Star Wars. Wielka Republika. Ścieżka zemsty - Cavan Scott - ebook

Star Wars. Wielka Republika. Ścieżka zemsty ebook

Scott Cavan

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wielka Republika to nowy początek, na który czekały Gwiezdne Wojny”.

Cinema Blend

ŚCIEŻKI, KTÓRE WYBIERAMY, ZAWSZE MAJĄ SWOJĄ CENĘ…

Chociaż kuzynki Marda i Yana Ro należą do Ścieżki Otwartej Dłoni, to wile je różni. Sekta, dowodzona przez charyzmatyczną kobietę zwaną Matką, wierzy, że Moc nie powinna być wykorzystywana przez nikogo, zwłaszcza przez Jedi. Marda jest wierna naukom grupy, podczas gdy Yana pozostaje wobec nich sceptyczna. Ale kiedy misja Ścieżki na Księżycu Pielgrzymów, Jedzie, kończy się wybuchem przemocy, dwie kuzynki zaczyna dzielić przepaść głębsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Marda, obwiniająca Jedi za zamieszki na Jedzie i zdeterminowana, by udowodnić, że zasługuje na swoje miejsce w szeregach sekty, dołącza do niebezpiecznej wyprawy na legendarną Planetę X w poszukiwaniu kolejnych tajemniczych stworzeń z gatunku, z którego pochodzi Niwelator, aby wykorzystać je przeciwko Jedi. Planeta wydaje się być istnym rajem… ale pod jej powierzchnią czają się niewyobrażalne koszmary…

Yana z kolei zawiera sojusz z najbardziej niespodziewaną osobą: Heroldem, ojcem jej ukochanej zmarłej w tragicznych okolicznościach. Choć niechętnie, będą musieli współpracować, aby zrealizować wspólny cel – chęć wyrwania Ścieżki spod kontroli Matki.

Połączone więzami krwi, ale rozdzielone wiarą, dwie młode kobiety staną na rozdrożu: to, którą ścieżką zdecydują się kroczyć, zaważy nie tylko na losach ich samych, ale i całej galaktyki…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 464

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Chronologia Star Wars

Prolog

Marda mówiła, aŚcieżka Otwar­tej Dłoni słu­chała.

Płyty pokładu wibro­wały pod jej sto­pami w rytm deli­kat­nego pomruku sil­ni­ków. Wciąż zdu­mie­wało ją, jak potężne, a jed­no­cze­śnie tchnące dziw­nym spo­ko­jem było „Elek­tryczne Spoj­rze­nie”, gigan­tyczny okręt, który po latach budowy na zaku­rzo­nych rów­ni­nach Dalny w końcu wzniósł się w niebo i roz­po­czął swój rejs wśród gwiazd. Marda spę­dziła więk­szość swo­jego życia marząc o tej chwili i oto teraz ona – oni wszy­scy – mknęli w kie­runku Jedhy, legen­dar­nego Księ­życa Piel­grzy­mów, aby sze­rzyć słowo Ścieżki. A co naj­bar­dziej nie­wia­ry­godne, to ona im prze­wo­dziła: Marda, zawsze pozo­sta­jąca w cie­niu, pod­czas gdy jej kuzynka Yana wyru­szała z Dziećmi, eli­tarną grupą uczniów Matki, prze­mie­rza­jącą galak­tykę, aby uwal­niać arte­fakty Mocy spod wła­dzy tych, któ­rzy chcieli je nie­wła­ści­wie wyko­rzy­stać. Marda wie­lo­krot­nie pro­siła o dołą­cze­nie do Dzieci, ale jej prośby były odrzu­cane. Pod­czas gdy Yana prze­by­wała pośród gwiazd, ona zosta­wała na Dal­nie, opie­ku­jąc się Malucz­kimi i zasta­na­wia­jąc się, dla­czego nie jest godna bło­go­sła­wień­stwa Matki.

A potem zja­wił się Kevmo Zink – i wszystko się zmie­niło. Piękny, rado­sny Kevmo spra­wił, iż Marda zwąt­piła we wszystko, w co kie­dy­kol­wiek wie­rzyła, zanim udo­wod­niła, że zawsze miała rację. Młody pada­wan wywró­cił jej świat do góry nogami – nie było co do tego wąt­pli­wo­ści – przy­by­wa­jąc na Dalnę, sza­fu­jąc swo­imi sztucz­kami Jedi i lek­ko­myśl­nie mani­pu­lu­jąc Mocą, nie bio­rąc też pod uwagę kon­se­kwen­cji swo­ich dzia­łań. Marda bła­gała go, by zasta­no­wił się nad tym, co robi, dzie­ląc się z nim praw­dami Ścieżki. Nad­uży­wa­nie Mocy, nawet w naj­bar­dziej try­wialny spo­sób – choćby pod­no­sząc w powie­trze płatki kwia­tów, aby zadzi­wić Malucz­kich, tak jak zro­bił to pod­czas ich pierw­szego spo­tka­nia – mogło spo­wo­do­wać łań­cuch wyda­rzeń o nie­prze­wi­dzia­nych i poten­cjal­nie kata­stro­fal­nych kon­se­kwen­cjach w innych czę­ściach galak­tyki. To, co zaczęło się jako lekka zmarszczka na tafli Mocy na Dal­nie, mogło prze­kształ­cić się w tsu­nami gdzieś daleko, daleko stąd, tsu­nami nisz­czące wszystko na swo­jej dro­dze. Kevmo i jemu podobni nie mieli poję­cia, jaki ból i cier­pie­nie zadają innym. Marda pró­bo­wała wytłu­ma­czyć mu, na czym pole­gają prze­wi­nie­nia, któ­rych nie­świa­do­mie się dopusz­czał, ale on nie chciał słu­chać. Ma się rozu­mieć, nie mogła go cał­ko­wi­cie obwi­niać – nie do końca. Był tylko uczniem, odda­nym swo­jej mistrzyni Jedi, bla­dej Soikance nazwi­skiem Zal­lah Macri. Zal­lah upie­rała się, że Moc nie pod­lega naukom Ścieżki, a Kevmo, indok­try­no­wany od małego, gładko prze­ły­kał jej kłam­stwa.

Gdy Marda myślała o mło­dym Pan­to­ra­ni­nie, jedy­nym chłopcu, któ­rego kie­dy­kol­wiek poko­chała, serce dosłow­nie pękało jej z bólu. Wie­działa, że już ni­gdy wię­cej nie zoba­czy jego olśnie­wa­ją­cego uśmie­chu ani tych gład­kich, nie­bie­skich policz­ków, rumie­nią­cych się pod mister­nymi tatu­ażami, gdy wymie­nili poca­łu­nek. Jego bole­sna, gorzka naiw­ność odci­snęła trwałe piętno na wszyst­kich jej wspo­mnie­niach o nim. Kiedy zamy­kała oczy, widziała tylko zimne ciało Kevma, leżące w jaski­niach pod kom­plek­sem Ścieżki na Dal­nie, jego miękką skórę zwap­niałą od wpływu dziw­nej istoty, nazy­wa­nej przez Ścieżkę Niwe­la­to­rem – tej samej bestii, która teraz obser­wo­wała ją z cie­nia w sali zgro­ma­dzeń, awa­tara samej Mocy.

Kevmo i Zal­lah nad­użyli jej potęgi, a ona uka­rała ich, gasząc świa­tło Jedi w naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący spo­sób, jaki można sobie wyobra­zić. Zostali zre­du­ko­wani do pozba­wio­nych życia sko­rup, a ich ciała roz­pa­dły się w proch i pył.

Marda nosiła miecz świetlny Kevma ukryty w fał­dach swo­ich szat jako przy­po­mnie­nie tego, co stra­ciła i zyskała w tej jed­nej strasz­nej chwili. Śmierć Kevma zła­mała jej serce i nawet gdy Matka ogło­siła, że Ścieżka opu­ści Dalnę, aby udać się na Jedhę, Marda poprzy­się­gła sobie, iż ni­gdy nie pozwoli, by kto­kol­wiek inny cier­piał z powodu bólu i pustki, które odczu­wała teraz ona sama. Ostrze­gała wszyst­kich przed nie­bez­pie­czeń­stwami pły­ną­cymi nie­uchron­nie z nad­uży­wa­nia Mocy, aby nikt już ni­gdy nie doświad­czył tego samego roz­dzie­ra­ją­cego smutku. Kevmo zgi­nął, ponie­waż nie chciał jej słu­chać. Nie pozwoli innym podzie­lić jego losu. Matka dostrze­gła jej poten­cjał, mia­nu­jąc ją duchową prze­wod­niczką Ścieżki, dając przy­zwo­le­nie na pro­wa­dze­nie obrząd­ków i sze­rze­nie jej słowa w zastęp­stwie przy­wód­czyni. Wresz­cie Marda będzie mogła chro­nić Moc. Wresz­cie będzie mogła oca­lić tych, któ­rzy przyjdą po Kevmie.

Uśmiech­nęła się, nie prze­sta­jąc mówić. Jej ciemne oczy zalśniły od łez, a Ścieżka słu­chała, szlo­cha­jąc razem z nią.

Yana nie pła­kała. To zna­czy – nie żeby nie chciała. Naprawdę miała ochotę. Chyba. Ale nie mogła – nie tu, nie teraz. Wszystko zmie­niło się tak szybko! Zale­d­wie kilka tygo­dni temu pla­no­wała opu­ścić sze­regi Ścieżki, aby zacząć od nowa, z miło­ścią swo­jego życia u boku, z dala od machi­na­cji Matki, z dala od tej prze­klę­tej pla­nety.

Opusz­czała Dalnę, ale nie tak, jak pra­gnęła. Po pierw­sze, nie było z nią Kor. Zamiast tego ciało jej dziew­czyny spo­czy­wało głę­boko pod lodem na zamar­z­nię­tym świe­cie odda­lo­nym o całe lata świetlne. To tam Yana musiała porzu­cić uko­chaną, aby unik­nąć tego samego losu. W chwi­lach naj­czar­niej­szej roz­pa­czy wyobra­żała sobie Kor Plo­uth taką jak teraz – nie tęt­niącą życiem Nauto­lankę, którą znała od trzy­na­stego roku życia, ale zwłoki odarte z ciała przez padli­no­żer­ców z głę­bin Thelj. Ten gro­te­skowy i prze­ra­ża­jący obraz spra­wiał, że Yana pra­gnęła spra­wie­dli­wo­ści. Matka zdra­dziła Kor, sprze­da­jąc czwórkę Dzieci pod­czas ich ostat­niej, z góry ska­za­nej na porażkę misji. Yana prze­żyła tylko dzięki swoim ostrym eve­reń­skim kłom. Miesz­kańcy całej galak­tyki – ci któ­rzy nie znali jej gatunku – panicz­nie bali się jego przed­sta­wi­cieli. Oce­niali ich na pod­sta­wie repu­ta­cji i wyglądu – łup­ko­wo­sza­rej skóry, ostrych jak brzy­twa zębów i szpo­nów oraz czar­nych jak węgiel oczu. Eve­re­no­wie byli postrze­gani jak okrutne dra­pież­niki, a Yana, teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, na Wielką Burzę, pra­gnęła udo­wod­nić, że mają rację. Ile razy marzyła o tym, by powa­lić Matkę na zie­mię i roz­szar­pać gar­dło fał­szy­wej pro­ro­kini na oczach wiel­bią­cego ją tłumu! Zamiast tego jed­nak nie robiła nic, sto­jąc z tyłu sali zgro­ma­dzeń „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia” i słu­cha­jąc, jak Marda wygła­sza kolejne naiwne kaza­nie na temat zawi­ło­ści dok­tryny Ścieżki.

Marda… bar­dzo się zmie­niła. Yana chro­niła swoją kuzynkę od chwili, gdy przy­były na Dalnę jako uchodź­czy­nie – pra­gnąc, by w końcu odna­la­zła w sobie odwagę, wzięła się w garść. Myślała… miała nadzieję, że Kevmo Zink sta­nie się dla niej czymś w rodzaju kata­li­za­tora, że uczu­cie, które roz­kwi­tło mię­dzy jej kuzynką a mło­dym Jedi, pomoże Mar­dzie uświa­do­mić sobie, kim jest – i kim może zostać. I fak­tycz­nie tak się stało, ale nie dało efektu, na jaki liczyła Yana. Zamiast tego Marda na nowo odkryła w sobie ducha fana­tyczki i Yana ledwo ją roz­po­zna­wała. Naj­bar­dziej widoczną tego oznaką była zmiana w spo­so­bie malo­wa­nia trzech nie­bie­skich linii, któ­rymi wszy­scy człon­ko­wie Ścieżki nazna­czali swoje twa­rze za pomocą sprosz­ko­wa­nych muszli bri­kal. Sym­bo­li­zu­jące wol­ność, har­mo­nię i jasność, od zawsze miały formę łagod­nych fal, nawią­zu­ją­cych do pły­wów oce­anu, ale od śmierci Kevma Marda prze­kształ­ciła je w trzy pio­nowe linie, prze­ci­na­jące ostro twarz dziew­czyny od czoła aż do pod­bródka. Powie­działa Yanie, że nowy wzór repre­zen­tuje jej prze­ko­na­nie, iż Ścieżka musi stać się bar­dziej wytrwała w swo­ich dąże­niach do aktyw­nego tro­pie­nia nad­użyć Mocy i usu­wa­nia ich niczym zepsu­cia, któ­rym w isto­cie są. Inni poszli w jej ślady, malu­jąc swoje twa­rze w ten sam spo­sób, w miarę jak popu­lar­ność Mardy rosła. Znaki Yany, nakła­dane w tra­dy­cyjny spo­sób wzdłuż czoła, były sym­bo­lami wybie­ra­nymi obec­nie przez zde­cy­do­waną mniej­szość.

– Spójrz na nich tylko – ode­zwał się obok niej cichy głos. Nie odpo­wie­działa, nie odry­wa­jąc wzroku od Mardy. – Uwiel­biają ją. Nową Prze­wod­niczkę Ścieżki.

Lud Yany doznał naprawdę wielu krzywd. Eve­re­no­wie nie mieli praw­dzi­wego domu, praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści – innej niż obe­lgi, któ­rymi obrzu­cali ich inni – żad­nego real­nego celu. Do tego docho­dziły naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dobne plotki na ich temat, histo­rie, w jakie Yana ni­gdy do końca nie wie­rzyła… aż do teraz.

Po raz pierw­szy usły­szała naj­bar­dziej maka­bryczne z nich w barze na Rekar­dii. Począt­kowo pró­bo­wała zigno­ro­wać pomruki grupy prze­myt­ni­ków, któ­rzy obrzu­cili ją nie­na­wist­nymi spoj­rze­niami, gdy tylko prze­kro­czyła próg knajpy.

– Wie­cie, że oni, ci cali Eve­re­no­wie, roz­ma­wiają ze zmar­łymi? – rzu­cił jeden z nich do swo­ich towa­rzy­szy, bez dwóch zdań napę­dzany igno­ran­cją i tanim piwem. – Widzą duchy tych, któ­rych zabili, zagu­bione dusze ska­zane na podą­ża­nie za tymi prze­klę­tymi reki­nami, gdzie­kol­wiek się uda­dzą.

To były oczy­wi­ście zabo­bonne bzdury, jak przy­po­mniała zie­lo­no­skó­remu Argaz­da­ni­nowi po tym, jak roz­biła mu nos o kon­tuar. Opo­wie­działa nawet tę histo­rię Kor, gdy spo­tkały się ponow­nie w kosmo­por­cie, na co ta zare­ago­wała ze śmie­chem, potrzą­sa­jąc wyra­sta­ją­cymi z jej głowy wypust­kami. A jed­nak fakt, że te histo­rie zostały bez wąt­pie­nia wyssane z palca, w żaden spo­sób nie mógł wpły­nąć na to, iż Yana dostrze­gła bole­śnie zna­jomą postać, sto­jącą na tyłach tłumu, gdy po raz pierw­szy wsia­dali na pokład „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”. Wszę­dzie roz­po­zna­łaby te jasno­zie­lone macki. Skóra Nauto­lanki nie zdra­dzała żad­nych oznak roz­kładu, choć jej nie­gdyś ciemne oczy stały się mętne, gdy wpa­try­wała się w Yanę, oto­czona człon­kami Ścieżki, a gdy się uśmiech­nęła, spo­mię­dzy spę­ka­nych ust wypły­nęły strużki lodo­wa­tej wody.

Od tam­tej pory Kor towa­rzy­szyła jej bez­u­stan­nie, zawsze kilka kro­ków za dziew­czyną, nie­wi­doczna dla nikogo poza nią, a jej głos był tak wyraźny, jakby leżała obok niej na pry­czy na Dal­nie.

– Zosta­wi­łaś mnie, ale ja wciąż jestem z tobą. Zawsze będę z tobą, dopóki będziesz mnie potrze­bo­wać.

Yana wie­działa, że tak naprawdę to nie ona – nie do końca. Kor nie żyła. Ta zjawa stała się mani­fe­sta­cją poczu­cia winy i gniewu Yany. Wście­kło­ści, pło­ną­cej głę­boko w jej sercu, tego samego palą­cego gniewu, który dopro­wa­dził ją do sprzy­mie­rze­nia się z pogrą­żo­nym w żało­bie ojcem Kor, Wer­them Plo­uthem, Herol­dem Otwar­tej Dłoni. On rów­nież cze­kał na odpo­wiedni moment, aby pozba­wić Matkę wła­dzy, gdy tylko nada­rzy się oka­zja.

– Zna­czy: kiedy on się na to zde­cy­duje? – szep­nęła Kor.

Yana zaci­snęła dło­nie w pię­ści i sku­piła się na bólu spo­wo­do­wa­nym paznok­ciami wpi­ja­ją­cymi się w jej suche dło­nie. A jed­nak na­dal nie mogła wyci­snąć z oczu choćby jed­nej łzy, nawet gdy człon­ko­wie Ścieżki powtó­rzyli ostat­nie słowa Mardy:

– Moc będzie wolna.

– Moc będzie wolna – powie­działa Kor, owie­wa­jąc chłod­nym odde­chem ucho Yany.

– Tak, ale czy my będziemy? – zapy­tała Yana, nie odry­wa­jąc wzroku od kuzynki.

Zgro­ma­dzeni już wyszli, ale Marda na­dal nie opusz­czała sali. Starsi podzię­ko­wali jej za pocie­sze­nie, jakie przy­nio­sły jej słowa. Matka oczy­wi­ście nie uczest­ni­czyła w spo­tka­niu – Ele­cia spę­dzała więk­szość czasu w swo­ich pry­wat­nych kom­na­tach, obcu­jąc z Mocą. Marda jed­nak czuła się zasko­czona nie­obec­no­ścią Herolda. Przy­wy­kła, że Nauto­la­nin trzy­mał się zazwy­czaj na tyłach; jego oczy wyda­wały się nie­mal tak ciemne jak jej, a kikuty odcię­tych macek odzna­czały się wyraź­nie na tle jego zie­lo­nej cery. Być może miał jakieś sprawy do zała­twie­nia w innym miej­scu na potęż­nym statku? Praw­do­po­dob­nie tak wła­śnie było, ale Marda wąt­piła, by zamie­rzał ją o tym infor­mo­wać. Przed jej awan­sem na Prze­wod­niczkę ich rela­cje stały się napięte, ale teraz ochło­dziły się jesz­cze bar­dziej. Czuła nie­chęć Wer­tha, ema­nu­jącą od niego falami, ale nie orien­to­wała się, dla­czego tak bar­dzo jej nie lubi. Nie sta­no­wiła zagro­że­nia – zwłasz­cza dla niego. Oboje mieli ten sam cel: gło­sić prze­sła­nie Ścieżki jak galak­tyka długa i sze­roka. Czy cho­dziło o jej nowo odkrytą bli­skość z Matką, więź, którą dzie­liły? Czy Herold był… zazdro­sny?

Nie­wąt­pli­wie sfru­stro­wało go, gdy Matka wysłała „Słonko” Dob­bsa na jego statku przed „Elek­trycz­nym Spoj­rze­niem”, aby ogło­sił przy­by­cie Ścieżki na Jedhę. Po czę­ści to rozu­miała. Jak suge­ro­wał jego tytuł, Herold miał być posłań­cem Ścieżki, a Słonko Dobbs, cóż… Słonko był nie­wiele wię­cej niż oszu­stem. A przy­naj­mniej zanim poświę­cił swoje życie Ścieżce. Dawny poszu­ki­wacz dosłow­nie pro­mie­niał za każ­dym razem, gdy prze­by­wał w obec­no­ści Matki – do tego stop­nia, że Marda zasta­na­wiała się, czy od czasu nawró­ce­nia nie zaczął żywić do Ele­cii jakichś cie­plej­szych uczuć. Wie­działa jed­nak, że Matka nie wyko­rzy­sta­łaby jego zauro­cze­nia, nawet jeśli fak­tycz­nie coś do niej czuł.

Ale entu­zjazm Słonka spra­wił, że Herold stał się jesz­cze bar­dziej przy­bity. Żal Wer­tha po stra­cie córki wyssał z niego całą radość życia i odarł z wcze­śniej­szego odda­nia spra­wie. Od jakie­goś czasu nie­mal z nikim nie roz­ma­wiał – nawet ze swoją żoną, Opari. Ta po śmierci Kor zamknęła się w sobie, ukry­wa­jąc w kwa­te­rach, które zaj­mo­wała z Herol­dem na pokła­dzie „Spoj­rze­nia”. Jego jedy­nym powier­ni­kiem zda­wała się być Yana, co było zaska­ku­jące, bio­rąc pod uwagę dzie­lące ich w prze­szło­ści róż­nice, ale Marda nie mogła mieć do niego pre­ten­sji o to, że szu­kał pocie­sze­nia u jej kuzynki. Bez wąt­pie­nia zbli­żył ich do sie­bie wspólny żal, więź, jaka daw­niej łączyła ich z Kor, córką i dziew­czyną, którą każde z nich kochało na swój spo­sób – jedno miło­ścią rodzica, dru­gie – jako part­nerkę.

Bez względu na powód, Marda chciała jedy­nie, żeby Yana w końcu z nią poroz­ma­wiała.

– Mardo?

Na dźwięk jej głosu nie­mal pod­sko­czyła. Stała tak, zato­piona w myślach, wpa­tru­jąc się w ilu­mi­na­tor, że aż nie usły­szała zbli­ża­ją­cej się Yany. A może cho­dziło po pro­stu o to, że jej kuzynka była tak bie­gła w sztuce skra­da­nia się? Yana potra­fiła być cicha niczym chył­kot, ale mniej­sza o to – naj­waż­niej­sze, że przy­szła tu, chwała niech będzie Mocy, cał­kiem jakby ta odpo­wie­działa na jej modły. Marda odwró­ciła się, by powi­tać kuzynkę, ale jej uśmiech zbladł na widok dłu­gich pałek bojo­wych w rękach Yany.

– Kuzynko?

– Kuzynko – odpo­wie­działa na powi­ta­nie Yana gło­sem kom­plet­nie wyzu­tym z emo­cji, wycią­ga­jąc jedną z pałek w stronę Mardy.

– O co cho­dzi? – zapy­tała Marda.

– A jak myślisz? Przy­dałby ci się tre­ning.

Marda par­sk­nęła śmie­chem, nie wie­rząc wła­snym uszom.

– To sala zgro­ma­dzeń. Święte miej­sce!

Yana wzru­szyła ramio­nami.

– Wiara to pole bitwy.

Marda zro­biła krok w stronę kuzynki.

– Yano. Poroz­ma­wiajmy. Chodźmy… coś zjeść.

– Zjeść? – prych­nęła Yana.

– Maga­zyn jest pełen zapa­sów z Dalny. Star­szy Sare­ve­lin zabrał nawet kan­dy­zo­wane orze­chy! Jeśli masz ochotę na coś bar­dziej tre­ści­wego, w kam­bu­zie jest mnó­stwo pikant­nej potrawki. Two­jej ulu­bio­nej…

Yana na­dal trzy­mała przed sobą wycią­gniętą pałkę.

– Możemy zjeść póź­niej.

Marda zwie­siła ramiona.

– Po tre­ningu?

W odpo­wie­dzi Yana ski­nęła głową, ale Marda wie­działa, że to nie jest obiet­nica.

– Po tre­ningu.

Marda opu­ściła spoj­rze­nie na broń. Może w ten spo­sób kuzynka chciała zła­go­dzić napię­cie, które naro­sło mię­dzy nimi ostat­nimi czasy, zro­bić pierw­szy krok na dro­dze ku odbu­do­wie ich wza­jem­nych rela­cji? To była bez wąt­pie­nia naj­dłuż­sza wymiana zdań, jaką odbyły od momentu wej­ścia na pokład „Spoj­rze­nia”. Powinna sko­rzy­stać z oka­zji, zanim Yana się roz­my­śli.

Wzięła pałkę i przy­jęła pozy­cję obronną, a kuzynka natych­miast ruszyła do ataku.

– Zgnu­śnia­łaś! – zadrwiła, gdy Marda jakimś cudem zdo­łała uchy­lić się przed cio­sem. Zamach­nęła się pałką, by zaata­ko­wać z dru­giej strony. Tym razem Marda nie miała nawet szansy zare­ago­wać w porę.

Krzyk­nęła, gdy czu­bek broni Yany tra­fił ją w żebra.

– Kom­plet­nie się nie sta­rasz.

– Bo nie powin­nam! – Marda spró­bo­wała przy­pu­ścić kontr­atak, ale Yana uchy­liła się przed cio­sem i koniec pałki dziew­czyny ude­rzył w płyty pokładu u stóp kuzynki.

Tym razem broń Yany wbiła się w mostek Mardy, odpy­cha­jąc ją z mocą w tył.

– A to… mogło cię zabić.

Kij zawi­ro­wał, tym razem ude­rza­jąc w plecy prze­ciw­niczki.

– Tym… mogłam zła­mać ci krę­go­słup.

Marda ryk­nęła z fru­stra­cji, wzno­sząc swoją pałkę łukiem nad głowę i opusz­cza­jąc ją gwał­tow­nie w cio­sie, który Yana była zmu­szona odbić, zanim tra­fił ją w szczękę.

– No, teraz tro­chę lepiej.

Marda nie prze­sta­wała krzy­czeć, obra­ca­jąc się wokół wła­snej osi, ale Yana ponow­nie zablo­ko­wała jej cios, chwa­ląc Mardę w ten sam spo­sób, w jaki ta chwa­liła Malucz­kich pod swoją opieką za postępy w malo­wa­niu pal­cami.

Łup!

– Teraz lepiej.

Łup!

– Cał­kiem nie­źle.

Łup!

– Skon­cen­truj się!

Przez chwilę Marda zatra­ciła się w walce, dźga­jąc, blo­ku­jąc, ude­rza­jąc i paru­jąc. Obrazy tań­czyły przed oczami dziew­czyny, gdy jej pałka prze­ci­nała z furią chłodne powie­trze prze­fil­tro­wane przez pokła­dowe sys­temy uzdat­nia­nia atmos­fery; wspo­mnie­nia prze­my­kały przez jej umysł – nie­wiele wię­cej niż prze­bły­ski dźwię­ków i barw­nych plam. Moment, kiedy przy­była na Dalnę jesz­cze jako dziecko, zagu­bione i prze­ra­żone. Chwila, w któ­rej pierw­szy raz zoba­czyła Matkę. Spo­tka­nie z Kevmem, szyb­sze bicie serca, to uczu­cie, gdy jego wargi dotknęły jej ust…

– Wystar­czy!

Yana zamach­nęła się swoją pałką, celu­jąc nisko i pod­ci­na­jąc Mar­dzie nogi. Broń dziew­czyny ude­rzyła o pod­łogę, a ona runęła w ślad za nią. Powie­trze uszło jej z płuc, a Yana sta­nęła nad kuzynką i przez sekundę Marda myślała, że za chwilę opu­ści swój kij, aby zadać jej osta­teczny cios… Zamiast tego jed­nak Yana wyraź­nie się roz­luź­niła, a jej bojowe nasta­wie­nie ustą­piło poiry­to­wa­niu, gdy zaczęła ryt­micz­nie ude­rzać pałką o płyty pokładu.

– Nie jesteś gotowa na Jedhę.

Marda z tru­dem zła­pała oddech.

– Lecimy z misją poko­jową…

Yana par­sk­nęła szcze­kli­wym śmie­chem.

– Poko­jową? Aby powie­dzieć wszyst­kim, któ­rzy zebrali się w tym naj­święt­szym z miejsc, że ich wie­rze­nia to bzdura? Aby poin­for­mo­wać całe to Zgro­ma­dze­nie Mocy, że muszą zmie­nić swoje postę­po­wa­nie lub czeka ich zagłada?

– Jedi plu­ga­wią Moc – wyce­dziła Marda, wspie­ra­jąc się drżą­cymi dłońmi o pokład i pró­bu­jąc się pod­nieść.

Yana wycią­gnęła do niej rękę.

– Nie mówi­łam o Jedi.

Marda przy­jęła dłoń i pozwo­liła, aby Yana pomo­gła jej wstać.

– Wiem. Ale Jedi mają destruk­cyjny wpływ na Zgro­ma­dze­nie…

Yana puściła rękę Mardy.

– „Destruk­cyjny wpływ”? Brzmisz jak Matka.

– Dzię­kuję – powie­działa cicho Marda, uzna­jąc drwinę za kom­ple­ment. Spoj­rzała kuzynce w oczy, pró­bu­jąc zła­pać oddech. – Zgro­ma­dze­nie zrze­sza przed­sta­wi­cieli wszyst­kich głów­nych reli­gii. Jeśli uda nam się ich prze­ko­nać, że zagra­żają Mocy…

– Nie uwie­rzą ci.

– Ale musimy spró­bo­wać!

Stały przez chwilę naprze­ciwko sie­bie w mil­cze­niu – Yana z zaci­śniętą szczęką, a Marda dysząc ciężko. Widziała ból w oczach kuzynki, gniew, który pło­nął w jej wnę­trzu. Gdyby tylko Yana mogła odpo­wied­nio go ukie­run­ko­wać, prze­kuć w gor­li­wość, aby gło­sić prawdy Ścieżki… Wyko­rzy­stać do odna­le­zie­nia spo­koju w ich pro­sto­cie… Marda miała ochotę przy­tu­lić ją, powie­dzieć, że rozu­mie i że wszystko będzie dobrze, ale zanim zdą­żyła wyko­nać gest, wła­ściwa pora minęła bez­pow­rot­nie. Yana schy­liła się, aby pod­nieść z pod­łogi pałkę kuzynki.

– Za godzinę – oświad­czyła, wsu­wa­jąc broń z powro­tem w ręce Mardy. – Spo­tkamy się w rezer­wo­wej ładowni. Musisz być przy­go­to­wana na wszystko. Noce na Jedzie są ciemne.

– Ale to Księ­życ Świa­tła!

– To księ­życ pełen piel­grzy­mów, któ­rzy nie zare­agują zbyt dobrze na to, co masz im do powie­dze­nia.

Nie „mamy”. „Masz”.

– A co z potrawką?

Yana odwró­ciła się i wyszła z sali zgro­ma­dzeń, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

– Może póź­niej.

Marda wie­działa jed­nak, że powie­działa tak tylko po to, by ją zbyć. Drzwi zamknęły się za kuzynką i została sama. „Nie. Nie sama” – popra­wiła się w myśli. Już nie.

– Przej­rzy na oczy – oznaj­miła na głos. – Dostrzeże, jak bar­dzo się myli. Jedha posłu­cha. Wszy­scy ujrzą prawdę…

– Ow­szem – przy­tak­nął sto­jący w pobliżu Kevmo. Jego skóra, nie­gdyś błę­kitna, była teraz kre­do­wo­biała, a głos przy­po­mi­nał chrzęst żwiru pod sto­pami. – Moc będzie wolna.

– Moc będzie wolna – powtó­rzyła z uśmie­chem Marda.

Część pierwsza

BITWA O JEDHĘ

Rozdział pierwszy

Jedha niesłu­chała. Nikt nie słu­chał. A teraz Marda została sama.

Spo­kój, który odczu­wała, sto­jąc w sali zgro­ma­dzeń „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia” (po pobi­ciu przez Yanę na jej ramio­nach i boku już two­rzyły się siniaki), towa­rzy­szył jej przez całą drogę na Księ­życ Piel­grzy­mów. W zasa­dzie to przy­brał na sile, zmie­nia­jąc się w coś w rodzaju zachwytu, gdy scho­dziła po tra­pie promu, któ­rym przy­le­ciała na powierzch­nię ze statku sekty.

Na początku wszystko wska­zy­wało na to, że Marda miała rację. Napo­tkane tutaj istoty były bar­dziej niż gotowe na przy­ję­cie prze­sła­nia Ścieżki. Słonko Dobbs dotrzy­mał słowa, a jego roz­kle­ko­tany, prze­sta­rzały sta­tek, „Szpi­gat”, wylą­do­wał na Księ­życu Piel­grzy­mów na kilka dni przed przy­by­ciem „Spoj­rze­nia”. Sam Dobbs zro­bił dobry uży­tek ze swo­ich nie­chlub­nych umie­jęt­no­ści, prze­ku­pu­jąc sku­tecz­nie każ­dego, kto mógłby sta­nąć im na dro­dze, i zmniej­sza­jąc, jeśli nie cał­ko­wi­cie usu­wa­jąc poten­cjalne prze­szkody, a nawet inwe­stu­jąc część zaska­ku­jąco zasob­nej kiesy Ścieżki w zakup pod­upa­da­ją­cego przy­tułku – w ramach demon­stra­cji wiel­ko­dusz­no­ści i dobrych zamia­rów sekty. Zgro­ma­dze­nie Mocy zgo­dziło się spo­tkać z Herol­dem, a Matka oka­zała się cenną pomocą w roz­mo­wach poko­jo­wych mię­dzy Eira­mem a E’ronoh, świa­tami od poko­leń pozo­sta­ją­cymi w kon­flik­cie.

Wszystko szło zgod­nie z pla­nem… ale potem zaczęły się roz­ru­chy.

Pyli­ste ulice Jedhy spły­wały teraz krwią. To, co zaczęło się jako scy­sja mię­dzy Herol­dem a Zgro­ma­dze­niem, prze­ro­dziło się w zamieszki, pod­czas któ­rych Herold wyszedł na schody sie­dziby orga­ni­za­cji i pod­bu­rzał prze­chod­niów, żeru­jąc na ich wła­snej nie­uf­no­ści zarówno wobec samego Zgro­ma­dze­nia, jak i sie­bie nawza­jem. Naj­pierw padły obe­lgi, potem ciosy, a następ­nie prze­moc roz­prze­strze­niła się niczym pożoga. Takie wyda­rze­nie samo w sobie byłoby wystar­cza­jąco kata­stro­falne w skut­kach, ale sytu­acja zaogniła się jesz­cze bar­dziej, gdy roz­mowy poko­jowe mię­dzy Eira­mem a E’ronoh zostały bru­tal­nie prze­rwane, a uzbro­jeni straż­nicy i dro­idy-egze­ku­to­rzy z dwóch wal­czą­cych pla­net wyszli na ulice. I tak prze­ra­żeni już miesz­kańcy Jedhy wpa­dli w panikę, roz­pę­tały się istne pie­kło i chaos, aż mia­sto zmie­niło się w pole bitwy, gdy różne frak­cje, wcze­śniej współ­ist­nie­jące tu w sta­nie kru­chej rów­no­wagi i pokoju, zwró­ciły się prze­ciwko sobie, pod­sy­cane tłu­mio­nymi przez lata wza­jem­nymi pre­ten­sjami i zarzu­tami, które, bul­go­czące wcze­śniej cicho pod przy­krywką tego tygla, zawrzały teraz i zaczęły kipieć.

Marda pró­bo­wała słu­żyć Mocy, uspo­ka­ja­jąc tłum i zaj­mu­jąc się ran­nymi, ale wtedy Jedi prze­jęli kon­trolę, jak zawsze, wkra­cza­jąc na scenę ze swo­imi pło­ną­cymi mie­czami świetl­nymi. Tylko pogor­szyli sytu­ację – prze­moc eska­lo­wała, aż w końcu nikt nie pamię­tał już, dla­czego wła­ści­wie roz­go­rzała ta bitwa…

Jedi zawsze wszystko psuli.

Marda odru­chowo przy­pa­dła do ziemi, gdy nad jej głową z rykiem sil­ni­ków prze­mknęły myśliwce. Na sąsied­niej ulicy doszło do eks­plo­zji, a po niej roz­legł się chór okrzy­ków bólu i prze­ra­że­nia. Tak wiele wybu­chów. Tak wiele cier­pie­nia…

Marda się­gnęła po komu­ni­ka­tor i akty­wo­wała łącze.

– Yana? Yano, sły­szysz mnie? Stra­ci­łam z oczu Matkę – nie widzia­łam jej od czasu znisz­cze­nia przy­tułku…

Marda nie mogła już dłu­żej zaprze­czać: ponio­sła kom­pletną porażkę. Yana miała pełne prawo, by trium­fo­wać i z niej drwić. Wszystko, co powie­działa jej kuzynka, oka­zało się prawdą, samo­speł­nia­ją­cym się pro­roc­twem. Lud Jedhy odpo­wie­dział na ich prze­sła­nie prze­mocą. Wszystko było stra­cone…

– Yana? Pro­szę, odpo­wiedz! Yano!

Odpo­wiedź jed­nak nie nade­szła – nawet w for­mie kpią­cego śmie­chu ani peł­nego samo­za­do­wo­le­nia „A nie mówi­łam?”.

Jeden z myśliw­ców nad jej głową sta­nął w pło­mie­niach, jego poskrę­cany kadłub spadł z nieba i wbił się w świą­ty­nię jakie­goś na wpół zapo­mnia­nego kultu.

– Co robić? – jęk­nęła Marda, ale nikt nie odpo­wie­dział. Ani Yana, ani nawet Kevmo, który nie poka­zał się, odkąd sytu­acja na Jedzie wymknęła się spod kon­troli. Może w ogóle ni­gdy nie ist­niał? Marda nie była już niczego pewna.

Roz­legł się kolejny krzyk, tym razem bli­żej. Na moment umysł Mardy zalała fala irra­cjo­nal­nego stra­chu: czy to nie Matka? Czy zna­la­zła się w nie­bez­pie­czeń­stwie? Ów lęk, irra­cjo­nalny czy nie, uru­cho­mił w niej odru­chowe mecha­ni­zmy, zmu­sza­jąc do dzia­ła­nia. Chwilę póź­niej bie­gła już w kie­runku źró­dła krzyku. Yana wyśmia­łaby ją, twier­dząc, iż ma omamy, ale Marda musiała wie­rzyć, że kie­ruje nią sama Moc.

Serce pode­szło jej do gar­dła, gdy mija­jąc skru­szone ruiny nie­gdyś potęż­nej świą­tyni, dostrze­gła leżącą w kurzu podartą nie­bie­ską tunikę, pociem­niałą od pyłu i krwi. Odziana w nią postać była zwi­nięta w kłę­bek i osła­niała głowę ramio­nami, pod­czas gdy banda bun­tow­ni­ków kopała ją i biła, obrzu­ca­jąc wyzwi­skami. Czy to Matka? Nie mogła dostrzec szcze­gó­łów – nie w sytu­acji, gdy tłum robił wszystko, co w jego mocy, by zatłuc tego kogoś na śmierć. Marda musiała coś zro­bić, musiała oca­lić mu życie. Yana nie­wąt­pli­wie rzu­ci­łaby się w wir walki bez waha­nia i stra­chu, ale to, co się tu działo, utwier­dziło Mardę raz na zawsze w prze­ko­na­niu o jed­nym: nie była swoją kuzynką. Nie miała nawet broni…

„Ależ ow­szem, masz broń” – powie­dział z prze­ką­sem głos w jej gło­wie.

Marda spoj­rzała na swoje ostre jak brzy­twa paznok­cie, zasta­na­wia­jąc się, czy wystar­czą, ale w głębi serca wie­działa, że to za mało.

– Nie one – powie­dział Kevmo, w końcu mate­ria­li­zu­jąc się ponow­nie, aby szep­nąć jej do ucha: – Pod two­imi sza­tami. Mój miecz świetlny.

Zanim zdą­żyła sobie uzmy­sło­wić, co wła­ści­wie robi, zaczęła gme­rać przy pasie, wsu­wa­jąc dłoń pod zaku­rzone szaty, aby odna­leźć chłodną ręko­jeść, gotową do uży­cia. Chwy­ciła ją i zaczęła obra­cać meta­lowy cylin­der, aby zna­leźć akty­wa­tor, ale panika spra­wiała, że nie była w sta­nie myśleć jasno, mąciła jej wzrok.

– Jest tutaj! Pod kciu­kiem. Użyj go.

Marda naci­snęła, a ręko­jeść zawi­bro­wała Mocą, gdy żółte ostrze pło­ną­cej pla­zmy ożyło. Ten widok zaparł jej dech w pier­siach. Ostatni raz widziała tę broń w rękach Kevma. Od jego śmierci co jakiś czas myślała o tym, by ją akty­wo­wać, ale w jakiś dziwny spo­sób wyda­wało jej się to czymś na kształt świę­to­kradz­twa – odno­siła wra­że­nie, że w ten spo­sób zbez­cze­ści zarówno jego pamięć, jak i samą Moc. Teraz nie miała jed­nak wyboru.

– Prze­stań­cie! Natych­miast prze­stań­cie! – zawo­łała, a w jej gło­sie zabrzmiały ostre nuty groźby – coś, czego ni­gdy by się po sobie nie spo­dzie­wała. – Cof­nij­cie się!

Ban­dziory odwró­ciły się do niej – dwoje ludzi i zło­to­oki Kyuzo­anin.

– Cruk­ko­lona Jedi! – wark­nął Kyuzo­anin, spo­glą­da­jąc na buczące ostrze. – To nie twój inte­res. Odejdź. Spły­waj stąd, ale już.

– Nic z tego – odpo­wie­działa gło­sem drżą­cym nie­mal tak mocno, jak broń w jej rękach.

– A dla­cze­góż to niby, ślicz­notko? – zadrwił jeden z ludzi, męż­czy­zna o sze­ro­kich barach, z rudą czu­pryną i krzy­wymi zębami. – Bo co, Moc ci tak każe?

To prze­są­dziło o spra­wie. Nie musiała wie­dzieć nic wię­cej. Rudy bru­tal nie nale­żał do żad­nego z tutej­szych kul­tów. To, co robił, czy­nił tylko dla roz­rywki, a osoba nale­żąca do Ścieżki, wciąż sku­lona u jego stóp, zna­la­zła się po pro­stu w złym miej­scu o nie­wła­ści­wym cza­sie.

Marda zro­biła ostrożny krok do przodu.

– Mówi­łam, żeby­ście się cof­nęli…

Ciało na ziemi było nie­ru­chome. Na gwiazdy, dla­czego się nie ruszało? Cóż, przy­naj­mniej wskó­rała tyle, że napast­nicy się od niego odsu­nęli – cała trójka szła teraz w stronę Mardy.

Musiała użyć całej siły woli, żeby nie odwró­cić się na pię­cie i nie uciec.

– Nie jesteś Jedi – uświa­do­mił sobie Kyuzo­anin, uśmie­cha­jąc się paskud­nie pod prze­sła­nia­ją­cym mu usta woka­bu­la­to­rem, tłu­ma­czą­cym jego mowę na basic. – Jesteś jak on. Nale­żysz do tej sekty…

– Nie jeste­śmy sektą – zapro­te­sto­wała. Nie uszło jej uwagi, że mówiąc o ich ofie­rze, użył formy męskiej. A więc to nie Matka, dzięki niech będą Mocy! Sekundę póź­niej ulgę zastą­piło jed­nak poczu­cie winy. Nie miało zna­cze­nia, kogo bili – liczyło się tylko to, że prze­stali to robić, nawet jeśli tylko na chwilę.

– Nie zbli­żaj się – ostrze­gła go, moc­niej zaci­ska­jąc drżące palce na ręko­je­ści.

– Bo co? – prych­nął rudy rze­zi­mie­szek. – Zadźgasz nas tym swoim lase­ro­wym mie­czy­kiem?

– Cruk­ko­lona zabój­czyni pla­net. Ona nie wie, co robi! – par­sk­nął Kyuzo­anin, pod­cho­dząc bli­żej. – Pew­nie zna­la­zła go na ulicy. – Wycią­gnął do niej oble­czoną ręka­wicą dłoń. – Daj mi to, dziew­czyno, zanim zro­bisz komuś krzywdę. Praw­do­po­dob­nie samej sobie.

Marda nie wie­działa, czy to z powodu obe­lgi, tego zarzutu, powta­rza­nego wobec przed­sta­wi­cieli jej rasy, odkąd opu­ścili Eve­ron, czy też z powodu jaw­nego lek­ce­wa­że­nia zagro­że­nia, jakie sta­no­wiła, ale w jej trze­wiach roz­go­rzał nagle pło­mień. Sko­czyła naprzód – z więk­szą gra­cją niż kie­dy­kol­wiek pod­czas tre­nin­gów na pokła­dzie „Spoj­rze­nia”, zama­chu­jąc się mie­czem świetl­nym, któ­rego ostrze cięło płyn­nie przez nad­gar­stek Kyuzo­anina. Obcy padł na kolana, wyjąc z bólu i ści­ska­jąc kikut drugą ręką. Nie zdą­żył nawet pod­nieść wzroku, gdy Marda bez zasta­no­wie­nia zaata­ko­wała ponow­nie, wbi­ja­jąc lśniące ostrze głę­boko w jego klatkę pier­siową. Jego żółte oczy otwo­rzyły się sze­rzej, a z woka­bu­la­tora wydo­był się dziwny beł­kot, gdy męż­czy­zna osu­nął się na bok i wylą­do­wał z cięż­kim łomo­tem na ziemi.

Marda wypu­ściła miecz świetlny z dłoni, jakby nagle zaczął ją parzyć, a ostrze natych­miast zga­sło. Co też uczy­niła? Led­wie zauwa­żyła, że towa­rzy­sze Kyuzo­anina wykrzy­kują jego imię i się­gają po bla­stery. Nie była w sta­nie ode­rwać wzroku od roz­cią­gnię­tego na ziemi obcego. Mar­twego.

Jak przez mgłę usły­szała huk wystrza­łów.

Rozdział drugi

Marda zamknęłaoczy i cze­kała, aż bla­ste­rowe salwy prze­szyją jej pierś. Zawio­dła ich wszyst­kich. Matkę. Yanę. Nawet Kevma. Zwłasz­cza jego. Mylił się, tak bar­dzo się mylił we wszyst­kim, co robił, ale wie­działa, że ni­gdy nie użyłby swo­jej broni, by zabić. Być może będzie miała oka­zję go prze­pro­sić, gdy zjed­no­czy się z nim w Mocy, bo tam wła­śnie się zna­lazł. Była tego pewna – tak pewna, jak tego, że zoba­czy go ponow­nie. Nie takiego, jakim jawił się jej od swo­jej śmierci, ale tam­tego chłopca, który po raz pierw­szy poca­ło­wał ją na dal­nań­skim tar­go­wi­sku. Być może, gdyby teraz otwo­rzyła oczy, zoba­czyłaby go uśmiech­nię­tego, z jego skórą o bar­wie fal Oce­anu Stru­kiań­skiego…

Ale ból nie nad­szedł. Salwy jej nie dosię­gnęły. Zamiast tego, gdy otwo­rzyła oczy, zoba­czyła tylko kalej­do­skop barw: czer­wień bla­ste­ro­wych pro­mieni, roz­kwi­ta­ją­cych niczym gwiazdy na tle błę­kit­nego łuku. Roz­le­gły się krzyki i szloch, stłu­mione przez trudne do pomy­le­nia z czym­kol­wiek innym bucze­nie mie­cza świetl­nego. Opu­ściła wzrok na zie­mię, ale ni­gdzie nie widziała ręko­je­ści broni Kevma. To nie ją trzy­mała rów­nież Jedi, sto­jąca teraz mię­dzy nią a zbi­rami, z poły­skliwą tar­czą przy­mo­co­waną do jed­nego z jej opa­sa­nych owij­kami ramion i lśnią­cym mie­czem świetl­nym w dru­giej ręce. Jej płynne ruchy przy­wo­dziły na myśl nurt wart­kiego stru­mie­nia – była pełna gra­cji, a jed­no­cze­śnie ema­no­wała pew­no­ścią sie­bie, która budziła słuszną grozę: dało się dostrzec, że jeśli tylko zechce, potrafi być zabój­czo sku­teczna. Rudy bru­tal rzu­cił się na nią z gniew­nym okrzy­kiem, ale wysoka, smu­kła kobieta nawet nie mru­gnęła. Zamiast tego tar­cza ześli­zgnęła się z jej ramie­nia, jakby pchnięta nie­wi­dzialną siłą, i ude­rzyła w sze­roką klatkę pier­siową męż­czy­zny, oba­la­jąc go na plecy, po czym wró­ciła na jej nad­gar­stek. Mardę ogar­nęło zna­jome, mdlące uczu­cie obrzy­dze­nia, gdy zdała sobie sprawę, iż po raz kolejny jest świad­kiem, jak Jedi używa Mocy dla zwy­kłego kaprysu, nawet jeśli ozna­czało to, że ratuje jej życie. Ostatni czło­nek gangu chwy­cił oszo­ło­mio­nego towa­rzy­sza i odcią­gnął go w tył, stwier­dza­jąc, że to bitwa, któ­rej nie zdo­łają wygrać, zwłasz­cza gdy jeden z nich leży mar­twy na ziemi. Jedi nie ruszyła się z miej­sca, sto­jąc murem mię­dzy Mardą a wyco­fu­ją­cymi się zbi­rami. Dopiero gdy znik­nęli im z zasięgu wzroku, kobieta odwró­ciła się i spoj­rzała na Eve­renkę ciem­no­brą­zo­wymi oczami.

– Jesteś ranna?

Jej głos był dziw­nie spo­kojny i kojący, pomimo tej budzą­cej grozę sytu­acji, ale w żaden spo­sób nie mógł stłu­mić ognia, który pło­nął głę­boko w trze­wiach Mardy – pło­mie­nia wstydu, gniewu i potę­pie­nia jed­no­cze­śnie.

Zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć, ode­zwał się zna­jomy głos:

– Mardo?

Odwró­ciła się w stronę jego źró­dła tak szybko, że nie­mal zakrę­ciło jej się w gło­wie, ale kom­plet­nie się tym nie prze­jęła. Teraz nie liczyło się nic, oprócz…

– Matko! – wykrztu­siła, nie wie­rząc wła­snym oczom. – Matko! Ty żyjesz! Żyjesz!

Poru­sza­jąc się instynk­tow­nie, przy­sko­czyła do niej, obej­mu­jąc ramio­nami pro­ro­ki­nię, która spro­wa­dziła ich na Jedhę, i przy­tu­la­jąc ją mocno. Kobieta zesztyw­niała w jej uści­sku i Marda cof­nęła się o krok.

– Jesteś ranna? – spy­tała z nie­po­ko­jem.

Matka uśmiech­nęła się do niej, ale wyda­wała się dziw­nie star­sza niż wtedy, gdy przy­były na Księ­życ Piel­grzy­mów. Zmarszczki na jej twa­rzy jakby się pogłę­biły, a siwe pasma w jej wło­sach stały się bar­dziej wyra­zi­ste.

– Nic mi nie jest. Jestem bez­pieczna, Mardo – dzięki Silan­drze Sho. – Ski­nęła głową Jedi, nachy­la­ją­cej się teraz przed pole­głym Kyuzo­ani­nem, z mie­czem ponow­nie scho­wa­nym w kabu­rze i tar­czą przy­mo­co­waną do uprzęży noszo­nej na ple­cach. – Praw­dzi­wej słu­żeb­nicy Mocy – dodała gło­sem, w któ­rym pobrzmie­wało zmę­cze­nie.

Marda powio­dła wzro­kiem od Matki do Jedi i z powro­tem. Radość z powodu tego, że Ele­cia prze­żyła bitwę, zastą­piła dez­orien­ta­cja. Dla­czego Matka tak wychwa­lała Jedi – Jedi?! Jak w ogóle mogło jej przyjść do głowy, by nazy­wać ich słu­gami Mocy? Byli jej opraw­cami! Dzia­łali na nią destruk­cyj­nie…

– Co tu się wyda­rzyło? – spy­tała Sho, wyry­wa­jąc Mardę z zamy­śle­nia. Jej smu­kła dłoń spo­czy­wała tuż obok dziury wypa­lo­nej w piersi Kyuzo­anina.

– Ja… – Mardę ści­snęło w gar­dle od dła­wią­cego poczu­cia winy. Nie była w sta­nie wykrztu­sić nic wię­cej, ale nagle roz­legł się inny, głęb­szy głos:

– Zna­leź­li­śmy tego bie­daka leżą­cego na wznak.

Oczy trójki kobiet zwró­ciły się na Ovis­sia­nina, który pod­no­sił się wła­śnie z ziemi. Marda zdzi­wiła się, że choć przez chwilę mogła go wcze­śniej wziąć za Matkę, drobną i niskiej postury, w prze­ci­wień­stwie do obcego. Sze­ro­ko­usty i nie­wiele star­szy od Eve­renki męż­czy­zna miał ze dwa metry wzro­stu, a jego ramiona były rów­nie sze­ro­kie jak roz­ło­ży­ste rogi, wyra­sta­jące z pła­skiej głowy. Zaschnięta krew, pla­miąca szaty Ovis­sia­nina, naj­wy­raź­niej nie nale­żała do niego – jego wła­sna posoka o bar­wie mie­dzia­nej patyny obfi­cie sączyła się z roz­cię­cia na czole i zaskle­piała wokół otworu po wyrwa­nym kle, który powi­nien wysta­wać z lewej strony jego pod­bródka. Czy wyrwali mu go ci oprawcy?

– Marda pró­bo­wała go ocu­cić – dodał, zer­ka­jąc na dziew­czynę – ale bez­sku­tecz­nie.

– Trudno ocu­cić kogoś prze­bi­tego mie­czem świetl­nym – sko­men­to­wała bez­na­mięt­nie Jedi.

– I wtedy te… potwory nas zaata­ko­wały – wykrztu­sił Ovis­sia­nin, po czym opadł na jedno kolano i dokoń­czył schryp­nię­tym, led­wie sły­szal­nym gło­sem: – Obwi­nia­jąc za to, co…

Z tru­dem zaczerp­nął tchu i zachwiał się. Sho przy­sko­czyła do niego, ale Marda przy­pa­dła do jego boku pierw­sza, rzu­ca­jąc Jedi spoj­rze­nie, na widok któ­rego ta zasty­gła w bez­ru­chu. Gdyby tylko zdo­łała wcze­śniej zatrzy­mać w ten sam spo­sób napast­ni­ków…

– Dzię­kuję – szep­nęła do szma­rag­do­wo­skó­rego olbrzyma, wdzięczna za kłam­stwa, chro­niące ją przed gnie­wem Jedi. Spoj­rzał na nią swoim jedy­nym zdro­wym okiem i odchrząk­nął chra­pli­wie.

– Miecz wto­czył się pod szczątki po two­jej pra­wej – dodał szep­tem, ale jego głos brzmiał zde­cy­do­wa­nie pew­niej niż wcze­śniej. – Po tym, jak go upu­ści­łaś.

Marda nie odwa­żyła się spoj­rzeć w tę stronę – na wypa­dek gdyby dostrze­gła to Jedi. Nie cho­dziło o to, że nie chciała sta­wić czoła kon­se­kwen­cjom swo­ich czy­nów… to zna­czy, nie do końca – po pro­stu nie była jesz­cze gotowa oddać tego, co nale­żało do Kevma.

– Och, mój bie­daku! Twoje obra­że­nia… – powie­działa Matka, pod­cho­dząc i ujmu­jąc wielką łapę Ovis­sia­nina w swoją dłoń, uwa­ża­jąc przy tym, aby nie ura­zić zdar­tych do krwi knykci, które świad­czyły o tym, że wal­czył męż­nie, zanim został powa­lony przez napast­ni­ków.

– Wydo­brzeję – zapew­nił ją, pochy­la­jąc z sza­cun­kiem głowę. – Z woli Mocy.

– Moc wybawi nas wszyst­kich – odpo­wie­działa Matka. – Tyle mogę ci obie­cać.

Marda jed­nak tylko poło­wicz­nie sku­piała się na wymia­nie zdań mię­dzy wyznawcą Ścieżki a pro­ro­ki­nią. Zamiast tego patrzyła na Jedi, która wciąż badała ranę szpe­cącą klatkę pier­siową Kyuzo­anina. Tuż obok niej, pod kawał­kiem gruzu, Marda dostrze­gała cha­rak­te­ry­styczny, sre­brzy­sty błysk ręko­je­ści mie­cza świetl­nego Kevma. Gdyby Sho spoj­rzała w bok…

– Powin­ni­śmy już iść – powie­działa, odwra­ca­jąc się w stronę kobiety. – Mistrzyni Jedi, dzię­ku­jemy za zwró­ce­nie nam Matki, ale teraz musimy zabrać ją na nasz sta­tek…

Sho wstała, porzu­ca­jąc oglę­dziny ciała.

– Będę wam towa­rzy­szyć.

Marda zro­biła krok naprzód.

– Nie.

Pro­test zabrzmiał ostrzej, niż pla­no­wała, i Jedi zmru­żyła lekko oczy. Eve­renka unio­sła dłoń w geście prze­pro­sin, doda­jąc nieco łagod­niej:

– Chcę przez to powie­dzieć, że to nasz obo­wią­zek. Jestem Prze­wod­niczką Ścieżki Otwar­tej Dłoni…

– Czyżby? – zapy­tała Sho, a Marda z całej siły sta­rała się nie skrzy­wić, sły­sząc nie­do­wie­rza­nie w gło­sie Jedi.

– Zabiorę moich ludzi w bez­pieczne miej­sce.

Sho na­dal nie zamie­rzała się odda­lić. Czy wszy­scy Jedi byli tak uparci? Gdzieś zza ple­ców Mardy dobie­gło drwiące:

– Tak.

– Nie poma­gasz – mruk­nęła cicho pod adre­sem Kevma. Jej myśli krą­żyły jak osza­lałe. Jeśli Jedi pozwoli im odejść, będzie mogła wró­cić i odzy­skać miecz świetlny. Ale co, jeśli Sho wezwie tu wię­cej swo­ich towa­rzy­szy? Co, jeśli w jakiś spo­sób wyczuje drę­czące Mardę poczu­cie winy?

Z ponu­rych roz­my­ślań wyrwał ją nagły sygnał komu­ni­ka­tora Jedi. Sho unio­sła nad­gar­stek do ust, odwra­ca­jąc się nieco, aby ode­brać połą­cze­nie.

– Tu Sho.

– Silan­dro? Gdzie jesteś? – zapy­tał męski głos, a na linii poja­wiły się zakłó­ce­nia. – Cze­kamy na cie­bie na pokła­dzie repu­bli­kań­skiego statku trans­por­to­wego…

– Eskor­to­wa­łam Matkę Ścieżki Otwar­tej Dłoni do jej statku – odpo­wie­działa Sho.

– I wypeł­niła to zada­nie dosko­nale, mistrzu Sun – wtrą­ciła Matka, pod­no­sząc głos tak, aby było ją sły­chać przez łącze. – Ale teraz, skoro jestem już ponow­nie pośród swo­ich, mistrzyni Sho powinna wró­cić do wła­snych obo­wiąz­ków. Jeste­śmy jej dozgon­nie wdzięczni za pomoc.

– Jesteś tego pewna? – spy­tała mistrzyni, przy­glą­da­jąc się z namy­słem Mar­dzie, która poczuła, jak jej szare policzki ciem­nieją pod czuj­nym spoj­rze­niem Jedi.

Matka uśmiech­nęła się życz­li­wie, łącząc przed sobą dło­nie w uni­wer­sal­nym sym­bolu pokoju.

– Pro­szę… Cho­ciaż możemy ni­gdy nie zgo­dzić się w kwe­stiach uży­wa­nia Mocy, nie mogła­bym – nie śmia­ła­bym! – nie doce­nić war­to­ści two­jej pracy. Jedha cię potrze­buje, Silan­dro. Idź – z moim bło­go­sła­wień­stwem.

Marda tylko z naj­wyż­szym tru­dem stłu­miła cisnące jej się na usta wes­tchnie­nie ulgi, gdy Jedi zło­żyła im krótki ukłon i rzu­ciła na poże­gna­nie:

– Niech Moc będzie z tobą – i two­imi ludźmi.

– Zawsze jest – odparła Matka, gdy kobieta w końcu odwró­ciła się na pię­cie i puściła się bie­giem przed sie­bie z komu­ni­ka­to­rem przy ustach.

Marda miała ochotę zapaść się pod zie­mię i szlo­chać, ale nie chciała oka­zy­wać sła­bo­ści w obec­no­ści Matki i tego nie­zna­nego jej Ovis­sia­nina. Łzy mogły pocze­kać. Zamiast tego, gdy tylko upew­niła się, że Jedi nie zamie­rza zawró­cić, przy­pa­dła do sterty gruzu i wydo­była spod niej miecz świetlny.

– Dobrze się spi­sa­łaś – pochwa­liła ją Matka, gdy dziew­czyna odwró­ciła się z ręko­je­ścią spo­czy­wa­jącą bez­piecz­nie w jej dłoni.

– Naprawdę? – spy­tała, despe­racko sta­ra­jąc się nie patrzeć na ciało leżące u jej stóp.

– Ura­to­wa­łaś mi życie – zauwa­żył Ovis­sia­nin.

– A ty oca­li­łeś mnie – odparła Marda. – Byłam pewna, że ta Jedi się domy­śli… albo przy­naj­mniej będzie coś podej­rze­wała…

– To w tej chwili bez zna­cze­nia – ucięła Matka. – W tej chwili liczy się tylko, żeby zosta­wili nas w spo­koju.

– Nazwa­łaś ją słu­żeb­nicą Mocy – zauwa­żyła Marda, wciąż zasko­czona. – Dałaś jej swoje bło­go­sła­wień­stwo…

– Dałam jej to, co chciała usły­szeć – odpo­wie­działa ostro Matka. – Schle­bia­łam jej ego, nic poza tym.

– Ale…

– Nie ma żad­nego „ale”. Byli­śmy w nie­bez­pie­czeń­stwie. Musia­łam… – Urwała, zaczer­pu­jąc gwał­tow­nie tchu i przy­ci­ska­jąc dłoń do boku.

Marda, podob­nie jak Ovis­sia­nin, natych­miast przy­sko­czyła do ich przy­wód­czyni, aby ją wes­przeć, zanim upad­nie.

– Jesteś ranna – zanie­po­ko­iła się, dostrze­ga­jąc na jej pal­cach ślady świe­żej krwi.

– To nic takiego – zapew­niła ją Matka, choć napię­cie w jej gło­sie zaprze­czało tym sło­wom. – Zaapli­kuję sobie pakiet rejuvu, gdy tylko znaj­dziemy się na statku Słonka.

– Słonka? – zapy­tała Marda. – Ale prom…

– Prom został znisz­czony – weszła jej w słowo Matka. Gdy Ovis­sia­nin zdo­łał ode­rwać jej rękę od rany, zbla­dła zauwa­żal­nie.

Na widok kawałka metalu ster­czą­cego z jej boku Marda zaczerp­nęła gwał­tow­nie tchu.

– Odła­mek… – odchrząk­nął Ovis­sia­nin, bada­jąc ranę. – Utkwił głę­boko…

– Jesteś leka­rzem? – spy­tała Marda, ale obcy potrzą­snął głową.

– Powiedzmy, że widzia­łem wiele ran odnie­sio­nych w walce – rzu­cił, po czym sku­pił całą swoją uwagę ponow­nie na Matce, popa­tru­jąc na nią z podzi­wem. – To nie­sa­mo­wite, że szłaś w takim sta­nie… i w dodatku pyta­łaś o moje obra­że­nia, pod­czas gdy twoje wła­sne…

Matka prze­su­nęła dło­nią po policzku Ovis­sia­nina.

– Moc o nas dba… Jak cię zwą?

– Bokana – przed­sta­wił się Ovis­sia­nin, z dumą wypo­wia­da­jąc swoje imię. – Bokana Koss. Świeżo nawró­cony na waszą Ścieżkę.

– Na naszą Ścieżkę, Bokano – popra­wiła go łagod­nie Matka. – Naszą wspólną.

– Która utraci swoją przy­wód­czy­nię, jeśli natych­miast nie zabie­rzemy cię na pokład „Szpi­gatu” – wtrą­ciła Marda, nagle czu­jąc się bar­dziej niż odro­binę zapo­mniana. – Czy wiesz, gdzie go szu­kać?

Matka ski­nęła głową, obli­zu­jąc spierzch­nięte wargi.

– Na pry­wat­nym lądo­wi­sku, nie­da­leko Świą­tyni Roalj… nale­żą­cym do jed­nego z naszych dar­czyń­ców.

Nie­stety, od świą­tyni dzie­lił ich długi marsz przez całe mia­sto – podróż, która byłaby trudna nawet gdyby Matka nie sła­bła wraz z każ­dym poko­na­nym kro­kiem. Spora część mia­sta pło­nęła, wciąż toczyły się walki mię­dzy Straż­ni­kami Whil­lów a eiram­skimi dro­idami-egze­ku­to­rami, zaś opor­tu­ni­ści bez skrę­po­wa­nia plą­dro­wali miej­sca kultu. Marda wciąż pró­bo­wała wywo­łać Yanę, prze­ska­ku­jąc mię­dzy kana­łami w poszu­ki­wa­niu choć jed­nego, który byłby wolny od zakłó­ceń spo­wo­do­wa­nych bitwą. Jedi mieli łącz­ność ze sobą, więc dla­czego ona napo­ty­kała same pro­blemy?

– Tędy – mruk­nął Bokana, gdy musieli się zatrzy­mać, bo natra­fili na kolejne zamieszki. Rzu­cił się w stronę alejki wci­śnię­tej mię­dzy budynki o wypo­le­ro­wa­nych przez burze pia­skowe ścia­nach, jakimś cudem wciąż w miarę nie­tknię­tych.

– Jesteś pewien? – zapy­tała Marda.

– Nie kwe­stio­nuj jego decy­zji, Mardo! – wark­nęła Matka. Jej wyrzut ubódł dziew­czynę, choć ból zamie­nił się w tro­skę, gdy pro­ro­kini potknęła się i upa­dła.

– Matko!

– Nie dam rady… iść dalej… – wysa­pała Ele­cia. – Jestem… zbyt zmę­czona.

– Poniosę cię – zapro­po­no­wał Bokana, pod­no­sząc kobietę.

– Sam jesteś ranny – zauwa­żyła Marda.

– Pora­dzę sobie – zapro­te­sto­wał, bio­rąc Matkę w swoje silne ramiona, choć nie zdo­łał stłu­mić jęku, który wydarł się z jego roz­chy­lo­nych ust, gdy śpie­szyli w stronę zaułka.

– Jesteś pewien, że to wła­ściwa droga? – powtó­rzyła Marda, gdy w pobliżu roz­le­gły się odgłosy kolej­nych eks­plo­zji. Zamiast odpo­wie­dzieć, przy­śpie­szył tylko, ale z każ­dym kro­kiem jego chód sta­wał się coraz bar­dziej chwiejny.

W pew­nym momen­cie, gdy bie­gli, coś przy­kuło uwagę Mardy – coś na skraju jej pola widze­nia: błysk czer­wieni na szczy­cie ściany po ich pra­wej stro­nie. Czy w pobliżu prze­miesz­czało się jakieś zwie­rzę? Marda bez zasta­no­wie­nia dobyła mie­cza świetl­nego Kevma, ale powstrzy­mała się przed zapa­le­niem ostrza. Ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że przy­pad­kowo chla­śnie Bokanę w nogę, ale trzy­ma­jąc ręko­jeść w dłoni czuła się lepiej, nawet jeśli wspo­mnie­nia, które ta przy­wo­ły­wała, były w tej chwili dla niej trud­niej­sze do roz­szy­fro­wa­nia niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

– Już pra­wie jeste­śmy! – stęk­nął Bokana, wpa­da­jąc w ostry zakręt.

Marda podą­żyła instynk­tow­nie za nim i wyha­mo­wała dosłow­nie w ostat­niej chwili, by nie wpaść na niego, gdy się zatrzy­mał, nie­omal prze­wra­ca­jąc przy tym Matkę.

– Ostroż­nie! – wark­nęła, zanim zdała sobie sprawę, co się wła­ści­wie stało. – To ślepy zaułek!

Ovis­sia­nin zachwiał się lekko na nogach i wybeł­ko­tał nie­wy­raź­nie:

– Prze­pra­szam, ja… myśla­łem, że wiem, dokąd nas pro­wa­dzę. Byłem tego taki pewien… – Urwał i ponow­nie się zachwiał, dysząc ciężko.

Jedno wie­dzieli na pewno: nie mogli tu zostać. Teraz od Mardy zale­żało, czy cała trójka dotrze w bez­pieczne miej­sce.

– Powo­dze­nia – par­sk­nął trupi głos w jej gło­wie, ale słowa natych­miast zagłu­szył głę­boki gar­dłowy war­kot, dobie­ga­jący zza ich ple­ców.

Gdy Marda się odwró­ciła, zoba­czyła dzi­kie oczy stwora wpa­tru­ją­cego się w nich wygłod­nia­łym wzro­kiem.

Kevmo miał rację: będzie teraz potrze­bo­wała dużo szczę­ścia.

Prze­ły­ka­jąc ciężko, akty­wo­wała miecz świetlny.

Rozdział trzeci

Sytu­acja naJedzie była tak zła, jak Yana się spo­dzie­wała. Nie – wła­ści­wie to nawet gor­sza. Znacz­nie gor­sza. Powinna prze­wi­dzieć, jak sprawy się poto­czą, w chwili, gdy tylko wysia­dła z promu „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia” i wmie­szała się w tłum piel­grzy­mów. Powie­trze wyda­wało się tu gęste od dła­wią­cych woni przy­praw i nara­sta­ją­cego z każdą chwilą napię­cia, na uli­cach ście­rały się ze sobą grupy wyznaw­ców i róż­nych frak­cji Mocy. Przez cały czas tak zwane Zgro­ma­dze­nie Mocy pró­bo­wało sze­rzyć pokój i har­mo­nię mię­dzy róż­nymi kul­tami, pro­mu­jąc festi­wal, który miał zjed­no­czyć Święte Mia­sto… ale w rze­czy­wi­sto­ści tylko pogłę­bił ist­nie­jące od wielu lat podziały.

Pod wie­loma wzglę­dami wszystko to było Matce na rękę. Plan, uło­żony wraz z Herol­dem, wyda­wał się dość pro­sty: Werth Plo­uth wystąpi z pety­cją do Zgro­ma­dze­nia o zakaz jakich­kol­wiek form uży­wa­nia Mocy w obrę­bie murów mia­sta, a ten wnio­sek zosta­nie natu­ral­nie z miej­sca odrzu­cony. Wów­czas Herold zaape­luje do tłu­mów zebra­nych przed budyn­kiem Zgro­ma­dze­nia, prze­ko­nu­jąc ich, że rada nie słu­cha głosu roz­sądku, że chcą słu­żyć tylko sobie, a nie Mocy. Wyda­rze­nia poto­czyły się dokład­nie tak, jak prze­wi­działa Matka, a słowa Herolda tak roz­wście­czyły tłum, że zwró­cił się prze­ciwko Zgro­ma­dze­niu, gdy tylko użyt­kow­nicy Mocy wybie­gli ze swo­ich kom­nat, aby zoba­czyć, co się dzieje.

Wtedy do akcji wkro­czyła Yana, uwal­nia­jąc Niwe­la­tora. Upiorne stwo­rze­nie nie zaata­ko­wało, nie żero­wało, ale sama jego obec­ność wystar­czyła, aby dopro­wa­dzić użyt­kow­ni­ków Mocy do sza­leń­stwa. Nie­zdolni roz­róż­nić, co jest rze­czy­wi­sto­ścią, a co oma­mem, człon­ko­wie Zgro­ma­dze­nia wpa­dli w panikę, wyko­rzy­stu­jąc swoje umie­jęt­no­ści prze­ciwko zgro­ma­dzo­nym, któ­rzy z kolei zare­ago­wali stra­chem, wznie­ca­jąc zamieszki na Placu Pro­szal­nym. Prze­moc roz­prze­strze­niła się jak pożoga, a wów­czas Herold i Yana wyco­fali się, gotowi wpro­wa­dzić w życie drugą fazę planu.

Oka­zało się, że Matka miała swo­ich agen­tów na całej Jedzie. Nawią­zy­wała tu kon­takty od mie­sięcy – bez wąt­pie­nia to wła­śnie dla­tego tak bar­dzo sprze­ci­wiała się wysła­niu Ścieżki na Księ­życ Piel­grzy­mów, gdy Marda zasu­ge­ro­wała to po raz pierw­szy. Jej wtyki od tygo­dni plą­dro­wały sank­tu­aria i świą­ty­nie, krad­nąc reli­gijne arte­fakty, aby sprze­dać je na czar­nym rynku i sfi­nan­so­wać dzia­ła­nia Ścieżki. Ale siatka Ele­cii oka­zała się nie­zbyt impo­nu­jąca – skła­dała się z drob­nych zło­dzie­jasz­ków i szem­ra­nych typów, nawet nie­do­my­śla­ją­cych się praw­dzi­wych powo­dów, dla któ­rych Ścieżka zja­wiła się na Jedzie. Różdżka Brza­sku była legen­dar­nym arte­fak­tem i w połą­cze­niu z Różdżką Pór Roku – już pozy­skaną przez Yanę z pałacu kró­lew­skiego na Hyne­stii – pozwa­lała na pełną kon­trolę nad Niwe­la­to­rem. Ale Różdżka Brza­sku zagi­nęła i aby ją zdo­być, Matka potrze­bo­wała swo­ich Dzieci – co sta­no­wiło pro­blem, ponie­waż Yana prze­trwała jako jedyna. Cała reszta zgi­nęła, zło­żona przez Matkę w ofie­rze na ołta­rzu jej wybu­ja­łych ambi­cji.

Zgro­ma­dzono więc nowy zespół. W jego skład weszły osoby, które w prze­szło­ści dobrze roko­wały, a Herold wybrał kilku nowych człon­ków, takich jak Shea Ganan­dra, uta­len­to­wana inży­nier, zaska­ku­jąco dobrze wyszko­lona w walce, oraz Bar­kov, potężny Lasat, doko­op­to­wany – jak podej­rze­wała Yana – bar­dziej ze względu na swój roz­miar niż umie­jęt­no­ści. Pod­czas gdy wła­dze pró­bo­wały uspo­koić motłoch, nowe Dzieci Matki zakra­dły się do jedhań­skich archi­wów, wyko­rzy­stu­jąc wska­zówki dostar­czone przez jeden z najbar­dziej zaufa­nych kon­tak­tów Ele­cii w Świę­tym Mie­ście. Wkrótce prze­trzą­snęli Świą­ty­nię Whil­lów i Archiwa Dra­gi­gań­skie, ale po prze­klę­tej różdżce nie było ani śladu.

Koń­czył im się już czas i Yana zamie­rzała porzu­cić misję, gdy poja­wił się nowy trop – pogło­ski o taj­nym skarbcu Jedi na pustyni, a kon­kret­nie na obsza­rze zna­nym jako Wydmy Kon­tem­pla­cji. Przez wieki na straży miej­sca, w któ­rym podobno znaj­do­wał się skar­biec, stał gigan­tyczny posąg samot­nego Jedi. Gdy jed­nak tam dotarli, potężna sta­tua została już oba­lona przez pro­te­stu­ją­cych prze­ciwko zako­nowi. Moc uśmiech­nęła się do nich po raz pierw­szy, gdy dowie­dzieli się, że posąg nie strzegł skarbca – sam nim był, a w środku ukryto tysiące arte­fak­tów, w tym legen­darną Różdżkę Brza­sku.

Herold ucie­szył się, zwłasz­cza gdy kon­takt Matki ostrzegł ich, że posiłki Jedi są już w dro­dze. Nie mógł się docze­kać oka­zji na prze­te­sto­wa­nie mocy połą­czo­nych róż­dżek – i sko­rzy­stał z niej skrzęt­nie, gdy tylko się nada­rzyła.

Legendy oka­zały się praw­dziwe. Teraz, gdy mieli oba arte­fakty, Niwe­la­tor był im cał­ko­wi­cie posłuszny. Yana na wła­sne oczy zoba­czyła, jak potworna bestia żeruje na selo­niań­skiej Jedi, a szare futro użyt­kow­niczki Mocy zamie­nia się na ich oczach w kamień.

A potem… potem wszystko zaczęło iść na opak. Zja­wił się kolejny Jedi w towa­rzy­stwie fio­le­to­wo­skó­rego Sephia­nina, uży­wa­ją­cego prze­ciwko nim jed­nego z wielu arte­fak­tów ze skarbca.

Niwe­la­tor jako pierw­szy padł ofiarą mocy sta­ro­żyt­nej ręka­wicy, którą Sephia­nin nasu­nął sobie na dłoń. Być może awa­tar Mocy Matki nie był tak nie­znisz­czalny, jak począt­kowo sądzili… podob­nie jak Herold, na tyle nie­roz­sądny, by chwy­cić za miecz świetlny i zaata­ko­wać Jedi, Kif­fara, opie­ra­ją­cego się wpły­wowi Niwe­la­tora i sta­wia­ją­cego opór.

Wciąż wal­czyli, ale Herold, choć uta­len­to­wany, nie mógł poko­nać Jedi, szko­lo­nego w walce od lat. W innych oko­licz­no­ściach Yana pośpie­szy­łaby mu z pomocą, ale teraz miała na gło­wie inne pro­blemy, a mia­no­wi­cie Niwe­la­tora, który leżał na boku, skom­ląc jak ranny ogar kath.

– Wsta­waj! – wark­nęła do stwora, trzy­ma­jąc w dło­niach obie różdżki. Niwe­la­tor pró­bo­wał wypeł­nić roz­kaz, ale nie był w sta­nie pod­nieść się z ziemi, roz­cią­gnięty obok ska­mie­nia­łych zwłok swo­jej ostat­niej ofiary.

– Yana! – krzyk­nął ktoś.

To jed­nak nie Herold, wciąż ście­ra­jący się z Jedi na mie­cze świetlne, ale Shea Ganan­dra. Wal­czyła z Sephia­ni­nem, teraz pozba­wio­nym swo­jej prze­klę­tej ręka­wicy, ale wciąż udo­wad­nia­ją­cym, że i bez niej potrafi być god­nym prze­ciw­ni­kiem.

Yana powio­dła wzro­kiem od stwo­rze­nia do inży­nierki, z każdą chwilą tra­cą­cej prze­wagę, i z powro­tem. Wie­działa, jak bar­dzo wście­kłaby się Matka, gdyby wró­cili bez jej pupila…

– Na litość burz! – syk­nęła, zosta­wia­jąc Niwe­la­tora w miej­scu, w któ­rym zaległ, i pod­bie­ga­jąc do Shei.

Na jej widok Sephia­nin otwo­rzył sze­rzej oczy, ale uchy­lił się w porę, nim zdą­żyła go dosię­gnąć zakrzy­wio­nym ostrzem różdżki. Chwy­cił jej drzewce, obró­cił się i zła­mał ją na pół. Yana rzu­ciła się naprzód, wciąż uzbro­jona w Różdżkę Pór Roku, pod­czas gdy Sephia­nin trzy­mał szczątki Różdżki Brza­sku. Shea pró­bo­wała go schwy­cić, gdy Yana odzy­ski­wała rów­no­wagę, ale obcy wymie­rzył silny kop­niak w jej klatkę pier­siową. Nie­mal natych­miast zwró­cił się w stronę Yany i zaata­ko­wał ją uszko­dzoną bro­nią. Dziew­czyna zamach­nęła się i klinga Różdżki Pór Roku naparła na ostrą jak brzy­twa kra­wędź dru­giego arte­faktu. Yana wciąż jed­nak nie mogła zdo­być prze­wagi nad prze­ciw­ni­kiem, a Sephia­nin obró­cił się i opu­ścił zła­mane drzewce na jej głowę…

Przed oczami zami­go­tały jej gwiazdy i upa­dła, mocno ude­rza­jąc o zie­mię. Zanim zdą­żyła się otrzą­snąć, Sephia­nin stał nad nią z Różdżką Brza­sku wyce­lo­waną w jej serce.

– Ani drgnij – wark­nął, dysząc ciężko. – Tak będzie dla cie­bie lepiej. Dla nas obojga.

Przez chwilę Yana zasta­na­wiała się, czy posłu­chać. Tak łatwo byłoby zerwać się na równe nogi, zmu­sić napast­nika do pchnię­cia zakrzy­wio­nym ostrzem. To by wszystko zakoń­czyło, w ten czy inny spo­sób. Koniec z gnie­wem. Koniec z żalem. Sły­szała już nawet woła­nie Kor:

– Yana! Yano…!

Na burze, jak bar­dzo Yana chcia­łaby do niej dołą­czyć…

Ale wszech­świat miał inne plany. Sephia­nin odwró­cił się, gdy za jego ple­cami roz­le­gło się war­cze­nie. Niwe­la­tor w końcu podźwi­gnął się z ziemi i ruszył na wroga. Naj­wy­raź­niej jego obra­że­nia nie były tak poważne, jak wcze­śniej przy­pusz­czała. Może to żądza zemsty pchała go naprzód, a może wezwa­nie Różdżki Pór Roku, która wciąż znaj­do­wała się w rękach Yany. Tak czy ina­czej, huma­no­idalny obcy nie miał szans, gdy potwór sko­czył i wylą­do­wał na jego klatce pier­sio­wej, powa­la­jąc go na zie­mię. Różdżka Brza­sku wypa­dła mu z ręki, odta­cza­jąc się na bok, gdy Niwe­la­tor przy­gniótł męż­czy­znę do zapy­lo­nej pod­łogi. Ślina kapiąca z pyska stwo­rze­nia zale­wała wykrzy­wioną z wysiłku twarz Sephia­nina, gdy ten pró­bo­wał ode­pchnąć kła­piące szczęki z dala od sie­bie.

Przez cały ten czas w uszach Yany roz­brzmie­wał głos z zaświa­tów:

– Yana! Yano…! Yano, sły­szysz mnie?

Tyle tylko, że… ten głos nie nale­żał do Kor. To była Marda!

Yana obró­ciła się w prawo, dostrze­ga­jąc swój komu­ni­ka­tor na ziemi. To z niego dobie­gał prze­ra­żony głos Mardy.

Się­gnęła po urzą­dze­nie, aby ode­brać.

– Marda? Mardo, sły­szę cię! Potrze­bu­jemy pomocy…

Ale Marda albo nie sły­szała, albo nie mogła jej pomóc, a to dru­gie wyja­śnie­nie sta­wało się coraz bar­dziej realne, gdy jej bła­ga­nia nie usta­wały:

– W pobliżu kosmo­portu… Oni… oni nas zabiją, Yano…! Matka… ranna… Potrze­buję cię, kuzynko… Potrze­buję Niwe­la­tora…

Yana pod­nio­sła wzrok na Herolda, wciąż ata­ko­wa­nego zacie­kle przez Jedi, który, zgod­nie z przy­sięgą zło­żoną zako­nowi, robił wszystko, by obez­wład­nić prze­ciw­nika, zamiast go zabi­jać. Ni­gdzie nie widziała Różdżki Brza­sku, zagu­bio­nej gdzieś pośród szcząt­ków skarbca. Shea przy­sko­czyła do Eve­renki, pró­bu­jąc podźwi­gnąć ją na nogi, póki Sephia­nin siło­wał się z Niwe­la­to­rem, ale sytu­acja jesz­cze się pogor­szyła, gdy do sali wtar­gnęła druga Jedi, brą­zo­wo­skóra kobieta trzy­ma­jąca się za brzuch.

– Yano, musimy się stąd wydo­stać! – jęk­nęła Shea, potrzą­sa­jąc nią. – Na zewnątrz są sku­tery. Możemy wró­cić nimi do mia­sta…

– Ale Herold…

– Już po nim. My wciąż mamy szansę prze­żyć.

„Podob­nie jak Marda” – pomy­ślała Yana, podej­mu­jąc decy­zję.

Zerwała się na równe nogi, odszu­kała zgu­bioną różdżkę i wraz z Sheą puściły się bie­giem przed sie­bie, zosta­wia­jąc Herolda na pastwę losu. Gdy dotarły do zapar­ko­wa­nych na zewnątrz sku­te­rów repul­so­ro­wych, Yana wsko­czyła na sio­dełko naj­bliż­szego z nich, odpa­liła sil­nik i z rykiem wystar­to­wała. Zale­d­wie chwilę póź­niej dotarło do niej, że ktoś za nimi podąża… To jed­nak nie była Jedi, ale Niwe­la­tor, bie­gnący za nimi co sił w łapach, zmu­szony do podą­ża­nia za zewem różdżki.

Misja zakoń­czyła się klę­ską, ale wciąż miała szansę oca­lić Mardę… O ile nie dotrze do niej za późno…

Rozdział czwarty

Stwór byłjed­nym z war­ga­ra­nów – bestii, z któ­rymi Marda miała już do czy­nie­nia.

Nie­zwy­kle rzad­kie – i jesz­cze bar­dziej nie­bez­pieczne – dra­pież­niki zostały spro­wa­dzone na Jedhę przez pozba­wio­nego skru­pu­łów han­dla­rza, liczą­cego na to, że zbije for­tunę, wysta­wia­jąc (a może nawet sprze­da­jąc) bestie pod­czas Festi­walu Rów­no­wagi, mię­dzy­wy­zna­nio­wego wyda­rze­nia orga­ni­zo­wa­nego przez Zgro­ma­dze­nie w celu zjed­no­cze­nia frak­cji prze­by­wa­ją­cych na Jedzie. Na nie­szczę­ście dla wszyst­kich, w tym samego biz­nes­mena, zwie­rzęta zostały wypusz­czone z kla­tek przez jedną z Malucz­kich Mardy, despe­racko pra­gnącą „postą­pić wła­ści­wie” i zupeł­nie nie­przy­go­to­waną na kon­se­kwen­cje swo­ich dzia­łań. Marda towa­rzy­szyła Nad­die, gdy po raz pierw­szy zoba­czyły war­ga­rany, piękne, ale i budzące współ­czu­cie w swo­ich klat­kach. Potężne, o smu­kłych cia­łach poro­śnię­tych pió­rami w pło­mien­nych odcie­niach zacho­dzą­cego słońca, bar­dziej przy­po­mi­na­jące gady niż ssaki, leżały za kra­tami swo­ich kla­tek, spo­glą­da­jąc żało­śnie na świat, na któ­rym ni­gdy nie miały zaznać wol­no­ści. Nad­die zro­biło się ich żal, zwłasz­cza gdy han­dlarz zaczął o nich opo­wia­dać, chcąc zacie­ka­wić poten­cjalne klientki:

– War­ga­rany to łowcy – powie­dział, bły­ska­jąc w uśmie­chu swo­imi zło­tymi zębami. – Dra­pież­niki. I do tego sprytne. Polują w sfo­rach – zło­żo­nych z nie wię­cej niż trzech osob­ni­ków – i wyczu­wają ofiary poprzez szmery, które te pozo­sta­wiają w Mocy.

Nad­die była tak zbul­wer­so­wana ich opła­ka­nym poło­że­niem, że gdy Marda nie patrzyła, wymknęła się i otwo­rzyła klatki, uwal­nia­jąc zwie­rzęta.

Odpła­ciły się dziew­czynce za jej dobroć, ata­ku­jąc ją, gdy tylko wyrwały się na zewnątrz. Nad­die prze­żyła wyłącz­nie dzięki szyb­kiej reak­cji Mardy, choć pamiątka po tej przy­go­dzie miała jej zostać do końca życia – w postaci paskud­nych blizn. Nie­stety, inni nie oka­zali się takimi szczę­śliw­cami – wiele osób zgi­nęło, gdy stwo­rze­nia wdarły się na główny rynek Jedhy, mor­du­jąc każ­dego, kto nie mógł ucie­kać wystar­cza­jąco szybko. To nie była wina zwie­rza­ków. Kie­ro­wały się jedy­nie instynk­tem, ale ofiar przy­by­łoby, gdyby Matka nie inter­we­nio­wała, mobi­li­zu­jąc człon­ków Ścieżki, aby powstrzy­mać stwory i zago­nić je z powro­tem do kla­tek. Oca­leni okrzyk­nęli ich boha­te­rami, a Matka została nawet zapro­szona do wzię­cia udziału w zakoń­czo­nych osta­tecz­nie fia­skiem roz­mo­wach poko­jo­wych mię­dzy Eira­mem a E’ronoh.

Jed­nak fakt, iż dwa duże war­ga­rany stały tu teraz, wpa­tru­jąc się w nich wygłod­nia­łym wzro­kiem, dowo­dził, że albo wysiłki Ścieżki podej­mo­wane w celu schwy­ta­nia zwie­rząt nie oka­zały się tak sku­teczne, jak wcze­śniej sądzono, albo war­ga­rany po raz kolejny ucie­kły pod­czas zamie­szek. Nie wyglą­dały już co prawda rów­nie maje­sta­tycz­nie, co wcze­śniej – tu i ówdzie na ich cia­łach można było dostrzec łyse placki po kęp­kach wyrwa­nego pie­rza, a głę­bo­kie roz­cię­cia na bokach tylko doda­wały im dzi­ko­ści i grozy. Jedyną rze­czą, która powstrzy­my­wała je przed sko­cze­niem na trójkę człon­ków Ścieżki, oka­zał się miecz świetlny Kevma. Marda trzy­mała ostrze przed sobą, wyma­chu­jąc nim w przód i w tył, a sto­jące przed nią war­ga­rany wpa­try­wały się w żółtą pla­zmową klingę jak zahip­no­ty­zo­wane. Jed­nak sądząc po pozy­cji ich spię­tych, goto­wych do ataku ciał, for­tel już wkrótce prze­sta­nie się spraw­dzać.

– Postaw mnie na ziemi – wysa­pała Ele­cia, wciąż pod­trzy­my­wana przez Bokanę, który wyglą­dał, jakby lada chwila miał upaść.

– Nie ma mowy – zapro­te­sto­wała Marda, jesz­cze moc­niej ści­ska­jąc w dło­niach ręko­jeść. – Abso­lut­nie nie. Jesteś zbyt mocno osła­biona…

– A ty nie jesteś wojow­niczką. Nie jesteś jak twoja kuzynka.

Słowa Matki zabo­lały, ponie­waż Marda wie­działa, że kobieta tylko stwier­dzała fakt. Podob­nie jak słowa Yany wypo­wie­dziane na „Elek­trycz­nym Spoj­rze­niu”, które mimo wszystko oka­zały się prawdą. Ale Yany tu nie było. Marda pró­bo­wała wywo­łać ją przez komu­ni­ka­tor, ale nie wie­działa, czy jej wia­do­mość w ogóle dotarła, a Bokana, choć potężny, ledwo stał na nogach. Nawet Kevmo ją opu­ścił – jego cichy głos znik­nął, gdy naj­bar­dziej go potrze­bo­wała.

Więk­szy z dwóch war­ga­ra­nów zro­bił krok do przodu, a Marda zablo­ko­wała mu drogę mie­czem świetl­nym. Jego towa­rzysz natych­miast sko­czył naprzód i Eve­renka zamach­nęła się w drugą stronę. Czu­bek ostrza dra­snął pie­rza­sty pysk i stwór zawył, odska­ku­jąc w tył, a wów­czas więk­sza bestia pod­jęła atak po raz drugi. Marda zaprze­stała wyma­chi­wa­nia mie­czem – zamiast tego chla­snęła nim dziko w powie­trzu, nie dba­jąc o to, czy ostrze prze­tnie pióra i kości. W tej chwili zale­żało jej tylko na zmu­sze­niu stwo­rze­nia do odwrotu.

Gdy więk­szy z war­ga­ra­nów zaata­ko­wał, a drugi poszedł w jego ślady, zaczęła się wyco­fy­wać, podob­nie jak Bokana. W uszach wciąż dźwię­czały jej drwiące słowa, nagle tak bole­sne:

„Nie jesteś wojow­niczką”.

„Musisz być przy­go­to­wana, Mardo”.

„Nie jesteś jak twoja kuzynka”.

Za jej ple­cami Ovis­sia­nin posta­wił Ele­cię na ziemi.

– Co ty wypra­wiasz?! – krzyk­nęła Marda, a więk­szy z war­ga­ra­nów zawył, gdy ostrze Kevma cięło przez jego szpony, raczej przy­pad­kiem niż celowo.

– Muszę… wal­czyć… – wykrztu­sił Bokana.

– Musisz ją chro­nić! – zapro­te­sto­wała Eve­renka.

– Chroni! – syk­nęła Matka.

I wtedy Marda usły­szała wark­nię­cie. Nie wydo­było się ono jed­nak z pyska żad­nego z war­ga­ra­nów przed nią – pocho­dziło od trze­ciego, sto­ją­cego na murze za ich ple­cami, z obna­żo­nymi kłami i nastro­szo­nymi pió­rami.

„Polują w sfo­rach – zło­żo­nych z nie wię­cej niż trzech osob­ni­ków”…

War­ga­ran rzu­cił się do ataku, ale Marda nie mogła się obró­cić, aby bro­nić się przed szpo­nami, które, jak sobie wyobra­żała, wkrótce roze­drą jej plecy – nie, jeśli chciała ochro­nić swo­ich towa­rzy­szy przed dwoma stwo­rami, osa­cza­ją­cymi ich w zaułku.

Miała wra­że­nie, że czas zwol­nił nagle, a jed­no­cze­śnie wszystko wyda­rzyło się w tym samym momen­cie: jej plecy pozo­stały nie­tknięte, a Bokana stał mię­dzy nią a ska­czą­cym war­ga­ra­nem, roz­kła­da­jąc umię­śnione ramiona, jakby chciał wziąć stwora w obję­cia. Siła impetu ska­czą­cego na nich zwie­rzę­cia spra­wiła, że Ovis­sia­nin zato­czył się i wpadł na Mardę, która stra­ciła rów­no­wagę. Czu­bek mie­cza świetl­nego Kevma ze skwier­cze­niem wbił się w zie­mię. Mniej­szy z dwóch nacie­ra­ją­cych war­ga­ra­nów runął na nią w mgnie­niu oka, prze­wra­ca­jąc ją na plecy. Tylko fakt, że wcze­śniej pozba­wiła go przy­pad­kiem szpo­nów, uchro­nił jej ramię przed roz­szar­pa­niem, gdy olbrzy­mia łapa przy­gnio­tła je do ziemi.

Ale kły stwora wciąż przy­po­mi­nały ostre brzy­twy. W tej chwili wszyst­kim, co widziała, była jedy­nie sze­roka pasz­cza war­ga­rana, rzu­ca­ją­cego się jej do gar­dła. Zadzia­łała instynk­tow­nie, uno­sząc miecz świetlny Kevma, by się bro­nić. Kły bestii zaci­snęły się na ręko­je­ści, wbi­ja­jąc w meta­lowy cylin­der, który Kevmo z taką pie­czo­ło­wi­to­ścią poskła­dał samo­dziel­nie tak dawno temu. Stwór wark­nął z fru­stra­cji, poru­sza­jąc głową w przód i w tył, a gwał­towny ruch wyrwał broń z uści­sku Mardy. Miecz prze­le­ciał przez alejkę, upa­da­jąc poza jej zasię­giem – nawet gdyby chciała, nie zdo­ła­łaby go dosię­gnąć. Zamiast tego wyko­rzy­stała jedyną szansę, jaka jej pozo­stała. W końcu nie tylko war­ga­ran miał szpony. Dra­pież­nik zawył z bólu, gdy wbiła pazury w jego pysk – z wystar­cza­jącą siłą, by odrzu­cić wydłu­żony łeb stwo­rze­nia do tyłu. Zyskała prze­wagę, ale tylko na bole­śnie ulotny moment. Na jej palce pocie­kła krew, jed­nak rany były tylko powierz­chowne. War­ga­ran ponow­nie kłap­nął szczęką – i tym razem nic nie mogło go powstrzy­mać. Chwy­ciła go za gar­dło, odpy­cha­jąc od sie­bie ze wszyst­kich sił, ale zwie­rzę oka­zało się zbyt silne. Ogar­nęły ją mdło­ści, gdy owio­nął ją cuch­nący oddech bestii – ostat­nia rzecz, jaką miała poczuć przed śmier­cią…

A przy­naj­mniej tak jej się wyda­wało.

War­ga­ran zawył prze­cią­gle, kiedy prze­biło go lśniące ostrze – błę­kitna klinga jaśniej­sza niż słońce. Mar­twy, osu­nął się na bok, a miecz świetlny wyśli­zgnął się jed­nym płyn­nym ruchem z jego ciała i opadł na drugą bestię. Przez chwilę Marda myślała, że to Silan­dra Sho powró­ciła, aby po raz drugi oca­lić ją przed śmier­cią, ale wiru­jące szaty nie nale­żały do Jedi, lecz do Matki Otwar­tej Dłoni. Ele­cia trzy­mała w dło­niach miecz świetlny, nale­żący do mistrzyni Kevma, Soikanki, która zgi­nęła wraz z nim na Dal­nie. Musiała go ukry­wać pod swo­imi sza­tami, tak samo jak Marda, nie­roz­sta­jąca się z bro­nią Kevma po jego śmierci – kolejny przy­kład tego, jak wiele je łączyło: Matkę i Mardę, pro­ro­ki­nię i jej Prze­wod­niczkę. Nie­stety, pomimo swo­jego hero­icz­nego wyczynu ta pierw­sza led­wie trzy­mała się na nogach. Tym­cza­sem Bokana wciąż zma­gał się z war­ga­ra­nem, który zaata­ko­wał ich z góry. Stado zostało zre­du­ko­wane do dwójki, ale wciąż było sil­niej­sze niż troje człon­ków Ścieżki, sła­nia­ją­cych się ze zmę­cze­nia i ran­nych.

– Pacy­fi­styczny porzą­dek, który zabija bun­tow­ni­ków na ulicy – szep­nął jej do ucha ten gorzki głos – wbi­ja­jąc im ostrza pro­sto w serce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki