Skrzat jej książęcej mości - Karolina Żuk-Wieczorkiewicz - ebook

Skrzat jej książęcej mości ebook

Karolina Żuk-Wieczorkiewicz

4,0

Opis

Na skrzata nie ma bata. Zwłaszcza gdy w roli skrzata, symbolu zimowych świąt, występuje łajdak Savander, a bat dzierży księżna Ceverde. Bat na konia. W kuligu. Hej, a czego się właściwie spodziewaliście?! 
Przedstawiam fantastyczną opowieść świąteczną 18+, czyli zdecydowanie ponad 18-stronicowe opowiadanie ze świata Avaroth. Powstało na prośbę mojej pierwszej, wyjątkowo wspierającej i zaangażowanej Patronki z Patronite – Iwonki Kwiatkowskiej. Poprosiła o historię, która miała być po prostu ciepła i milutka jak kocyk. Czy mi się udało? Chyba musicie przeczytać, by się o tym przekonać!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 67

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja

Marta Tojza – W sieci słów

Korekta

Dorota Rybak

Ilustracje

Karolina Żuk-Wieczorkiewicz

Projekt okładki

Karolina Żuk-Wieczorkiewicz

Wydanie I, Gdańsk 2024

© Karolina Żuk-Wieczorkiewicz 2024

ISBN 978-83-969841-4-2

Konwersja do formatów mobilnych

Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Wydawca

Karolina Żuk-Wieczorkiewicz – Avaroth.pl

Iwonce Kwiatkowskiej

oraz całej Drużynie Avaroth na Patronite

Księżna Ceverde obrzuciła krytycznym wzrokiem własne odbicie w lustrze, poprawiła nakrycie głowy uszyte z króliczego futra i odwróciła się do Savandera.

– Jak wyglądam? – spytała.

Zastanawiał się, co odpowiedzieć. Zdecydowanie najbardziej podobała mu się bez ubrania, ale to był rzadki rarytas. Najpierw obowiązki – zawsze się tego trzymała. Wobec poddanych, wobec kraju i wobec dworu, w tej kolejności. Savander plasował się w końcówce hierarchii spraw, którym należało poświęcić czas i uwagę. Nie narzekał – znał swoje miejsce i nie miał w tej służbie krzywdy – jednak czasem pozwalał sobie na marzenia.

Ostatnio zdecydowanie zbyt często.

– Zadałam ci pytanie, Sav. – Ostry głos księżnej Araven przywrócił go do rzeczywistości. – Oczekuję odpowiedzi.

Najemnik zaklął w duchu. Do cholery, powinien był się domyślić, że jego mocodawczyni nie chodziło o sprowokowanie komplementu. Chrząknął.

– Myślę, że strój waszej wysokości jest… odpowiedni do okazji – stwierdził.

– Dobrze. – Araven skinęła głową i przygładziła grubą, aksamitną suknię w zielono-złotych barwach księstwa, która miała jej zapewnić zarówno dostojny wygląd, jak i ochronę przed mrozem. – Twoja kolej.

Savander zmarszczył brwi.

– Na co? – spytał podejrzliwie.

– Na przebranie się. – Księżna uśmiechnęła się filuternie. – Masz mi towarzyszyć. Nie będziesz przecież rozdawał dzieciom podarków w kolczudze, prawda?

***

– Żądam premii – oznajmił stanowczo, gdy dreptał za nią po śniegu w idiotycznych butach z długimi, zakręconymi noskami. Może jeszcze przebolałby zmianę obuwia, gdyby nie reszta stroju, zwłaszcza fikuśny kubrak i wąskie spodnie z zielonego aksamitu, które opinały się na jego udach tak mocno, jakby miały pęknąć. Araven jednak twierdziła, że to tylko jego wrażenie. – Wyglądam jak kretyn.

– Przesadzasz – powiedziała księżna spokojnie, choć nie zdołała przed nim ukryć drgnięcia kącików warg. – Połowa moich poddanych przyjęłaby taki strój z wdzięcznością.

– A druga połowa z chęcią by go ze mnie zerwała – burknął.

– Sav!

– No co? – obruszył się i szarpnął połę kubraka. – To czysty zysk, zwłaszcza dla biedoty. Masz w ogóle pojęcie, ile jest wart lothriański aksamit?

Spojrzała na niego i uniosła lekko brwi. Zacisnął zęby. Nauczył się rozpoznawać ten gest.

– Wasza wysokość – dokończył z przesadnym akcentem.

– Tak lepiej – stwierdziła. – I owszem, wiem, ile jest wart ten materiał. – Obrzuciła najemnika krytycznym spojrzeniem. – Być może faktycznie Arika trochę poniosła fantazja…

– Trochę?! – Sav chwycił w garść szpic przesadnie długiego nakrycia głowy, zwieńczonego imponującym pomponem. Mroźne powietrze wypełnił dźwięk maleńkiego dzwoneczka. – To nawet nie jest czapka zimowego skrzata, tylko jakieś…

– Mnie się podoba. – Araven nie próbowała już kryć rozbawienia. – Poza tym nie wiesz, jak się ubierają skrzaty.

– Z pewnością mniej kretyńsko.

Księżna westchnęła.

– Na bogów, Sav, to tylko jeden dzień. Chcę sprawić trochę radości dzieciakom. Co ci aż tak przeszkadza?

Nie odpowiedział od razu. Właściwie sam nie wiedział, czemu tak bardzo drażni go perspektywa znalezienia się w tłumie zabiedzonych bachorów, które będą wyciągać natrętne łapska do księżnej – jego księżnej – byle tylko jej dotknąć. Sav wiedział bowiem, że to nie podarki są najważniejsze w tradycji, która nakazywała władcom Ceverde nawiedzać poddanych przed Świętem Powrotu Słońca. Gdy jako szczeniak usiłował przetrwać w rynsztokach Adeny, sam marzył o tym, by dotknąć osoby z książęcego rodu i tym samym zyskać szczęście na cały kolejny rok. Niestety ówcześni władcy ograniczali swoje wizyty do najbogatszych dzielnic miasta. Araven była inna. Wyjątkowa.

Wielkie czarne oczy wpatrywały się w niego wyczekująco. Niecierpliwie odrzucił komiczną czapkę w tył.

– Nie lubię zielonego – mruknął.

– Zapamiętam. – Uśmiechnęła się szeroko. – Tymczasem pomóż Devanowi załadować sanie. Ja wybiorę konia.

Wydobyła zza pasa mocno sfatygowany pleciony bat i ruszyła w stronę stajni.

Savander dołączył do książęcego sekretarza, również odzianego w zielony aksamit, i wspólnie załadowali sanie podarkami. Zastanawiał się, które zwierzę Araven wybierze do zaprzęgu. Prawdę mówiąc, nie miał dobrych przeczuć.

– Gotowy? – spytał sekretarz księżnej, gdy uporali się z ostatnim workiem.

Savander spojrzał na niego ponuro. Devan się roześmiał.

– Na bogów, Sav, wyglądasz, jakbyś miał iść pod topór, a nie uczestniczyć w sannie z jej wysokością…

– Jechałeś z nią kiedyś? – przerwał najemnik.

– Tak. – W błękitnych oczach sekretarza lśniły iskierki rozbawienia. – Cieszę się, że tym razem wybrała do tego ciebie. – Poklepał towarzysza po ramieniu i pospiesznie udał się do swoich sań, na wypadek, gdyby księżna zmieniła zdanie.

***

Zbój gnał przed siebie, ponaglany trzaskaniem bata, a w każdy zakręt wchodził tak ostro, jakby za wszelką cenę chciał wywrócić sanie, które przyszło mu ciągnąć. Obciążenie nie robiło na nim żadnego wrażenia; książęcy kulig nie ujechał nawet pół mili, gdy ulubiony skarogniady ogier księżnej zostawił w tyle nie tylko pozostałe zaprzęgi, ale i eskortę konnych. Savander zaś modlił się, by dojechali do celu w jednym kawałku.

Powiadano, że nie istnieją konie bardziej wymagające i uparte niż thaiggi, uchodzące za wierzchowce bogów. Savander pomyślał, że głosiciele tej opinii nigdy nie mieli do czynienia z krzyżówką thaigga z nivryjskim kucem. Zdaniem najemnika hodowcę tych bestii należałoby połamać kołem.

Araven jednak była zachwycona.

– Trzymaj się!

Sav kurczowo uchwycił się brzegu sań. Zbój skręcił gwałtownie, przez co wehikuł niebezpiecznie się przechylił; najemnik w ostatniej chwili zbalansował ciałem, by zapobiec katastrofie. Księżna się roześmiała.

– Dobrze! – rzuciła mu przez ramię. – Wprawiasz się, skrzacie.

Przekleństwa Savandera utonęły w dźwiękach dzwonków i kolejnych trzaśnięć bata, który już ledwie się trzymał kupy. Przy następnym zakręcie najemnik dostał w twarz śnieżną czapą, która spadła z potrąconego krzaka. Araven zagwizdała, bat znów zatańczył w jej ręku.

– Daaaaleeeej!!!

Trzask. Niemożliwe, przemknęło najemnikowi przez głowę, przecież ten wszawy ogier nie może galopować szybciej…

Nie pierwszy raz zwierzę udowodniło mu, że się mylił.

Gdy po szalonej sannie leśnym duktem dotarli do Adeny, Savander był bardziej wyczerpany niż po niejednej bitwie. Zastanawiał się, jakim cudem ich sanie nie roztrzaskały się na jakimś drzewie lub wykrocie, a cholerny przerośnięty kuc nie połamał nóg.

– Podobało się? – Araven zwróciła ku niemu twarz zaróżowioną od mrozu. Spod króliczej czapki wymknęły się kosmyki złotych włosów.

Najemnik miał odpowiedź na końcu języka, jednak zachował milczenie. Powstrzymał go wyraz oczu księżnej – i jej uśmiech, który wydawał się opromieniać wszystko wokół. Nawet Sav nie miał sumienia gasić takiej radości.

– Wasza wysokość przecenia moje zamiłowanie do mocnych wrażeń – odparł z przesadnym sarkazmem, co jeszcze bardziej rozbawiło jego mocodawczynię. – Dobrze, że zawczasu przywiązałem worki. W przeciwnym razie nie mielibyśmy czego rozdawać.

Araven zachichotała pod nosem.

– Może faktycznie trochę mnie poniosło.

– Odrobinę – przyznał jej rację najemnik. Rozejrzał się dyskretnie po ośnieżonym rynku. Wokół gigantycznego stosu, który miał zostać odpalony w wigilię Powrotu Słońca, zebrała się już spora liczba gapiów. Sav wyprostował się leniwie, by potężną posturą wybić im z głowy ewentualne głupoty, i stanął przy swojej księżnej. – Jakie rozkazy, pani?

– Czekamy. – Władczyni się skrzywiła. – Devan i reszta będą tu lada chwila, podobnie jak włodarze miasta. Najpierw nuda ceremoniału, a potem to, co najlepsze. – Obrzuciła wzrokiem worki i pomachała wesoło do gromadzących się wokół ludzi.

Sav westchnął. Miał nadzieję, że prezenty przetrwały podróż. Naprawdę nie miał ochoty jej powtarzać.

– Łapy przy sobie – warknął najemnik, gdy cherlawy wyrostek, wyciągający ręce do otwartego worka, stał się zbyt natarczywy. – Zaczekaj na swoją kolej.

Chłopak, ośmielony przyjazną postawą księżnej, hardo zadarł głowę.

– Bo co?

Sav nachylił się ku niemu.

– Skręcę ci kark – odparł z promiennym uśmiechem, by nie wzbudzić podejrzeń Araven, która rozdawała prezenty z drugiej strony sań. Nie były to wyszukane rzeczy: głównie świąteczne łakocie, takie jak małe kołacze z miodem lub woreczki suszonych owoców i orzechów. Savander wiedział, że we wszystkich ukryto drobne miedziane monety. A w niektórych coś znacznie cenniejszego.

Wyrostek burknął pod nosem przekleństwo, ale się uspokoił. Ewidentnie chował się na ulicy dość długo, by umieć dostrzec, że pod komicznym przebraniem świątecznego skrzata skrywa się bezwzględny, zaprawiony w walce łajdak. Swój zawsze pozna swego, pomyślał zgryźliwie Savander i z szerokim uśmiechem wręczył dzieciakowi płócienną paczuszkę.

– Mądry chłopiec – pochwalił i przywołał skinieniem następnego smarka.

Nabrzeże portowe w ciągu ostatnich kilku lat stało się zwyczajowym miejscem świątecznych spotkań księżnej z ubogą dzieciarnią miasta. Prawdopodobnie dlatego włodarze włożyli nieco wysiłku, by doprowadzić je do porządku: grożące zawaleniem rudery rozebrano, keje i mola wyremontowano, a nieczystości – na przykład pozostałości po połowach – regularnie usuwano. W końcu zrównano z ziemią także magazyn będący świadkiem słynnej zbrodni na „sierocie z Adeny”, sprawy, przez którą Araven zyskała powszechną miłość i oddanie prostego ludu. Pozostawiona drewniana zabudowa nadal była skromna, jednak prezentowała się o niebo lepiej niż to, co Savander zapamiętał z dzieciństwa. Oczywiście za jego szczenięcych lat nikt nawet nie marzył o świątecznych podarkach od władców. Dzieciaki szybko traciły też wiarę w dobre zimowe skrzaty. Hałastra obecna tu dzisiaj nie miała pojęcia, jakie szczęście ją spotkało.

Czyjaś dłoń nieśmiało wyciągnęła się w jego stronę. Sav otrząsnął się ze wspomnień, poprawił swój idiotyczny kostium i skupił się na robocie.

Przy pozostałych saniach rozdawano inne dobra, szczególnie przydatne w zimie: koce, buty oraz ciepłą odzież. Dzieciarnia zachowywała się wyjątkowo spokojnie. Rok wcześniej – według słów Devana – doszło do bójki, w wyniku której, na rozkaz księżnej, walczącym odebrano wszystkie trofea. Sav nie wątpił, że bitwy uliczne rozgorzeją na nowo, gdy tylko Araven opuści miejskie mury, jednak przy niej wszyscy się pilnowali.

Zapewne nie bez znaczenia była obecność uzbrojonej eskorty. Zbrojni trzymali się na uboczu, by nie przeszkadzać w celebrowaniu odwiecznej tradycji, jednak dla wszystkich było jasne, że w razie potrzeby nie zawahają się interweniować, a wówczas księżna Ceverde – dobry duch zimowego święta – zniknie wraz z podarkami aż do następnej zimy. Hojność i serce, jakie władczyni okazywała miejscowej biedocie, miały bowiem swoje granice, a świąteczne szaleństwo nie pozbawiło jej rozsądku. Zaangażowanie Savandera w roli osobistego strażnika było tego najlepszym przykładem.

– Czemu nie masz broni? – spytała dziewczynka o chorobliwie bladej cerze i zwinnych palcach, które z pewnością ukradły niejeden mieszek.

– Nie potrzebuje jej. – Araven odwróciła się w jej stronę. – W końcu to dzień, w którym wszyscy jesteśmy dla siebie dobrzy, prawda? – Z uśmiechem spojrzała dziewczynce w oczy i położyła dłoń na jej ramieniu.

Przeciętny człowiek nie zauważyłby ostrzeżenia ukrytego w tym prostym geście, jednak instynkt uliczników pozwalał im dostrzegać znacznie więcej. Mała ochoczo pokiwała głową. Reszta smarkatej gawiedzi natychmiast zrobiła to samo.

Savander uśmiechnął się pod nosem. Ciekawe, czy jego mocodawczyni wiedziała, jaki prezent właśnie zrobiła temu dziecku. Dotyk panującego władcy w najciemniejszym z zimowych miesięcy był znakiem błogosławieństwa bogów. Przez najbliższy rok nikt z ulicznej czeredy nie ośmieli się wchodzić dziewczynce w drogę, ani tym bardziej rozmyślnie jej szkodzić. To przynosiło niewyobrażalnego pecha.

Gdy obdarowano wszystkie dzieci, w saniach zostało może pół worka świątecznych dóbr. Wtedy Araven poprosiła wszystkich o ciszę.

– W prezentach, które otrzymaliście, ukryłam monety z obrazkiem zimowego skrzata – oznajmiła donośnym głosem. – Każda z nich to zaproszenie na świąteczną ucztę w zamku książąt Ceverde. – Potoczyła ciepłym wzrokiem po zebranej wokół dzieciarni. – Otwórzcie swoje paczki. Jeśli znajdziecie w nich szczęśliwą monetę, podejdźcie do mojego sekretarza, który zapisze wasze imiona. – Płynnym gestem wskazała Devana. – Za trzy dni przyślę po was sanie. Uprzedzam jednak: trzymajcie się zasad. Tak jak w zeszłym roku.

Pomachała radośnie obsmarkanej gromadce i skinęła na swojego „skrzata”.

– Jedziemy – rzuciła półgłosem.

– Dokąd? – spytał podejrzliwie.

– Zostało pół worka przysmaków. – Araven dyskretnie wskazała tobołek upchnięty na dnie sań. – Niedaleko stąd jest wieś, w której się przydadzą. Przygotuj konia.

Sav bez słowa zdjął Zbójowi derkę z grzbietu, po czym – nie bez narażenia palców – odebrał mu worek z obrokiem. Lekko zajął miejsce za swoją księżną. Araven strzeliła z bata; sanie szarpnęły do przodu, gdy wypoczęty kuc ruszył raźno przez labirynt uliczek. Pod płozami raz po raz zgrzytały przykryte śniegiem śmieci. Sav się obejrzał.

– Nie widzę Devana i reszty – zauważył.

– Będą zajęci przez dłuższy czas. – Księżna wzruszyła ramionami. – Yara jest niedaleko, a Zbój to rączy koń. Sami załatwimy sprawę.

– Sami? – podchwycił Savander.

– Tak. – Araven obdarzyła go wesołym spojrzeniem. – Chyba się nie boisz?

Najemnik zacisnął zęby. Strach był jednym z dwóch uczuć, które w tej chwili walczyły o pierwszeństwo w jego sercu.

***

ŚWIAT AVAROTH W SIECI

Strona autorska:

https://avaroth.pl

Patronite:

https://patronite.pl/karolina-zuk-wieczorkiewicz-av

Facebook:

https://www.facebook.com/karolina.avaroth

Instagram:

https://www.instagram.com/karolina.avaroth

Wattpad:

https://www.wattpad.com/user/KarolinaZW

Księgarnia:

https://samowydawcy.pl