Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po katastrofie nadprzestrzennej, podczas której Jedi wykazali się niezwykłym bohaterstwem, Republika nadal się rozwija, łącząc kolejne światy pod wspólnym sztandarem. Pod przywództwem kanclerz Liny Soh duch braterstwa rozprzestrzenia się po galaktyce, docierając do jej dalekich zakątków. Działania kanclerz wspierają Jedi – m.in. Stellan Gios, Bell Zettifar i Elzar Mann - którzy odpowiadają za utrzymanie harmonii i ładu. Nie bez znaczenia jest też nowo utworzona stacja kosmiczna Latarnia Gwiezdny Blask. Lina Soh przygotowuje się do Festiwalu Republiki, podczas którego planuje zaprezentować mieszkańcom galaktyki korzyści, jakie płyną z dołączenia do nowego systemu.
Tymczasem jego wrogowie, brutalni i dzicy Nihilowie, nie rezygnują ze swoich planów pogrążenia galaktyki w chaosie. Ich przywódca, żądny zemsty Marchion Ro, zamierza rozpętać burzę, która ma siać spustoszenie w Republice. Czy Jedi uda się powstrzymać krwawe zapędy Nihilów? W tej walce przyjdzie im zmierzyć się z prawdziwym koszmarem, przed którym – być może – nawet Moc nie zdoła ich ochronić…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 557
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
Cała galaktyka świętuje. Próbując zapomnieć o mrocznych wspomnieniach katastrofy nadprzestrzennej, kanclerz Lina Soh stara się realizować kolejne ze swoich WIELKICH PROJEKTÓW. Ich ukoronowanie ma stanowić Festiwal Republiki, święto pokoju, jedności i nadziei, organizowane na pogranicznym świecie Valo.
Szybko jednak się okazuje, że bezpieczeństwu Republiki zagraża nowy wróg. Jedną po drugiej, planety plądruje nieznana dotychczas rasa przerażających DRENGIRÓW. Podczas gdy mistrzyni Jedi AVAR KRISS staje do walki z tym śmiertelnie groźnym wrogiem, siły Nihilów przegrupowują się potajemnie, aby wcielić w życie kolejny etap podstępnego planu MARCHIONA RO.
Tylko szlachetni RYCERZE JEDI mogą go powstrzymać… Ale nawet obrońcy światła i życia nie są przygotowani na nieprzenikniony mrok, który czyha, gotów pochłonąć całą galaktykę…
Prolog
Ashla, księżyc Tythona
Elzar Mann nie potrafił zapomnieć o tamtych krzykach. Ani na chwilę. Minęło wiele miesięcy od momentu ceremonii oddania do użytku Latarni Gwiezdny Blask – odkąd stał u boku swoich kolegów i koleżanek Jedi. Odkąd stał u boku Avar Kriss.
Odkąd stali tam, na oczach całej galaktyki, w swoich odświętnych strojach (ten przeklęty kołnierzyk nieznośnie uwierał), słuchając przemówień – najpierw kanclerz Liny Soh, przywódczyni Republiki Galaktycznej, a potem Avar. Jego Avar. Bohaterki Hetzala.
„Latarnia jest naszym darem dla galaktyki – mówiła Avar. – Obietnicą”.
W uszach nadal dźwięczały mu jej słowa:
„Ilekroć poczujecie się samotni… zawsze, gdy poczujecie, że zbliża się ciemność… wiedzcie, że Moc jest z wami. Wiedzcie, że jesteśmy z wami… Dla światła i życia”.
Dla światła i życia.
To nie powstrzymało jednak ciemności, która ogarnęła go później tamtego dnia – fali bólu i cierpienia, wizji przyszłości zbyt strasznej, by ogarnąć ją umysłem. Zatoczył się, chwytając się kurczowo poręczy, a krew trysnęła mu z nosa – ciś-nienie w jego czaszce wzrosło tak mocno, że bał się, iż lada chwila rozsadzi mu głowę.
To, co wówczas zobaczył, prześladowało go od tamtej pory – nie mógł o tym zapomnieć. Trawiło go od wewnątrz niczym piekielny żar.
Jedi ginący jeden po drugim, pochłaniani przez jakiś nieprzenikniony, mglisty kłąb. Stellan. Avar. Wszyscy, których znał – i wszyscy, których miał dopiero spotkać. Rozszarpywane ciała i twarze – zarówno te znajome, jak i obce.
I krzyki.
To właśnie one były najgorsze.
Reszta wieczoru upłynęła mu w jakimś dziwnym otępieniu – przetrwał go jak na autopilocie, wycofany, nieobecny, podczas gdy w jego umyśle wciąż odbijało się przerażającym echem to, co widział… co słyszał. Popełnił kilka błędów. Pamiętał, że wychylił o kilka kieliszków kattadańskiego różowego wina za dużo, a kiedy Avar poprosiła go o tamten obiecany taniec, spełnił jej prośbę nieco zbyt gorliwie, zaczął się zachowywać zbyt swobodnie.
Wciąż czuł jej dłoń na swojej piersi, gdy go odepchnęła.
„El, co ty najlepszego wyprawiasz?”
Pokłócili się wówczas na osobności – nadal był skołowany i półprzytomny.
„Nie jesteśmy już padawanami!”
Minęło kilka miesięcy, zanim znów ją zobaczył, a kiedy się spotkali, atmosfera między nimi była mroźna niczym vandorski świt. Nastawienie Avar wobec niego się zmieniło. Była bardziej zdystansowana. Zajęta nowymi obowiązkami dowodzącej Latarni Gwiezdny Blask.
A może po prostu to on był zbyt skupiony na czym innym? Od momentu oddania Gwiezdnego Blasku do użytku medytował nad tamtą wizją w dzień i w nocy. Powinien był pójść do niej, przeprosić ją i poprosić o radę, o pomoc – a jeśli nie ją, to może Stellana Giosa, swojego najdawniejszego przyjaciela, ale… Stellan miał własne obowiązki. Był teraz członkiem Rady, odpowiedzialnym za kierowanie zakonem. Nie miałby dla niego czasu. A zresztą… proszenie o pomoc nie było w stylu Elzara. Elzar Mann był tym, który rozwiązywał problemy, a nie je stwarzał. Znajdował rozwiązania. Odpowiedzi. Nowe sposoby realizacji zadań. I właśnie dlatego zrobił to, co zawsze: spróbował rozwiązać problem samodzielnie.
Najpierw wybrał się do archiwów Jedi w Wielkiej Świątyni, w których spędził wiele godzin, ślęcząc nad niezliczonymi tekstami oraz studiując całe mnóstwo holokronów. W akcie desperacji podjął nawet próbę rozszyfrowania tajemnic Kodeksu Ga’Garen, starożytnego grymuaru, którego treść od tysięcy lat stanowiła dla pokoleń lingwistów nie lada zagadkę.
Nawet wówczas jednak, bez reszty skupiony na pracy w archiwach, pod czujnym spojrzeniem posągów Straconych, Elzar słyszał gdzieś z tyłu głowy krzyki, a w każdej lśniącej powierzchni lub postaci przechodzącego obok padawana widział twarze poległych w rzezi.
To właśnie Kodeks przywiódł go tutaj, na Ashlę, główny księżyc Tythona. Starożytni nazywali ten obszar Wyspą Odosobnienia, co było dokładnie tym, czego potrzebował, jeśli kiedykolwiek miał w pełni zrozumieć to, co zobaczył. Potrzebował samotności, skupienia. Kroplą, która przelała czarę goryczy, była zaś wiadomość od dawnej mistrzyni Stellana, cieszącej się powszechnym szacunkiem Rany Kant, która gratulowała mu awansu na mistrza Jedi. Rada, jak się okazało, przygotowała też dla niego przydział: miał stanąć na czele placówki Jedi na Valo, planecie znajdującej się na skraju sektora Rseik.
On? Opiekunem placówki? Jak mogli być tak ślepi? Czy nie dostrzegali, że w ogóle nie jest na to gotowy? Czy nie widzieli, jak bardzo jest rozdarty?
Szedł w stronę oceanu, czując pod stopami ciepły piasek. Zbliżając się do wody, zrzucał wierzchnie szaty. O tak – tak było zdecydowanie lepiej. Tutaj w końcu pozna prawdę. To było miejsce, w którym wreszcie zrozumie. Nie zatrzymał się na brzegu, z rozmysłem zanurzając się w fale. Po kolana. Po pas. Szybko wypłynął na pełne morze – zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nie widział już lądu. Obracał się powoli, rozgarniając wodę, otoczony jedynie przez morze i samą Moc.
Nadeszła pora…
Wziął głęboki wdech i zanurzył się w toń z zamkniętymi oczami. Woda wypełniła jego uszy, tłumiąc wszelkie dźwięki.
„Pokaż mi. Poprowadź mnie. Daj mi odpowiedzi, których szukam…”
Nic. Żadnego objawienia. Żadnej odpowiedzi.
Wynurzył się i zaczerpnął tchu, a potem znów zanurkował, próbując jeszcze raz:
„Jestem tu. Chcę się uczyć. Muszę zrozumieć”.
Nadal nic.
Gdzie były obiecane odpowiedzi? Gdzie szansa na oświecenie?
Powtórzył rytuał, wynurzając się, aby zaczerpnąć powietrza, nurkując ponownie i pozwalając, by ocean go pochłonął. Jeszcze raz i znowu, i…
Uczucie przypominało niespodziewane natrafienie na bąbel powietrza pod wodą: nagle już nie tonął, tylko biegł wraz z innymi Jedi, ścigany przez próbujące ich dopaść koszmary. Nie byli w wodzie, ale otaczała ich mgła. Gęsta. Gryząca. Nieprzenikniona. Nic nie miało sensu. Ani chaos, ani panika.
Ani strach.
Gdy otworzył usta do krzyku, z oddali, z innego świata, z innego czasu, wlała się do nich morska woda.
„Co to? Gdzie jestem? Mów do mnie!”
I Moc przemówiła do niego – z taką siłą, że zaczął się obracać w jakimś szalonym pędzie, podczas gdy przed jego piekącymi oczami przemykały obrazy, niczym fioletowe błyskawice:
Avar. Stellan. Tholothianka… Indeera Stokes? Nie… Brakowało jej jednej z wyrastających z głowy mięsistych wypustek, a jej twarz wykrzywiał gniewny grymas.
Pękające kości.
Rozszarpywana skóra.
Zamglone, niewidzące oczy.
I krzyki. Głośniejsze niż kiedykolwiek wcześniej – bardziej rozpaczliwe. A najgłośniejszy ze wszystkich – jego.
„Gdzie jestem? Gdzie to jest? Gdzie?!”
Elzar wzniósł ramiona, krztusząc się morską wodą. Był z powrotem na brzegu oceanu Ashli. Sól zasychała na jego skórze w palących promieniach słońca. Rozejrzał się dookoła wciąż jeszcze zamglonym wzrokiem, próbując skupić spojrzenie na złotym piasku ciągnącym się jak okiem sięgnąć wzdłuż plaży. Na niebie nad nim krążyły latające żarłacze, czekając na okazję do oskubania jego kości z mięsa. Ale Elzar nie był jeszcze martwy. Nikt z nich nie był.
Wstał i ruszył chwiejnym krokiem w kierunku swojego vectora, zbierając po drodze rozrzucone szaty. Musiał stąd odlecieć. Musiał opuścić Jądro. Moc przemówiła. Odpowiedziała już na jego pytanie – po prostu wcześniej nie słuchał jej wystarczająco uważnie.
Jedno słowo – nazwa planety, na której zdoła w końcu wszystko naprawić.
Valo.
rozdział pierwszy
Rystańskie Pustkowia
Kometa uderzyła w pole lodowe, inicjując niszczycielską reakcję łańcuchową. Asteroidy i kawałki kosmicznych skał odbijały się od siebie niczym kule bilardowe – z tą jedynie różnicą, że większość kul ważyła miliony ton i mogła zmiażdżyć statek jak jajko. Te, które nie uległy jeszcze całkowitemu zniszczeniu wskutek kolizji, zostały zredukowane do ostrych jak brzytwa odłamków powiększających tylko skalę zniszczenia.
Żadnemu śmiałkowi nigdy nie udało się wejść na teren Pustkowi bez szwanku. Pole lodowe było zaśmiecone zdeformowanymi wrakami statków, które próbowały sprostać wyzwaniu przelotu pomiędzy zderzającymi się planetoidami – i poniosły porażkę. W sprzyjających okolicznościach podobny pomysł bywał niebezpiecznym i zwyczajnie głupim przedsięwzięciem. W niesprzyjających… cóż, to było właściwie samobójstwo.
Dzisiaj zaś okoliczności były zdecydowanie niesprzyjające.
„Szkwałowy Pająk” miotał się w serii uników, przedzierając się przez labirynt wirujących skał. Był mały – niewiele większy od promu, ale za to pod względem szybkości i zwrotności nie ustępował osławionym vectorom Jedi. W rzeczy samej, spokojnie można by wybaczyć każdemu, kto oglądając dziwny, przypominający nieco pajęczaka statek, pomyślałby, że za jego sterami zasiada właśnie ktoś z zakonu – któż inny zdołałby manewrować w nieustannie zmieniającym się kosmicznym krajobrazie, zawijając błyskawicznie to w lewo, to w prawo, aby uniknąć zmiażdżenia przez gigantyczne kule lodu? Prawda była jednak taka, że istocie zasiadającej za sterami stateczku nie mogłoby być dalej do Jedi. Jedi byli obrońcami życia i rozświetlali galaktykę. Żyli dla innych, nie dla siebie, dbając o pokój i harmonię, gdziekolwiek się zjawiali. W skrócie: byli bohaterami.
Udi Dis urodził się jako Talortai, ale teraz mienił się Nihilem. Barczysta i wysoka ptakopodobna istota wybrała żywot pirata i grabieżcy: branie tego, co się chciało, i zrównywanie z ziemią tego, co pozostało. Nie było to, co prawda, życie szlachetne, ale jedyne, jakie znał – i zapewniało mu własne miejsce we wszechświecie, który wielokrotnie wcześniej pluł mu w twarz.
Jedyne, co łączyło Disa z Jedi, to jego więź z Mocą. Wielu Talortaiów było wrażliwych na to pole energii, które przenikało wszechświat, ale mało który z przedstawicieli tego tchórzliwego gatunku korzystał z tego daru. Twierdzili, że nie mają do tego prawa – że to w jakiś sposób niemoralne. Dis nigdy nie zrozumiał dlaczego. Skoro los nagrodził kogoś takimi zdolnościami, czy nie powinno się raczej ich wykorzystywać i szkolić się w ich jak najlepszym używaniu, aby zdobyć przewagę nad tymi, którzy nie zostali nimi pobłogosławieni? I właśnie między innymi dlatego większość Talortaiów była skazana na pozostanie tam, gdzie tkwili: ledwie wiążąc koniec z końcem na Talorze, podczas gdy on był tutaj, pośród gwiazd. Jasne, Dis wielokrotnie doznawał zawodów – czasem zawodzili go inni, najczęściej jednak rozczarowywał sam siebie, ale Moc nigdy go nie zdradziła, ani razu. Życie byłoby lepsze, gdyby nie uzależnił się od reedugu, ale póki co był czysty – i nigdy nie czuł się bardziej żywy.
Chwycił za stery stateczku szponiastymi łapami, a jego umięśnione ramiona napięły się, gdy skręcił ostro w prawo, zwinnie unikając szczątków, które z pewnością zabiłyby wszystkich na pokładzie, gdyby jednostkę pilotował ktoś mniej wprawny. Dis jednak znał Pustkowia jak własną kieszeń – nawet mimo że nigdy wcześniej nie miał okazji tędy latać. Wszyscy Talortaiowie mieli wrodzoną zdolność do orientacji w przestrzeni – dosłownie wyczuwali wibracje kosmosu w kościach – ale umiejętności nawigacyjne Disa były w tym zakresie niezrównane. Dzięki swoim talentom mógł namierzyć każdą asteroidę w okolicy – nie potrzebował do tego map ani pomocy droida nawigacyjnego. Wystarczyła mu Moc.
Za jego plecami właz prowadzący do kokpitu „Pająka” rozsunął się, wpuszczając do wnętrza stęchłe powietrze z korytarzy ciasnego skoczka międzyplanetarnego. Dis nie musiał się odwracać, by sprawdzać tożsamość swojego gościa – nie było takiej potrzeby. Usłyszał szczęk butów na panelach pokładu, poczuł lekki powiew powietrza zmąconego falowaniem peleryny, a pióra na jego ciele nastroszyły się w reakcji na obecność istoty, której poprzysiągł służyć przez resztę swojego życia – Marchiona Ro, Oka Nihilów.
Czy był zaskoczony, kiedy Ro przyszedł do niego, by powierzyć mu tę misję? Oczywiście, że tak. Nie miał nawet pojęcia, że Oko zna jego imię – nie mówiąc już o wiedzy na temat jego zdolności w zakresie pilotażu. Ostatnie kilka lat Dis spędził, służąc na chmurostatku pod rozkazami Crocina o zębatej paszczęce, znanego jako Scarspike – zbira, który więcej czasu niż na planowaniu najazdów spędzał na gnębieniu swojej załogi. Co zresztą w końcu dało o sobie znać. Dis zabił go po skrewionym ataku na Pogrzebowym Księżycu Serenno. Tamtego dnia stracili trójkę Nihilów, ale Scarspike stracił znacznie więcej, gdy Dis otworzył jego żylaste gardło jednym płynnym chlaśnięciem skrzydłoostrza. Nie miał pojęcia, czy to właśnie ten czyn sprawił, że Oko zwrócił na niego uwagę. Może tak, a może nie. Wiedział tylko, że nagle został wywyższony ponad wszystkie Błyskawice i Chmury, i wszystkich innych członków Nihilów, dołączając do osobistej świty Ro. Ten niespodziewany awans nie pozostał oczywiście niezauważony. Nihilowie mieli ściśle określoną, uporządkowaną hierarchię. Każdy zaczynał od niskiej pozycji Błyskawicy, mozolnie pnąc się po szczeblach kariery, aby zostać Chmurą, aż wreszcie otrzymać promocję na Burzę. Horda Nihilów była podzielona na trzy Nawałnice, dowodzone przez trójkę Jeźdźców Nawałnic: Pana Eytę, potężnego Dowutina o wygórowanych ambicjach, mającego o sobie wyjątkowo wysokie mniemanie, zimną i efektywną Twi’lekankę Lournę Dee, a także najnowszy nabytek Ro, podstępnego Talpiniego znanego jako Zeetar. Nie dało się nie zauważyć, iż niedawny awans tego ostatniego porządnie rozjuszył Pana, a promocja Disa rozwścieczyła go jeszcze bardziej. Między Panem i Disem doszło niemal do rękoczynów. Dowutin twierdził, że nobilitując go, Ro łamie nihilską Zasadę Trzech. W przeciwieństwie do samych Jeźdźców Nawałnic, Oko nie miał dotychczas pod sobą własnych oddziałów. Zgadza się: jeśli chodzi o planowanie, jego głos był rozstrzygający i – owszem, dostarczał Nihilom Ścieżek, dzięki którym mogli oni unikać wchodzenia Republice w drogę (a przynajmniej działo się tak przez większość czasu). Dis podejrzewał, że gdyby nie problem Ścieżek, Pan już dawno wysłałby Ro w kosmos przez śluzę powietrzną, póki co jednak jego pomoc w zakresie nawigacji była zbyt cenna. Dawała Nihilom przewagę, więc na razie obawy Eyty trafiały w próżnię. Dis otrzymał zaś pozwolenie wejścia na pokład okrętu Ro, „Elektrycznego Spojrzenia”, w przeważającej części obsługiwanego przez załogę milczących droidów – i w dużej mierze opustoszałego, niczym pozbawiony mieszkańców pałac o licznych komnatach. To właśnie tam, w pilnie strzeżonym przed wścibskim wzrokiem sanktuarium Ro, Dis dowiedział się, że mają lecieć na Rystan z pewną tajną misją, na którą, ma się rozumieć, nie mogli się wybrać „Spojrzeniem”. Okręt rzadko kiedy opuszczał bazę Nihilów na Grizalu, a jeśli już, to nigdy w całości – jego integralna część zostawała na planetoidzie – ale nawet ta jego część, którą zazwyczaj odłączano na czas misji, byłaby zbyt duża i mało zwrotna, by poradzić sobie w polu lodowych okruchów. I właśnie dlatego potrzebowali czegoś mniejszego – potrzebowali „Szkwałowego Pająka”.
– Za ile opuścimy Pustkowia? – spytał Ro, kładąc obleczoną rękawicą dłoń na oparciu fotela Disa.
– Jeszcze tylko kilka minut… – Dis obrócił się w stronę swojego przełożonego. – Nadal nie wiem, jak powinienem się do ciebie zwracać – powiedział. – Per „Oko”? „Sir”?
Ro skrzywił wąskie wargi na dźwięk wyraźnej niechęci w głosie Talortaia, a jego ciemne oczy zalśniły w czerwonym blasku wlewającym się do wnętrza kokpitu przez iluminator.
– Możesz mi mówić… Marchion.
Dis wypiął pierś rozparty dumą. Nigdy nie był zwolennikiem łańcucha dowodzenia – i prawdopodobnie właśnie to było jedną z przyczyn, dla których tak długo pozostawał Błyskawicą. To, jak również fakt, że większość ostatnich dziesięciu lat spędził w reedugowym otępieniu. Teraz jednak… kto by pomyślał?! Po imieniu z samym Ro?! Nikt nigdy nie mówił do Oka per „Marchion” – nawet Pan.
– Nadal sądzę, że łatwiej byłoby skorzystać ze Ścieżki – zauważył, wyprowadzając w końcu „Pająka” z pola lodowych szczątków, aby okrążyć świecącą bladym światłem gwiazdę Rystana.
Ro podszedł do wolnego stanowiska artyleryjskiego, żeby zabrać z pulpitu swoją maskę, która spoczywała na konsoli, odkąd opuścili Wielką Salę.
– Wówczas jednak nie miałbym okazji oglądać mistrza podczas pracy – odpowiedział Oko, przecierając rękawem pokryty szronem wizjer maski. – Twoje umiejętności są dokładnie tak imponujące, jak można by się spodziewać – tym bardziej teraz, gdy jesteś już wolny od swojej… słabości.
O tak – zgadza się: Dis był teraz wolny. Ro dopilnował osobiście, by Talortai wyrzucił resztki swojego małego zapasiku do zsypu na pokładzie „Spojrzenia”. Myślał trzeźwo pierwszy raz od wielu lat, a jego więź z Mocą była silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Na reedzie nie miałby szans przemknąć przez pole lodowych szczątków – nie mógł zaprzeczyć, że Ro choć w tym miał swoją zasługę.
– I pomyśleć, że przez te wszystkie lata mieliśmy pośród siebie użytkownika Mocy… – podjął Ro, sprawdzając filtry swojej maski. – Scarspike był głupcem. Cieszę się, że nie żyje.
„Nie ty jeden” – pomyślał Dis, ale zachował tę uwagę dla siebie, podczas gdy „Pająk” wchodził w rzadką atmosferę Rystana.
– Czy byłeś kiedyś na planecie zablokowanej pływowo? – zapytał Ro.
Dis pokręcił głową.
– Są… fascynujące – stwierdził Oko. – Jedną stroną są bezustannie zwrócone w kierunku słońca, a ich powierzchnia to w zasadzie spalona nim pustynia.
– Podczas gdy ta druga to zamarznięte pustkowia – dopowiedział Dis. Widok jałowych lądów nie napawał zbytnim optymizmem. – No to… gdzie dokładnie lądujemy?
Ro wskazał na spłachetek ziemi rozciągający się między dwoma szczytami.
– Tam.
– Czy jest tam jakiś kosmoport?
– Niekoniecznie.
Ro skierował wzrok ku skrawkowi jałowego lądu przemierzanego przez kłęby turlających się tu i ówdzie wędrostów.
– Jesteś pewien, że to tutaj? – spytał Dis, aktywując system goleni lądowniczych. – Nic tu nie ma…
Oko uśmiechnął się tylko, zakładając swoją maskę.
– Och, na pewno wkrótce się zdziwisz…
rozdział drugi
Stocznie Cyclora
Jeszcze nie tak dawno padawan Bell Zettifar byłby bezgranicznie wręcz podekscytowany widokiem, który rozciągał się w dole. Stał na platformie obserwacyjnej największego hangaru, w jakim kiedykolwiek w życiu miał okazję gościć, stanowiącego część wielkich stoczni na orbicie Cyclora, stosunkowo niewielkiej zielono-brązowej planety na terenie Środkowych Rubieży. Nieco niżej, w jasnych światłach hangaru, blaskiem wypolerowanej durastali lśniła sylwetka statku znanego jako „Innowator”. Mająca wystartować za kilka godzin jednostka była prawdziwym cudem techniki: mierząca ponad trzysta metrów, wyposażona we wszelkie najnowsze systemy rozpoznania i medyczne, stanowiła najbardziej skomplikowany statek badawczy, jaki zbudowano do tej pory – o czym zapewnił Bella nie kto inny, a sam jej projektant, osławiony aqualishański inżynier Vam Targes, gdy zjawił się w stoczniach osobiście.
– Napędza go sieć aż czterdziestu dwóch procesorów droidów klasy intellex – niebywałe, nieprawdaż? – poinformował go podczas ich pośpiesznej przechadzki po przestronnym mostku okrętu. Jego wokabulator szumiał cicho, tłumacząc słowa wypowiadane pełnym podekscytowania głosem z aqualishańskiego na basic.
– To naprawdę… niesamowite – wykrztusił Bell, w odpowiedzi na co uzyskał zapewnienie, że to zdecydowanie mało powiedziane – to było wręcz niebywałe, ot co!
– Działanie całej siatki wspiera wielofunkcyjna konstrukcja mojego własnego projektu, dorównująca nawet – ba, a może i przewyższająca pod tym względem! – systemowi archiwów Jedi na Coruscant, gdyby ktoś spytał mnie o zdanie! – oświadczył Targes.
Bell nie miał pojęcia, czy to prawda, ale nie chciał się wykłócać z inżynierem – w końcu to było jego pięć minut… czy może raczej: będzie, gdy „Innowator” dotrze za parę dni na Valo. Statek miał być eksponatem prezentowanym podczas nadchodzącego Festiwalu Republiki, najnowszego z Wielkich Projektów kanclerz Liny Soh. Już niebawem miliony uczestników festiwalu będą podziwiać dzieło Targesa, a jeśli mieli gust choć trochę podobny do gustu Bella, będą zachwyceni. „Innowator” był wyposażony w najnowocześniejsze pracownie cybernetyczne, a także liczne laboratoria bioinżynieryjne, stanowiska analityczne, sekcje badawcze, jak również bibliotekę medyczną mogącą konkurować z Instytutem Docha na Dunnaku.
Niezależnie od tego, jak wspaniały był bez wątpienia statek, to było jednak nic w porównaniu z geniuszem istot, które zbudowały go od podstaw. Cyclorianie byli naprawdę niezwykłym gatunkiem, innym od czegokolwiek, z czym Bell miał do tej pory styczność. Insektoidalni, mierzący około metra wzrostu, o dużych, bulwiastych głowach, w których dominowała para wielkich, fasetkowych oczu, przypominali spiekomuchy rojące się w salach placówki Jedi na Elphronie, gdzie Bell spędził większość swojego szkolenia. Obserwował ich teraz, jak dwoją się i troją, uwijając się jak w ukropie wokół lśniącego statku i przeprowadzając ostatnie procedury kontrolne – idealnie zgrany zespół, mimo że nie słyszał, by wymienili ze sobą choć słowo. To było… coś niesamowitego. Każdy z nich wydawał się wiedzieć dokładnie, instynktownie, co należy zrobić i gdzie – nikt nie wchodził sobie w paradę. Współpracowali ze sobą w idealnej harmonii. A ich entuzjazm do pracy był zaraźliwy. W ciągu dwudziestu czterech godzin, odkąd tu przybył, nie zauważył ani jednego przedstawiciela tego gatunku, który by narzekał, chociaż Targes cieszył się reputacją surowego przełożonego. Pracowali po prostu, godzina za godziną, poruszając radośnie czułkami i przechodząc od jednego zadania do drugiego. Na ich widok nie można było się nie uśmiechać. A to było dokładnie to, czego Bell potrzebował – szczególnie teraz.
Obok niego Żarka poruszyła się niespokojnie. Węglogarzyca warowała cierpliwie u jego stóp, nie odstępując go na krok, odkąd opuścili Elphronę. Była znajdą, którą przygarnęli w tamtejszej placówce – traktowana przez Jedi początkowo jako coś w rodzaju maskotki, stała się w końcu ich nieodłączną towarzyszką i wierną przyjaciółką. Gdy Bell odlatywał z Elphrony, Żarka wskoczyła po prostu do jego vectora, jasno dając mu do zrozumienia, że zamierza wybrać się w tę podróż razem z nim – i od tamtej pory byli praktycznie nierozłączni: on, padawan Jedi, i ona, jego strażniczka oraz powierniczka. Teraz wstała, popatrując wyczekująco na drzwi platformy obserwacyjnej, które już po chwili się otworzyły, ukazując postać Indeery Stokes. Tholothianka roześmiała się, gdy Żarka wspięła się na jej nogi i zaczęła się dopominać pieszczot. Podrapała czule węglogarzycę pod nakrapianą pomarańczowo szyją.
– Tak, tak, jasne! – zapewniła ją. – Ja też się cieszę, że cię widzę! Już, już. Wystarczy tego dobrego. O tak. Dobra dziewczynka, dobra.
Żarka posłuchała i podreptała z powrotem do stojącego na skraju platformy Bella. Chłopak spojrzał na nią i uśmiechnął się na widok zawzięcie merdającego ogona chłoszczącego cholewki jego butów.
– Jestem pewien, że ciebie lubi bardziej ode mnie – stwierdził, kiedy Indeera do niego dołączyła.
– A ja sądzę, że oboje wiemy, że to wierutne kłamstwo – odparła, stając obok, żeby wraz z nim podziwiać majestatyczny statek w dole. Wsparła się o poręcz i pokręciła z niedowierzaniem głową na widok ciężko pracujących Cyclorian. – Z tymi wszystkimi gwiazdami nad głową… zapiera dech w piersi, prawda?
– O tak, mistrzyni. „Innowator” jest równie niesamowity jak ci, którzy go stworzyli.
Jak zawsze, Bell poczuł ukłucie bólu, zwracając się do Indeery jej tytułem. Owszem, Tholothianka była teraz jego mentorką – odkąd zgodziła się wziąć go pod swoje skrzydła po tym, jak jego poprzedni mistrz, Loden Greatstorm, zaginął, broniąc osadników podczas walki z Nihilami niemal rok temu. Młody Jedi wciąż pamiętał słowa, które Twi’lek wypowiedział wówczas, usadowiony za sterami swojego vectora:
„Nie jestem już twoim mistrzem, Bell. Jesteś rycerzem Jedi”.
„Nie, dopóki Rada tego nie zatwierdzi, a ja chciałbym, żebyś tam był, gdy to się stanie” – odpowiedział wówczas.
Teraz jednak… nie było na to szans. Loden powiedział mu, co prawda, na pożegnanie, że wkrótce się spotkają, ale już nigdy go nie zobaczyli. Nikt nie wiedział, co przytrafiło mu się po tym, jak porzucił swojego vectora… ich vectora, aby ocalić rodzinę Blythe’ów z rąk Nihilów. Stateczek został rozpylony na atomy przez nihilskie działko, a Loden… cóż, zniknął. Indeera bezustannie przypominała Bellowi, że ostatnim życzeniem Greatstorma było, by jego padawan został pasowany na rycerza Jedi, chłopak był jednak przekonany, że nie jest jeszcze na to gotowy.
Jak mógł być gotowy, gdy czuł się w środku tak pusty, jakby zabrakło jakiejś jego ważnej cząstki…?
– Bell?
Przełknął ślinę, nagle dojmująco świadom tego, że Indeera przygląda mu się wnikliwie. To była jego nowa mentorka – niezależnie od tego, jak dziwnie mógł się z tym czuć. Prawda była zaś taka, że nie powinien czuć się dziwnie. Znał ją od wielu lat, walczył nawet u jej boku i szanował ją bardziej niż któregokolwiek z żyjących Jedi – i właśnie w tym, jak można się było spodziewać – tkwił szkopuł. Loden Greatstorm nie wróci – to było już bardziej niż pewne – ale nieważne, jak bardzo Bell podziwiał Indeerę, wiedział, że nigdy nie zdoła ona zastąpić mu szlachetnego Twi’leka.
Uśmiechnął się do niej blado.
– Myślałem po prostu o tym, jak podekscytowany będzie tłum gości na Festiwalu Republiki na widok „Innowatora”.
– O tak. A ty?
– Co ja?
– Czy ty również nie możesz się doczekać wizyty na Valo?
Skrępowany przestąpił z nogi na nogę, uważając, żeby nie kopnąć przy tym Żarki, która się do niego łasiła – czuł na łydkach ciepło jej ciała przez cholewki swoich syntskórzanych butów.
– Dobrze będzie zobaczyć znów Mikkela i Nib. I, oczywiście, Burry’ego.
Cóż, to była prawda, nie dało się zaprzeczyć. Zaprzyjaźnił się z całą trójką – szczególnie z Wookieem Burryagą, którego poznał po tym, jak wspólnie przyszło im uczestniczyć w misji po hetzalskiej katastrofie.
– Oczywiście – powtórzyła Indeera, nadal przyglądając mu się swoimi ciepłymi oczami. – Z pewnością będziecie mogli wspólnie obejrzeć wiele fantastycznych rzeczy… – Spojrzała znów na statek. – Loden byłby nim zachwycony. Byłby zachwycony tym wszystkim…
Bell poczuł, jak w gardle zaczyna go uciskać dławiąca gula, podczas gdy Indeera ciągnęła:
– Niemal go widzę, jak stoi tutaj, z nami, przyglądając się Cyclorianom przy pracy i doceniając ich niezwykłe zdolności.
– A jak myślisz…? – zagadnął Bell głosem łamiącym się od natłoku emocji. – Jak myślisz, co by na to powiedział? Gdyby tu z nami był?
Tholothianka zasznurowała wargi.
– Sądzę, że pochwaliłby cię za wypolerowaną na wysoki połysk klamrę pasa, poradziłby ci, żebyś częściej się uśmiechał, i poinformował, że jeśli chcesz wreszcie opanować wykonywanie vectorem tej beczki, powinieneś spędzać na ćwiczeniach co najmniej dwie godziny dziennie więcej.
Wbrew własnej woli Bell uśmiechnął się szeroko. Ostatni komentarz brzmiał bardzo typowo dla Indeery, która zawsze wydawała się szczęśliwsza pośród gwiazd niż na lądzie.
– Przypomniałby ci też, w jaki sposób Jedi mierzą się ze śmiercią tych, których darzą miłością – dodała i uśmiech natychmiast znikł z twarzy chłopca bez śladu. – Bo Jedi mogą kochać, Bell. Nie jesteśmy droidami – i nie możemy się zachowywać jak one. Jesteśmy żywymi istotami, obdarzonymi Mocą – i wszystkim, co ona ze sobą niesie: czujemy radość, przywiązanie i – tak, również żal. Doświadczanie podobnych emocji to część naszego życia. To światło.
– Ale…
– …ale chociaż je odczuwamy, nie powinniśmy pozwalać, by one nami rządziły. Jedi są panami własnych emocji, nie ich niewolnikami. Tęsknisz za tym, co mógłbyś dzielić z Lodenem, gdyby tutaj był. To naturalne. Ja też za nim tęsknię – jesteśmy świadomi naszego bólu, straty. Rozumiemy go, a nawet godzimy się z nim w pewien sposób, koniec końców jednak…
– …musimy go porzucić – dokończył, odwracając wzrok ku „Innowatorowi”, tak aby Indeera nie widziała łez, które – jak zapewne doskonale wiedziała – napłynęły mu teraz do oczu.
Wyciągnęła dłoń i położyła mu ją na przedramieniu w geście pokrzepienia.
– Wcale nie mówiłam, że to łatwe. Tak samo jak beczka.
Na dźwięk jej słów uśmiechnął się znowu, ona zaś uścisnęła lekko jego rękę, po czym skupiła się ponownie na statku.
– A poza tym… nikt nigdy nie odchodzi na dobre. Nieważne, co się wydarzy, Loden będzie z tobą – teraz i już zawsze. Jest częścią nas.
Bell poczuł, że do oczu znów napłynęły mu łzy.
– Poprzez Moc.
– Poprzez Moc – potwierdziła. – Wierzysz w to, prawda?
Skinął głową, licząc na to, że uda mu się ją zwieść – i jednocześnie boleśnie zdając sobie sprawę z tego, że nie zdoła jej tak łatwo oszukać.
– Tak. Pewnie, że tak.
– Dobrze wiedzieć – stwierdziła bez większego przekonania. – A teraz, jeśli nie mamy tu już do roboty nic ważnego…
– …powinniśmy zejść z tej platformy i zająć się czymś pożytecznym – dopowiedział, nie mając specjalnej ochoty dłużej ciągnąć tematu.
Zanim zdążyła coś na to odpowiedzieć, rozległ się brzęczyk jej komunikatora.
– Być może sama Moc się z tobą zgadza, mój Już-Nie-Tak-Młody-Padawanie. – Wyjęła komunikator z kieszeni swojej jasnobrązowej kurtki i odebrała: – Stokes, słucham?
– Tu Stellan Gios – rozbrzmiała przerywana trzaskami wyładowań odpowiedź. Głęboki zazwyczaj głos mistrza Jedi był dziwnie głuchy, zniekształcony przez dzielący ich dystans. Chociaż Latarnia Gwiezdny Blask zdecydowanie poprawiła jakość komunikacji na pograniczu, łączność nadal pozostawiała wiele do życzenia – nawet tutaj, na Środkowych Rubieżach. Kanclerz Soh postawiła sobie za punkt honoru utworzyć całą sieć podobnych latarni, ciągnącą się od Jądra aż po najdalsze zakątki Republiki, dopóki jednak jej plan pozostawał w sferze obietnic, musieli się godzić z tym, że transmisje często były nie najlepszej jakości.
– Przepraszam, czy mógłbyś powtórzyć? – poprosiła Indeera, gdy reszta powitania mistrza Giosa utonęła w powodzi szumów.
– Oczywiście – potwierdził. – Chciałem tylko sprawdzić, jak wam idzie gromadzenie informacji potrzebnych mi do raportów dla Rady. Czy „Innowator” będzie gotowy na czas?
– Przed czasem – wypalił Bell i niemal natychmiast się zarumienił, kiedy dotarło do niego, że odezwał się nieproszony, odpowiadając na pytanie skierowane do jego mistrzyni. Indeera ostentacyjnie przewróciła oczami, ale uśmiech błąkający się po jej wargach mówił mu, że nie musi się obawiać reprymendy. Pomimo całej swojej mądrości nie była osobą, która nalegała na ścisłe trzymanie się protokołu.
– Miło mi to słyszeć… padawanie Zettifar, zgadza się?
Bell kiwnął głową, mimo iż miał świadomość, że Stellan nie może go zobaczyć.
– Tak, mistrzu Gios – potwierdził. – Cyclorianie są niesamowici, podobnie jak sam „Innowator”.
– Cóż, w takim razie nie mogę się doczekać, aż zobaczę go na własne oczy – i, ma się rozumieć, poznam cię osobiście. Nib Assek wychwala cię pod niebiosa.
Bell zarumienił się jeszcze mocniej.
– Czy ona… jest teraz z tobą?
– Tak, lecimy właśnie na Valo. Cieszy się, że wkrótce znowu cię zobaczy.
– To bardzo miłe z jej strony… – wymamrotał, nie bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć.
– A mój padawan jest stanowczo zbyt skromny, nawet jak na Jedi – wtrąciła Indeera. – Moc go pobłogosławiła, jak sam się niedługo przekonasz, stary druhu.
Bell podniósł wysoko brwi. Nie miał pojęcia, że Indeera znała Giosa – nie mówiąc już o tym, że byli w tak zażyłych stosunkach, jak mogłyby sugerować jej ton i dobór słów.
– Nie wątpię – odparł Stellan. – A więc do zobaczenia na Valo. Słyszałem, że mają tam fantastyczne marynowane cushnipy.
– Lepsze od tych, które jedliśmy na Theros Major? Pozwól, że sama to ocenię.
Z głośnika dobiegł chichot Stellana.
– Dlaczego mnie to nie dziwi? A teraz, jeśli mi wybaczysz, mam randkę z droidem-kamerzystą.
Teraz to Indeera się roześmiała.
– Cóż, gdy awansujesz do Najwyższej Rady… ludzie będą cię prosili o autografy!
– Będę odsyłał ich do ciebie. Gios, bez odbioru.
– Jaki on jest? – zapytał Bell, kiedy Stokes schowała komunikator za pazuchę swojej miękkiej skórzanej kurtki.
– Stellan? To jeden z najlepszych Jedi, jakich dane mi było poznać. Spotkaliśmy się na Caragon-Viner na długo przed tym, zanim dostałam przydział na Elphronę. Jest oczywiście młodszy ode mnie, ale… – Indeera urwała, a białe wypustki spływające miękko z głowy na jej ramiona zafalowały lekko. Bell nie musiał pytać dlaczego. On również to poczuł: jakiś… chłód w Mocy, jakby jej płomień przygasł na chwilę, aby za moment zapłonąć jeszcze jaśniejszym blaskiem.
– Coś jest nie tak – stwierdził tylko. Żarka podskoczyła, jeżąc sierść, gdy wyczuła wyraźny wzrost napięcia między dwójką Jedi.
– Mało powiedziane – zgodziła się z nim Indeera, kierując się już w stronę wyjścia z platformy. – Daj „Innowatorowi” znać, że wyruszamy.
rozdział trzeci
Safrifa
„Pomożesz nam?”
Ty Yorrick przestała już liczyć, ile razy słyszała te słowa. Zazwyczaj towarzyszyły im błagalne spojrzenia oraz widok brakujących kończyn. Trzeba było być zdesperowanym, by zwracać się z prośbą o pomoc do kogoś takiego jak Ty.
Bagienni farmerzy z Safrify byli jednak zdesperowani, bez dwóch zdań.
Znaleźli ją, gdy naprawiała swój statek na skraju bagiennych pól, przygotowując się do odlotu po udanej misji odbicia jeńca, podczas której uwolniła syna lokalnego włodarza z rąk klanu rywalizującego ze sprawującym rządy rodem. Nie obyło się bez rozlewu krwi i krzyków. Zawsze były krew i krzyki. Krew wciąż plamiła jej pancerz, a krzyki nadal rozbrzmiewały jej w uszach, kiedy tamtego wieczoru padła w końcu na swoją koję, wziąwszy uprzednio nieco korzenia keekon, aby w ogóle móc zasnąć. W zasadzie to krzyki nie przeszkadzały jej aż tak mocno. Towarzyszyły jej przez większość ostatniego dziesięciolecia i były jedyną stałą w jej bezustannie zmieniającym się życiu.
Noviańska ruda, którą otrzymała za uratowanie dzieciaka, z pewnością się przyda. Potrzebowała części do naprawy statku, a to oznaczało wydatki. Na Keldooine znała pewnego zbrojmistrza, który chętnie przyjmie rudę, aby przetopić ją na piłoostrza. Może sama by sobie jedno kupiła? Będzie mogła mniej wydać na statek, ale po tamtej skrewionej akcji na Alzocu III jej arsenał został znacznie uszczuplony. Ten kriffolony Hoopaloo zwędził jej połowę uzbrojenia! Jakiś inny najemnik na jej miejscu prawdopodobnie wytropiłby tę zdradziecką papugę i wyrwał jej ten parszywy dziób, ale Ty nie była pierwszą lepszą najemniczką. Czasami człowiekowi zdarzały się złe rzeczy – i trzeba było jakoś sobie z tym radzić. Nie było sensu marnować czasu ani sił na walki, których nie musiało się toczyć, szczególnie jeśli nikt ci za nie nie płacił.
Wyczuła, że bagienni farmerzy się zbliżają, jeszcze na długo przed tym, zanim usłyszała, jak brną przez błoto. Wyczuła… i dokonała pobieżnego szacunku. Nie stanowili zagrożenia ani nie mieli złych zamiarów. Właściwie to nie mogli zagrozić nikomu. Większość Safrifan była chudymi, małymi stworzeniami o skórze w kolorze zastałej wody i przypominających wodorosty włosach opadających pas-mami na duże, owalne oczy. Byli jednak pracowici i pomysłowi. Ty miała okazję przedzierać się przez jedną z ich dryfujących upraw – długi, wąski spłachetek żyznej gleby wyniesionej ponad mokradła na kopcu z błota i gnijącej roślinności, który stanowił warstwę izolującą korzenie ich kru-kru od nadmiernie wilgotnego środowiska. Farma ciągnęła się przez wiele kilometrów, a każdą działkę otaczały bariery z wierzbowego drewna oraz sieć wąskich kanałów. Pozornie tutejsze tereny sprawiały wrażenie niezbyt sprzyjających uprawie roślin, ale Safrifanie znaleźli sposoby na obejście niegościnnych warunków. Byli zaradni i wytrwali. Ty była pod wrażeniem. Ba! Wzbudziło to nawet jej podziw! A teraz przyszli tu, czekając cierpliwie, aż zechce z nimi porozmawiać. To mogło zaś oznaczać tylko jedno.
– Ładny statek – skomentował jeden z nich w świergotliwym basicu. – Jaka jego nazwa?
– Nie ma nazwy – odburknęła Ty w ich ojczystym języku, nie przerywając pracy. Cholerny stabilizator ledwie trzymał się na swoim miejscu!
– Mówisz w naszym języku? – zdziwił się farmer.
– O tyle, o ile.
Cóż, akurat do tego miała dryg. Zawsze było tak samo. Szybko podłapywała większość języków, co było dość użytecznym talentem w jej profesji. Czasem nie kryła się z tym, innymi razy milczała i nasłuchiwała. Ze strony tej dwójki nie miała się jednak czego obawiać, gdy tak trzęśli się za jej plecami, nie mając pojęcia, co powiedzieć po tym, jak ich próba uprzejmego nawiązania konwersacji zawiodła. Mimo to nie okłamała ich. Jej statek, poobijany frachtowiec YT-750, nie miał nazwy, a jedynie numer rejestracyjny figurujący w rejestrach Republiki. Właściwie to kilka numerów, w zależności od zlecenia lub pracodawcy, dla którego akurat wykonywała robotę. Nie widziała sensu w nadawaniu nazw czemukolwiek ze swojego dobytku – statkowi, broni, a nawet dwóm droidom, które towarzyszyły jej w misjach, sarkastycznej jednostce administracyjnej oraz bez wątpienia przydatnemu astromechowi. Podobnie jak statek, były narzędziami, niczym więcej. Po co się przywiązywać do czegoś, co nigdy nie odwzajemni się tym samym? Być może był to skutek uboczny jej szkolenia – a może nie. Tak czy inaczej, Ty wolała myśleć, że to po prostu przejaw zdrowego rozsądku.
– Czego chcecie? – spytała, zamierzając zakończyć tę rozmowę najszybciej, jak się da. Miała sprawy do załatwienia, spieszyło jej się.
– Mamy noviańską rudę. Niewiele, ale powinno wystarczyć.
– Na co?
Zamiast odpowiedzieć, farmerzy oświadczyli po prostu:
– To coś… zabija nasze dzieci.
Przerwała pracę, opuszczając klucz uniwersalny od odsłoniętego rdzenia stabilizatora.
– Co takiego? – spytała zrezygnowanym głosem.
– Potwór. Straszny.
Cóż, a czy istniały jakieś inne?
– Od jak dawna?
– Od trzech tygodni. Zastawialiśmy pułapki, ale je niszczy. Rujnuje nasze plony, tratuje pola.
– Ile?
– Pól?
– Ile dzieci porwał?
– A czy to ma znaczenie?
Co racja, to racja.
Odwróciła się w końcu w ich stronę, wzdychając ostentacyjnie. Wyglądali niemal jak chodzące szkielety – wystające kości obciągnięte skórą. Wyższy z dwójki – choć i tak niegrzeszący wzrostem – podniósł skórzaną sakwę.
– Mamy rudę – powtórzył, podczas gdy jego towarzysz kulił się za jego plecami, wsparty ciężko na lasce.
Sądząc po rozmiarach sakwy, noviańskiej rudy nie było zbyt wiele. Za mało, by warto było zawracać sobie głowę.
„To coś… zabija nasze dzieci”…
– Gdzie?
– Na Sorcańskim Bagnie, trzy dni drogi stąd. Jeden, jeśli ma się ślizgacz.
– Czy macie ślizgacz?
– Nie.
Popatrzył na nią, a ona odwzajemniła spojrzenie. Jego towarzysz wbijał wzrok w bagienną wodę. Wyczerpany. Pozbawiony nadziei i oczekiwań.
Dawniej skorzystałaby z pomocy verazeeńskich kamieni, żeby podjąć decyzję, przekonując samą siebie, że wybór pozostawia losowi. Woli wszechświata. Z jednej strony były na nich wyryte symbole księżyców, z drugiej – słońc. Sam rytuał był dość prosty: rzucało się je na ziemię, obstawiając uprzednio przewagę słońc lub księżyców, i pozwalało, by wynik zadecydował o werdykcie. Ostatnio jednak Ty starała się bardziej aktywnie stanowić o własnych wyborach, zamiast polegać na kamieniach – i w tej chwili doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że gra jest niewarta świeczki. To było zwyczajnie nieopłacalne. Powinna wrócić na pokład i lecieć na Keldooine. To było jedyne sensowne rozwiązanie w tej sytuacji. Logiczne.
Tubylec musiał jednak zadać pytanie…
– Pomożesz nam?
Cóż, klamka zapadła.
rozdział czwarty
Rystan
Udi Dis nigdy nie przejmował się chłodem. Nigdy go nie doświadczył, dorastając, ale te czasy minęły tak dawno temu, że teraz tropikalny klimat Talora wydawał mu się tylko odległym wspomnieniem. Od tamtej pory odwiedził tak wiele światów, wytyczył i sprzedał tak wiele tras… Jego ojcu byłoby wstyd, gdyby wiedział, jakie życie prowadził jego syn – cóż, to nie byłoby nic nowego. Mimo to w chwili, w której trap „Pająka” opadł z hukiem na pylistą ziemię planety, Disowi zaparło dech w piersi. Przenikliwy chłód panował nawet tutaj, w pierścieniu mieszkalnym Rystana, ale Udi nie mógł nic dać po sobie poznać. Postanowił sobie twardo, że tego nie zrobi. Zszedł po trapie w podbitym futrem płaszczu i masce chroniącej jego oczy przed wiatrem. Jego szponiaste stopy szczękały o metalowe panele, podczas gdy on starał się zignorować ziąb, który przenikał przez warstwę jego upierzenia i wdzierał się w ciało niczym wibronóż.
– Tam jest – rozległ się chrapliwy głos, kiedy Ro również wysiadł ze statku.
Dis przyjął pozycję obronną, zaciskając mocniej palce na skrzydłoostrzach – zakrzywione noże stanowiły jego jedyną pamiątkę z ojczystej planety. W ich stronę pędziła zbita masa futra z trójką potężnych stworów na czele, wyglądających niczym żywcem wzięte z koszmaru jakiegoś szalonego twórcy hybryd: coś jak ohydne połączenie blurrgów z banthą. Dis nie pierwszy raz pożałował, że oprócz zdolności kinestezji pozwalającej mu z taką precyzją nawigować pośród gwiazd Moc obdarzyła go również osławioną umiejętnością Jedi do wyczuwania zagrożenia, zanim to jeszcze się ujawniło – bo o ile umiał stwierdzić, gęsta sierść mogła równie dobrze skrywać dezintegrator jak laserowy kiścień.
Wzdrygnął się, gdy poczuł na ramieniu dłoń Ro.
– Spokojnie, żołnierzu – powiedział Oko. – To nasz kontakt.
„Żołnierzu”… Minęło sporo czasu, odkąd Dis służył jako żołnierz. Minęło całe mnóstwo czasu, odkąd Dis robił cokolwiek użytecznego. To było na długo przed tym, jak trafił na Nihilów.
Ro wyminął go i zszedł z trapu na spotkanie nieznajomej, która rozłożyła szeroko ramiona.
– Och, Marchion, Marchion, Marchion…! – sapnęła radośnie. – Wróciłeś do nas! Nareszcie! Wróciłeś na Ścieżkę!
– Kufa – przywitał ją Ro, nie wykazując jednak najmniejszej chęci padnięcia w objęcia staruszce, która widząc to, opuściła ramiona wzdłuż okutanego ciała i zadowoliła się szczerzeniem się do istoty, która siała postrach na terenie Zewnętrznych Rubieży.
– Dobrze cię widzieć, kuzynie.
Kolejna niespodzianka. Czy ta starucha o skórzastej cerze i bezzębnym uśmiechu naprawdę była krewną samego Oka? Dis niewiele wiedział o przeszłości Ro, z wyjątkiem faktu, że odziedziczył on tytuł Oka po swoim ojcu Asgarze. Poza tym nikt nie znał dokładnego pochodzenia Ro – a nawet jego rasy, o łupkowoszarej skórze i czarnych jak noc oczach. A jednak coś w twarzy tej kobiety, ozdobionej dziwnymi tatuażami, tak podobnymi do symboli błyskawic Nihilów, wyglądało znajomo, nawet jeśli Ro sprawiał wrażenie, jakby mógł ją złamać gołymi rękami niczym barotrzcinę.
– Tęskniliśmy za tobą – oznajmiła kobieta, mierząc Oko od stóp do głów. – Gdy otrzymaliśmy twoją wiadomość, starszyzna niemal nie wierzyła własnym oczom… – Urwała, podnosząc drżący palec do jego maski. Ro pozwolił kobiecie jej dotknąć – kolejny świętokradczy akt, pierwszy taki w historii, o ile Dis się orientował. – Aczkolwiek wolałabym raczej zobaczyć twoją twarz. Minęło tyle czasu…
Ro ujął jej dłoń i odsunął ją delikatnie, acz stanowczo, od swojej maski.
– Później. Gdy znajdziemy się w Sanktuarium.
To na chwilę ostudziło jej zapędy.
– Tak. O tak – Sanktuarium. Aczkolwiek będzie tylko jeszcze zimniej, wiesz o tym?
– Jestem skłonny w to uwierzyć.
– Ale wszystko jest warte… spojrzenia na Niwelatora. Poczucia jego unicestwiającego spokoju.
– Tak jak czynili nasi przodkowie, dawno temu.
– Tak jak nas nauczono. Nas wszystkich.
W ciemnych oczach kobiety zalśniły łzy. Dis zastanowił się przelotnie, czy zamarzną.
– Naprawdę wróciłeś z otchłani ciemności.
Ro puścił jej dłoń.
– A więc zabierzesz nas tam?
Kufa przeniosła spojrzenie na Disa, jakby dopiero go zauważyła.
– A kogóż to sprowadziłeś na równiny Golamaran? Kogo chcesz zabrać do Sanktuarium?
– To Udi Dis – przedstawił go Ro, wskazując go ręką. – To… przyjaciel.
Dis musiał przyznać, że spodobało mu się to: nie „ochroniarz”. Nawet nie „pilot”. Tylko „przyjaciel”.
Starucha przez chwilę mierzyła go wzrokiem.
– On… kim on jest?
Dis miał ochotę krzyknąć, że zamarza.
– Należy do gatunku Talortai – odpowiedział za niego Ro. – Rasy silnej Mocą.
Kobieta przeniosła wzrok na zamaskowaną twarz kuzyna.
– Mocą?
Tym razem Dis postanowił zabrać głos osobiście:
– Jestem nawigatorem. Osobą przecierającą szlaki.
Starucha się roześmiała, najwyraźniej rozbawiona jego odpowiedzią.
– Och, czyżby? Cóż, kimkolwiek jesteś i czymkolwiek się zajmujesz, wiedz, że jesteś tu mile widziany. – Spojrzała ponownie na Ro. – Podobnie jak kredyty, które dotarły tutaj przed wami. Cóż za hojność!
– Wiedziałem, że trudno będzie ci tu przybyć – powiedział Ro. – Czy nadal latasz tą starą zardzewiałą balią?
– „Otwartą Dłonią”? O tak – a i owszem. Na wpół przeżarły ją rdzoryjkowce, ale nadal lata – aczkolwiek nie do Sanktuarium. – Poklepała bok jednej z kudłatych bestii czekających cierpliwie obok. – Slargi zabiorą nas tam, dokąd nie doleci żaden statek. Są silne. – Obejrzała się z powrotem na Ro. – Muszą takie być tam, dokąd się wybieramy.
Podróż do jaskiń była długa i męcząca. Na szczęście pierwszą jej część odbyli na saniach repulsorowych, przy akompaniamencie parsknięć slarg usadowionych na tyłach pojazdu, który prychał i krztusił się, przemierzając lodowe równiny Golamaran. Jak okiem sięgnąć, dookoła ciągnęły się niknące w mroku, zamarznięte pustkowia. Tutaj, w tundrze, Dis był nieskończenie wdzięczny za grube skóry dostarczone przez Kufę. Co prawda, kudłate futro cuchnęło stęchłym potem, ale chroniło go przed zamarznięciem na kość, podczas gdy Ro przycupnął na przedzie ze swoją kuzynką.
Kufa szybko oznajmiła, że resztę drogi muszą przebyć wierzchem na slargach. Kołysali się w mroku na ich grzbietach, a światełka sań repulsorowych nikły stopniowo, w miarę jak droid pilot oddalał się od nich z maksymalną prędkością, na uzyskanie której pozwalały wysłużone repulsory pojazdu. Ciemności były niemal nieprzeniknione, a mimo to ich powolna karawana kontynuowała podróż w kompletnej ciszy – wszelkie dźwięki zagłuszało wycie wichru, którego gwałtowne podmuchy co chwila groziły wysadzeniem ich z siodeł. Jakimś cudem slargi wiedziały, dokąd iść, z łbami zwieszonymi nisko nad ziemią dla ochrony przed wiatrem i szerokimi łapami miażdżącymi śniegową okrywę.
Dis wyostrzył zmysły, ciesząc się w duchu, że Ro nadal jedzie przed nim, i pokładając wiarę w to, że stara kobieta wie, dokąd zmierzają. Musiał być czujny. Nie wiadomo, jakie zagrożenia mogły skrywać lodowe równiny – to jest, o ile w ogóle coś mogło żyć w takich warunkach. Jeśli jednak coś faktycznie przetrwało na takim mrozie, z pewnością będzie głodne, a slargi będą dla niego smacznym kąskiem, podobnie jak ich trójka – nawet stara Kufa, która, jak przypuszczał Dis, pod tymi wszystkimi futrami składała się z niewiele więcej ponad skórę i kości.
Po godzinie jazdy, która dłużyła się Disowi niczym dzień, jego wierzchowiec zatrzymał się – i Talortai zaczął się już zastanawiać, czy przypadkiem stworzenie nie przegrało nierównej walki z zimnem i wiatrem i nie padnie za chwilę na swój płaski pysk, gdy nagle usłyszał dobiegający z przodu odgłos kroków na śniegu. Ro zeskoczył ze swojej slargi i pomagał właśnie zsiąść staruszce z jej wierzchowca. Dis również zsiadł, wdzięczny za blask pręta jarzeniowego zapalonego przez Kufę machającą nim na północny wschód od ich aktualnej pozycji. Parli naprzód w podmuchach wiatru. Światło pręta to znikało, to pojawiało się w oddali, co i rusz przesłaniane śnieżnym tumanem. Niebawem Dis przestał wyczuwać zbite w gromadkę slargi, które zostawili w tyle – nie mówiąc już o ich dostrzeganiu, bo przestał je widzieć niemal natychmiast, gdy podjęli marsz. Otaczały ich tylko śnieg, lód, wiatr i hałas. Bolało go całe ciało, a skrzydłoostrza ciążyły nieznośnie w pochwach na plecach. Każdy krok był prawdziwą katorgą. Dis stracił poczucie czasu i zaczął się poważnie obawiać, że zaczynają zawodzić go zmysły. Gdzie była północ? A gdzie południe? Czy Ro faktycznie wciąż był gdzieś przed nim? Próbował go zawołać, ale nie słyszał nawet własnego głosu, nie mówiąc już o potencjalnej odpowiedzi Oka.
Nagle, niespodziewanie, percepcja wróciła. Kufa i Ro się zatrzymali, a Dis wytężył wzrok, żeby zobaczyć coś przez warstwę brudu oblepiającego szkła jego gogli.
Kobieta prowadziła ich ku skalistemu wypiętrzeniu sterczącemu spośród lodu. Blask jej pręta jarzeniowego oświetlał szczelinę w kamieniu – ledwie dość szeroką, by przecisnął się przez nią małpojaszczur, a jednak jakimś cudem właśnie się przez nią wślizgiwała do środka, szorując futrem o ostre krawędzie. Dis bał się, że utknie, ale przeszła przez pęknięcie gładko niczym głazoszczur przemykający przez otwór o połowę mniejszy od niego. Sekundę później zniknęła im z oczu i Dis poczuł nagłe ukłucie paniki na myśl o tym, że zabrała ze sobą pręt jarzeniowy, ale niemal natychmiast zorientował się, że trzyma go Ro. Oko podał mu go, zamierzając ruszyć w głąb jaskini w ślad za swoją kuzynką, ale Udi pokręcił głową. Stara kobieta sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, dokąd idzie, oni jednak nie mogli mieć pewności, co czeka na nich w środku. Dis nie zamierzał narażać Ro, wpychając go wprost w objęcia lodowego pająka. Dobywszy swoich skrzydłoostrzy, ruszył w ślad za staruchą na spotkanie nieznanego.
rozdział piąty
Stocznie Cyclora
Vam Targes poderwał gwałtownie głowę znad terminala, gdy Indeera i Bell wbiegli na nieskazitelny pokład hangarowy „Innowatora”.
– Jedi? – zagadnął.
– Mamy problem – wyrzucił z siebie Bell, zanim Indeera zdołała go powstrzymać.
Targes zaszczękał z niepokojem pokaźnymi kłami.
– Jakiego… rodzaju?
Bell przeklął się w duchu za skłonność do wyrywania się przed szereg.
– My… nie wiemy.
– Wyczuliśmy zakłócenie w Mocy – wtrąciła Indeera, żeby oszczędzić mu dalszych upokorzeń.
– I nie znacie żadnych szczegółów? – spytał Aqualish za pośrednictwem swojego wokabulatora, ale już po chwili sam odpowiedział sobie na to pytanie: – Och, oczywiście, że nie. Moc raczej nie jest czymś, hm, empirycznym, bo wówczas byłaby bardziej przydatna.
Oboje Jedi przywykli już do sposobu bycia Vama. Aqualish nie miał zamiaru ich urazić. Nawykł do operowania absolutami. Składowymi. Równaniami. Prawami fizyki. I podczas gdy większość galaktyki pokładała wiarę w Mocy, dla ścisłych umysłów naukowców jej fanaberie musiały być czymś niedopuszczalnym.
Inżynier odwrócił się do jednego z Cyclorian, stojącego obok szeregu konsol analitycznych.
– Przeprowadź skan diagnostyczny.
Insektoid zaszczękał pytająco w języku, który Bell próbował podłapać – bezskutecznie – odkąd przybył na teren Środkowych Rubieży.
– Tak, wszystkich systemów – odpowiedział Vam. – Jeśli Jedi twierdzą, że coś jest nie tak, to znaczy, że coś jest nie tak, a my musimy się natychmiast dowiedzieć, co takiego.
Skóra Cyclorianina przybrała fioletowawy odcień i stworzenie zabrało się do wypełniania polecenia przełożonego. Chociaż Bell nie zdołał opanować ich języka, zdążył już się nauczyć, że gwałtowna zmiana ubarwienia jest u tych istot sygnałem silnego stresu. Nienawidził wprawiać innych w zakłopotanie i przysparzać im problemów, ale zaburzenie w Mocy było zbyt poważne, by je lekceważyć. Zanurzył się w niej ponownie, wyobrażając ją sobie niczym rozszalałą pożogę i w milczeniu prosząc Lodena o wsparcie, o przewodnictwo. Jak zawsze, jego były mistrz nie odpowiedział, ale oczyma duszy Bell zobaczył wyraźnie, jak płomienie falują pod wpływem nagłego podmuchu zimna.
– To… nie dotyczy statku – wymamrotał pod nosem.
– Słucham? – spytał Vam.
– Zagrożenie nie pochodzi z wewnątrz…
– Tylko z zewnątrz – potwierdziła Indeera w tej samej chwili, w której rozległo się wycie syren alarmowych.
Żarka biegła u boku Bella, gdy pędzili do centralnej konsoli hangaru.
– Co się dzieje? – spytał Bell.
– Nadprzestrzenny alarm zbliżeniowy – wyjaśnił Vam, wciskając już szponiastymi palcami guziki i manipulując kontrolkami. – To system eksperymentalny, który starałem się udoskonalić. Monitoruje wibracje w przestrzeni, aby sygnalizować pojawienie się jednostki opuszczającej nadprzestrzeń. Liczyłem na to, że zaprezentuję go osobiście kanclerz Soh podczas festiwalu…
– I…? – drążył Bell. – Czy wykrył właśnie wibracje?
– Wyją syreny, czyż nie?
– Ale… gdzie wyskoczą? – zapytała Indeera, ignorując wyraźne poirytowanie Aqualisha.
– Jak już wspomniałem: pracuję nad udoskonaleniem tego systemu. Nadal jest w fazie eksperymentalnej.
– A więc… nie wiemy – stwierdził Bell, siląc się na obojętność i próbując ukryć swoją frustrację.
Vam posłał mu znaczące spojrzenie.
– Wkurzające, prawda?
– Wiem, do czego pijesz. Cóż, co racja, to racja.
– Może moglibyśmy pomóc – wtrąciła Indeera. – Czy dysponujemy przynajmniej jakimś zakresem potencjalnych współrzędnych?
– Oczywiście – zapewnił ich Vam, manipulując jakimś pokrętłem. Przez wbudowany w pulpit wyświetlacz przewinęła się seria cyfr.
Aqualish zmarszczył czoło.
– O co chodzi? – zaniepokoił się Bell.
Targes wdusił przycisk i wszyscy się odwrócili, żeby przyjrzeć się wyświetlanemu na głównym ekranie obrazowi przestrzeni kosmicznej wokół stoczni.
– Z danych wynika, że jednostka opuści nadprzestrzeń w którymś z tych punktów, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie wyskakiwałby tak blisko ciała grawitacyjnego… Coś musi być nie tak z tymi obliczeniami.
Całkiem jakby na przekór jego słowom – czy może raczej dla potwierdzenia, że jego obliczenia były dokładne – na ekranie pojawił się właśnie statek, który w tej sekundzie wychynął z nadprzestrzeni: gruchot poskładany z części kilku innych statków, aczkolwiek gdyby Bell miał zgadywać, obstawiałby, że jego podstawę stanowił koreliański frachtowiec… Zarazem jednak statki cywilne nie bywały tak silnie uzbrojone. Jego kadłub był najeżony turbolaserami, działami blasterowymi, wyrzutniami torped… A mimo to nawet ta demonstracja przytłaczającej siły bledła w obliczu zagrożenia sygnalizowanego przez trzy błyskawice przecinające tępy dziób statku. Mogły one oznaczać tylko jedno: Nihilów.
Indeera biegła już co sił w nogach, a Bell i Żarka starali się dotrzymać jej kroku.
– Poderwij wszystkie skywingi! – poleciła. – I powiedz mi, proszę, że to latające laboratorium ma jakąś broń…
– To jednostka naukowa! – odkrzyknął Vam. – A poza tym to przecież tylko jeden statek…!
– Nihilowie nigdy nie zjawiają się samotnie! – rzucił przez ramię Bell, wpadając do czekającej już turbowindy.
– Czy wiedzą, że tu jesteśmy?
Na pokładzie chmurostatku Nihilów ziejące jadem wcielenie gloovańskiej nienawiści znane jako Sarn Starbreaker mierzyło wygłodniałym wzrokiem stocznie.
– Hm? – warknął, gdy nikt nie pokwapił się, by odpowiedzieć na jego pytanie.
Bulwiastogłowa Fluggrianka zasiadająca przy terminalu łączności pochyliła głowę, wsłuchując się w informacje przekazywane przez urządzenie wpięte w jej maleńkie uszy.
– Odbieram burzliwe rozmowy na wszystkich częstotliwościach. Wiedzą o nas.
„To dobrze” – pomyślał Starbreaker. Bo to oznaczało, że będą się bali. On lubił zaś, kiedy się bali. Gdy ktoś się bał, popełniał błędy.
– Sygnały wołania o pomoc?
– Nic nie zdoła się przedrzeć przez nasz system zakłócający.
Starbreaker uśmiechnął się szeroko. Jego pokryta śluzem twarz lśniła wyczekująco.
– Doskonale. Wziąć stocznie na cel i… ognia!
Jego załoga nie musiała pytać, jakiej użyć broni. Znali dobrze swoją Chmurę. Kiedy Sarn Starbreaker kazał strzelać, miał na myśli salwę ze wszystkich systemów uzbrojenia statku – co do jednego.
Przestrzeń kosmiczną przecięły szkarłatne promienie wystrzelone z dział chmurostatku, a w ślad za nimi pomknęły torpedy plazmowe. Wokół systemów obronnych hangaru rozkwitły kwiaty ognistych eksplozji wywołujących podekscytowane bulgoty Chmury. Stocznie Cyclora pełne były cennych łupów, czekających tylko, by po nie sięgnąć, Starbreaker ostrzył jednak sobie kły wyłącznie na jedno cacko, znajdujące się w hangarze dwudziestym drugim: dumę i chlubę Republiki, dzieło zastępów jej naukowców, „Innowatora”. Ogromną satysfakcję przyniosło mu poddanie torturom oficera służb bezpieczeństwa, który w końcu podał mu numer hangaru, a jeszcze większą przyjemność sprawi mu rozerwanie kadłuba samego statku. Nie miał pojęcia, jakie skarby znajdą, gdy jego ludzie wedrą się na jego pokład. I w zasadzie niewiele go to obchodziło. Wiedział jedynie, że znajdą tam całe mnóstwo wartościowego sprzętu – może nie dla niego, ale dla jego Nawałnicy. To będzie ostateczny akt, który sprawi, że Pan Eyta wyniesie go do rangi Burzy, z całą jej chwałą… i bogactwami, które wiązały się z tym tytułem. Sarn oblizał wargi, delektując się gorzkim posmakiem własnego śluzu. O tak – to będzie wspaniałe.
– Przedarliśmy się – zameldowała Fluggrianka. Starbreaker nie znał jej imienia, ale nie przejmował się tym zbytnio – wystarczyło, że reagowała na „ty”.
– A więc wyślijcie myśliwce! – warknął, wduszając na swoim fotelu dowodzenia guzik interkomu, dzięki któremu jego głos rozbrzmiał gromkim echem na całym pokładzie chmurostatku: – Nakarmcie Burzę, moi przyjaciele. Dziś wieczór będziemy ucztować.
Pokładem hangarowym „Innowatora” targnął wstrząs, gdy trafiła w niego kolejna salwa. Nihilowie nie marnowali czasu. Bell dopadł do swojego vectora, po drodze podnosząc owiewkę Mocą, tak jak nauczyła go Indeera. Żarka wgramoliła się już po jednym z przypominających ostrze skrzydeł i wskoczyła na tylne siedzenie w tej samej chwili, w której padawan wybił się Mocą, aby wylądować idealnie wymierzonym susem za sterami stateczku.
Kiedy się obejrzał, spostrzegł, że Stokes również siedzi już w swoim vectorze i przeprowadza procedurę przedstartową – nie żeby maleńka maszyna potrzebowała jakichś skomplikowanych sekwencji kontrolnych. Każdy vector był hołdem złożonym maksymalnej prostocie – przeznaczony dla Jedi, nie potrzebował zbyt wielkiej pomocy systemów komputerowych czy czujników.
Gdy osłona myśliwca opadła na swoje miejsce, z głośników popłynął głos Targesa:
– Naruszyli pole ochronne hangaru. Nadlatują myśliwce…
Bell musiał przyznać, że jest pod wrażeniem. Aqualish zachowywał wyjątkowy spokój, zważywszy na powagę sytuacji.
– Czy mamy jakieś wieści z Jądra?
– Nie możemy nadawać ani odbierać komunikatów. Cała łączność jest blokowana.
– Rozumiem. Będziemy w kontakcie.
Bell nie musiał się oglądać na swoją mistrzynię, żeby mieć pewność, że Indeera jest gotowa. Czuł to. Odpalił silniki manewrowe i jego vector pomknął w stronę wrót hangaru. Kiedy Indeera wzięła go pod swoje skrzydła, nalegała, by latał vectorem samodzielnie, nie jako drugi pilot – a on nie miał nic przeciwko. W przeciwieństwie do poprzedniego vectora, którym latał wraz z Lodenem, „Novy”, temu jednak nie nadał nazwy. Nie mógł tego zrobić. Nie po tym, co przytrafiło się jego poprzedniemu mistrzowi. Nauki Jedi nie bez kozery potępiały przywiązywanie się, bo to tylko przeszkadzało.
Usadowiona za jego plecami Żarka szczeknęła raz, gdy przelatywali przez wrota ku pełnej przestrzeni kosmicznej.
– Wszystko w porządku, maleńka? – krzyknął do niej przez ramię Bell. – Gotowa obsługiwać działka?
Węglogarzyca ponownie dała głos, sprawiając, że Jedi się uśmiechnął.
– Dobrze wiedzieć, że w razie czego mogę na ciebie liczyć.
Zawinął swoim vectorem w lewo, żeby uniknąć szczątków stoczni odłupanych od kompleksu przez ostrzał. Laserowy ogień wciąż bombardował hangar, rozsiewając wokół chmurę śmiercionośnych szrapneli. Jego struktura nie wytrzyma już zbyt długo pod naporem ataku, a wówczas nic nie będzie stało Nihilom na drodze do dotarcia do „Innowatora”…
„Nie – poprawił się w myśli Bell. – To nieprawda”. Był jeszcze on sam.
Z głównego nihilskiego statku wyroiła się grupa myśliwców, mknąc w stronę stoczni. Zettifar wybrał sprawiający wrażenie skleconego na łapu-capu skoczek, niewiele większy niż jego vector, o krótkich skrzydłach najeżonych działkami. Chłopak nie potrzebował komputera celowniczego ani holograficznego dalmierza. Wystarczyło, że miał Moc. Opuszka jego kciuka musnęła spust na drążku sterowniczym i emitery natychmiast zareagowały, posyłając prosto do celu promienie śmiercionośnej energii, które wżarły się w kadłub stateczku, naruszając jego przewody paliwowe. Skoczek wybuchł w chmurze oślepiającego blasku.
Za jego plecami Żarka szczeknęła i Bell uśmiechnął się zadowolony z efektu swoich starań.
– Następny jest twój, moja droga.
Z głośnika jego vectora, automatycznie przestawionego na kanał łączności Jedi, popłynął głos Indeery Stokes:
– Ostrożnie, padawanie. Nie napawaj się zabiciem wroga. To prosta ścieżka na ciemną stronę.
Bell poczuł ukłucie żalu, które natychmiast stłumił. Indeera miała rację. Ucieszył się zgładzeniem Nihila pilotującego statek, a radość ta płynęła z uczuć, które tak mocno starał się od siebie odsunąć: z gniewu. Rozżalenia. Wciąż jeszcze musiał się wiele nauczyć.
– Dziękuję, mistrzyni – powiedział, skręcając ponownie i obracając vectora, aby uniknąć ostrzału kolejnego z wrogich myśliwców. – Niech Moc będzie z nami…
– Dla światła i życia – odparła Indeera, również skupiając się na zadaniu eliminacji wrogów.
Jeden z myśliwców siedział mu na ogonie, nieprzerwanie kontynuując ostrzał – najwyraźniej stawiał na to, że prędzej czy później mu się poszczęści i trafi przeciwnika. Bell bezustannie robił uniki, zmieniając swój stateczek w ruchomy cel i utrudniając Nihilowi zadanie. W innej sytuacji poderwałby swojego vectora w górę i zawinął nim w tył, tak aby ze zwierzyny stać się myśliwym, tym razem jednak nie było takiej potrzeby: już za chwilę nihilska maszyna stanęła w płomieniach, a Zettifar odbił, Mocą zmieniając kanał, aby podziękować pilotowi sił obronnych stoczni, który, jak wyczuł wcześniej, był odpowiedzialny za zniszczenie napastnika.
– Nie ma za co – nadeszła odpowiedź wyartykułowana przetworzonym głosem syntezatora. – Czy mamy się zająć tymi myśliwcami, podczas gdy wy rozprawicie się z tamtą bestią?
Bell zerknął w lewo, na pilota, który prowadził właśnie swojego Z-29 skyhawka tuż obok jego vectora. Był Cyclorianinem – Zettifar widział jego obleczone rękawicami dłonie spoczywające na kontrolkach statku. Podziękował w duchu Mocy za moduły tłumaczeniowe, przekładające serie owadzich ćwierknięć i szczęknięć na zrozumiały język, a także za maszynę, za sterami której zasiadał obcy. Z-29 stanowiły najnowszy dodatek do floty myśliwców produkowanych w stoczniach, a ich wytwórca, Incom Corporation, zawarł już szereg lukratywnych umów opiewających na dostarczanie tych stateczków wielu światom z terenu Republiki – i poza nim. Nie trzeba było wrażliwości na Moc, by wyczuć wyraźną dumę w głosie pilota. Wiedział, że choć to niebezpieczna wal-ka, dzięki niej będą mieli szansę zademonstrować prędkość i zwrotność Z-29. Nihilowie popełnili błąd, atakując siedzibę jednych z najświetniejszych budowniczych okrętów na Środkowych Rubieżach – tym bardziej w chwili, gdy w stoczniach przebywała dwójka Jedi.
Żarka szczeknęła i Bell się roześmiał.
– Masz rację – rzucił. – Dwójka Jedi i węglogarzyca!
Czasami był święcie przekonany, że suka ma zdolność do czytania mu w myślach.
– Jedi Zettifarze?
Przeprosił oczekującego na odpowiedź pilota i potwierdził, że będą działali zgodnie z jego sugestią, na co Cyclorianin zamachał mu na pożegnanie antenkami i dołączył do swoich pobratymców w walce na śmierć i życie.
Młody Jedi rozejrzał się, oceniając sytuację wokół hangaru.
– Mistrzyni? – zagadnął.
– Jestem, padawanie – odparła Indeera, objawiając się w swoim vectorze po jego prawej.
– A Moc jest z nami wszystkimi.
Zawinął na lewo, odbijając i kierując się z dala od atakowanego hangaru. Jego mentorka powtórzyła manewr, idealnie zsynchronizowana z ruchami jego maszyny, i wspólnie pomknęli ku swojemu nowemu celowi: chmurostatkowi Nihilów.
rozdział szósty
Safrifa
Gdy potwór przyciągał ją coraz bliżej do cuchnącego otworu swojej paszczy, Ty przemknęło przez myśl, że crikkolona paskuda ma zdecydowanie więcej kłów, niż to konieczne.
Powinna była się domyślić, że mieli do czynienia z Drengirem. Jeszcze jakiś rok temu nawet nie znała nazwy ich rasy – nikt o nich wówczas nie słyszał – teraz jednak przeklęta plaga rozpleniła się wszędzie, wyskakując spod ziemi niemal na każdej planecie na terenie galaktycznego pogranicza. Kiedy zetknęła się z informacjami na ich temat pierwszy raz, zareagowała lekceważącym parsknięciem. No bo… rozumne rośliny? Serio? Jak, na litość próżni, rośliny mogły stanowić zagrożenie? Potem jednak miała wątpliwą przyjemność zetknąć się z jednym z nich twarzą w jego powykręcany, parszywy pysk – obmierzłą stertą wijących się gałęzi, urozmaiconą guzami gruzłowatych sęków. Wieści o nowej zarazie rozprzestrzeniały się równie szybko, co ona sama, powtarzane pełnym przerażenia szeptem w tysiącach spelunek oraz wokół setek ognisk. Mówiono, że ofiarą ich nienasyconego głodu padały całe światy – osady upadały, zaduszone przez ich kolczaste pnącza, a ich mieszkańcy byli przez nich pożerani. Wydawało się, że nic nie zdoła ich powstrzymać, gdy już zakorzeniły się na planecie, którą wzięły na celownik. Podobno nawet Huttowie odczuli boleśnie skutki inwazji, a tętniące życiem metropolie Nal Hutta zmieniły się w złowrogie dżungle. Niewiarygodne? Cóż, niektórzy wkładali te opowieści między bajki, zdaniem Ty zagrożenie było jednak równie realne, co macki ciągnące ją właśnie z każdą chwilą bliżej ku wyszczerzonej, zębatej paszczy.
Gdy postanowiła kroczyć tą ścieżką, ustaliła kilka podstawowych zasad – to była jedna z pierwszych rzeczy, jakich nauczył ją Caratoo, stary, zaprawiony w bojach najemnik, kiedy dzielił się wiedzą ze swoją najnowszą rekrutką: „Znaj swoje granice. Musisz wiedzieć, w którym miejscu przebiegają”. Oczywiście, granice samego Caratoo, jak się okazało, obejmowały zdradę wszystkich, którzy mu ufali, ona jednak zapamiętała tę lekcję – i pamiętała ją jeszcze długo po tym, jak Kerk popełnił błąd i wystawił ją do wiatru. Zasady Ty były proste: żadnego przywiązywania się. Zero komplikacji. Polowała jedynie na zwierzynę, nie na inteligentne formy życia – to znaczy, dopóki inteligentne formy życia nie próbowały jej zabić.
A ten tutaj Drengir zdecydowanie nastawał na jej życie.
Odpowiedziała, częstując istotę falą telekinetyczną dość mocną, by skręciła kark acklayowi, a może nawet i roggwartowi… ale najwyraźniej zbyt słabą, by powalić Drengira. O nie – co to, to nie. Czy oni w ogóle mieli karki…?
To nie było jej pierwsze spotkanie z tymi bestiami. Podczas tamtej pamiętnej konfrontacji niemal zginęła. To było na Galidraanie, w trakcie polowania na batarikana. Znalazła węża – z oczodołami i jamą nosową przeszytymi drengirowymi korzeniami, o ciele wyssanym z soków. Niestety, tak się złożyło, że podobny marny los spotkał większość miejscowych – plaga niepowstrzymanie rozprzestrzeniła się po całej planecie. Ty ledwie uszła z życiem, aczkolwiek KL-03 bardziej martwiła się tym, że kolejne zlecenie przeszło im koło nosa. Kriffolona droidka. Następnym razem niech sama sobie zabija potwory.
O ile oczywiście będzie jakiś następny raz.
Korzeń Drengira podpełzł do boku jej twarzy, sunąc w stronę ust. Poczuła na wargach ukłucie ostrych kolców. O nie. Nie pozwoli na to.
Pchnęła ponownie. Jeśli nie zdoła skręcić nieistniejącego karku Drengira, może przynajmniej połamie mu te cholerne macki. Drengir ryknął, gdy jego pnącza rozciągnęły się ponad swoją wydolność, aż w końcu pękły, posyłając zwaliste ciało istoty na drzewo. Ty wyszarpnęła tymczasem korzeń z ust, krzywiąc się, kiedy ciernie rozorały jej dolną wargę. Cóż, będzie kolejna blizna do kolekcji. Kolejna okazja do śmierci wskutek wstrząsu toksycznego. Kto wie, jakie bakterie zamieszkiwały ciała tych paskudztw… albo żyły w bagiennej wodzie, skoro już o tym mowa.
– Nie ma odwrotu. Nie ma ucieczki. Zbierzemy nasze żniwa. – Głos przeszył jej czaszkę bólem głębszym od fizycznego, który zdołałby jej zadać najostrzejszy cierń. Drengir był teraz wściekły, ale ona również. Drzewopodobne istoty próbowały już tego na Galidraanie, aby przytłoczyć ją swoimi trującymi myślami, nasycić jej umysł obrazami rozpaczy lub całych światów ogołoconych z form życia, pożartych i przetrawionych. Właśnie tym dla nich była – jak wszyscy inni: karmą. Mięsem. Pokarmem. Gwarancją przetrwania.
Drengir rzucił się w jej stronę, wysyłając swoje wici naprzód, by schwycić nimi pnie i gałęzie – cokolwiek, co pomoże mu się do niej zbliżyć. Doskonale. To oznaczało jedno: że póki co nie umie poruszać się o własnych siłach. Ty nie wiedziała o nich zbyt wiele, zresztą nikt właściwie nie miał o nich zbyt wielkiej wiedzy, rozumiała jednak, że znaczy to również, iż jest młody – a młodzi Drengirowie nadal byli wrażliwi, narażeni na atak. Cóż, przynajmniej teoretycznie.
Skoczyła wyżej, niż zdołałby jakikolwiek Tholothianin. Nie udało jej się dotrzeć do korony żadnego z drzew karenga, ale na tyle wysoko, by chwycić nisko wiszący konar, sięgający niemal do pnia sąsiedniego drzewa. Gałąź wygięła się, przyciągając ją niebezpiecznie blisko do wygłodniałego Drengira, który wydał z siebie gniewny ryk.
– Zbierzemy nasze żniwa… Zbierzemy nasze żniwa!
Nie dziś.
Objąwszy nogami gałąź, runęła wprost na stwora. Całe ciało miała obolałe, a wyrastające z czaszki srebrzyste wypustki nieznośnie swędziały – nawet ta, którą utraciła dawno temu, obcięta weequayskim ostrzem. Szczególnie ta. A jeśli czuła swędzenie brakującej wypustki, mogło to oznaczać tylko jedno: miała prawdziwe kłopoty.
Gałąź opadła.
Gdy Ty odwróciła głowę, spostrzegła, że Drengir zdołał złapać koniec konaru i przyciągał go gwałtownie ku sobie. Została uwięziona, pozbawiona możliwości manewru – zbyt daleko od pnącza, by spróbować się oswobodzić, i nie dość blisko pnia, aby udało jej się wspiąć wyżej. Gałąź jęknęła, a mokra kora zaczęła pękać… Jeśli się złamie, nic nie uratuje Ty przed runięciem wprost w objęcia czekającego w dole stwora.
Przed staniem się karmą. Mięsem. Pokarmem. Gwarancją przetrwania.
Miała tylko jedną szansę. Zwiesiwszy się z gałęzi twarzą w dół, mocno zaczepiona o nią kolanami, spojrzała w zębate oblicze potwora – wykrzywione gniewem, toczące z paszczy kleistą pianę, sięgające po nią szponiastymi rękami… Przymknęła oczy i również sięgnęła ku niemu, nie dłońmi jednak, ale wiciami uczuć – przedłużeniem własnej jaźni. Sięgnęła poza stworzenie, które chciało ją pożreć, poza wodę rozlaną wokół jego zwalistego cielska, poza muł i korzenie, szukając jednej, jedynej rzeczy, która mogła ocalić jej życie – którą upuściła, gdy Drengir zaatakował.
O, tam. Była tam, uwięziona pod korzeniem, przygnieciona ciężarem obcej istoty. Szlag by to…! Szlag i ciężka cholera…!
Wokół jej lewego nadgarstka owinęła się kolczasta wić.
Ty sięgnęła ponownie, tym razem nie szukając, ale przyzywając…
Pod cielskiem Drengira coś drgnęło – poruszyło się coś, co było w posiadaniu Ty od bardzo, bardzo dawna. Od czasów jeszcze przed Galidraanem. Nawet przed Caratoo. Zwiększyła nacisk, napinając aż do bólu mięśnie rąk. Przedmiot nadal tkwił w miejscu, drżąc w gęstym szlamie, niezdolny się z niego wydostać.
Poczuła, jak nowa macka owija się wokół jej nadgarstka – tym razem prawego. Drengir przyciągnął ją jeszcze bliżej siebie.
Ty zwizualizowała sobie swoją broń w umyśle: oczyma duszy widziała jej długą rękojeść i złowieszcze kolce – tak bardzo rozczarowałyby starego Azumela, który nauczył ją, jak ją zbudować. Soczewki skupiające, emiter, przycisk aktywujący…
Tuż pod cielskiem Drengira rozbłysło nagle fioletowe światło, a Ty szarpnęła z całych sił.
Ostrze cięło przez korzeń. Uwolniło się. Kolejny cios rozpłatał Drengira, rozdzierając na pół jego paskudny, dziobopodobny pysk. Istota zawyła, gdy dwie połówki jej ciała runęły na boki, niczym rozpadający się przegniły owoc, opadając w szlam.
Miecz świetlny Ty wskoczył do jej dłoni, a gałąź pękła.