Sprawa Niny Frank. Hubert Meyer. Tom 1. - Katarzyna Bonda - ebook + książka
BESTSELLER

Sprawa Niny Frank. Hubert Meyer. Tom 1. ebook

Katarzyna Bonda

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza na polskim rynku powieść kryminalna, której bohaterem jest tzw. profiler, czyli psycholog wykonujący portrety psychologiczne nieznanych sprawców. 

Akcja powieści rozgrywa się w dwóch światach: jeden to sielska miejscowość przygraniczna - Mielnik nad Bugiem, gdzie do tej pory nie działo się nic oprócz lokalnych skandali, a życie płynęło leniwie, drugi - to high life stolicy, w którym żyje najpopularniejsza aktorka polskich seriali - Nina Frank. Prawdę o niej poznajemy z dziennika internetowego, który zaczyna prowadzić w pewnym momencie swego pełnego skandali życia. Dowiadujemy się o jej dwuznacznej drodze do kariery, licznych kochankach, nałogach, różnego kalibru świństwach i grzeszkach. Jednocześnie w swoim życiu odgrywa role szczęśliwej i dobrej - jak grana przez nią postać zakonnicy Joanny, która przyniosła jej pieniądze i sławę. Kochają ją miliony telewidzów i wierzą w wykreowany wizerunek. Te dwa światy przeplatają się przez całą książkę, by spotkać się w kulminacyjnym punkcie akcji, gdy dochodzi do wyjaśnienia zagadki śmierci Niny Frank. 

Kiedy aktorka zostaje znaleziona w swoim dworku nad Bugiem martwa, do Mielnika nad Bugiem przyjeżdża Hubert Meyer - profiler policyjny i zaczyna po kolei odkrywać tajemnice gwiazdy. Poznając sekrety Frank i próbując stworzyć profil jej mordercy, Hubert Meyer analizuje także swoje życie, atakują go wspomnienia i przy okazji badania zbrodni dociera do skrywanych przed sobą własnych tajemnic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 524

Oceny
4,1 (2833 oceny)
1191
982
448
165
47
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
do_innegowymiaru

Całkiem niezła

czy ktoś mi może wytłumaczyć to dziwne zakończenie? 🥲
20
musla81

Nie polecam

Nuda, nuda. W porzadku napisana, ale jakos calosc sie nie sklada. Zakonczenie fatalne.
20
troublesomecat

Dobrze spędzony czas

Muszę przyznać, że ostatnie rozdziały mocno podniosły moją ocenę - co prawda całość słuchało się nieźle, wciągnęła mnie historia i retrospekcje z życia Niny oraz że w książce występowało kilku narratorów, w tym mordercy. Mocno podtrzymywało moje zainteresowanie i nie pozwalało sie nudzić. Oczywiście jak w pierwszej książce, samo rozwiązanie sprawy morderstwa mnie rozczarowało i autorka, zostawiła chyba na początku książki zbyt oczywista sugestie :-) Natomiast podobało mi się kilka innych rzeczy: - magiczny sklep żwirka i muchomorka - wątek run i jego użycia (chociaż nie rozumiem tego wątku poświecenia, skoro ta relacja Niny była toxic - widocznie jednak to była miłość, co też wynika później z dziennika Niny) - ostatnie kilka akapitów rozdziału 35 - monolog Niny - poruszył mnie, bo ostatnio sporo podobnych przemyśleń u mnie i sama poczułam trochę magii, która często się pojawia w tej książce, że akurat teraz to słyszę: „Jeśli wra­ca­ją do cie­bie upio­ry z prze­szło­ści, to znak, że...
21
AniusiaW

Całkiem niezła

Trochę zmęczyła mnie ta książka, ale dotrwałam do końca, trochę dziwne zakończenie
10
Remedios888

Całkiem niezła

Nieco chaotyczna. Wątki związane z magią run, wróżami nie przypadły mi do gustu. Książka jest pełna drastycznych opisów przemocy seksualnej - warto byłoby oznacza tego typu historie.
10

Popularność




Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko

Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska

Zdjęcie wykorzystane na okładce

© ollo/E+/Getty Images

© by Katarzyna Bonda

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2015

ISBN 978-83-287-0232-5

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2015

Wydanie I

Grad ma najbielsze ziarna, przybywa z wysokości nieba

jak lawina strącony

wkrótce staje się wodą.

Grad jest ziarnem chłodnym

i ulewą ziarnistą, i chorobą,

która niszczy węże.

(wiersz runiczny)

Z runą Hagal należy pracować niezwykle ostrożnie. To bardzo silna energetycznie runa i nie wolno stosować jej zbyt długo. Po zastosowaniu należy koniecznie spalić.

E. Kulejewska (znawczyni run i jasnowidz)

Prolog

„Gdybyś była grzeczniejsza… Choćby tak miła i czysta jak zakonnica, którą grasz. Być może wtedy nie musiałbym cię karać. Ale nie, w końcu i tak bym musiał. Bo w głębi duszy jesteś tylko dziwką. Myślałaś, że mnie oszukasz jak miliony telewidzów? Twoje ciało nie zna już niewinności. Jesteś zbrukana. Cała unurzana w grzechu. Nie, nie urodziłaś się taka. Postarałaś się o to. Dobrze, że matka nie wie, co razem robiliśmy.

A tak bardzo chciałem ci dać to, czego pragniesz. Bo tylko ja znam twój sekret.

Kochanie, zrozum. Muszę. Przecież wiesz, że w moich oczach zawsze będziesz najpiękniejsza, najsłodsza. Doskonała. Nie chcę cię krzywdzić, skarbie.

Każdej nocy przed zaśnięciem wyobrażam sobie, jak drżysz, gdy coraz mocniej zaciskam dłonie na twojej alabastrowej szyi. Wyraźnie widzę twoją piękną twarz wykrzywioną w grymasie bólu i czuję rozkosz. Jestem wtedy silny. Jestem Kimś. Panuję nad życiem i śmiercią. To takie podniecające. Już nic nie jest w stanie mnie powstrzymać.

Dobrze, że matka nie wie, co razem robiliśmy. To nic, że tylko w mojej wyobraźni. Czy wiesz, co by mi zrobiła, gdyby się dowiedziała? Złoiłaby mi skórę. Jak zwykle. Ty nie masz pojęcia, jak to boli. Ty nie wiesz, co znaczy ból. To, co ja ci zrobię, jest tylko przedsmakiem bólu, jaki chciałbym ci zadać. Naprawdę cię kochałem, Niko. Ale ty nie umiesz tego docenić. Nawet teraz, kiedy jest nam razem tak cudownie. W każdym razie mnie jest.

Oczyszczę cię, uwolnię. Tego przecież pragniesz. Musisz jednak ponieść karę za swoje grzeszne spojrzenia. Nie mam innego wyjścia. Wszystko, co dotyczy ciebie, jest tak nieszczere. Gdybyś chociaż zdawała sobie z tego sprawę.

Dlaczego mnie odrzucasz? To nie w porządku, dziewczynko. Tak się nie robi. W końcu jesteśmy ze sobą tak blisko. Zbierasz moje listy. Żaden nie wrócił do skrytki. Gdybyś ich nie odbierała, może nie pisałbym więcej. Pogodziłbym się z tym, że mnie nie chcesz. Ale nie, ty milcząco przyzwalasz i wciąż mnie kusisz. Uśmiechasz się do mnie z ekranu, tak lubieżna w kruczym habicie. Myślałem, że pragniesz, żebym cię odwiedził. Kiedy jednak przyszedłem, ryzykując, że matka się dowie, zaczęłaś krzyczeć. Groziłaś mi jak pierwszemu lepszemu, jakbyśmy się nie znali. To nie było miłe. Zwłaszcza te przekleństwa – nie przystoją damie. Ale ja nauczę cię kultury. Jesteś żałosna. Tak, teraz mnie śmieszysz. Już nie masz nade mną władzy. Choć na zawsze pozostaniesz tą pierwszą, która wyzwoliła we mnie siłę stwórcy. Stworzę na nowo. Pokonam barierę. Przekroczę próg dla wybranych.

Znów czuję to narastające napięcie. Zaczyna się od delikatnego mrowienia niepokoju, wzmaga do ekstazy, aż rozsadza mi czaszkę wirówką bodźców. To już nie jest przyjemne. Zwłaszcza ten paraliż i przymus wycofania się ze świata do mojej samotni. Ten ciągły lęk, który wciąż pokonuję przez ciebie. Ale po spotkaniu z tobą wiem już, co da mi poczucie prawdziwej siły. Patrzę na twoją twarz na filmach, w gazetach, widzę ją we śnie, na jawie, bo coraz odważniej zbliżam się do ciebie. I nie chcę już dłużej czekać. Chcę wyładować to napięcie, które znów mnie rozsadza”.

Rozdział 1 Początek końca

„Zaplanuj swoje życie, bo inni zrobią to za ciebie”

Nie pamiętam, jak znalazłam się w swoim łóżku. Ból głowy wgniatał mnie w ciemność poduszki. Kiedy próbowałam uciec w nieświadomość, poczułam na piersi czyjś język. Jakaś ręka wędrowała po moim brzuchu i zmierzała między nogi. Po chwili wyczułam, że zęby przygryzające moje sutki i ręka penetrująca właśnie moje wnętrze nie należą do jednej osoby. Natarczywy palec próbował mnie pobudzić. Dopiero gdy ofensywny język z piersi przeniósł się do ust, krzyknęłam:

– Przestań!

W skotłowanej pościeli leżało dwóch młodszych ode mnie mężczyzn. O wymuskanych twarzach niewyrażających nic prócz żądzy. Kutas jednego z nich był w stanie imponującego wzwodu. Mężczyzna zbliżał się do mnie.

– Jaka groźna kotka – szeptał obleśnie.

Drugi histerycznie się zaśmiewał. Jego rechot doprowadzał mnie do furii. Chwyciłam stojącą na blacie butelkę po dżinie i cisnęłam w niego. Uchylił się. Butelka potoczyła się po podłodze.

Owinęłam się prześcieradłem. Zepchnęłam mężczyznę z łóżka. Kiedy udało mi się przysłonić swoją nagość wygniecionym materiałem, spojrzał błagalnie i śliniąc się, czołgał po podłodze.

– Dostaliście, co chcieliście! Zabierać się z mojego domu! – darłam się.

– Jaki temperament… – Śmiech grzązł w gardle czołgającego się. – Zwariowałaś? – Zamilkł, kiedy wyrwałam lampkę z kontaktu i zamachnęłam się na niego. – Przecież sama nas zaprosiłaś. Nie rób wiochy.

Przez głowę przelatywały mi różne myśli. Gubiłam się. Nie byłam już taka pewna. Jak to się stało, że ich tu przywiozłam? Przypominało mi się mgliście, że poprzedniego wieczoru pozwoliłam, by pili z mojego buta, całowali po szyi. Nie znałam ich imion, a oni zwracali się do mnie per „ty”. Zupełnie nie pamiętałam, żebym z nimi spała. Choć moje ciało mówiło, że pozwoliłam na wiele. Bolały mnie piersi. Sutki były sterczące, podrażnione, pewnie przypalane papierosami. Między nogami miałam żarzące się węgle.

– Dzwonię na policję. – Chwyciłam telefon. – Czy sami wyjdziecie? – dodałam ciszej.

– Ale jesteśmy na wsi… – odezwał się cicho Czołgacz o oczach wiernego szczeniaka.

– Nie obchodzi mnie, jak wrócicie.

– W innych pokojach są ludzie. Ich też wyrzucisz? – Uśmiechnął się chytrze.

Na miękkich nogach wyszłam z sypialni.

Biała sofa w salonie była obrzygana. Leżały na niej na wpół rozebrane dziewczyny i dwóch znanych mi producentów. W kuchni ktoś smażył jajecznicę. Furkotał ekspres do kawy. W bibliotece chichotały jakieś panienki. Ktoś na cały regulator włączył telewizor. „Wypijmy za błędy…” – zawodził Rysiek Rynkowski.

– Jest nasza gwiazda! – krzyknął Zbyszek, mój agent. Na sobie miał mój szlafrok, pod spodem był nagi. Kilka niekompletnie ubranych dziewcząt kręciło się wokół niego.

– Dzień dobry – przywitałam się grobowym głosem.

Zastanawiałam się, kim są ci ludzie, większości nie znałam. Czułam się osaczona, zagubiona i stara, kiedy patrzyłam na te osiemnastki, gotowe zrobić wszystko za epizod w głupawym serialu. Marzyły o tym, co ja już mam – o orgii we własnym domu, której nie pamiętam. Pewnie po tych tabletkach, alkoholu i niezliczonej ilości dragów, które pojawiły się nie wiadomo skąd.

– I do widzenia. Koniec imprezy – powiedziałam, nie patrząc na to towarzystwo. Mam was wszystkich gdzieś – chciałam dodać. Ale po prostu wyszłam.

– Nika, pojebało cię? Dziś niedziela, dzień święty – rzucił zza moich pleców gość, którego imienia nie znałam i nie chciałam poznawać. Reszta wybuchnęła śmiechem. – Odwaliło ci, odkąd wróciłaś ze Stanów! Wschodząca gwiazda Hollywoodu już nie chce zadawać się z polskim show-biznesem – szydził.

Zamachnęłam się i uderzyłam wymoczka w twarz. Podbiegłam do białej skrzynki przy wejściu:

– Wzywam ochronę. Wyrzucą was, tak jak tu stoicie.

– Przecież ty nie umiesz nawet obsługiwać odtwarzacza wideo – roześmiał się Jakub, chyba jedyny w marynarce.

Spojrzałam na niego i poczułam, że mi niedobrze. Do jego ramienia, jak manekin, przyczepiona była śliczna dziewczyna. Blond włosy miała potargane, wzrok mętny. Była na prochach. Wyglądali jak ojciec z córką. Zobaczyłam w niej siebie sprzed lat. Spojrzałam Jakubowi w oczy, wpisałam kod i nacisnęłam czerwony guzik.

– Macie dziesięć minut – powiedziałam i weszłam po schodach na górę.

Nie oglądając się, zamknęłam drzwi. Wiedziałam, że wyjdą. Opatuliłam się prześcieradłem i usiadłam przed komputerem.

Wtedy właśnie postanowiłam to spisać.

Może dowiem się, jak zagubiłam się w meandrach moich marzeń i stałam kimś tak bardzo mi obcym. Jak obudziłam potwora śpiącego pod skórą, którego przez lata karmiłam własną krwią i który teraz żąda kolejnej ofiary – z mego życia. Spowiedź internetowa w konfesjonale nicka. Rozgrzeszenie przez powiedzenie wszystkim i nikomu. Do tego żadnej pokuty za grzechy. Czułam, że jeśli nie zrzucę tych wszystkich masek, które nosiłam, wybuchnę. I na myśl o samooczyszczeniu poczułam ulgę.

Słyszałam, jak w mieszkaniu cichnie rwetes. Przez chwilę słychać było jakieś głosy, po czym zapadła cisza. Kiedy zapukała ochrona, nikogo już nie było.

– Przepraszam, zapłacę za fatygę, ale już wszystko w porządku. Nie potrzebuję niczego – powiedziałam do dwóch karków uzbrojonych po zęby.

Sprzedałam im trzydziesty siódmy wystudiowany uśmiech i owinęłam się szczelniej prześcieradłem, tak by mogli dyskretnie dojrzeć zarys mojego poprawionego biustu i stopę z polakierowanymi paznokciami.

Oczywiście zadziałało. Jeden z nich bąknął:

– Od tego jesteśmy. Napiszemy, że interwencja była uzasadniona.

Znów się uśmiechnęłam i zatrzasnęłam drzwi.

Zostałam sama. Jak zwykle. Ale tak czułam się najbezpieczniej. Nie musiałam grać. Człowiek rodzi się sam, żyje i umiera sam – jako nastolatka wydrukowałam to sobie na koszulce. I jeszcze: Lepiej szybko spłonąć, niż tlić się powoli – credo Cobaina. Zaćpał się u szczytu sławy, mając tyle lat, co ja teraz. Ogarnęłam spojrzeniem mieszkanie. Doszłam do wniosku, że to pobojowisko odzwierciedla moje życie. Zrujnowane, zbezczeszczone. Obcy ludzie, obcy kochankowie penetrujący nie mnie, ale aktorkę mydlanych oper, która uwierzyła, że jest gwiazdą.

Właśnie. Wzięłam do ręki list z agencji CAA. Data, pieczątka, Santa Monica. Podpis. Treść czytałam może dwadzieścia razy. W jednej chwili pozbyłam się złudzeń. Już nie wierzę w nic. Czy tak właśnie wygląda początek końca? Weszłam do łazienki. Odkręciłam kurki – huk spadającej wody zagłuszył na chwilę natrętne myśli. Wpatrywałam się w przezroczystą ciecz, w której za chwilę się zanurzę. Jak najszybciej pragnęłam zmyć z siebie kolejne warstwy mazi, która oblepia mi duszę i barwi ją na czarno. Jest jej tak dużo, że zaczyna być widoczna także w realu. Przestałam kontrolować jej uparte działania. Jutro stracę kilka kontraktów. Potwór przejmuje stery. Nie chcę już z nim walczyć, bo wiem, że i tak poniosę klęskę. Ale nadal nie wiem, gdzie jestem ja – ta dziewczyna, która nie była sławna, ale była sobą. Co z nią zrobiłam? Tęsknię za nią, choć wiem, że przeszłość to jedyna rzecz, na którą nie mam wpływu.

Wyprostowałam nogi i ręce w wodzie, głowę oparłam o akrylowy brzeg wanny. Światło raziło mnie, więc przymknęłam powieki. Zanurzyłam włosy, policzki. Woda przykryła moje oczy. Po chwili wyrzuciłam głowę na powierzchnię. Otarłam twarz. Ale pod spodem była tak cudowna cisza. Nabrałam powietrza, powoli opadałam na dno wanny. Coraz wolniej i wolniej.

Pod wodą, w ciszy, znalazłam bezkresny azyl. Nie chciałam wynurzać się na powierzchnię. Nawet kiedy zaczęło mi brakować powietrza i czułam w uszach kłujący ból. Wtedy pojawiła się ta irracjonalna myśl: „Musieli nieźle wyglądać, jak z gołymi tyłkami uciekali do swoich ekskluzywnych wozów”. Wystrzeliłam jak z procy spod wody i roześmiałam się w głos. Zawinęłam się ręcznikiem i ociekająca wodą poszukałam pilota do telewizora. Patrzyłam na mokre kałuże wokół własnych stóp, gdy usłyszałam z głośników odbiornika:

– Kocham cię, Sergio! Skąd w tobie tyle okrucieństwa?

Rozdział 2 Lidia, miłośniczka seriali

„Nie daj się nabrać. Jeśli coś wydaje się zbyt dobre, żeby mogło być prawdziwe, pewnie tak jest”

– Kocham cię, Sergio! Skąd w tobie tyle okrucieństwa? – zawodziła teatralnym głosem kobieta, drąc w drobne kawałeczki zdjęcie amanta. – Ty kochasz moją siostrę Leilę, nie mnie! Moje życie nie ma sensu – łkała.

Kamera z szerszego planu zbliżyła się do twarzy tytułowej bohaterki serialu. Amanda otarła oczy chusteczką z monogramem i podeszła do kuchennego blatu. Wypielęgnowanymi dłońmi chwyciła nóż. Błysnęło ostrze, gdy przeciągała je po swoim przegubie. Upadła na drogocenną posadzkę w arabskie wzory.

Cięcie. Napisy. Z głośników popłynęła latynoska muzyka.

Lidia Daniluk, sześćdziesięcioletnia wdowa, siedziała jeszcze chwilę nieruchomo w ciemnościach. Dopiero gdy muzykę zastąpił ryk dżingla zwiastującego reklamę, wstała i ściszyła telewizor. Zerknęła na zegar: dochodziła dziewiętnasta. Spojrzała w lustro na poznaczoną zmarszczkami twarz. Oczy miała jeszcze zaczerwienione od bezgłośnego płaczu. Splecione w warkocz włosy, owinięte na styl ukraiński wokół głowy, były całkiem białe. Wyjęła czerwoną szminkę. Lekko dotknęła nią ust, by twarz stała się wyrazistsza. Zaczęła krzątać się po kuchni; włączyła czajnik na herbatę i zajęła się robieniem kanapek. Nie chciała, by syn, który zaraz wróci z pracy, zorientował się, że płakała. Wydało jej się, że słyszy warkot silnika samochodu, a potem zobaczyła granatowe auto z emblematami firmy ochroniarskiej.

– Znów ryczałaś przy Amandzie? – roześmiał się Borys, gdy tylko przekroczył próg białego domku. Wysoki, barczysty, o twarzy z mocno zarysowaną szczęką i kanciasto wystającymi kośćmi policzkowymi. Jego intensywnie zielone oczy śmiały się figlarnie. – Zaraz twój serial. Ciekawe, jaki dobry uczynek zrobi dziś zakonnica Joanna. Swoją drogą niezła laska z tej siostrzyczki – mówił.

– Też byś pooglądał. To dobry wzór do naśladowania. A szukają statystów do tego filmu. – Lidia mówiła jak do małego dziecka. – Zgłosiłbyś się, zarobił parę złotych. Kto wie, może masz talent aktorski?

– Aha, pójdę na casting i od razu zagram główną rolę!

Zawsze czuła się lepiej, gdy widziała syna: dwudziestopięcioletniego mężczyznę, który wciąż wydawał się jej małym chłopcem. Był jej oczkiem w głowie, prawdziwym oparciem po śmierci męża. Wierzyła, że wychowała go na dobrego człowieka.

Borys poszedł do swojego pokoju i zaraz usłyszała odgłos włączanego PlayStation.

Lidia z filiżanką herbaty pośpiesznie wróciła przed telewizor. Spikerka właśnie zapowiadała, że dziś w studiu gościć będą Ninę Frank, odtwórczynię roli siostry Joanny w serialu Życie nie na sprzedaż, ulubienicę telewidzów i laureatkę tegorocznej Złotej Telekamery dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Wywiad przeprowadzi gwiazda telewizji, Piotr Tarczyński.

– Niko, jak ty to robisz, że z każdym dniem jesteś coraz piękniejsza? – zagaił prezenter.

– Och, miłość telewidzów tak na mnie świetnie wpływa. I praca, która daje mi ogromną satysfakcję – perlistym głosem odpowiedziała gwiazda i uśmiechnęła się do kamery, ukazując białe, równe zęby. Jej alabastrowa cera kontrastowała z kruczoczarnymi włosami poskręcanymi w sprężynki.

Lidia przyglądała się smukłym nogom w czarnych kabaretkach i pantofelkach z weluru na szpilce. Obserwowała dodatki: mieniące się kolczyki i bransoletkę ze szczerego złota, która brzęczała zmysłowo przy poruszeniu ręki aktorki. Chłonęła każde słowo gwiazdy.

– Mówią, że jeździsz jak pirat – ciągnął Tarczyński.

– To prawda, jeżdżę dość szybko, ale moja alfa nie lubi niskich obrotów. Na szczęście policjanci zwykle puszczają mnie wolno. Zamiast mandatów wystarczy autograf albo miła pogawędka – szczebiotała Frank.

– O czym teraz marzysz, skoro masz już wszystko: sławę, pieniądze, miłość?

– Chciałabym założyć fundację wspomagającą głodne dzieci. Zamierzam zaangażować się też w akcję rozwoju rodzinnych domów dziecka. Nie mogę patrzeć, gdy cierpi niewinna istotka.

– Życzę więc powodzenia i dziękuję za wizytę w studiu. A teraz zapraszamy państwa na kolejny odcinek Życia nie na sprzedaż i dalszy ciąg przygód najpiękniejszej zakonnicy w Polsce.

Lidia usadowiła się wygodnie i zatopiła w rzeczywistości serialu. Herbata wystygła. Wdowa zapomniała, że ją tutaj przyniosła.

– Co za kobieta, ta Nina. Niezwykła, o tak dobrym sercu – zachwycała się i marzyła, by jej syn znalazł taką elegancką synową.

Rozdział 3 Szeryf Kula

„Okazuj szacunek wszystkiemu, co żyje”

Dwa głośne piknięcia obudziły podkomisarza Eugeniusza Kulę o piątej nad ranem.

Wstał, pstryknął światło, które na moment go oślepiło. Zielony wyświetlacz pagera pulsował i policjant odczytał, że ma dwie wiadomości.

Obie od tego niemoty Alojzego Trembowieckiego – na myśl o posterunkowym jego twarz wykrzywił wzgardliwy grymas. Zaklął pod nosem i nacisnął funkcję „odczytaj”. Wyświetliły mu się numery posterunku. Poszedł do pokoju i zakręcił korbką.

– Jakiś problem? – zapytał, głośno chrząkając.

– Przepraszam, jeśli obudziłem. Panie podkomisarzu, melduję posłusznie, że zanotowałem kilka drobnych zdarzeń: nieznani sprawcy zrabowali trzy kury zielononóżki od Komorników, Lendziony znów się popiły i pobiły. Stara Wójciakowa z Mętnej zaatakowała klienta sztachetą nabitą gwoździami, bo nie chciał zapłacić za wódkę – meldował Trembowiecki.

– I to są powody, żeby mnie budzić w środku nocy? Żeby chociaż w rezydencji aktorki rozrabiali, to rozumiem – warknął komendant.

– Dziś tam nadzwyczajna cisza i spokój. Światła pogaszone. Chyba nikogo nie ma. Ale nie śmiałbym pana budzić, gdyby nie pewien drobny incydent – ciągnął służbowo posterunkowy. – Pop z Tokar znów dręczy żonę. Sąsiedzi mnie wezwali, ale nawet słowa nie dał powiedzieć. Tylko z panem zgodził się negocjorować.

– Negocjować, barania głowo, negocjować – zamruczał do siebie Kula, a jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – Zaraz będę. Czekajcie tam na mnie, Trembowiecki.

– Tak jest – zdążył odpowiedzieć posterunkowy. Ale Kula już nie usłyszał, bo z całej siły walnął słuchawką. – Zrób mi śniadanie do pracy, duszko. Nie wiem, kiedy wrócę – powiedział radośnie do żony, która też już wstała.

– Coś się stało, Geniu? – zaniepokoiła się Gala, widząc rozentuzjazmowanego męża.

– Potrzebują mnie, poważna sprawa. Będę negocjatorem! Tak jak ten prokurator Kumosa, co go oglądaliśmy w „Kurierze”, pamiętasz? Już czas na mnie: idę pogadać z szaleńcem – zakończył przemowę, wymaszerowując z kuchni i zostawiając żonę w stanie kompletnego osłupienia.

– Jakim szaleńcem? – Gala wybiegła po chwili na ganek z zawiniątkiem śniadaniowym i spytała ponownie: – Jakim szaleńcem? Gdzie?

– A nic, duszko, śpij dalej – odparł słodko podkomisarz Kula. Siedział już w swoim służbowym trzynastoletnim polonezie z białym napisem na bocznych drzwiach „POLICJA” i próbował go odpalić. Litery na drzwiach były trochę krzywe i pochylone w jedną stronę, bo policjant sam je niedawno podmalowywał, żeby zaoszczędzić i dzięki temu kupić trzy ryzy papieru do policyjnej drukarki. Bezpieczeństwo i nowe technologie to był konik kierownika posterunku w Mielniku. – Lokalny, znajomy szaleniec. Saszka znów dręczy żonę – odpowiedział mimochodem i ponownie przekręcił kluczyk w stacyjce. – Gadzina nie chce odpalić. – Podkomisarz Kula po chwili wysiadł z auta i głośno trzasnął drzwiami. – Szlag by to trafił, akurat jak potrzebuję tego starego grata.

Ciężko wzdychając, podszedł do szopy stojącej naprzeciwko, by wyprowadzić niezawodnego komara. Motorower zafurkotał za pierwszym razem.

Budynek posterunku stał w samym środku Mielnika, miejscowości ślicznie położonej nad Bugiem. Z samej Warszawy przyjeżdżali pasjonaci pieszych wycieczek, lubiący ciszę i spokój. Trafiali tu głównie miłośnicy nudy i prawosławni pielgrzymi, bo niedaleko, w lesie, znajdowało się największe miejsce ich kultu – góra Grabarka. I oprócz takich incydentów jak kradzieże kur, rozróby na weselach, utonięcia po pijaku w rzece i sprawy drobnych przemytników usiłujących przez zieloną granicę przewozić plecaki z papierosami i wódką nic się tutaj nie działo.

Mimo to podkomisarz bacznie obserwował każdą z chałup, a w myślach już układał sobie mowę, jaką wygłosi batiuszce, którego znał od dziecka. Kiedy Kula zaczynał jako posterunkowy w Mielniku komendzie, Saszka biegał jeszcze z pieluchą. Potem policjant zatrzymywał go na wiejskich zabawach za bitki z kolegami z sąsiednich wsi. A także gdy po alkoholu prowadził samochód ojca, szefa ochotniczej straży pożarnej. Jakiego doznał szoku, kiedy dowiedział się, że Saszka idzie na studia. I to nie byle jakie – do seminarium duchownego! Wszyscy sąsiedzi wierzyli, że chłopak odmieni się pod wpływem posłannictwa bożego. Ale Saszka był pokorny tylko do ożenku i wyświęcenia. A gdy dostał swoją parafię w Tokarach, dopiero się zaczęło. Lubił sobie wypić i najpierw pastwił się nad żoną psychicznie. Zaraz potem dochodziło do rękoczynów. Zaganiał ją do rąbania drewna, bił kołkiem do rozgniatania ziemniaków dla świń i ganiał z widłami po obejściu. Parafianie przymykali oczy na jego temperament, bo niebieską kapliczkę z 1912 roku wyremontował jak się patrzy. Ikonostas aż kapał od złota. Sprowadził artystę, Greka, który na suficie starej cerkiewki wymalował prawdziwe freski. Miał też zmysł gospodarski, co rolnicy zwłaszcza cenili u swojego popa. Zbudował drogę z cmentarza do wsi. Nareszcie nie trzeba było doń chodzić w gumofilcach, a dało się nawet dojechać samochodem.

Wybaczali mu więc te ekscesy z żoną, tym bardziej że matuszka nigdy się nie skarżyła. Tylko czasem w trakcie liturgii nie wychodziła z części dla chóru, żeby nie narażać ludzi na widok siniaków. A śpiewała jak anioł w niebiesiech.

Podkomisarz Kula już dwudziesty piąty rok pilnował bezpieczeństwa na tym terenie. Ludzie traktowali go z respektem jak swojego szeryfa na Dzikim Wschodzie. Często dawał „młodym zagubionym wilkom” drugą szansę i słynął z uczciwości.

Tym razem jednak jechał na posterunek z postanowieniem, że będzie dla Saszki bezwzględny. Pop, choć znajomy, musi ponieść karę. W papierach mu nie namieszam, postanowił. Ale nauczkę dostać musi. Zacisnął pięści na rączkach motorynki.

Nie chciał nawet myśleć, co by się stało, gdyby o wyczynach popa dowiedzieli się jego zwierzchnicy w białostockiej kurii. Pewnie przenieśliby go na drugi koniec Polski. Wstydu najadłaby się za Saszkę wtedy cała okolica. Gdyby go przeniesiono, straciłby nad nim kontrolę, a ten jeszcze gotów zatłuc pokorną matuszkę, bo wciąż wydaje mu się, że jest zbyt grzeszna.

Tak dumał kierownik Kula, jadąc komarkiem. Kiedy zbliżał się do posterunku, dostrzegł przed budynkiem swojego podwładnego. Alojzy Trembowiecki, jeden z trzech jego ludzi, po prostu trząsł się ze strachu. Co tu się dziwić? Dopiero trzeci miesiąc na służbie, a tu taka poważna interwencja. Kula, mile połechtany oddaniem swojego podkomendnego, nawet się uśmiechnął pod wąsem na ten widok. Nie gasząc silnika, zaparkował motorower i raźnym krokiem wszedł do budynku. Posterunek składał się z czterech izb, piwnicy i pięterka, gdzie podkomisarz podłączył internet. I gdzie miał swój gabinet.

– Panie podkomisarzu, sytuacja wymknęła się spod kontroli – zameldował drżącym głosem posterunkowy. – Batiuszka zamknął żonę na strychu i nie chce wypuścić. Grozi, że jak się nie przyzna, z kim go zdradziła, to ją zadusi gołymi rękami. I jeszcze krzyczy z okna sąsiadom, że przez nią całą wieczność będzie się smażyć w piekle. Ludzie z chałup wyszli na ulicę i modlą się, żeby Bóg mu wybaczył. – Trembowiecki zawiesił głos. – Czy mam wzywać posiłki z Siemiatycz?

– Ty barania głowo! Filmów żeś się naoglądał? Patrzcie no go, posiłki – huknął, aż Trembowieckiemu w uszach zadźwięczało, odwrócił się na pięcie i wyszedł. – To nie Ameryka! My tu nad Bugiem sami wiemy, jak rozwiązywać przypadki przemocy domowej – dorzucił już mniej groźnie, ale czułość minęła mu jak ręką odjął.

Zgrabnie zawrócił na niewielkim parkingu i co mocy w silniku komara pognał do Tokar.

Promienie wschodzącego słońca z trudem przebijały się przez gęstą mgłę. Nagle z mlecznej ściany wyłonił się zarys postaci. Komisarz odruchowo zwolnił.

Widok rzeczywiście był niecodzienny. Kobieta prawie leżała na ramie roweru wyścigowego: jedną ręką trzymała kierownicę, a drugą przytrzymywała aksamitny kapelusz z ogromnym rondem, które przysłaniało niemal całą jej twarz. Obszerna plisowana spódnica wydęła się jak balon, nieskromnie odsłaniając uda w czarnych wzorzystych rajstopach i pantofle z klamerkami w stylu rokoko. Peleryna zjawiskowo tańczyła na wietrze. Jedynym elementem psującym widok mistycznej postaci był zielony wojskowy plecak, który kobieta przewiesiła przez ramę roweru.

Gdy Kula zrównał się z nią na pustej drodze, rozpoznał znajomą.

– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedziała radośnie Lidia Daniluk i błyskawicznie doprowadziła do porządku garderobę.

– Witam, witam, pani Lidko. – Kula podkręcił zalotnie wąsa. – Niepotrzebnie się pani śpieszy, poranne nabożeństwo będzie dziś odrobinę później. Cerkiew pewnie zamknięta na cztery spusty – powiedział tajemniczo. – Przepraszam, ale muszę już jechać. Obowiązki czekają.

Lidia spojrzała na szeryfa ze zdziwieniem.

– Ależ batiuszka już wyjeżdża. Nie trzeba będzie czekać na liturgię dłużej niż dziesięć minut – zaoponowała.

– Mówię pani, że lepiej wracać do domu. Mam pewne informacje i radzę jak dobry znajomy – wyjaśnił, konfidencjonalnie zniżając głos. – Proszę mi wierzyć.

– A cóż to za nowiny? Coś się stało? – Kobieta zmrużyła szelmowsko oczy.

– Nie mogę ujawnić, tajemnica służbowa. Proszę wybaczyć. – Skinął głową na pożegnanie.

Wdowa wskoczyła na rower.

– W takim razie do zobaczenia wieczorem w bibliotece. Ma pan do zwrotu książki z przekroczonym limitem – odparła i już odjeżdżając, krzyknęła niby mimochodem: – Pani Wiera jest już bezpieczna, szykuje się do liturgii. Nic jej nie jest.

Kulę zatkało.

– Halo, halo, pani Lidko. Proszę się zatrzymać.

Wdowa posłusznie zatrzymała rower, a na jej twarzy zagościł triumfujący uśmiech.

– Jak to? Przecież sytuacja była tragiczna, z kim zgodził się negocjować Saszka? – wyrzucił z siebie podkomisarz.

– Ja z nim pogadałam.

Szeryf otworzył szerzej oczy ze zdziwienia.

– Pani?

– Tak. A dlaczegóż by nie.

– I zgodził się?

– Cóż pana tak dziwi? Trochę sobie pogawędziliśmy i sytuacja jest już opanowana. Jeśli chce pan sprawdzić, to proszę się pośpieszyć. Zastanie ich pan jeszcze, zanim ruszą do cerkwi – powiedziała od niechcenia wdowa i pochyliła się znów w pozie kolarki, by po chwili zniknąć w oddali, gdzie na horyzoncie majaczył błękit ścian kapliczki.

Batiuszka Aleksander Koczuk na widok podkomisarza zrobił się czerwony jak burak. Natychmiast schował się w stodole, gdzie trzymał nowiutką toyotę.

– Po co cię budzili, panie Geniu, sami byśmy sobie poradzili z naszymi domowymi kłopotami – mówił z wypiekami na twarzy. Nagle chwycił szmatkę wiszącą na gwoździu i z całej siły szorował czyściutkie lampy samochodu.

– Co ty gadasz?! Znów miałeś te swoje pijackie wizje! – huknął Kula i widząc, że batiuszka zamierza wsiadać do auta, chwycił go za kołnierz. Batiuszka zamachał bezradnie nogami w powietrzu. – Nie myśl, że pojedziesz w takim stanie!

– Ale jestem prawie trzeźwy – zaoponował pop, gdy wyzwolił się z rąk policjanta.

Powstrzymał czkanie i chuchnął prosto w twarz Kuli. Policjant aż się odwrócił, żeby złapać trochę tchu.

– Tak, Saszka, pewnie. A kto zamknął Wierkę na strychu? Może ja?

– Więcej się nie powtórzy. Obiecuję…

– Jedziemy na posterunek. A jak nie, odbiorę ci prawo jazdy. – Kula pokiwał palcem. I dla wzmocnienia efektu wyciągnął błyszczące kajdanki.

Pop tchórzliwie wycofał się pod ścianę.

– Ale… ja już jestem trzeźwy… prawie – nieudolnie przekonywał. – Chcesz, to dmuchnę?

– Nie kuś losu lepiej. Takie cacanki możesz opowiadać żonie czy sąsiadkom. Ja wiem swoje. – Kula schował kajdanki i podrapał się po głowie, bo nagle litość go wzięła. – Przecież ty batiuszka, sługa boży. Jak ty się nie wstydzisz? – Pogładził go po głowie. – Trudno, dziś muszę cię zabrać. Tym razem bez żartów. Przesłucham i oskarżę o zakłócanie porządku. Ludzie zrozumieją, że raz liturgii nie będzie. To i tak lepiej, niż gdybym cię musiał aresztować – dodał.

Pop odłożył szmatkę na maskę toyoty i posłusznie ruszył za policjantem.

– Rozejść się do domów! Służby dziś batiuszka nie odprawi. Jest chory – krzyknął do zgromadzonych ludzi policjant.

Baby w chustach wstawały z kolan, mężczyźni przy płocie rzucali niedopałki i tłum powoli zaczął się przerzedzać. Kula odpalił silnik. Już miał odjechać, kiedy coś mu się przypomniało. Ruszył w kierunku trzypiętrowej plebanii.

– Zostajecie w domu, zabieram męża na przesłuchanie – zakomunikował matuszce i bacznie się jej przyjrzał. Tak naprawdę przyszedł tu, by sprawdzić, jak kobieta się czuje. Zarejestrował, że nie ma na ciele śladów pobicia, jest jedynie przerażona, a chabrowe oczy ma podkrążone z niewyspania. Spracowanymi dłońmi ocierała łzy. Miała zaledwie dwadzieścia siedem lat, a wyglądała na znacznie starszą – ze względu na swoją tuszę i bijący z daleka smutek. Kuli zrobiło się jej żal. – Nic mu nie będzie – dodał już łagodniej i przytulił kobietę jak własną córkę. – Zajmijcie się dziećmi, Wierka.

Wymaszerował żwawo z murowanej willi. Usadowił popa na tylnym siedzeniu komarka, a kiedy tylko ruszyli, rzucił niby od niechcenia:

– A teraz gadaj, co powiedziała ci pani Lidia.

Batiuszka milczał.

– Przecież rozmawialiście, wiem wszystko.

– Nie mogę, panie Geniu, tajemnica spowiedzi.

Kula przygryzł wargi.

– Skąd wy się znacie? Przecież ona tu nowa – zagaił łagodniej policjant.

Saszka ucieszył się, że Kula zmienia temat.

– No, przychodziła do cerkwi, śpiewała w chórze. Widziałem ją, ale osobiście poznaliśmy się dopiero teraz. Szkoda, że w takich okolicznościach. Dobra kobieta z tej Lidii, anioł jakiś mi ją podesłał. I nie mnie pierwszemu – przekrzykując ryk motoru, ciągnął batiuszka.

– Anioł? Co ty za farmazony gadasz! Kiedyś ty ją zdążył wyspowiadać? – Kula gwałtownie zahamował, aż batiuszka wpadł mu na plecy.

– No teraz, po tym, jak wypuściłem Wierkę z poddasza – ciężko dyszał Saszka.

– Po pijaku ją spowiadałeś?

– No trudno. I takie sytuacje bywają w życiu duszpasterza.

– Ano bywają, zwłaszcza u ciebie. Zobaczymy, jak będziesz się tłumaczył na posterunku – westchnął podkomisarz i pokręcił głową. Dowiem się ja, bratku, o czym konferowaliście, pomyślał. Przycisnę dziś panią Lidkę w bibliotece, zobaczymy, co za tajemnice skrywa. Jeszcze nie było takiego sekretu, którego Eugeniusz Kula by nie ujawnił.

Rozdział 4 Profiler Hubert Meyer

„Nie myl dobroci ze słabością”

– Pan komisarz jest teraz zajęty. Proszę spróbować za godzinę. W razie pilnej potrzeby podam numer do rzecznika prasowego. – Sekretarka monotonnym, jak nagranym na taśmie magnetofonowej głosem eliminowała natrętnych dziennikarzy.

A telefon wciąż się urywał. Kiedy tylko zdołała pozbyć się jednego rozmówcy, na pulpicie znów świecił się czerwony guziczek.

– Tak, rozumiem, w sprawie seryjnego zabójcy z Sosnowca – konwersowała. – Oczywiście, proszę zostawić numer, ale wątpię, by pan komisarz miał czas, żeby oddzwonić.

– Dobrze, przekażę.

– Niestety, nie wiem, kiedy skończy. Tego nie wie nawet jego żona. Pan komisarz nie miał jeszcze przerwy obiadowej.

– Tak, pracuje nad tą sprawą, jak podały wczoraj Wiadomości. Zapraszam w poniedziałek.

Odłożyła słuchawkę i ciężko westchnęła:

– Jeszcze godzina męczarni!

Drzwi pokoju uchyliły się nieznacznie.

– Twój szef cię prosi – powiedział grobowym głosem Marczewski z kryminalnego. – Mam cię zastąpić. Jak to działa? – Podszedł do pulpitu telefonicznego ze światełkami i niezdarnie zaczął naciskać guziki jak popadnie.

– Hej, co robisz! – krzyknęła.

– Nie wiem, szlag by to… Też mam swoją robotę. Jest piątek wieczór. A ten ma kaprysy. Będę tu siedział do nocy. Gwiazdor telewizyjny, psycholaska. Żaden, kurwa, detektyw – prychnął.

– To proste, zapisuj tylko dokładnie, kto i w jakiej sprawie dzwoni. I broń cię, Boże, nie łącz z Meyerem. O tej porze już niewiele osób się dobija – pouczyła go i spojrzała z wyższością na zagubionego policjanta. – Postaram się wrócić jak najszybciej.

– Mam nadzieję – burknął Marczewski.

Wstała, wygładziła fałdy różowej mini. Przeczesała ręką blond loki i poprawiła dumnie identyfikator: starszy aspirant Mariola Walecka-Sztos, kierownik sekretariatu Zespołu Psychologów Wojewódzkiej Komendy Policji w Katowicach.

Klitkę, niesłusznie nazywaną gabinetem, spowijały ciemności. Tylko ekran monitora oświetlał nieruchomą twarz komisarza Huberta Meyera, który siedział wpatrzony w zdjęcie rzucone z projektora na ścianę. Zwłoki mężczyzny zwisały z krzesła na podłogę. Wyraźnie widać było rany na plecach, które morderca zadał swojej ofierze. Głowa nienaturalnie wykręcona odsłaniała zmasakrowaną twarz, niemal całkowicie pozbawioną nosa. Mariola nie mogła oderwać wzroku od oczu denata. Jakby po śmierci pozował do obiektywu – pomyślała mimowolnie. Druga ofiara leżała na podłodze na wznak. Jej twarz nakryto wzorzystą szmatą. Kompletnie ubrana, spódnicę obciągnięto do kolan, odsłaniając chude nogi, niewiarygodnie czyste, zważywszy że całe pomieszczenie zbryzgane było krwią. A jej ciało równo ułożone, z pieczołowitością, jak do trumny. Jakby morderca zadbał o nie po śmierci.

– Dlaczego ona leży tak nienaturalnie… jak by to powiedzieć… spokojnie? – spytała wstrząśnięta Mariola.

– Morderca znał ją, miał do niej stosunek emocjonalny – wyjaśnił Meyer. – Może to zazdrosny mąż, dawny konkubent, może też ktoś z rodziny. Po zabójstwie umył ją i przykrył jej twarz. Chciał zachować misterium śmierci.

– Co? Potwór… – jęknęła Mariola. – To ten z Sosnowca?

– Nie, to Częstochowa, już kończę ten profil. Sam nie wiem, za co się złapać. A jeszcze dziennikarze wciąż mi przerywają. – Policjant spojrzał na nią. Jego twarz nie wyrażała emocji. – Czy da się przełożyć to seminarium w Quantico w przyszłą sobotę? Nie mogę lecieć – powiedział.

– Ale, panie komisarzu… – Odwróciła się, by sprawdzić, czy drzwi są zamknięte. – Hubert, słuchaj. Nie możesz tego zrobić. Przecież załatwialiśmy to pół roku. To było na twoją prośbę. Wszyscy stanęli na głowie. Cała sekcja pracuje nad naszą prezentacją. Jako pierwszy i jedyny w Polsce możesz doprowadzić do tego, że profilowanie w końcu będzie funkcjonowało formalnie, nie chałupniczo. Sam tak mówiłeś, pamiętasz? Będą etaty dla młodych, będziesz miał uczniów, będzie lżej – wyrzucała z siebie słowa jak pociski.

– Nie mogę jechać. Czy ktoś może polecieć za mnie?

– Wątpię. Są już bilety, budżet – mówiła coraz ciszej. – Zresztą, kto miałby pojechać? Komendant się wścieknie. – Aż usiadła z przejęcia. – Co się stało?

– Anka chce rozwodu. – Komisarz chwycił się za głowę.

– Dowiedziała się?

Komisarz poderwał się gwałtownie.

– O czym?

– No, o nas.

Roześmiał się nerwowo.

– Nie, ale jeszcze tego brakuje. Miałaby co wyciągać, żeby odebrać mi dom i dzieci.

– To co tu robisz? Jedź do domu, udobruchaj ją – poradziła Mariola. – Przecież nas już nic nie łączy. – Zawiesiła głos i spojrzała błagalnie, by zaprotestował. Ale Meyer milczał, dodała więc: – Jesteśmy tylko kolegami z pracy. Przyjaciółmi, można tak powiedzieć.

– Nie o to chodzi. – Komisarz machnął ręką i wstał sprzed monitora.

Mariola spojrzała na jego twarz, która znalazła się akurat w miejscu pleców ofiary ze slajdu. Na policzkach Huberta wyraźnie, jak pod szkłem powiększającym, widać było rany i zastygłą krew.

Podniosła się.

– Wyłącz tę makabrę – szepnęła.

Meyer pstryknął światło, ale nie wyłączył projektora. Zdjęcie na ścianie przypominało teraz wyblakły fresk. Straciło moc oddziaływania. Mariola patrzyła na swojego szefa i byłego kochanka z niepokojem, ale i współczuciem. W świetle jarzeniówki wyglądał okropnie: zmierzwione włosy, przekrwione oczy, cera ziemista. Jego twarz była kwintesencją smutku i rezygnacji.

– To dlaczego chce rozwodu? – spytała.

Meyer podszedł do biurka, wyciągnął z paczki ostatniego papierosa i zaciągnął się.

– Postawiła ultimatum: albo moje trupy, albo ona.

Mariola znów żałowała, że są tylko przyjaciółmi. I tego, że rok temu pozwoliła mu tak zakończyć ich romans. Ale bała się związku z żonatym mężczyzną. Miała dość jego znikania zaraz po. Tego, że nie mogła dzwonić, kiedy wrócił do domu. Chciała uniknąć samotnych świąt, sylwestrów, wakacji. Wiedziała, że nie odejdzie od żony – powtarzał to wiele razy. Brali z Anką ślub kościelny, ona tego nie przeżyje. Musi z nią żyć dla dobra dzieci. I choć Mariola wiedziała, że jego małżeństwo od dawna było fikcją, bo Meyer wciąż wikłał się w romanse, wierzyła, że dla niej odejdzie. Marzyła o tym i czekała. To dla niego się stroiła, starała i czekała. Nie umiała pokochać innego. Przesiadywała w komendzie, była na każde jego zawołanie. Godziła się na rolę platonicznej „przyjaciółki”, byle tylko być blisko. Żyła w schizofrenicznym świecie – by nikt ich nie podejrzewał, zwracała się do niego oficjalnie, a tylko czasem, gdy zostawali sami, przechodziła na „ty”. Nie mogła sobie darować, że któregoś dnia powiedziała: „dość” i nie zażądała nawet rozwodu z Anką. Nie była w stanie zaakceptować, że pokornie przyjął jej decyzję i po prostu się wycofał. Nie walczył o nią, a ona umierała z tęsknoty. Zwolniła się nawet z sekcji, poprosiła o przeniesienie do sekretariatu komendanta. Była jednak zbyt dobra: skończyła studia, miała doświadczenie w pracy w policji. I szef, w ramach awansu, przydzielił ją do sekcji psychologów. A Huberta Meyera awansował na kierownika sekcji. Tak znów się spotkali. Mariola najpierw cierpiała, potem nabrała nadziei, że los daje jej drugą szansę. Tylko że Hubert jakby jej nie zauważał. Wydawało się, że odbudował swoje małżeństwo.

– Prawie nie widuję swoich dzieci – poskarżył się, a Mariolę tknęło.

Zawsze tak było, że myśleli o tym samym. Śmiała się kiedyś, że zagląda do jej głowy. Teraz aż zadrżała ze strachu, że Meyer wie, o czym myślała przed chwilą.

– Dlaczego? – zmusiła się, by nadać swojemu głosowi obojętny ton. Wewnątrz cała dygotała.

– Bo wciąż jestem w pracy, w delegacji. Jest tyle roboty, tyle niewykrytych zbrodni, a Anka wychodzi z tej swojej szkoły o dwunastej i myśli, że wszyscy tak pracują. Nie rozumie, że ja nie pracuję. Ja jestem na służbie! – wyrzucał z siebie.

– Ona jest nauczycielką… – wtrąciła cicho Mariola, ale pomyślała: Ja cię rozumiem. Czekałabym na ciebie dzień i noc.

– A ja psychologiem policyjnym. Wiedziała, za kogo wychodzi. Profilu nie da się zrobić ot tak, w godzinę – podniósł głos. Po chwili się opamiętał. – Przepraszam. To nie twoja wina. Nawet nie mam z kim o tym porozmawiać – usprawiedliwił się i podszedł do kobiety. Przytulił ją, ale ona pozostała sztywna.

– Hubert, przestań. Idź do domu. Ona na ciebie czeka.

– Nie! Albo zaakceptuje moją pracę, albo się rozejdziemy. To moja szansa. Jak teraz nie pojadę do Quantico, te wszystkie lata pójdą na marne! – Mówił stanowczo, jakby przekonywał sam siebie.

– Ale ty masz rodzinę. Musisz być teraz z nimi.

– Ty mnie rozumiesz. – Spojrzał na nią. – Dlaczego ona nie może? Ach, gdybym to ciebie spotkał dziesięć lat temu.

– Proszę cię.

– Przecież dopiero awansowałem, zaraz wszystko by się ułożyło. Wszystko byłoby inaczej. Gdyby tylko ona była inna! – Hubert ciągnął swój monolog.

Stał tuż obok. Marioli było już gorąco. Czuła jego zapach, w głowie świdrował jej głos Huberta: „Ty mnie rozumiesz”, „Gdybym spotkał cię dziesięć lat temu”. Ale on tylko ucałował ją w czoło i powiedział:

– Jesteś cudowna, nigdy ci tego nie zapomnę. Dziękuję za pomoc.

– Przecież nic nie zrobiłam!

– Idź już do domu. Przynieś mi tylko te teczki z Rawicza. Pamiętasz, dziewczyna zamordowana w sklepie, blondynka. Ta dzielna, co udzielała się w straży ochotniczej. Czuję, że to ten sam gość.

– Hubert, ale… Może ja zostanę? Pomogę ci.

– Nie, nie trzeba, idź, odpocznij. Jest piątek, baw się. Ja jeszcze posiedzę.

Mariola odwróciła się i niemal wybuchnęła płaczem. Czuła się oszukana. Jak mogła dać się tak nabrać! Przecież on nic już do niej nie czuje.

Rozdział 5 Tajemnicza bibliotekarka

„Czytaj między wierszami”

– Długo kazał pan na siebie czekać. – Lidia Daniluk powitała Kulę wyrzutem. Ale zrobiła to tak uroczo, że nie mógł się gniewać.

– Ciężki miałem dzień: przesłuchania, raporty, jeszcze prąd wyłączyli i internet padł. – Komendant położył na biurku bibliotekarki stos książek.

Rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu, w którym ciasno, w równych rzędach stały regały z książkami. Na każdym z nich bibliotekarka zawiesiła tabliczki i kolorowym flamastrem oznaczyła nazwy działów. Lidia w miesiąc zinwentaryzowała zasoby biblioteczne. Aż trudno było uwierzyć, że w tak krótkim czasie kobieta zaprowadziła w tym galimatiasie perfekcyjny porządek.

– Miło popatrzeć na bibliotekę, pani Lidko – zagaił Kula. Odkąd posadę bibliotekarki objęła ta kobieta, stał się wzorowym czytelnikiem. Zresztą to ona podsunęła mu pierwszy kryminał i powiedziała:

– W pańskiej pracy musi pan czytać powieści detektywistyczne.

– Nie mam czasu.

Spojrzał na nią wtedy pogardliwie, ale wziął książkę. I kiedy do niej zajrzał, nie mógł się oderwać. Często zatapiał się w marzeniach, że prowadzi taką sprawę, jak ta z powieści. Gala dziwiła się. Jak to możliwe, że mąż dotychczas jak ognia unikał słowa pisanego, jeśli nie był to protokół przesłuchania, a teraz ślęczy nad kolejną książką.

– Coś nowego mi pani poleci? – spytał Eugeniusz Kula.

– Czytał pan Złotą muchę? O ile pamiętam, Trudnego trupa pochłonął pan w weekend. To ta sama autorka.

Kula wziął do ręki mocno oklejoną książkę.

– Chyba dobra, sądząc po zużyciu.

– Niezła – skwitowała Lidia. – Ale specjalnie dla pana mam dziś coś naprawdę ciekawego. Nowość! O mniszce prawosławnej, która rozwiązuje zagadki detektywistyczne. Syn kupił trochę nowości w warszawskim antykwariacie. To jedna z nich. Schowałam pod ladę. – Lidia się uśmiechnęła.

Kula wypiął pierś z dumy.

– No, skoro specjalnie dla mnie, to biorę. A jak pani dzień minął? – zagaił niby mimochodem.

– Dobrze. – Lidia spokojnie zapisywała w karcie bibliotecznej numery książek pożyczonych przez podkomisarza. – Miał pan rację, liturgii nie było – dodała po chwili.

– Ostrzegałem – chrząknął Kula. – A tak przy okazji – zawiesił głos. – Długo zna pani naszego batiuszkę?

– Tyle co i pana. Jakieś pół roku – odpowiedziała kobieta, nie podnosząc głowy znad biurka.

– I co pani o nim sądzi?

– Dobry, choć zagubiony człowiek. Powinien się nim zająć lekarz. Wie pan… – Wyprostowała się i poklepała ręką w szyję.

– Ależ pani Lidio! – żachnął się Eugeniusz Kula. – Jeśli o takie kryterium chodzi, to tutaj prawie wszystkich trzeba by wysłać do doktorów. Kto ma na to czas i pieniądze? A alkohol jest dla ludzi.

– Ale nie każdy dobrze toleruje jego działanie. Ja tam się do życia batiuszki nie będę mieszała. Ma pan jak w banku.

– Już się pani wmieszała – podkreślił policjant. – Zresztą o waszej rozmowie milczy jak głaz i twierdzi, że w Tokarach zło się czai. To niby dlatego czart w niego wstępuje. Podobno ktoś urok na niego rzucił. A pani pewnie wie coś na ten temat? Tylko ostrzegam… Chyba nie chce mieć pani sławy czarownicy?

– Ja się tylko za niego modlę. Żadnych duchów nie trzeba wołać. Zło jest w nas. Panu chyba nie trzeba tego tłumaczyć. Codziennie ma pan z tym do czynienia.

– Już plotkują na pani temat. Pani jest nowa, radzę uważać. Języki ludzkie wiele krzywdy mogą czynić – zawiesił teatralnie głos. Lidia spuściła wzrok. – Ale dopóki pani prawa nie łamie, zawsze może pani na mnie liczyć.

– Dziękuję, panie podkomisarzu. – Nagle jakby coś sobie przypomniała. Zerwała się z krzesła, zaczęła składać do zielonego plecaka rozrzucone na stole drobiazgi. – Już czas na mnie. Trzeba zamknąć bibliotekę – powiedziała.

– Pani na tym rowerze nie może jechać, przecież śnieżyca – zorientował się Eugeniusz Kula.

– Syn po mnie przyjeżdża. Rower zostawię w portierni – odparła Lidia i pieczołowicie umiejscowiła na czubku głowy aksamitny kapelusz.

W tym momencie pod okno biblioteki podjechał samochód firmy ochroniarskiej. Kula zabrał książki i wyszedł za bibliotekarką. W drzwiach zderzył się z synem Lidii Daniluk.

– To mój syn, Borys – powiedziała z dumą.

Kula omiótł spojrzeniem postawną sylwetkę mężczyzny i skinął bez słowa głową.

– A co to za pogaduszki z tym psem? – zdenerwował się Borys. – Nie dość narozrabiałaś? Cała wieś gada tylko o twoim wyczynie. Na chwilę nie można zostawić cię samej – narzekał.

– Która godzina? – spytała. – Zdążymy. Serial zaczyna się za dwadzieścia minut. Zresztą zobacz, wszyscy już pewnie siedzą przed telewizorami.

Rzeczywiście, okna lśniły błękitną poświatą odbiorników telewizyjnych. Borys zatrzymał samochód przed posesją otoczoną biało-różowym betonowym ogrodzeniem, otworzył bramę i od niechcenia poklepał bernardyna, który łasił się i ocierał oblodzonym futrem.

– Kierownik, na miejsce! – krzyknął do psa. – A gdzie suka? – spytał matkę. – Zamknęłaś ją w domu?

– Zimno przecież.

– No tak. Ty zawsze wiesz lepiej.

Włączył światło na werandzie i otworzył drzwi domu. Z niewielkiej sieni wyskoczyła żółta amstafka.

– Cykoria! – zawołała Lidia. – Śliczny piesek, chodź do mnie. Zaśpiewaj!

Pies zawył, skakał, bił ogonem po nogach. Z radości biegał w kółko, zalotnie podgryzał Kierownika, który ganiał za młodą suczką. Bawili się tak kilka minut, dopóki Borys i matka nie zniknęli w drzwiach domku. Cykoria w ostatniej chwili wbiegła do środka, zanim zatrzasnęły się drzwi.

W pomieszczeniu było zimno jak w lodówce. Borys poszedł po drewno, a Lidia włączyła plazmowy telewizor na pół ściany. Dziwacznie wyglądał w tym starym drewnianym domku, ogrzewanym piecem kaflowym.

Postać na ekranie, w czarnym habicie i z wytuszowanymi rzęsami, namawiała właśnie rodziców, by sami zbudowali przystanek we wsi, bo wtedy autobus miałby się gdzie zatrzymywać i dzieci nie musiałyby chodzić sześć kilometrów na piechotę.

– Ale siostro, przecież nie mamy pieniędzy. Skąd weźmiemy drewno, blachę? To wszystko kosztuje – przemawiała jedna z matek, przytulając do piersi niemowlę. Prześliczna dziewczynka w wieku szkolnym opierała się o jej kolana.

– Pójdę do burmistrza, poproszę o wsparcie. Musicie wierzyć, że Bóg nam pomoże – wygłosiła zakonnica.

Lidia pocierała już oczy. Borys wybuchnął śmiechem.

– Tak, tak. Jak mi tu kaktus wyrośnie!

– Synku! – Matka zgromiła go wzrokiem.

Borys umilkł i wyszedł z pokoju.

– Ale nas jest tylko kilkoro, gdyby było nas więcej… To niepotrzebny trud – przemawiał inny rodzic z ekranu.

– Pamiętajcie, w grupie jest siła. Jezus pociągnął za sobą ludzi, którzy uwierzyli. My też powinniśmy dawać innym dobro. Ten przystanek będzie służył całej wsi – przekonywała Nina Frank w przebraniu mniszki.

Po półgodzinie kłopotów, które siostra Joanna pokonała z właściwą jej bohaterce charyzmą, pokazano, jak rodzice sami budują daszek i stawiają ławeczkę. Już się nie kłócą – nawet alkoholik i były więzień stanęli do pracy. Jeden z lokalnych przedsiębiorców dostarczył budulec. We wsi wybuchła epidemia radości. A na koniec kilkoro dzieci siedziało na przystanku i czekało na autobus, liżąc lody. Żegnali mniszkę ze łzami w oczach, bo jechała dalej spełniać dobre uczynki.

Lidia uśmiechała się do ekranu. Oczy jak zwykle miała czerwone.

– Chyba dziś nie pojedziesz na wieczorną liturgię. Zasypało drogę – oznajmił Borys, wyglądając przez okno. – Teraz moja kolej na relaks. – Rozsiadł się w bujanym fotelu przed telewizorem.

Kiedy Lidia zajęła się pracą w kuchni, usłyszała ryk telewizora. Aż podskoczyła. To Borys specjalnie dla niej podkręcił głos nadawanej właśnie wiadomości.

– Po raz kolejny znana aktorka Nina Frank pokazała swój ognisty temperament – usłyszała Lidia. – Szkoda tylko, że zamiast w kinie realizuje swoje wizje na osobach z rzeczywistego otoczenia. Jej stylistka i charakteryzatorka trafiła do szpitala. Ma zwichniętą szczękę i siniaki na twarzy. Lekarze podejrzewają wstrząśnienie mózgu. Rodzina wizażystki już wniosła sprawę do prokuratury.

– Jeśli moja córka będzie przez nią cierpieć, każdy dzień życia poświęcę na zemstę – wygrażała do kamery matka charakteryzatorki.

Narzeczony dziewczyny odmówił komentarza. Dziennikarz zdołał od niego tylko wyciągnąć: „Nina Frank jest szalona, trzeba ją leczyć! Poprzednie jej wygłupy zawsze można było jakoś wytłumaczyć, a dziś?”.

Lidia jednym susem znalazła się przed ekranem, na którym w tym momencie pojawiły się dwie fotografie. Piękna aktorka z błyskiem w szarych oczach i pulchna dziewczyna mniej więcej w tym samym wieku, tyle że o przeciętnej, sympatycznej twarzy.

Potem pokazano przebitki z planu filmowego. Frank przytulała charakteryzatorkę i targała jej włosy.

– Jeszcze niedawno Iwona była jej pupilką. Nikt nie rozumie, jak to się stało, że aktorka rzuciła się na nią z pięściami. W branży od dawna mówi się, że Nina Frank nadużywa leków, alkoholu, są nawet pogłoski, dotąd niepotwierdzone, że się narkotyzuje – mówiła dziennikarka. Relacja była nadawana na żywo sprzed gmachu telewizji, gdzie doszło do dramatycznych wydarzeń.

– Patrz, jak jej odwaliło – krzyknął Borys.

– Synku, nie wyrażaj się.

– A już tu jesteś… Myślałem, że nie słyszysz – dodał ciszej. – Nawet nie miała odwagi się wytłumaczyć. Wysłała tego pedzia.

Mężczyzna, który zabrał głos, był wymuskany, jakby dopiero opuścił zakład fryzjerski, kosmetyczny i solarium jednocześnie.

– To bzdura! Nina Frank nigdy nie była uzależniona od alkoholu, a tym bardziej od narkotyków. Konflikt z asystentką powstał na tle osobistym. Nie jestem upoważniony, by o tym mówić. Poza tym są podejrzenia, że mojej klientce zrabowano pewną sumę pieniędzy, a klucz do mieszkania miała jedynie charakteryzatorka. Jesteśmy w trakcie wyjaśniania tej kwestii. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie.

– Patrz, a ty oglądasz zakonnicę i wierzysz, że Nina Frank jest święta. To właśnie jest prawda – żachnął się Borys. – Nie zrobiłaby takiej kariery, gdyby nie była dobrą manipulatorką!

– Synku, przecież ta wredna charakteryzatorka ją okradła, a może nawet uwodziła jej męża. Słyszałeś przecież.

Rozdział 6 Rozmowa z Quantico

„Ćwicz się w empatii. Staraj się zobaczyć rzeczy z punktu widzenia innych ludzi”

– Przepraszam, że tak późno dzwonię, ale muszę ci się pochwalić. – Mariolę obudził głos Huberta Meyera, który właśnie nagrywał się na automatyczną sekretarkę.

Pędem podbiegła do telefonu, żeby podnieść słuchawkę.

– Hubert. Cześć, jesteś?

– Obudziłem cię, przepraszam. Która u ciebie?

– Po czwartej, ale opowiadaj. Jak tam? Zwiedzasz Stany?

– Trochę z okien taksówek. Raczej miejsca zbrodni. Dzwonię o tej porze, bo wiesz… Zdarzyło się coś niezwykłego. Wyobraź sobie, poznałem Johna Douglasa! – Komisarz Meyer był tak podekscytowany, że aż głos mu się łamał. Zjadał końcówki słów, powtarzał te same słowa wielokrotnie. Czekał, aż Mariola wyrazi podobny zachwyt. Bez skutku.

– Hubert, ty jesteś pijany – mruknęła zniechęcona.

– Proszę cię. Nie mów jak Anka. Więc słuchaj, siedzieliśmy dzisiaj z Johnem nad jego starą sprawą Roya Moody’ego. Dał mi swoje notatki i ankiety. Przeczytał moją pracę na temat profilowania i obiecał, że jeśli uda mi się ją wydać, będzie ją konsultował. Wyobrażasz sobie, Douglas będzie moim konsultantem! Stworzę autorski program profilowania pod patronatem FBI. – Meyer wybuchnął radosnym śmiechem.

– To cudownie – drewnianym głosem odpowiedziała kobieta. – No i co?

– Jak to co! Podoba mu się moja teoria. „Jeśli chcesz poznać artystę, przyjrzyj się jego dziełu”. Jak wszystko pójdzie gładko, nie będę już musiał robić tych cholernych testów kwalifikacyjnych dla kandydatów na gliniarzy. Ani pocieszać pobitych żon sierżantów, którzy odreagowują stresy w pracy. Jeszcze cztery lata, odejdę na emeryturę i zakładam firmę. Chcesz, zatrudnię cię. Będziesz moją prawą ręką, specjalistką od public relations. Cieszysz się?

– Bardzo – westchnęła Mariola. – Ale wiesz… Kiedy wracasz?

– Za dwa tygodnie, a co? – Komisarz momentalnie stał się czujny. – Mów.

– Są dwie wiadomości: dobra i zła. Wybieraj, co pierwsze.

– Najpierw zła.

– Twoja żona była u komendanta. Na moim biurku czeka na ciebie wizytówka jej adwokata. Twierdzi, że miesiąc bez kontaktu z tobą to przesada. Podobno chce rozwodu z orzeczeniem winy, alimentów i całego domu. Twierdzi, że kiedy ty robiłeś karierę, ona wychowywała twoje dzieci i marnowała szansę na rozwój zawodowy. Stary się wściekł. Nazywa to czarnym piarem dla komendy. Nie muszę ci mówić, co cię czeka…

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– A ta dobra?

– Zostałeś odznaczony medalem prezydenta Katowic i masz w kieszeni awans. A ten dwudziestojednolatek z Rawicza, którego wytypowałeś do sprawy dziewczyny z ochotniczej straży pożarnej. Szymczak czy Szamański?

– Szymanowski. Dożywocie? Wiedziałem!

– Tak, cztery razy, za każdą zbrodnię. Gdyby nie ty, nigdy by nie wpadli, że to ten sam sprawca. Twoje zdjęcia są we wszystkich gazetach. Zbieram wycinki. Dziennikarze ustawiają się w kolejce po wywiad. Oczywiście na razie śmietankę spija komendant, który wyręcza cię w wyjaśnianiu, jak wpadłeś na to, że to ten sam gość. I choć nie ma pojęcia, jak to zrobiłeś, cytuje fragmenty twojego wykładu z konferencji dla psychologów w Szczyrku. Tego samego, który jeszcze rok temu chciał wyrzucić do kosza – mówiła szybko, byle tylko Meyer nie zaczął znów pytać o żonę.

– Profil pokrył się z badaniami biegłych?

– W stu procentach – odparła Mariola. – Biuro prasowe planuje cię wykreować na bohatera. Załatwiam ekspertyzy psychiatryczne do tych spraw i będziesz miał bazę porównawczą.

– Koniecznie! Jesteś boska – ucieszył się Meyer. – Wszystko super, ale o podwyżce nic nie mówią? – Roześmiał się gorzko.

– Chyba szykują ci premię. Nie wiem jaką.

– Rozmawiałaś z Anką? – zapytał nagle.

– Żaliła mi się – westchnęła. – Myślę, że tak naprawdę chciałaby, żebyś znów był w domu. Ten pozew to jej sposób na przywrócenie starego porządku. Prosiła nawet szefa, żeby cię przeniósł na inne stanowisko. Stary to rozważa.

– Co?

– Bohater policji nie może mieć rozbitego życia osobistego. Chcą, żebyś do wywiadów w prasie pozował z żoną i dziećmi. Wracaj, robi się gorąco. Mam nadzieję, że nie odsuną cię i nie zrobią szefem psychologów tego idioty Mola, co uważa, że twoje profile to wróżenie z fusów.

Meyer ciężko westchnął.

– Słuchaj, Douglas to ma warunki. Tutaj profiler jest jak guru, wszyscy się z nim liczą. Sam prowadzi śledztwa. Nie to, co u nas, że traktują cię jak piąte koło u wozu i musisz domagać się, żeby ci pokazali zdjęcia z miejsca zdarzenia, a już być na miejscu zbrodni to luksus. – Meyer mówił jak nakręcony. – Mari, spróbuj kontrolować sytuację. Odwdzięczę się.

Mariola oczekiwała jakiegoś wyznania, komplementu.

– Tak, jasne. Postaram się. Na razie wszystko mam na oku. Nie martw się.

– Pisz do mnie na prywatny mejl. Wrócę jak najszybciej. Czekaj na mnie. I bądź grzeczna.

– Grzeczna – prychnęła, gdy odłożyła słuchawkę. Była na siebie wściekła, czuła się jak idiotka. – Wciąż grzecznie czekam. Co z tego, że wrócisz? Dla mnie i tak nic się nie zmieni. Czy jesteś tu, czy tam.

Nalała sobie szklaneczkę dżinu, zapaliła papierosa i włączyła telewizor. Polonia powtarzała wczorajszy odcinek Życia nie na sprzedaż. Kiedy Mariola przyglądała się seksownej zakonnicy, pomyślała, że właściwie to ona sama żyje jak zamknięta w klasztorze. Rozpłakała się w głos.

Podeszła do komputera, na pulpicie miała jedyne wspólne zdjęcie z Hubertem. Przytulał ją i patrzył, jakby ją kochał. Dziś już wiedziała, że to była tylko jej projekcja. Włączyła Outlook. Napisała e-mail: „Spotkajmy się. Muszę z Panią porozmawiać. Jest coś, o czym Pani nie wie, a mnie to dręczy. Myślę, że czas na wyjaśnienie pewnych kwestii waszego małżeństwa i mojego życia. Mam dość stania w cieniu”.

Najechała myszką na zakładkę „wyślij”, kiedy zorientowała się, że nie wpisała adresu.

Bez wahania wstukała nazwisko Anna Meyer. Program sam wybrał adres e-mailowy żony profilera. Mariola zamknęła pocztę, chwilę jeszcze wpatrywała się w twarz Huberta na zdjęciu, po czym wypiła duszkiem drinka i oświadczyła:

– Nie dam się więcej upokarzać. Nie chcę już być ofiarą. Hubert, widziałam twoją twarz ostatni raz.

Rozdział 7 Narodziny Wenus

„Nie odmawiaj sobie radości”

Ostatni raz widziałam jej twarz wykrzywioną złością i nienawiścią. Ale pamiętam ją inną. Łagodną i czułą. Śmieje się. Podobno po niej odziedziczyłam chłodną urodę i regularne rysy twarzy. Tylko nie wzrost – ja jestem wysoka i chuda, ona była malutka, o kobiecych kształtach. Wyobrażasz więc ją sobie – nawet w ogrodniczkach, kiedy pieliła te swoje bratki przed naszym blokiem numer 13, wyglądała jak miniaturka księżnej Di. Niestety, nikt nie robił jej zdjęć, więc mogę ci ją tylko opisać z pamięci. Była harda, urocza i… depresyjna. Płakała bez powodu, załamywała się drobiazgami, przejmowała każdą moją dwóją. Żeby zasnąć, brała jakieś tajemnicze pigułki, żeby się nie denerwować, piła śmierdzący syrop. Zrezygnowała z kariery, została w tej zapadłej dziurze, choć mogła wyjechać do rodziny w Warszawie. Zerwała z nią kontakty, kiedy ja miałam przyjść na świat i okazało się, że ojcem jest chłopak z podlaskiej wsi, z którym studiowała na SGGW. Zabrzmi to pompatycznie, ale poświęciła mi swoje życie. Pozostała w małym miasteczku, jak na wygnaniu, nierozumiana przez nikogo i omijana z daleka, choć darzona szacunkiem. Oczywiście, wtedy nie byłam w stanie tego docenić. Dopiero teraz dostrzegam tak wiele podobieństw między nami. To pozornie drobiazgi – od gestów aż po sposób myślenia i podejmowania decyzji. Prawdę mówiąc, z przerażeniem patrzę w lustro, bo powoli staję się nią. Nawet wady i dziwactwa mam takie same.

Pamiętam, że kiedy miałam siedem lat, zapisała mnie na lekcje gry na fortepianie, bo „pianino nigdy nie stoi w stodole” – powtarzała. Chciała, żebym była kimś. Rodzice zawsze tego pragną dla swoich dzieci. Całe dnie wypełniała mi zajęciami: muzyka, siatkówka, angielski, niemiecki. Jeździłam na wszystkie szkolne wycieczki, kolonie, biwaki, kursy żeglarskie, nurkowe, wspinaczkowe.

– Musisz być lepsza od innych. Uroda to nie wszystko, musisz być mądra – powtarzała.

I choć sama miała niewyparzony język, wbijała mi do głowy, że pokorne cielę dwie matki ssie. Strasznie mnie to irytowało. Marzyłam, żeby nosiła trwałą ondulację jak inne matki, a ona zawsze się wyróżniała. I nie używała zielonych cieni do powiek, które jej kupiłam na Dzień Matki. Teraz jestem dumna, że taka była.

Uważałam się za szczęśliwą nastolatkę. Nie pamiętam żadnych traum z dzieciństwa. Choć, prawdę mówiąc, nie mam wspomnień sprzed szóstego roku życia. Zresetowałam je. Tylko przebłyski, jak rodzice kłócą się przy stole albo ojciec dobija się do drzwi pijany. Biedy też nie pamiętam. Nie chodziłam – jak dzieci z niezamożnych rodzin – na darmową bułkę z mlekiem do świetlicy szkolnej. A przecież w domu się nie przelewało. Nosiłam używane rzeczy, które sama musiałam przerobić, a czasem na obiad przez tydzień były placki czy gołąbki. Nie dostawałam kieszonkowego, za to kiedy wyjeżdżałam, mama wręczała mi pieniądze. Tata dawał drugie tyle albo więcej. Próbował kupić moją miłość prezentami i przyjemnościami. Zawsze przywoziłam im obojgu jakieś upominki, tyle że mama przez długi czas trzymała swój prezent w opakowaniu, zanim otworzyła. To chyba był jej sposób na oswajanie rzeczy, które były materialnym wyznacznikiem mojej miłości. Kochałam ją, jasne.

Tak jak ojca. Ale jego inaczej – chowałam do niego straszny żal w sercu. Założył nową rodzinę. Miał prymitywną żonę po zawodówce i trójkę okropnie tępych dzieci, które wciąż grały w karty albo oglądały telewizję. Byli szczęśliwi – patrzyłam na to ze zgrozą.

Gdzie tej Hance taty było do mojej mamy – nauczycielki, przez chwilę dyrektorki liceum – dostojnej, dumnej, wciąż siedzącej w książkach. Czasami, gdy myślała, że się uczę, siadała z kieliszkiem koniaku i wpatrywała się w przestrzeń, gdzieś poza tymi obskurnymi blokami naprzeciwko. Błądziła myślami we własnym świecie. Miała swoje tajemnice, do których mnie nie dopuszczała. Byłam dla niej dzieckiem, nawet gdy już wyrosłam z dziecięcych sukienek i zaczęłam dostrzegać, że jednego dnia stroi się bardziej – to był znak, że w jej życiu pojawił się jakiś mężczyzna. Ale nigdy nie przyprowadzała do domu żadnych wujków. Zresztą matka nie chciała dać ojcu rozwodu, nawet gdy dowiedziała się, że jego nowa kobieta jest z nim w ciąży. Mówiła, że przysięgała w cerkwi przed Bogiem (a z katolicyzmu przeszła dla niego na prawosławie, czym wywołała nienawiść całej rodziny) i musi się tego trzymać. Choć los okrutnie się z nią obszedł. Może dlatego chroniła mnie przed dorosłym życiem. Kazała wracać do domu przed dwudziestą drugą. Zamiast szaleć w sobotni wieczór na dyskotece, musiałam dawać koncert fortepianowy w ognisku muzycznym albo pomagać pani od skrzypiec w sprzątaniu świetlicy – taki barter, jeśli mama nie miała pieniędzy, żeby zapłacić za czesne.

Jeździłam regularnie do białostockiej filharmonii i kina. Należałam do teatru lalek i kiedy któregoś dnia powiedziałam, że chcę być aktorką – strasznie się wściekła.

– Ty nic nie rozumiesz. To mrzonki! Musisz się uczyć! Wybrać jakiś porządny zawód, który da ci niezależność od mężczyzn. Jeszcze nikt STĄD nie zrobił kariery w TAMTYM świecie. Trzeba mieć znajomości! Talent nie wystarczy.

A jednocześnie, jak wszystkie sąsiadki, wieczory spędzała przed telewizorem. Płakała po raz enty na Przeminęło z wiatrem.

Ubłagałam ją, żeby się zgodziła na kółko teatralne przy Domu Kultury. Po wielu awanturach i płaczach powiedziała tak, pod warunkiem, że sama na to zarobię. Rozdawałam więc ulotki przed sklepem ze sprzętem gospodarstwa domowego.

A przeistaczanie się w postaci, które miały inne życie, było dla mnie tym samym, co tlen. Uciekałam w świat fikcyjny. Czułam się wyjątkowa, lepsza i rosłam w przeświadczeniu, że dokonam tego, co nie udało się innym. Dlaczego ja? A dlaczego nie?

Kiedy zorientowałam się, że urosły mi piersi, obcięłam ukochane dżinsy i zrobiłam z nich wystrzępione spodenki, ledwie zakrywające pośladki. Chłopcy z sąsiedztwa gwizdali na widok moich opalonych nóg. Od tamtej pory zaczęłam prowadzić drugie życie. Całkowicie odmienne od tego, które kontrolowała matka.

Badałam swoją seksualność i sprawdzałam, jakie wrażenie wywieram na mężczyznach. Eksperymentowałam w pociągach, autobusach, na łódkach, nartach. Uwodziłam wuefistów, kelnerów, sprzedawców telewizji kablowej. Sprawdzałam swoje triki i ulepszałam metody. Byłam ostrożna. Robiłam to tylko wtedy, gdy matka nie mogła mnie oglądać. Miałam wrażenie, że matka boi się dnia, gdy stanę się wreszcie kobietą. Uważała, że wtedy wejdę na drogę naszpikowaną niebezpieczeństwami, więc starała się ze wszystkich sił, bym jak najdłużej pozostała dzieckiem. Ale to przecież było nieuniknione. Kobietą czułam się już od dawna. Stworzyli mnie wakacyjni chłopcy. Wkładali mi języki głęboko do gardła, ślinili i ugniatali moje drobne piersi. Prowadzali za rękę, szeptali czułe słówka, byle zaciągnąć mnie w ustronne miejsce. Wozili na szybkich motocyklach, a od gorących rur wydechowych ich ścigaczy miałam poprzypalane kostki. Ale kiedy któryś z nich posuwał się dalej – do wkładania ręki w moje majtki – czy choćby sięgał w te rejony, sztywniałam. Widziałam przerażone, potępiające oczy matki i mówiłam, że muszę już wracać.

Moja przyjaciółka Regina dawno miała za sobą to wszystko, co w moich marzeniach było romantycznym misterium, i przestrzegała mnie:

– Aga, cały ten seks… Musisz wiedzieć, że to nie jest tak jak na filmach. Ale mężczyźni to lubią. – Robiła przy tym minę taniej kurtyzany. – Jeśli jednak chcesz znaleźć męża, trzeba zacisnąć zęby i pozwolić na ten ból. No i powstrzymać wymioty.

Podziwiałam ją za odwagę, doświadczenie i ogromne cycki, które nosiła w przepoconym staniku z fiszbinami. I truchlałam na samą myśl o tym bólu i torsjach. Nie do końca jej wierzyłam. Jak to możliwe, tyle ludzi to robi. Dlaczego kobiety się na to godzą? Matka oczywiście nie chciała o tym rozmawiać. Seks był tematem tabu. Jeśli się pojawiał, to jako zło konieczne i moc, która rozsadza związek, a uczucie sprowadza do fizjologii. A ci, którzy czerpią z niego satysfakcję, są prymitywni i po prostu niewykształceni. Dziwki, zboczeńcy, no i faceci. Ale im więcej słyszałam złego, tym bardziej pragnęłam dołączyć do grona tych wykolejeńców. Szukałam odpowiedzi w „Cosmopolitan” i uczyłam się na pamięć wszystkich punktów, jak zadbać o swój orgazm. Regina śmiała się i mówiła:

– Orgazm? A co to jest? To zresztą nieważne, byle chłopak był dla ciebie dobry. Nie bił i nie zmuszał do, wiesz… – Wsadzała palec do buzi i poruszała nim w policzku. Z obrzydzenia zwykle zmieniałam temat.

W trakcie któregoś wyjazdu na żagle zdecydowałam, że nadszedł czas mojej próby. Polonistka powtarzała:

– Chcesz pozbyć się strachu, stań z nim twarzą w twarz. Zmierz się z nim.

Malowałam więc usta i rzucałam sobie w lustrze wyzwanie:

– Mówisz, że nie dam rady? Przekonasz się!

Wybrałam ofiarę. Artur był ordynarnym cherlawym blondynem, który przechodził mutację i ćwierkał jak wróbelek, a choć miał zaledwie siedemnaście lat, już przejawiał symptomy łysienia. Wiedziałam, że go nigdy więcej nie zobaczę. Wiedziałam, że nie będę się go wstydzić, bo nawet go nie lubię. A on coraz bardziej ślinił się na mój widok. Gwizdał, gdy szłam keją, krzyczał: „Kici, kici”. Przewracało mi się w żołądku, gdy patrzyłam w jego świńskie oczka, ale to właśnie on był słabszy ode mnie. Nie mógł mi zagrozić. Nie całowaliśmy się nawet. Nie chciałam, żeby mnie dotykał. Na dyskotece nie tańczyliśmy ze sobą. Nie było mowy o magii, którą wymarzyłam, ale jeśli mam wytrzymać ten ból i torsje, to chciałam darzyć go uczuciem. Tyle że negatywnym – obrzydzenia, niechęci i pogardy.

Była ciepła noc. Szliśmy po papierosy – dla niego, bo ja nie paliłam – kiedy nagle schwycił mnie za rękę i pociągnął w kierunku pobliskiej stodoły.