), a potem pozwoliła jej odlecieć. – Arkady dał mi ją na urodziny. Wystarczyły tylko dziesiątki aluzji i miesiąc błagań. Od tego czasu ją trenuję. Jest bardzo mądra. – Kate zniżyła głos, jakby Jejka, która już oddaliła się na sto metrów, mogła podsłuchać: – Co, tak między nami, jest rzadkie u ptaków drapieżnych. Oczywiście jej tego nie powiem.

Reynie obserwował, jak sokolica szybuje nad farmą. To tak bardzo w stylu Kate Wetherall – pokazać coś spektakularnego, a zachowywać się jak gdyby nigdy nic.

– Myślałem, że na sokoła trzeba mieć licencję – zauważył – i przejść specjalne szkolenie, które trwa kilka lat.

– Och tak – potwierdziła Kate, wrzucając rękawicę z powrotem do wiadra. – Przeszłam je, kiedy byłam w cyrku. Jeden z treserów był sokolnikiem i przyjął mnie na uczennicę. Nauczył mnie przeróżnych rzeczy… ale możemy pogadać o tym później. – Zbyła temat niecierpliwym machnięciem ręki. – Miałeś powiedzieć mi o Tyczce. Pisał do ciebie ostatnio?

Reynie wyciągnął z kieszeni plik złożonych kartek.

– Właściwie… przysłał mi to kilka dni temu. To sprawozdanie z naszej misji, dla potomności, jak twierdzi, o ile misja kiedykolwiek zostanie odtajniona. Powiedział, że mogę ci pokazać. Prosi nas o opinię.

– To znaczy, że spisał wszystko, co się wydarzyło? Takie jakby opowiadanie?

– No… coś w tym stylu.

Reynie rozłożył kartki i podał je Kate, która natychmiast usiadła na sianie i zaczęła czytać. List liczył pięć kartek zapisanych z obu stron maleńkim, ściśniętym pismem, a sam tytuł był prawie tak długi jak jeden liścik Kate. Brzmiał tak:

 

Zwycięstwo Tajemnego Bractwa Pana Benedykta nad Potworną Maszyną Wymiatającą Mózgi zwaną Szeptaczem (i jej wynalazcą, Opadem Kurtynem, który okazał się zaginionym bratem bliźniakiem pana Nicholasa Benedykta,na cześć którego nazwano Bractwo): Sprawozdanie

 

– Ja cię kręcę! – zawołała Kate.

– Tytuł? – rzucił Reynie.

Przytaknęła i czytała dalej:

 

Czytelniku, Czytelniczko – jeśli nie wiesz o udaremnionym planie pana Kurtyna, który chciał przejąć władzę nad światem za pomocą Szeptacza wymazującego wspomnienia, z tego sprawozdania wszystkiego się dowiesz.

Historia zaczęła się od utworzenia Tajemnego Bractwa Pana Benedykta. W wyniku serii testów ustalono, że George „Tyczka” Washington (autor niniejszego sprawozdania), Reynard Muldoon (obecnie Reynard Muldoon Perumal, ponieważ został adoptowany), Kate Wetherall i Constance Contraire są wystarczająco uzdolnieni, aby uczęszczać do Wyjątkowego Instytutu Geniuszu i Ogólnego Rozwoju (w skrócie WIGOR) i działać w charakterze tajnych agentów pana Benedykta. W wyżej wspomnianym Instytucie dzieci odkryły wiele niepokojących rzeczy. Następnie wyłączyły Szeptacza, choć pana Kurtyna i jego najbliższych asystentów (tak zwanych Wykonawców) niestety nie udało się schwytać. Ale widzę, że już doszedłem do końca. Pozwól, że wrócę do początku i odpowiednio przedstawię bieg wydarzeń…

 

I tak ciągnął, przeskakiwał do tyłu i na boki, krążył, próbując dokładnie podsumować przygody Bractwa. Na przykład cały jeden akapit poświęcił na wyjaśnienie etymologii słowa „przerażony”, inny – na opis osobliwego poczucia izolacji, które może wystąpić na wyspach (w przeciwieństwie do półwyspów), a jeszcze inny – na rozważania na temat okrutnych kar w szkołach. Kate zapadła się w sobie, jeszcze zanim dotarła na drugą stronę. Z westchnieniem przeszła na ostatnią i przeczytała podsumowujące zdanie: „Oto koniec sprawozdania”. Wstała i spojrzała na Reyniego.

– Hmm… On tak cały czas?

– Obawiam się, że tak.

– Ale jak on to zrobił, że najbardziej ekscytujące, niebezpieczne i najważniejsze wydarzenie w jego życiu, w czyimkolwiek życiu, brzmi tak… tak…

– Tak nudno? – podsunął Reynie.

Kate klapnęła z powrotem na siano i zachichotała.

– Och, nie mogę się doczekać, aż go zobaczę!

– Ale nie dokuczaj mu za bardzo. Może i powoli się otwiera, ale nadal jest wrażliwy, wiesz.

– Na pewno go przytulę, zanim zacznę się z nim droczyć – obiecała Kate.

Reynie się wzdrygnął. Uścisk przyjaciółki może zaboleć Tyczkę bardziej niż jej docinki.

– No, dosyć leżenia – stwierdziła Kate po trzech sekundach i poderwała się na równe nogi. – Nie skomentujesz mojego wiadra?

– Miałem zamiar. Widzę, że wprowadziłaś pewne modyfikacje.

Kate prędko mu pokazała. Zmyślna klapka otwierała się łatwo, ale zamykała szczelnie, więc rzeczy nie wypadały z wiadra, jak to się kiedyś zdarzało. Co więcej, w środku zamontowano kilka kieszonek na zatrzaski, zapięcia i zamki, dzięki czemu wszystko trzymało się w wyznaczonym miejscu. Lina leżała zwinięta na dnie jak zawsze, schowana pod kieszonkami.

– Robi wrażenie – skomentował Reynie, lustrując ukryty zatrzask, dzięki któremu klapka odskakiwała.

Kate się uśmiechnęła.

– Arkady zaprojektował klapkę. Wytknął mi, że pas na narzędzia byłby bardziej praktyczny niż wiadro, ale wyjaśniłam, że na pasie nie da się stanąć …

– Ani napełnić go wodą i zrzucić na ludzi, którzy cię ścigają – powiedział Reynie, nawiązując do ucieczki Kate przed Jacksonem i Jillson, najgorszymi Wykonawcami pana Kurtyna, którzy dręczyli dzieci w Instytucie.

– Właśnie! Arkady przyznał mi rację i zaproponował, że ulepszy wiadro. Zobacz. – Stanęła na zamkniętej klapce. – Już nie muszę go opróżniać i obracać. Oszczędzam czas.

Trudno było wyobrazić sobie, że Kate może robić coś jeszcze szybciej, ale Reynie pokiwał głową.

– A co tam trzymasz? Oprócz przekąsek dla sokolicy i gwizdków.

Kate pokazała Reyniemu zawartość wiadra kieszonka po kieszonce. Na szczęście, relacjonowała, Arkady odzyskał część rzeczy, które musiała zostawić w Instytucie – lunetę (zamaskowaną jako kalejdoskop), scyzoryk, magnes w kształcie podkowy, latarkę – a zgubione bądź zniszczone przedmioty, takie jak proca, kulki, przezroczysta żyłka wędkarska, supermocny klej czy długopis z lampką, zastąpiła nowymi. Niedawno dorzuciła jeszcze cienki pędzelek i butelkę soku z cytryny.

– Musiałam zaczekać, żeby powiedzieć ci o tym osobiście – oznajmiła z psotnym uśmiechem. – Znasz sztuczkę z sokiem z cytryny, prawda? Od tej pory będę nim pisać tajne wiadomości, a te wścibskie krety z rządu ich nie zobaczą. Wystarczy przytrzymać papier nad świeczką i słowa się pojawią.

Reynie zachichotał. Znał sztuczkę z sokiem z cytryny, ale nigdy nie miał okazji z niej skorzystać.

– A co trzymasz w ostatniej kieszonce? – Wskazał jedyną, której Kate nie otworzyła.

– Och, tylko to – rzuciła nieco posępnie i wyciągnęła pęk co najmniej dwóch tuzinów kluczy we wszystkich kształtach i rozmiarach. – Klucze do domu. Kluczyki do ciężarówki. Klucze do stodoły, do kurnika, do wszystkich bram, szafek i szop, do wyboru, do koloru. Arkady wierzy w zabezpieczenia. – Westchnęła i schowała swoją kolekcję.

– Co się stało? – spytał Reynie.

– Nic takiego – odparła. – A przynajmniej nic poważnego. I chyba w tym problem. Kocham to gospodarstwo, wiesz, i cieszę się, że tu jestem. Ale czasami trochę się nudzę. Po wszystkich naszych ekscytujących przygodach i ważnych dokonaniach… No, od tego czasu życie wydaje się zwyczajne. Byliśmy tajnymi agentami, Reynie! – Na te słowa oczy Kate zaświeciły jak dawniej. A potem zaśmiała się sama z siebie. – Trochę trudno ekscytować się kluczami do piwnicy. Tylko o to mi chodzi.

– Mam tak samo – przyznał Reynie. – Odkąd pani Perumal mnie adoptowała, wszystko świetnie się układa, a mimo to nadal cały czas czuję niepokój, jakbym miał coś ważnego do zrobienia, ale nie wiedział co.

– Naprawdę?

Przyjaciele spojrzeli po sobie. W tym spojrzeniu zawarli wszystko to, co ich łączyło: zagrożenia, trudy i sukcesy wspólnych misji, rzecz jasna, ale także wiedzę, równie odizolowującą w samotności, jak ekscytującą w grupie, że rozumieli rzeczy, których nie rozumiał nikt, rzeczy, o których mogli rozmawiać wyłącznie między sobą.

– To pewnie zwykłe rozczarowanie – stwierdziła w końcu Kate. Podeszła do rogu pomieszczenia. – W każdym razie nie jest tak źle. Robię, co w mojej mocy, żeby się nie nudzić.

To powiedziawszy, podskoczyła wysoko i pociągnęła za sznurek zwisający z krokwi. W podłodze otwarła się klapa, a Kate pomachała figlarnie, wpadła do dziury i zniknęła. Reynie usłyszał, jak z hukiem ląduje na ziemi.

– Chodź! – zawołała z dołu. – Pozbieramy jabłka.

Reynie pokręcił głową i skorzystał z drabiny. Kate rzeczywiście się nie nudziła, a on nie widział sensu we wzdychaniu za dawnymi przygodami. Jeśli już, to powinien być wdzięczny – i był – że przebywanie z przyjaciółmi nie jest równoznaczne z niebezpieczeństwem. Zresztą kto potrzebuje niebezpieczeństwa? Na pewno nie on!

Jednak bez względu na to, czy Reynie go potrzebował czy nie – i choć nie mógł tego przewidzieć – niebezpieczeństwo już czekało na niego i jego przyjaciół.

I nie zamierzało czekać długo.