Saga Rodu Forsyteow 2. Babie lato jednego z Forsyte'ów. W matni - John Galsworthy - ebook

Saga Rodu Forsyteow 2. Babie lato jednego z Forsyte'ów. W matni ebook

John Galsworthy

4,4

Opis

Trzytomowa powieść obejmuje losy kilku pokoleń bogatej mieszczańskiej rodziny. Historia zaczyna się w 1886 r., kiedy młody Jolyon wdaje się w romans z guwernantką swojej córki, a kończy w 1920 r., gdy umiera Tymoteusz - "ostatni ze starych Forsyte'ów".

 

Bazując na własnych doświadczeniach, John Galsworthy opisuje z humorem i ironią charakterystyczne postawy członków angielskiej socjety epoki wiktoriańskiej. Pokazuje skomplikowane relacje rodzinne, dramaty i namiętności, burzliwe romanse, głęboko skrywane tajemnice. Barwnie kreśli sylwetki poszczególnych członków rodziny, a jednocześnie po mistrzowsku oddaje klimat obyczajowy i polityczny przełomu wieków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (36 ocen)
17
17
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Petronela52

Z braku laku…

Miły głos lektora nie rekompensuje masakrycznej wymowy francuskich wyrazów. Tak trudno nauczyć się wumowy bardzo popularnych slow takich jak monsieur, Fontainebleau. itp. Bije po uszach i świadczy o braku profesjonalizmu.
00

Popularność




V I D E O G R A F

Tytuł oryginału

TheForsyteSaga

Projekt okładki

Marek J. Piwko

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Laura Ryndak

Wydanie IX, Chorzów 2014

Edycja I

Niniejsze wydanie oparte jest na edycji Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1962 r.

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

©Copyright byWydawnictwaVideograf SA, Chorzów 2014

Tytuł oryginału

Indian summer of a Forsyte

Tłumaczył

Jerzy Bohdan Rychliński

Przekład przejrzany i poprawiony

I

W pierwszej połowie ostatniego dziesięciolecia XIX wieku, pod koniec maja, około szóstej po południu, stary JolyonForsyte siedział pod dębem przed tarasem swego domu w Robin Hill. Czekał, aż wygonią go stąd komary przeszkadzające napawać się wspaniałością wieczoru. W brązowej wąskiej ręce o nabrzmiałych niebieskich żyłach trzymał cygaro; paznokcie miał długie, spiczasto obcięte i wypolerowane wedle mody wczesnej ery wiktoriańskiej, kiedy to ostatnim słowem dystynkcji było niczego nie tknąć nawet końcami palców. Stara brązowa panama osłaniała przed blaskiem kłoniącego się ku zachodowi słońca jego sklepione czoło, sumiasty siwy wąs, chude policzki i długą, chudą szczękę. Siedział z nogą założoną na nogę i cała jego postać tchnęła pogodą i szczególną elegancją starego człowieka, który co dzień rano skrapia wodą kolońską swoją jedwabną chustkę do nosa. U stóp jego leżał pies o wełnistej, brunatno-białej sierści, który mógłby od biedy uchodzić za szpica pomorskiego — pies Baltazar; pierwotna niechęć między nim a starym Jolyonem przeszła z latami we wzajemne przywiązanie. Tuż przy krześle znajdowała się huśtawka, na której siedziała jedna z lalek Holly, zwana Głupią Alicją, z korpusem pochylonym do przodu i smutnym noskiem utkwionym w czarnej spódniczce. Zawsze była w niełasce, więc mało ją to obchodziło, jak siedzi. Za dębem gazon opadał tarasami aż ku paprociarni, a dalej, poza tym luksusowym zakątkiem, przechodził w pola, ciągnące się w kierunku stawu i zagajnika; na ów „piękny, wprost zdumiewający” krajobraz spoglądał spod tego samego drzewa Swithin Forsyte, kiedy przed pięciu łaty przyjechał tu z Ireną, by obejrzeć dom. Stary Jolyon słyszał o tym wyczynie brata — przejażdżce, która stała się sławna na Giełdzie Forsyte’ów. Swithin! A przecie już go nie było, umarł w listopadzie, przeżywszy zaledwie siedemdziesiąt dziewięć lat i budząc na nowo wątpliwość, czy Forsyte’owie będą żyć wiecznie, wątpliwość, która powstała po raz pierwszy przy zgonie ciotki Anny. Umarł! I został tylko Jolyon i James, Roger i Mikołaj, Tymoteusz, Jula, Estera i Zuzanna! Stary Jolyon myślał: „Osiemdziesiąt pięć lat! A przecież ich nie czuję — wyjąwszy, kiedy przychodzi ten ból.”

Zagłębił się we wspomnieniach. Nie czuł ciężaru lat od czasu, gdy kupił pechowy dom swego bratanka Soamesa i osiadł w nim tu, w Robin Hill, przed trzema mniej więcej laty. Odkąd mieszkał na wsi z synem i wnukami — June oraz malcami z drugiego małżeństwa syna, Jolly’m i Holly, doznawał uczucia, jakby z każdą wiosną stawał się młodszy. Żył tu z dala od rozgwaru Londynu i plotek na Giełdzie Forsyte’ów, wolny od prac w swych zarządach, w rozkosznej atmosferze nieróbstwa i zabawy; nie brakło mu zresztą zajęć, skoro musiał zagospodarowywać i upiększać dom i całą dwudziestoakrową posiadłość oraz spełniać kaprysy Holly i Jolly’ego. Znikły wszelkie powikłania i zgryzoty, nagromadzone w jego sercu podczas przewlekłej i tragicznej sprawy June, Soamesa i jego żony Ireny oraz biednego młodego Bosinneya. Nawet June wyzbyła się nareszcie melancholii — dowodem ta podróż do Hiszpanii, w którą wybrała się teraz z ojcem i macochą. Dziwna rzecz, zupełny spokój zapanował po ich wyjeździe; błogosławiony spokój, choć wiejący pustką, ponieważ syna nie było w domu. Teraz Jo przynosił ojcu tylko pociechę i radość — kochany chłopiec! Ale kobiety — najlepsze nawet — działają człowiekowi trochę na nerwy, oczywiście, jeśli się ich nie wielbi.

W oddali zakukała kukułka, dziki gołąb gruchał znajbliższego wiązu na skraju pola, a jak prędko rozkwitły stokrotki i jaskry po ostatnich sianokosach! Wiatr też zmienił kierunek i wiał z południo-zachodu — cudowne powietrze, jakie orzeźwiające! Jolyon zsunął kapelusz na czubek głowy i nastawił ku słońcu policzek i brodę. Dziś jakoś pragnął towarzystwa — ładnej twarzy, na którą by mógł patrzeć. Ludzie tak traktowali starych, jakby ci nie mieli żadnych pragnień. I z charakterystyczną dla siebie skłonnością do filozofowania, tak obcą ogółowi Forsyte’ów, rozmyślał: „Nigdy się nie ma dość! Nie dziwiłbym się wcale, gdyby człowiek stojąc jedną nogą w grobie, chciał jeszcze czego!”.

Tu na wsi, z dala od ciężaru interesów, i jego wnuki, i kwiaty, i drzewa, i ptaki małego jego państewka, nie mówiąc o słońcu, księżycu i gwiazdach nad nimi, wszystko do niego mówiło dniem i nocą: „Otwórz się, Sezamie.” I Sezam się otworzył — a jak szeroko, sam Jolyon, być może, nie wiedział. Zawsze był naprawdę wrażliwy na to, co zaczęto nazywać „Naturą”, szczerze, nieomal w sposób religijny, wrażliwy, choć nigdy nie przestał nazywać rzeczy po imieniu: zachodu słońca zachodem słońca, a widoku widokiem — nawet jeśli go najgłębiej wzruszały. Lecz ostatnio odczuwał naturę tak, że sprawiała mu ona ból. Każdego z tych spokojnych, jasnych, coraz dłuższych dni Jolyon wyruszał na spacer; rączka Holly spoczywała w jego ręku, a przed nimi biegł pies Baltazar rozglądając się pilnie za czymś, czego nigdy nie znajdował. Jolyon patrzył, jak otwierają się pąki róż, zawiązują owoce na porozpinanych na murach gałęziach, jak światło słoneczne ozłaca liście dębowe i młode pędy w zagajniku; śledził, jak nenufary roztulają lśniące kielichy, jak srebrzy się młody łan pszeniczny; słuchał skowronków i szpaków, patrzył, jak krowy aldernejskie żują paszę i z wolna machają podobnymi do pędzli ogonami. I każdego z tych pięknych dni bezmierne umiłowanie tego wszystkiego sprawiało mu trochę bólu, gdyż w głębi serca czuł, być może, iż niewiele mu już pozostało czasu, by się tym cieszyć. Myślał, że nie minie dziesięć, a może nawet pięć lat — wcześniej, nim wygaśnie w nim ta zdolność miłowania — kiedy pewnego dnia utraci cały ów świat. Wydawało mu się to pewnego rodzaju niesprawiedliwością, która rzucała cień na jego życie. Jeżeli po życiu tym następuje inne życie, nie będzie w nim tego, czego on pragnie: ani Robin Hill, ani kwiatów i ptaków, i ładnych twarzy — zbyt mało ich miał nawet teraz dokoła siebie! W miarę upływu lat wzrosła jego odraza do wszelkiego mydlenia oczu; wyzbył się od dawna ortodoksyjnych poglądów, podobnie jak bokobrodów, które nosił w latach sześćdziesiątych po prostu jako objaw bujności temperamentu; zachował szacunek dla trzech tylko rzeczy: piękna, uczciwości i poczucia własności, największą wagę przywiązując teraz do piękna. Zawsze prowadził szeroko rozgałęzione interesy i oczywiście, mógł wciąż jeszcze czytać „Timesa”, lecz zawsze był gotów go złożyć, gdy usłyszał śpiewającego kosa. Uczciwość i własność — czemuś były nużące; kosy i zachody słońca nigdy go nie nużyły, tylko przejmowały niepokojącym uczuciem, że nigdy ich nie będzie miał dosyć.

Zapatrzonemu w cichą promienność przedwieczerza i w małe złociste i białe kwiatki na gazonie przyszło na myśl, że ta pogoda jest podobna do muzyki z Orfeusza, której słuchał niedawno w Covent Garden. Piękna opera, niepodobna do Meyerbeera, niezupełnie nawet do Mozarta, ale w swoim rodzaju może nawet milsza; coś klasycznego, coś jakby ze Złotego Wieku, czystego i dojrzałego, a Ravogli był „niemal godny dawniejszych czasów” — najwyższa pochwała, jaką Jolyon mógł obdarzyć kogokolwiek. Żal Orfeusza za pięknem, które tracił, za swą miłością schodzącą do Hadesu, jak w życiu miłość i piękno zwykły odchodzić — żal, rozlewny i wibrujący w złotopłynnej muzyce, niepokoił również w tęsknej piękności świata tego wieczoru. Czubkiem kamasza na korkowej podeszwie Jolyon niechcący dotknął żeber psa Baltazara, który obudził się i natychmiast rozpoczął polowanie na pchły; wprawdzie twierdzono, że Baltazar pcheł nie ma, ale nic nie mogło go o tym przekonać. Skończywszy z tym zabiegiem pies potarł miejsce, które drapał, o łydkę pana, po czym znów się ułożył oparłszy pysk na niepokojącym go bucie.

I nagle na powierzchnię myśli starego Jolyona wypłynęło wspomnienie — twarz osoby widzianej w operze przed trzema tygodniami — twarz Ireny, żony tego gagatka, jego bratanka Soamesa, tego „posiadacza”! Chociaż Jolyon nie widział Ireny od dnia przyjęcia w starym domu na Stanhope Gate, wydanego dla uczczenia nieszczęsnych zaręczyn jego wnuczki June z młodym Bosinneyem, przypomniał ją sobie od razu, gdyż zawsze ją podziwiał — była bardzo piękna. Słyszał, że po śmierci młodego Bosinneya, którego kochanką została w tak oburzających okolicznościach, opuściła natychmiast Soamesa. Bóg raczy wiedzieć, co się do tego czasu z nią działo. Zarys jej twarzy widzianej z profilu w rzędzie krzeseł przed nim był dla Jolyona dosłownie jedynym w ciągu tych trzech lat znakiem, że Irena jeszcze żyje. Nikt nigdy nie wspominał o niej. A jednak Jo powiedział raz o niej coś, co ojca wzburzyło do głębi. Chłopak musiał widocznie dowiedzieć się o tym od Jerzego Forsyte’a, który widział Bosinneya we mgle, w owym dniu, kiedy został przejechany; w świetle tej wiadomości rozpacz młodzieńca stawała się zupełnie zrozumiała. Wiadomość dotyczyła pewnego postępku Soamesa w stosunku do żony — oburzającego postępku! Jo widział ją także tego popołudnia, kiedy już rozeszła się wieść o śmierci Bosinneya, widział przez jedną chwilę, a wedle jego słów, które na zawsze wryły się Jolyonowi w pamięć, wyglądała jak „błędna i nieprzytomna”. Nazajutrz June pojechała do Soamesów — stłumiła swoje uczucia i pojechała po to, by od zapłakanej służącej dowiedzieć się, że jej pani wymknęła się w nocy z domu i znikła. Naprawdę tragiczna historia! Jedno w tym wszystkim nie ulegało wątpliwości: Soames nigdy nie zdołał ponownie zawładnąć Ireną. Zamieszkał w Brighton dojeżdżając do miasta — dobrze mu tak, temu „posiadaczowi”! Bo kiedy raz stary Jolyon powziął do kogo antypatię, jak w tym wypadku do swego bratanka — to już na zawsze. Dobrze pamiętał, z jakim uczuciem ulgi posłyszał o zniknięciu Ireny; nie do zniesienia była dlań myśl, że jest uwięziona w tym domu, do którego — w dniu, gdy Jo tam ją zobaczył — musiała wrócić przeczytawszy na ulicy o „tragicznej śmierci architekta”, wrócić na chwilę, jak ranne zwierzę wraca do swego legowiska. Owego wieczoru w teatrze twarz jej zrobiła na Jolyonie szczególne wrażenie — piękniejsza od tej, którą zachował w pamięci, przypominała maskę, pod którą coś się ukrywa. Była jeszcze młodą kobietą, mogła mieć ze dwadzieścia osiem lat. Ach, cóż! Prawdopodobnie ma teraz innego kochanka. Lecz na tę perwersyjną myśl — gdyż mężatki nie powinny nigdy kochać, nawet raz to za wiele — stopa jego drgnęła, a wraz z nią i głowa psa Baltazara. Mądre zwierzę wstało i spojrzało w oczy starego Jolyona. „Na spacer?” — zdawał się pytać, a stary Jolyon odpowiedział: — Chodź, stary przyjacielu!

Powoli, jak to było ich zwyczajem, przeszli wśród konstelacji jaskrów i stokrotek i znaleźli się wśród paproci. Zakątek ten, w którym mało co rosło dotychczas, był celowo obniżony poniżej poziomu trawnika, a dalej wznosił się do poziomu innego trawnika, tak by wywołać wrażenie nieregularności, ważne w sztuce ogrodniczej. Obfitujący w kamienie teren paprociarni stanowił ulubione miejsce harców psa Baltazara, który czasem znajdował tam krety. Stary Jolyon umyślnie chadzał tamtędy, gdyż choć w zakątku tym nie było jeszcze ładnie, chciał do tego doprowadzić. „Muszę ściągnąć tu Varra — myślał nieraz — by się temu przyjrzał; zna się lepiej od Beecha.” Gdyż rośliny, jak domy i jak ludzkie dolegliwości, wymagają rady najlepszego eksperta. Paprociarnię zamieszkiwały liczne ślimaki. Spacerując z wnuczętami Jolyon zwykł im wskazywać ślimaka i opowiadać historię o chłopczyku, który prosił: „Ślimak, ślimak pokaż rogi, dam ci sera na pierogi.” A na pytanie dzieci, czy ślimaki naprawdę jedzą pierogi, Jolyon mrugał filuternie.

Wyszedłszy spośród paproci otworzył furtkę w żywopłocie, wiodącą na najbliższą łąkę, szeroką, wolną przestrzeń o charakterze parkowym, pośród której widniał otoczony ceglanym murem ogród warzywny. StaryJolyonominął tę drogę, nie mając w danej chwili ochoty nią iść, i ruszył zboczem wzgórza ku stawowi. Baltazar, który schwytał tu już niejednego szczura wodnego, kręcił się przed panem w sposób charakterystyczny dla starego psa, odbywającego co dzień ten sam spacer. Doszedłszy do samego brzegu staryJolyonstanął przypatrując się lilii wodnej, która rozkwitła od wczoraj; chciałby ją nazajutrz pokazaćHolly, kiedy „jego maleńka, słodka dziewczynka” przyjdzie do siebie po tym pomidorze, który zjadła na drugie śniadanie — cały jej organizm jest taki delikatny. Teraz, kiedyJollyposzedł do szkoły — był to pierwszy rok jego nauki —Hollytrzymała się dziadka prawie cały dzień i strasznie mu jej dziś brakowało. Poczuł także ten ból, który często mu teraz dokuczał, to lekkie ciągnięcie w lewym boku. Spojrzał za siebie na wzgórze. Naprawdę, temu biedakowi, młodemu Bosinneyowi, niezwykle ten dom się udał; wybiłby się na pewno, gdyby żył! A gdzie jest teraz? Być może, wciąż tu się błąka nawiedzając miejsce swej ostatniej budowy, scenę swej tragicznej miłości. A może duch Filipa Bosinneya rozpłynął się we wszechświecie? Któż to mógł wiedzieć? Ależ ten pies ubłocił sobie łapy!Jolyonruszył dalej ku zagajnikowi. Rosły tam zawsze cudowne dzwonki, a on znał miejsca, w których spotykało się je i teraz, podobne do skrawków nieba spadłych w cień między drzewa. Minął wybudowane tu obory i kurniki i podążał wąską ścieżką w gąszcz młodych drzewek, ku jednej z kęp dzwonków. Nagle Baltazar, który znów biegł przodem, zawarczał głucho. StaryJolyonpopchnął go nogą, ale pies nie ruszył się, zajmując całą ścieżkę i nie pozostawiając miejsca na przejście, a sierść jeżyła mu się z wolna wzdłuż wełnistego grzbietu. Czy to na widok warczącego i zjeżonego psa, czy na skutek uczucia, którego często człowiek doznaje w lesie — dość, żeJolyona przeszły ciarki. Potem za zakrętem ścieżki ujrzał stary, mchem porosły, zwalony pień, a na nim siedzącą kobietę. Twarz miała odwróconą, lecz zanim zdążył pomyśleć: „To prywatne grunta — muszę umieścić tablicę z ostrzeżeniem, że tu chodzić nie wolno!” — zwróciła się ku niemu. Wielkie nieba! Twarz, którą widział w operze — kobieta, o której dopiero, co myślał! W tym momencie, pełen skłóconych uczuć, zobaczył wszystko za mgłą, jak gdyby była widmem; dziwne wrażenie — może skutek gry światła słonecznego padającego ukośnie na jej szarofiołkową suknię! Ona zaś wstała i czekała z uśmiechem, przechyliwszy głowę nieco na bok. StaryJolyonpomyślał: „Jaka ona ładna!” Nie odezwała się ani też on się nie odezwał; z pewnego rodzaju podziwem zdał sobie sprawę, dlaczego ona milczy. Przyszła tu bez wątpienia pod urokiem jakiegoś wspomnienia i nie chciała szukać wykrętów ni dawać banalnych wyjaśnień.

— Uważaj, żeby pies nie pobrudził ci płaszcza — powiedział. — Ma ubłocone łapy. Pójdź tu, do nogi!

Ale pies Baltazar podbiegł do przybyłej, która pogłaskała go po głowie. Stary Jolyon powiedział szybko:

— Widziałem cię w operze któregoś wieczoru. Tyś mnie nie zauważyła.

— Ależ tak, zauważyłam.

Poczuł subtelne pochlebstwo w tej odpowiedzi, jak gdyby dodała: „Czyż stryja można nie zauważyć?”

— Wszyscy są w Hiszpanii — dorzucił nagle — jestem sam. Pojechałem na operę. Ravogli jest doskonały. Czy widziałaś tę oborę?

W sytuacji tak przesiąkniętej tajemnicą i czymś, co było niemal wzruszeniem, instynktownie skierował kroki ku tej części posiadłości. Irena zaś szła za nim. Postać jej kołysała się z lekka, rzekłbyś, sylwetka z francuskiego żurnalu w najlepszym stylu; miała na sobie szarą suknię o liliowym odcieniu. Dostrzegł kilka srebrnych nitek w jej włosach koloru bursztynu, włosach dziwnych u kobiety o ciemnych oczach i bladokremowej cerze. Szybkie, ukośne spojrzenie tych aksamitnych, brunatnych oczu zmieszało go; zdawało się płynąć z jakiejś głębiny, z daleka, z innego niemal świata, a w każdym razie zdawało się należeć do istoty ludzkiej, biorącej niewielki udział w sprawach tego świata. I machinalnie zapytał:

— Gdzie mieszkasz teraz?

— Mam niewielkie mieszkanko w Chelsea.

Nie chciał pytać, co robi, nie chciał słyszeć nic o jej życiu, a jednak wymknęło mu się niewłaściwe słowo:

— Sama?

Skinęła głową. Sprawiło mu to ulgę. I przyszło mu na myśl, że gdyby nie wdało się w to przeznaczenie, ona byłaby panią tego zagajnika, pokazującą oborę jemu jako gościowi.

— Wszystkie rasy aldernejskiej — mruknął. — Dają najlepsze mleko. Ta to ładne stworzenie. No, no, Myrtle!

Płowej maści krowa, o oczach tak łagodnych i brązowych jak oczy Ireny, stała bez ruchu, gdyż upłynęło już wiele godzin od udoju. Patrzyła na nich bokiem błyszczącymi, łagodnymi, cynicznymi oczyma, a z jej szarych warg spływało na słomę wąskie pasmo śliny. Zapach siana, wanilii i amoniaku unosił się w półmroku chłodnej obory; staryJolyonpowiedział:

— Musisz wstąpić do domu i zjeść ze mną obiad. Odeślę cię końmi do miasta.

Zauważył, że pasuje się z sobą; oczywiście, to rzecz naturalna wobec jej wspomnień. Ale on pragnął jej towarzystwa, chciał widzieć jej piękną twarz, czarującą postać, jej urodę! Był sam całe popołudnie. Być może, to pragnienie odbiło się w jego oczach, gdyż odpowiedziała:

— Dziękuję, stryju Jolyonie. Chętnie zostanę.

Zatarł ręce i rzekł:

— Doskonale. A więc chodźmy!

Szli polem pod górę, a przed nimi biegł pies Baltazar. Promienie słońca padały im teraz w twarz niemal poziomo i Jolyon widział nie tylko owe srebrne nitki we włosach Ireny, ale i drobne zmarszczki, na tyle wyraźne, by nadać jej urodzie subtelność kamei — lecz kamei obdarzonej życiem. „Poprowadzę ją przez taras — zdecydował. — To nie jest dla mnie zwykły gość.”

— Co robisz całymi dniami? — spytał.

— Daję lekcje muzyki, poza tym zajmuję się czymś jeszcze.

— Pracujesz! — rzekł stary Jolyon biorąc lalkę z huśtawki i obciągając jej czarną spódniczkę. — A tu u nas zupełnie inaczej. Ja teraz nic nie robię. Żyję z dnia na dzień. A czym się jeszcze zajmujesz?

— Próbuję pomóc kobietom, które popadły w nieszczęście. — Stary Jolyon nie zrozumiał dobrze.

— W nieszczęście? — powtórzył. Potem wzdrygnąwszy się, pojął, co miała na myśli: zupełnie to samo, o czym i on by myślał, gdyby użył tego wyrażenia. Pielęgnować upadłe kobiety Londynu! Co za niesamowite i okropne zajęcie! W końcu ciekawość wzięła górę nad naturalną odrazą i spytał:

— Jak? Co robisz dla nich?

— Niewiele. Nie mam zbywających pieniędzy. Mogę im tylko okazywać współczucie i czasem przynosić jedzenie.

Odruchowo stary Jolyon sięgnął po portmonetkę.

— Jak je odnajdujesz? — spytał pośpiesznie.

— Chodzę do szpitala.

— Do szpitala! Och!

— A najwięcej mnie boli, że prawie wszystkie były na swój sposób piękne.

Stary Jolyon posadził lalkę.

— Piękne! — wykrzyknął. — Ha! Tak! Smutne zajęcie! — i ruszył ku domowi.

Przez oszklone drzwi, z zapuszczonymi wciąż jeszcze żaluzjami, poprowadził ją do pokoju, w którym zwykł studiować „Timesa” i wielkie płachty periodyków rolniczych z olbrzymimi ilustracjami przedstawiającymi buraki pastewne i tym podobne rośliny; dostarczały one Holly tematów do malowania.

— Obiad będzie za pół godziny. Chciałabyś pewnie umyć ręce. Zaprowadzę cię do pokoju June.

Spostrzegł, że rozgląda się ciekawie; nie wiedział i nie potrafiłby powiedzieć, ile się zmieniło od czasu, kiedy ostatnio odwiedziła ten dom z mężem albo kochankiem, albo może z obydwoma razem. Wszystko to były ciemne sprawy i wolał w to nie wnikać. O tak, wiele zmieniło się! W hallu powiedział:

— Może słyszałaś, że mój syn Jo jest malarzem. Ma dużo smaku. Ja wprawdzie mam inne upodobania, ale pozwoliłem mu robić, co chciał.

Stała bez ruchu błądząc oczyma po hallu i salonie, gdzie stał fortepian; połączono je w jedną salę o wielkim oknie w suficie, dającym górne światło. Stary Jolyon doznał dziwnego wrażenia. Czy próbowała wywołać kogoś z cieni tej sali, całej utrzymanej w tonach perłowoszarym i srebrzystym? On sam wolałby złoto — i żywsze to, i solidniejsze. Ale Jo miał gust francuski i wnętrze wypadło mroczne, w odcieniu dymu z papierosów, które zawsze palił; gdzieniegdzie tylko odcinały się żywe niebieskie i szkarłatne plamy. Nie, to nie było w guście starego Jolyona. W wyobraźni zawiesił tę przestrzeń owymi arcydziełami w złotych ramach, wyobrażającymi ciszę i dosyt życia; kupował je w czasie, kiedy ceniono przede wszystkim ilość. A teraz gdzież one? Sprzedane za bezcen! To, co sprawiało, że on, jedyny spośród Forsyte’ów, szedł z duchem czasu, pozwoliło mu oprzeć się chęci ich zatrzymania. Ale w gabinecie miał wciąż Holenderskie lodzie rybackie o zachodzie słońca.

Zaczął razem z Ireną wchodzić na schody powoli, gdyż wciąż czuł ból w boku.

— Tam są łazienki — rzekł — i inne wygody. Kazałem je wszystkie wyłożyć kafelkami. Dalej są pokoje dziecinne. A to sypialnie Jo i jego żony. Wszystkie te pokoje łączą się z sobą. Ale ty pewno pamiętasz, prawda?

Irena skinęła głową. Szli dalej, minęli galerię i weszli do dużego pokoju z małym łóżkiem i kilkoma oknami.

— To mój pokój — powiedział. Ściany były pokryte fotografiami dzieci i szkicami akwarelowymi. — To są szkice Jo — dodał niepewnie. — Widok pierwszej klasy. Przy ładnej pogodzie można stąd dojrzeć Wielką Trybunę w Epsom.

Słońce stało teraz nisko, za domem, i ponad „widokiem” zawisł świetlisty tuman, odblask długiego pogodnego dnia. Widać było niewiele domów, lecz pola i drzewa ciągnęły się — w złotej mgiełce — hen, aż po majaczące w dali wzgórza.

— Kraj przeżywa różne zmiany — rzekł nagle — ale tu będzie tak samo, nawet kiedy i nas już nie stanie. Spójrz na te drozdy — ptaki tu ślicznie śpiewają rankami. Rad jestem, że się wyrwałem z Londynu.

Twarz Ireny rysowała się na tle szyby i Jolyona uderzył jej bolesny wyraz. „Jakże pragnąłbym sprawić, by wyglądała na szczęśliwą! — pomyślał. — Ładna twarz, ale smutna!” I biorąc dzbanek z gorącą wodą wyszedł na korytarz.

— To pokój June — powiedział otwierając sąsiednie drzwi i stawiając dzbanek. — Powinnaś tu znaleźć wszystko, co ci może być potrzebne. — I zamknąwszy za nią drzwi wrócił do swego pokoju. Czesząc włosy dużymi hebanowymi szczotkami i zwilżając czoło wodą kolońską, snuł rozmyślania. Zjawiła się w tak dziwnych okolicznościach — było to niby jakieś nawiedzenie, tajemnicze, nawet romantyczne, tak jak gdyby jego pragnienie towarzystwa i piękna zostało spełnione przez… no, przez to, co spełnia tego rodzaju pragnienia. Stojąc przed lustrem wyprostował wciąż jeszcze nie przygarbioną postać, musnął szczotkami długie białe wąsy, dotknął brwi wodą kolońską i zadzwonił.

— Zapomniałem uprzedzić, że zaprosiłem na obiad pewną damę. Niech kucharz przygotuje coś lepszego i proszę powiedzieć Beaconowi, żeby na wpół do jedenastej zajechał landem zaprzężonym w parę koni. Odwiezie tę panią do miasta. Czy panna Holly śpi?

Pokojówka przypuszczała, że nie śpi. Stary Jolyon minąwszy galerię podkradł się na palcach do dziecinnego pokoju i otworzył drzwi, których zawiasy specjalnie kazał oliwić, aby móc wieczorami wchodzić i wychodzić bezszelestnie.

Ale Holly spała i leżała jak miniaturowa Madonna, jedna z tych, których malarze starej szkoły, ukończywszy obraz, sami nie potrafili odróżnić od Wenus. Jej długie ciemne rzęsy spoczywały na policzkach, na twarzyczce malował się doskonały spokój — widocznie mały organizm funkcjonował znów prawidłowo. I stary Jolyon w półmrocznym pokoju stał patrząc na nią z uwielbieniem! Tak czarująca, poważna i kochana była ta mała twarzyczka. Więcej niż innym przypadło mu w udziale owej szczęśliwej zdolności życia na nowo w potomstwie. Dzieci były dla niego przyszłym życiem — całym życiem przyszłym, być może, jakiego istnienie dopuszczała pogańska z natury trzeźwość Jolyona. Oto ona, która ma wszystko przed sobą, a jego krew — cząstka jego krwi — płynie w jej drobnych żyłach. Oto ona, jego maleńka towarzyszka, która zjawiła się, aby ją uczynił tak szczęśliwą, jak tylko było w jego mocy, tak by nie zaznała nic prócz miłości. Serce jego wezbrało i wyszedł tłumiąc skrzyp lakierków. W korytarzu przyszła mu do głowy osobliwa myśl: jakie to dziwne, że dzieci rodzą się tym kobietom, którym Irena, jak wspomniała, pomaga! Kobietom, które wszystkie były kiedyś małymi istotkami, jak śpiące tutaj dziewczątko!

„Muszę jej dać czek! — rozważał. — Nie mogę znieść myśli o nich!” Nigdy nie zastanawiał się nad tymi biednymi, usuniętymi poza nawias społeczeństwa istotami; raniłoby to zbyt głęboko jego wysubtelnioną wrażliwość, którą poszanowanie dla prawa własności osłaniało grubą skorupą, raniłoby zbyt boleśnie to, co w nim było najgłębszego — umiłowanie piękna, które nawet teraz jeszcze sprawiało, iż serce biło mu mocniej na myśl o spędzeniu wieczoru w towarzystwie pięknej kobiety.

Zszedł na dół po schodach i przez drzwi obrotowe udał się na tyły domu. Tam, w piwnicy, miał białe wino reńskie, wartości co najmniej dwóch funtów butelka, marki „Steinberg Cabinet”. lepsze od wszelkiego „Johannisberga”, którym się kiedykolwiek delektowano; wino o bukiecie nieporównanym, słodkie jak najsłodsze brzoskwinie — prawdziwy nektar! Wyciągnął butelkę, ujmując ją ostrożnie jak niemowlę, i podniósł pod światło. Widok omszałej, o smukłej szyjce butelki zawierającej płyn barwy miodu, dał mu głębokie zadowolenie. Wino miało trzy lata na ustanie się po raz wtóry od czasu przywiezienia z miasta — powinno być doskonałe! Kupił je przed trzydziestu pięciu laty; dzięki Bogu zachował smak i zasługiwał na picie tego wina. Ona je oceni! Na tuzin nie było jednej butelki z kwaśnym posmakiem. Wytarł flaszkę, odkorkował ją własnoręcznie, podniósł do nosa, głęboko wciągnął w nozdrza aromat i ruszył z powrotem do salonu.

Irena stała przy fortepianie. Zdjęła kapelusz i koronkowy szal, odsłaniając złociste włosy i biel karku. Zdaniem staregoJolyona, postać jej w szarej sukni ślicznie wyglądała na tle różanego drzewa fortepianu.

Podał jej ramię i uroczyście weszli do sali jadalnej. W pokoju takich rozmiarów, że dwudziestu czterech biesiadników mogło się wygodnie pomieścić, stał teraz tylko mały okrągły stół.

Stary Jolyon, gdy pozostał sam, odczuwał przygnębienie na widok wielkiego stołu, kazał go więc usunąć na czas nieobecności syna. Tu, w towarzystwie dwóch naprawdę dobrych kopii Madonn Rafaela, zwykł samotnie jeść obiad. Tego pogodnego lata była to dla niego jedyna posępna godzina dnia. Nigdy nie był żarłokiem, jak gruby Swithin, Sylvanus Heythorp albo Anthony Thornworthy, jego kompani z dawniejszych czasów; a jeść obiad samemu pod okiem Madonn stanowiło dlań posępną czynność, z którą załatwiał się prędko, by móc przejść do bardziej subtelnych rozkoszy: kawy i cygar. Ale tego wieczoru co innego! Mrugał do Ireny przez stół i mówił o Włoszech i Szwajcarii, opowiadał o swoich podróżach i innych przeżyciach, o których — ponieważ je znali — przestał wspominać synowi i wnuczce. Nowa słuchaczka była dla niego cenna; nie należał do tych starych ludzi, co powtarzają wciąż w kółko to samo. Sam nużył się prędko brakiem zainteresowania, instynktownie unikał więc nużenia innych, a wrodzona kokieteria w stosunku do wszystkiego, co piękne, nakazywała mu mieć się na baczności szczególnie w stosunkach z kobietami. Pragnął wciągnąć Irenę do rozmowy, ale choć odpowiadała mu półgłosem, uśmiechała się i zdawała interesować tym, co mówił, czuł w niej ową tajemniczą duchową nieobecność, stanowiącą połowę jej uroku. Nie znosił kobiet, które rzucały się człowiekowi na szyję lub strzelały oczami i mełły jak młyn ani też tych szorstkich a upartych, które uważały się za wyrocznie i zawsze wszystko najlepiej wiedziały. Jedna tylko cecha pociągała go w kobiecie — urok; a im urok ten był spokojniejszy, tym bardziej mu się podobała. Irena zaś miała urok jakby nieco przymglony, niby popołudniowy blask słoneczny na włoskich górach i dolinach, które tak kochał. Uczucie, iż żyła ona, jeśli się tak wyrazić można, odcięta od świata, w klasztornym odosobnieniu, sprawiało również, że wydawała mu się bliższą, dziwnie upragnioną towarzyszką. Mężczyzna bardzo stary, który nie ma już żadnych szans, lubi się czuć zabezpieczony przed współzawodnictwem z młodymi, gdyż wciąż chciałby być pierwszy w sercu piękności. Jolyon pił tedy reńskie wino, śledził każde drgnienie jej ust i czuł się niemal młody. Natomiast pies Baltazar leżąc wpatrywał się także w jej usta, pogardzając w swym sercu gadatliwością ludzi, którzy ciągle przerywają obiad po to, by wychylać zielonkawe kielichy pełne złocistego płynu — jego zdaniem tak niesmacznego.

Zapadał zmierzch, gdy wrócili do salonu. Zapaliwszy cygaro stary Jolyon poprosił:

— Zagraj mi Chopina.

Po cygarach, które mężczyźni palą, i po kompozytorach, których lubią, poznasz, z jakiej substancji są ich dusze. Stary Jolyon nie znosił mocnych cygar ani muzyki Wagnera. Lubił Beethovena i Mozarta, Händla i Glucka, Schumanna i — z niewytłumaczonych przyczyn — opery Meyerbeera; ale w ostatnich latach uwiódł go Chopin, a spośród malarzy Botticelli. Zdawał sobie sprawę, że ulegając tym upodobaniom odstępuje od ustalonych wartości Złotego Wieku. Była to inna poezja, nie ta, jaką zawierały dzieła Miltona, Byrona czy Tennysona, Rafaela czy Tycjana, Mozarta czy Beethovena. Ukryta jak gdyby za zasłoną, poezja ich nie uderzała w człowieka wręcz, lecz wkradała się w duszę cichaczem, przewracała ją całą na nice i sprawiała, że topniało w nim serce. I nigdy nie będąc pewien, czy wychodzi mu to na zdrowie, Jolyon nie dbał o to wcale, póki mógł podziwiać obrazy jednego i słuchać muzyki drugiego.

Irena siadła przy fortepianie, pod lampą elektryczną osłoniętą udrapowaną perłowoszarą materią, a stary Jolyon zagłębił się w fotelu, skąd mógł ją widzieć, założył nogę na nogę i z wolna puszczał dym z cygara. Siedziała przez chwilę z palcami na klawiszach, namyślając się widocznie, co mu zagrać. Potem zaczęła grać, a w starym Jolyonie zbudziło się jakieś pełne smutku zadowolenie, zupełnie różne od wszystkiego na świecie. Zapadł powoli w trans przerywany tylko ruchami ręki, od czasu do czasu wyjmującej i wkładającej z powrotem do ust cygaro. Oto ona — Irena; wino płynie w jego żyłach, zapach tytoniu unosi się dokoła. Ale jest również świat zalany to blaskami słońca, to znów księżycową poświatą, i stawy z sylwetkami stojących nad nimi bocianów, i błękitniejące na brzegu drzewa, na których jarzą się kiście róż koloru czerwonego wina, i pola lawendowe, gdzie pasą się mlecznobiałe krowy; i pogrążona w cieniu kobieta o ciemnych oczach i białym karku uśmiecha się wyciągając ramiona; a przez powietrze, co było niby muzyka, leciała spadająca gwiazda, aż nabiła się na róg krowy. Jolyon otworzył oczy. Piękny utwór — i ona gra dobrze — ma uderzenie anioła! I znów zamknął oczy. Czuł się cudownie smutny i szczęśliwy, jakby stał pod lipą osypaną miodnym kwieciem. Nie chce przeżywać własnego życia na nowo, tylko stać tam, pod lipą, i grzać się w blaskach uśmiechniętych kobiecych oczu, i wdychać cudowną woń! Nagle cofnął gwałtownie rękę, którą pies Baltazar, wspiąwszy się, polizał.

— Przepiękne! — rzekł. — Graj jeszcze, jeszcze Chopina!

Zaczęła znów grać. Tym razem uderzyło go podobieństwo między nią a Chopinem. Kołysanie, które zauważył w jej chodzie, brzmiało również w jej grze, a wybrany przez nią nokturn przypominał miękką ciemność jej oczu i lśnienie włosów, na które jak gdyby padła poświata złocistego księżyca. Uwodzicielka, tak, ale nic nie było w niej z Dalili, ani w niej, ani w tej muzyce. Długa, błękitna spirala unosiła się powoli z cygara, rozsnuwała w powietrzu i nikła.

„Tak i my się spalamy! — pomyślał. — A potem nie ma już piękna! Nie ma nic!”

Irena znów przestała grać.

— Może zagrać co Glucka? Miał zwyczaj komponować w zalanym słońcem ogrodzie, z butelką reńskiego wina pod ręką.

— Ach, dobrze. Niech będzie Orfeusz.

DokołaJolyona słały się pola złotych i srebrnych kwiatów, białe postacie kołysały się w słońcu, barwne ptaki fruwały tu i owdzie. Wszystko dokoła dyszało latem. Senne fale słodyczy i żalu zalewały mu duszę. Trochę popiołu z cygara osypało się i wyjąwszy jedwabną chustkę, by go strzepnąć, odetchnął zmieszanym zapachem tytoniu i wody kolońskiej.

„Ach! — pomyślał. — Babie lato… I nic więcej!” — Po czym powiedział:

— Nie zagrałaś mi Che faro1.

Nie odpowiedziała, nie drgnęła nawet. Zdał sobie sprawę, że coś się stało — że coś nią do głębi wstrząsnęło. Nagle zobaczył, że wstaje i odwraca się, i przeszył go wyrzut sumienia. Jak mógł być taki gruboskórny! Oczywiście i ona — jak ów Orfeusz — i ona również szukała swego utraconego kochanka w krainie wspomnień! Wzburzony wstał z fotela i nieśmiało zbliżał się ku niej. Stała teraz pod wielkim oknem w drugim końcu salonu, ręce miała złożone na piersiach. Jolyon mógł dojrzeć tylko zarys jej bardzo bladego policzka. Głęboko przejęty wyszeptał: — Cicho, cicho, kochanie! — Słowa te wymknęły mu się zupełnie odruchowo, gdyż używał ich zawsze pocieszając Holly, kiedy miała jakieś zmartwienie; podziałały jednak natychmiast i wprost fatalnie. Irena podniosła ręce do oczu, ukryła twarz w dłoniach i zapłakała.

Stary Jolyon stał patrząc na nią głęboko zapadłymi, starczymi oczami. Palący wstyd, którym zdawał się ją przejmować ten objaw słabości, będący w takim kontraście z jej zwykłym opanowaniem i spokojem, pozwalał przypuszczać, że nigdy dotychczas nie pozwoliła sobie na okazanie bólu w czyjejkolwiek obecności.

— Cicho, cicho… Cicho, cicho! — szeptał i wyciągnąwszy rękę dotknął jej z szacunkiem. Odwróciła się i oparła na jego piersi ręce; twarz miała wciąż ukrytą w dłoniach. Stary Jolyon stał bez ruchu, nie cofając z jej ramienia swojej chudej dłoni. Niech się wypłacze — to jej dobrze zrobi! A pies Baltazar, zdumiony, przysiadł przyglądając się im.

Okno było wciąż otwarte i story nie zasunięte, tak że ostatnie blaski dnia mieszały się ze słabym światłem lampy. Z zewnątrz napływał zapach świeżo skoszonej trawy. Doświadczenie długiego życia doradziło staremu Jolyonowi, by milczał. Nawet najserdeczniejszy ból w końcu spłynie ze łzami. Tylko czas leczy smutek — czas, który widzi, jak kolejno mija każdy ból, każde wzruszenie; czas, który niesie odpoczynek. Przyszedł mu na myśl werset: „Jako spragniony jeleń łaknie rzeźwości fal rzecznych” — ale słowa te nie miały tu zastosowania. Potem, czując zapach fiołków, zmiarkował, że Irena ociera łzy. Wyciągnął szyję, przycisnął wąsy do jej czoła i uczuł, że całym jej ciałem wstrząsa drżenie, jak drży drzewo otrząsające się z kropel deszczu. Podniosła jego rękę do ust, jakby mówiąc: „Już przeszło! Wybacz mi!”

Pocałunek jej napełnił go dziwną radością. Poprowadził Irenę z powrotem na poprzednio zajmowane miejsce. A pies Baltazar, dążąc za nimi krok w krok, złożył u jej stóp kość z obiadowego sznycla.

Pragnąc jak najprędzej zatrzeć w pamięci Ireny to wzruszenie, uznał za najwłaściwsze zająć uwagę gościa porcelaną. Przechodząc więc powoli od gablotki do gablotki, wyjmował kolejno nabytki z Drezna, Lowestoft oraz Chelsea i obracał je na wszystkie strony chudymi, pokrytymi siecią żył rękoma, których z lekka plamista skóra świadczyła o posuniętym wieku.

— Kupiłem to u Jobsona — mówił. — Kosztowało trzydzieści funtów. To bardzo stara rzecz. Ten pies rozciąga kości po całym domu. Wazkę okrętową wyłowiłem, kiedy zbiory tego starego utracjusza markiza poszły pod młotek. Ale ty pewnie tego nie pamiętasz. Tu mam ładny okaz z Chelsea. A to, jak ci się zdaje, co to może być?

I był rad, gdyż czuł, że ona, która ma tyle dobrego smaku, interesuje się naprawdę jego zbiorami, a nie ma lepszego środka na uspokojenie nerwów niż wątpliwej autentyczności porcelana.

Kiedy wreszcie dał się słyszeć zgrzyt kół powozu, Jolyon rzekł:

— Musisz tu znów przyjechać. Przyjedź na lunch, wtedy będę ci mógł pokazać wszystko przy świetle dziennym i zobaczysz moją małą, słodką dzieweczkę — kochane dziecko. Ten pies polubił cię od razu.

Baltazar bowiem czując, że Irena ma odjechać, ocierał się o jej nogę. Odprowadzając Irenę na ganek Jolyon powiedział:

— Będziesz na miejscu w godzinę i kwadrans. Weź to dla twoich protégées2— i wsunął jej w rękę czek na pięćdziesiąt funtów. Zobaczył jak oczy jej rozbłysły, usłyszał szept: — Och, stryju Jolyonie! — i serce jego zabiło prawdziwą radością. Oznaczało to pewne wsparcie dla jednej lub paru biedaczek, a jednocześnie zapowiedź, że ona przyjedzie tu znowu. Raz jeszcze podał jej rękę przez okno powozu. Powóz ruszył. Jolyon stał patrząc na księżyc i cienie drzew i myślał: „Jaka piękna noc! Ona!…”

Przypisy

1 Co pocznę.

2 podopiecznych