Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wielka Republika to nowy początek, na który czekały Gwiezdne Wojny”.
Cinema Blend
ŚCIEŻKI, KTÓRE WYBIERAMY, ZAWSZE MAJĄ SWOJĄ CENĘ…
Chociaż kuzynki Marda i Yana Ro należą do Ścieżki Otwartej Dłoni, to wile je różni. Sekta, dowodzona przez charyzmatyczną kobietę zwaną Matką, wierzy, że Moc nie powinna być wykorzystywana przez nikogo, zwłaszcza przez Jedi. Marda jest wierna naukom grupy, podczas gdy Yana pozostaje wobec nich sceptyczna. Ale kiedy misja Ścieżki na Księżycu Pielgrzymów, Jedzie, kończy się wybuchem przemocy, dwie kuzynki zaczyna dzielić przepaść głębsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Marda, obwiniająca Jedi za zamieszki na Jedzie i zdeterminowana, by udowodnić, że zasługuje na swoje miejsce w szeregach sekty, dołącza do niebezpiecznej wyprawy na legendarną Planetę X w poszukiwaniu kolejnych tajemniczych stworzeń z gatunku, z którego pochodzi Niwelator, aby wykorzystać je przeciwko Jedi. Planeta wydaje się być istnym rajem… ale pod jej powierzchnią czają się niewyobrażalne koszmary…
Yana z kolei zawiera sojusz z najbardziej niespodziewaną osobą: Heroldem, ojcem jej ukochanej zmarłej w tragicznych okolicznościach. Choć niechętnie, będą musieli współpracować, aby zrealizować wspólny cel – chęć wyrwania Ścieżki spod kontroli Matki.
Połączone więzami krwi, ale rozdzielone wiarą, dwie młode kobiety staną na rozdrożu: to, którą ścieżką zdecydują się kroczyć, zaważy nie tylko na losach ich samych, ale i całej galaktyki…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Marda mówiła, aŚcieżka Otwartej Dłoni słuchała.
Płyty pokładu wibrowały pod jej stopami w rytm delikatnego pomruku silników. Wciąż zdumiewało ją, jak potężne, a jednocześnie tchnące dziwnym spokojem było „Elektryczne Spojrzenie”, gigantyczny okręt, który po latach budowy na zakurzonych równinach Dalny w końcu wzniósł się w niebo i rozpoczął swój rejs wśród gwiazd. Marda spędziła większość swojego życia marząc o tej chwili i oto teraz ona – oni wszyscy – mknęli w kierunku Jedhy, legendarnego Księżyca Pielgrzymów, aby szerzyć słowo Ścieżki. A co najbardziej niewiarygodne, to ona im przewodziła: Marda, zawsze pozostająca w cieniu, podczas gdy jej kuzynka Yana wyruszała z Dziećmi, elitarną grupą uczniów Matki, przemierzającą galaktykę, aby uwalniać artefakty Mocy spod władzy tych, którzy chcieli je niewłaściwie wykorzystać. Marda wielokrotnie prosiła o dołączenie do Dzieci, ale jej prośby były odrzucane. Podczas gdy Yana przebywała pośród gwiazd, ona zostawała na Dalnie, opiekując się Maluczkimi i zastanawiając się, dlaczego nie jest godna błogosławieństwa Matki.
A potem zjawił się Kevmo Zink – i wszystko się zmieniło. Piękny, radosny Kevmo sprawił, iż Marda zwątpiła we wszystko, w co kiedykolwiek wierzyła, zanim udowodniła, że zawsze miała rację. Młody padawan wywrócił jej świat do góry nogami – nie było co do tego wątpliwości – przybywając na Dalnę, szafując swoimi sztuczkami Jedi i lekkomyślnie manipulując Mocą, nie biorąc też pod uwagę konsekwencji swoich działań. Marda błagała go, by zastanowił się nad tym, co robi, dzieląc się z nim prawdami Ścieżki. Nadużywanie Mocy, nawet w najbardziej trywialny sposób – choćby podnosząc w powietrze płatki kwiatów, aby zadziwić Maluczkich, tak jak zrobił to podczas ich pierwszego spotkania – mogło spowodować łańcuch wydarzeń o nieprzewidzianych i potencjalnie katastrofalnych konsekwencjach w innych częściach galaktyki. To, co zaczęło się jako lekka zmarszczka na tafli Mocy na Dalnie, mogło przekształcić się w tsunami gdzieś daleko, daleko stąd, tsunami niszczące wszystko na swojej drodze. Kevmo i jemu podobni nie mieli pojęcia, jaki ból i cierpienie zadają innym. Marda próbowała wytłumaczyć mu, na czym polegają przewinienia, których nieświadomie się dopuszczał, ale on nie chciał słuchać. Ma się rozumieć, nie mogła go całkowicie obwiniać – nie do końca. Był tylko uczniem, oddanym swojej mistrzyni Jedi, bladej Soikance nazwiskiem Zallah Macri. Zallah upierała się, że Moc nie podlega naukom Ścieżki, a Kevmo, indoktrynowany od małego, gładko przełykał jej kłamstwa.
Gdy Marda myślała o młodym Pantoraninie, jedynym chłopcu, którego kiedykolwiek pokochała, serce dosłownie pękało jej z bólu. Wiedziała, że już nigdy więcej nie zobaczy jego olśniewającego uśmiechu ani tych gładkich, niebieskich policzków, rumieniących się pod misternymi tatuażami, gdy wymienili pocałunek. Jego bolesna, gorzka naiwność odcisnęła trwałe piętno na wszystkich jej wspomnieniach o nim. Kiedy zamykała oczy, widziała tylko zimne ciało Kevma, leżące w jaskiniach pod kompleksem Ścieżki na Dalnie, jego miękką skórę zwapniałą od wpływu dziwnej istoty, nazywanej przez Ścieżkę Niwelatorem – tej samej bestii, która teraz obserwowała ją z cienia w sali zgromadzeń, awatara samej Mocy.
Kevmo i Zallah nadużyli jej potęgi, a ona ukarała ich, gasząc światło Jedi w najbardziej przerażający sposób, jaki można sobie wyobrazić. Zostali zredukowani do pozbawionych życia skorup, a ich ciała rozpadły się w proch i pył.
Marda nosiła miecz świetlny Kevma ukryty w fałdach swoich szat jako przypomnienie tego, co straciła i zyskała w tej jednej strasznej chwili. Śmierć Kevma złamała jej serce i nawet gdy Matka ogłosiła, że Ścieżka opuści Dalnę, aby udać się na Jedhę, Marda poprzysięgła sobie, iż nigdy nie pozwoli, by ktokolwiek inny cierpiał z powodu bólu i pustki, które odczuwała teraz ona sama. Ostrzegała wszystkich przed niebezpieczeństwami płynącymi nieuchronnie z nadużywania Mocy, aby nikt już nigdy nie doświadczył tego samego rozdzierającego smutku. Kevmo zginął, ponieważ nie chciał jej słuchać. Nie pozwoli innym podzielić jego losu. Matka dostrzegła jej potencjał, mianując ją duchową przewodniczką Ścieżki, dając przyzwolenie na prowadzenie obrządków i szerzenie jej słowa w zastępstwie przywódczyni. Wreszcie Marda będzie mogła chronić Moc. Wreszcie będzie mogła ocalić tych, którzy przyjdą po Kevmie.
Uśmiechnęła się, nie przestając mówić. Jej ciemne oczy zalśniły od łez, a Ścieżka słuchała, szlochając razem z nią.
Yana nie płakała. To znaczy – nie żeby nie chciała. Naprawdę miała ochotę. Chyba. Ale nie mogła – nie tu, nie teraz. Wszystko zmieniło się tak szybko! Zaledwie kilka tygodni temu planowała opuścić szeregi Ścieżki, aby zacząć od nowa, z miłością swojego życia u boku, z dala od machinacji Matki, z dala od tej przeklętej planety.
Opuszczała Dalnę, ale nie tak, jak pragnęła. Po pierwsze, nie było z nią Kor. Zamiast tego ciało jej dziewczyny spoczywało głęboko pod lodem na zamarzniętym świecie oddalonym o całe lata świetlne. To tam Yana musiała porzucić ukochaną, aby uniknąć tego samego losu. W chwilach najczarniejszej rozpaczy wyobrażała sobie Kor Plouth taką jak teraz – nie tętniącą życiem Nautolankę, którą znała od trzynastego roku życia, ale zwłoki odarte z ciała przez padlinożerców z głębin Thelj. Ten groteskowy i przerażający obraz sprawiał, że Yana pragnęła sprawiedliwości. Matka zdradziła Kor, sprzedając czwórkę Dzieci podczas ich ostatniej, z góry skazanej na porażkę misji. Yana przeżyła tylko dzięki swoim ostrym evereńskim kłom. Mieszkańcy całej galaktyki – ci którzy nie znali jej gatunku – panicznie bali się jego przedstawicieli. Oceniali ich na podstawie reputacji i wyglądu – łupkowoszarej skóry, ostrych jak brzytwa zębów i szponów oraz czarnych jak węgiel oczu. Everenowie byli postrzegani jak okrutne drapieżniki, a Yana, teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, na Wielką Burzę, pragnęła udowodnić, że mają rację. Ile razy marzyła o tym, by powalić Matkę na ziemię i rozszarpać gardło fałszywej prorokini na oczach wielbiącego ją tłumu! Zamiast tego jednak nie robiła nic, stojąc z tyłu sali zgromadzeń „Elektrycznego Spojrzenia” i słuchając, jak Marda wygłasza kolejne naiwne kazanie na temat zawiłości doktryny Ścieżki.
Marda… bardzo się zmieniła. Yana chroniła swoją kuzynkę od chwili, gdy przybyły na Dalnę jako uchodźczynie – pragnąc, by w końcu odnalazła w sobie odwagę, wzięła się w garść. Myślała… miała nadzieję, że Kevmo Zink stanie się dla niej czymś w rodzaju katalizatora, że uczucie, które rozkwitło między jej kuzynką a młodym Jedi, pomoże Mardzie uświadomić sobie, kim jest – i kim może zostać. I faktycznie tak się stało, ale nie dało efektu, na jaki liczyła Yana. Zamiast tego Marda na nowo odkryła w sobie ducha fanatyczki i Yana ledwo ją rozpoznawała. Najbardziej widoczną tego oznaką była zmiana w sposobie malowania trzech niebieskich linii, którymi wszyscy członkowie Ścieżki naznaczali swoje twarze za pomocą sproszkowanych muszli brikal. Symbolizujące wolność, harmonię i jasność, od zawsze miały formę łagodnych fal, nawiązujących do pływów oceanu, ale od śmierci Kevma Marda przekształciła je w trzy pionowe linie, przecinające ostro twarz dziewczyny od czoła aż do podbródka. Powiedziała Yanie, że nowy wzór reprezentuje jej przekonanie, iż Ścieżka musi stać się bardziej wytrwała w swoich dążeniach do aktywnego tropienia nadużyć Mocy i usuwania ich niczym zepsucia, którym w istocie są. Inni poszli w jej ślady, malując swoje twarze w ten sam sposób, w miarę jak popularność Mardy rosła. Znaki Yany, nakładane w tradycyjny sposób wzdłuż czoła, były symbolami wybieranymi obecnie przez zdecydowaną mniejszość.
– Spójrz na nich tylko – odezwał się obok niej cichy głos. Nie odpowiedziała, nie odrywając wzroku od Mardy. – Uwielbiają ją. Nową Przewodniczkę Ścieżki.
Lud Yany doznał naprawdę wielu krzywd. Everenowie nie mieli prawdziwego domu, prawdziwej tożsamości – innej niż obelgi, którymi obrzucali ich inni – żadnego realnego celu. Do tego dochodziły najbardziej nieprawdopodobne plotki na ich temat, historie, w jakie Yana nigdy do końca nie wierzyła… aż do teraz.
Po raz pierwszy usłyszała najbardziej makabryczne z nich w barze na Rekardii. Początkowo próbowała zignorować pomruki grupy przemytników, którzy obrzucili ją nienawistnymi spojrzeniami, gdy tylko przekroczyła próg knajpy.
– Wiecie, że oni, ci cali Everenowie, rozmawiają ze zmarłymi? – rzucił jeden z nich do swoich towarzyszy, bez dwóch zdań napędzany ignorancją i tanim piwem. – Widzą duchy tych, których zabili, zagubione dusze skazane na podążanie za tymi przeklętymi rekinami, gdziekolwiek się udadzą.
To były oczywiście zabobonne bzdury, jak przypomniała zielonoskóremu Argazdaninowi po tym, jak rozbiła mu nos o kontuar. Opowiedziała nawet tę historię Kor, gdy spotkały się ponownie w kosmoporcie, na co ta zareagowała ze śmiechem, potrząsając wyrastającymi z jej głowy wypustkami. A jednak fakt, że te historie zostały bez wątpienia wyssane z palca, w żaden sposób nie mógł wpłynąć na to, iż Yana dostrzegła boleśnie znajomą postać, stojącą na tyłach tłumu, gdy po raz pierwszy wsiadali na pokład „Elektrycznego Spojrzenia”. Wszędzie rozpoznałaby te jasnozielone macki. Skóra Nautolanki nie zdradzała żadnych oznak rozkładu, choć jej niegdyś ciemne oczy stały się mętne, gdy wpatrywała się w Yanę, otoczona członkami Ścieżki, a gdy się uśmiechnęła, spomiędzy spękanych ust wypłynęły strużki lodowatej wody.
Od tamtej pory Kor towarzyszyła jej bezustannie, zawsze kilka kroków za dziewczyną, niewidoczna dla nikogo poza nią, a jej głos był tak wyraźny, jakby leżała obok niej na pryczy na Dalnie.
– Zostawiłaś mnie, ale ja wciąż jestem z tobą. Zawsze będę z tobą, dopóki będziesz mnie potrzebować.
Yana wiedziała, że tak naprawdę to nie ona – nie do końca. Kor nie żyła. Ta zjawa stała się manifestacją poczucia winy i gniewu Yany. Wściekłości, płonącej głęboko w jej sercu, tego samego palącego gniewu, który doprowadził ją do sprzymierzenia się z pogrążonym w żałobie ojcem Kor, Werthem Plouthem, Heroldem Otwartej Dłoni. On również czekał na odpowiedni moment, aby pozbawić Matkę władzy, gdy tylko nadarzy się okazja.
– Znaczy: kiedy on się na to zdecyduje? – szepnęła Kor.
Yana zacisnęła dłonie w pięści i skupiła się na bólu spowodowanym paznokciami wpijającymi się w jej suche dłonie. A jednak nadal nie mogła wycisnąć z oczu choćby jednej łzy, nawet gdy członkowie Ścieżki powtórzyli ostatnie słowa Mardy:
– Moc będzie wolna.
– Moc będzie wolna – powiedziała Kor, owiewając chłodnym oddechem ucho Yany.
– Tak, ale czy my będziemy? – zapytała Yana, nie odrywając wzroku od kuzynki.
Zgromadzeni już wyszli, ale Marda nadal nie opuszczała sali. Starsi podziękowali jej za pocieszenie, jakie przyniosły jej słowa. Matka oczywiście nie uczestniczyła w spotkaniu – Elecia spędzała większość czasu w swoich prywatnych komnatach, obcując z Mocą. Marda jednak czuła się zaskoczona nieobecnością Herolda. Przywykła, że Nautolanin trzymał się zazwyczaj na tyłach; jego oczy wydawały się niemal tak ciemne jak jej, a kikuty odciętych macek odznaczały się wyraźnie na tle jego zielonej cery. Być może miał jakieś sprawy do załatwienia w innym miejscu na potężnym statku? Prawdopodobnie tak właśnie było, ale Marda wątpiła, by zamierzał ją o tym informować. Przed jej awansem na Przewodniczkę ich relacje stały się napięte, ale teraz ochłodziły się jeszcze bardziej. Czuła niechęć Wertha, emanującą od niego falami, ale nie orientowała się, dlaczego tak bardzo jej nie lubi. Nie stanowiła zagrożenia – zwłaszcza dla niego. Oboje mieli ten sam cel: głosić przesłanie Ścieżki jak galaktyka długa i szeroka. Czy chodziło o jej nowo odkrytą bliskość z Matką, więź, którą dzieliły? Czy Herold był… zazdrosny?
Niewątpliwie sfrustrowało go, gdy Matka wysłała „Słonko” Dobbsa na jego statku przed „Elektrycznym Spojrzeniem”, aby ogłosił przybycie Ścieżki na Jedhę. Po części to rozumiała. Jak sugerował jego tytuł, Herold miał być posłańcem Ścieżki, a Słonko Dobbs, cóż… Słonko był niewiele więcej niż oszustem. A przynajmniej zanim poświęcił swoje życie Ścieżce. Dawny poszukiwacz dosłownie promieniał za każdym razem, gdy przebywał w obecności Matki – do tego stopnia, że Marda zastanawiała się, czy od czasu nawrócenia nie zaczął żywić do Elecii jakichś cieplejszych uczuć. Wiedziała jednak, że Matka nie wykorzystałaby jego zauroczenia, nawet jeśli faktycznie coś do niej czuł.
Ale entuzjazm Słonka sprawił, że Herold stał się jeszcze bardziej przybity. Żal Wertha po stracie córki wyssał z niego całą radość życia i odarł z wcześniejszego oddania sprawie. Od jakiegoś czasu niemal z nikim nie rozmawiał – nawet ze swoją żoną, Opari. Ta po śmierci Kor zamknęła się w sobie, ukrywając w kwaterach, które zajmowała z Heroldem na pokładzie „Spojrzenia”. Jego jedynym powiernikiem zdawała się być Yana, co było zaskakujące, biorąc pod uwagę dzielące ich w przeszłości różnice, ale Marda nie mogła mieć do niego pretensji o to, że szukał pocieszenia u jej kuzynki. Bez wątpienia zbliżył ich do siebie wspólny żal, więź, jaka dawniej łączyła ich z Kor, córką i dziewczyną, którą każde z nich kochało na swój sposób – jedno miłością rodzica, drugie – jako partnerkę.
Bez względu na powód, Marda chciała jedynie, żeby Yana w końcu z nią porozmawiała.
– Mardo?
Na dźwięk jej głosu niemal podskoczyła. Stała tak, zatopiona w myślach, wpatrując się w iluminator, że aż nie usłyszała zbliżającej się Yany. A może chodziło po prostu o to, że jej kuzynka była tak biegła w sztuce skradania się? Yana potrafiła być cicha niczym chyłkot, ale mniejsza o to – najważniejsze, że przyszła tu, chwała niech będzie Mocy, całkiem jakby ta odpowiedziała na jej modły. Marda odwróciła się, by powitać kuzynkę, ale jej uśmiech zbladł na widok długich pałek bojowych w rękach Yany.
– Kuzynko?
– Kuzynko – odpowiedziała na powitanie Yana głosem kompletnie wyzutym z emocji, wyciągając jedną z pałek w stronę Mardy.
– O co chodzi? – zapytała Marda.
– A jak myślisz? Przydałby ci się trening.
Marda parsknęła śmiechem, nie wierząc własnym uszom.
– To sala zgromadzeń. Święte miejsce!
Yana wzruszyła ramionami.
– Wiara to pole bitwy.
Marda zrobiła krok w stronę kuzynki.
– Yano. Porozmawiajmy. Chodźmy… coś zjeść.
– Zjeść? – prychnęła Yana.
– Magazyn jest pełen zapasów z Dalny. Starszy Sarevelin zabrał nawet kandyzowane orzechy! Jeśli masz ochotę na coś bardziej treściwego, w kambuzie jest mnóstwo pikantnej potrawki. Twojej ulubionej…
Yana nadal trzymała przed sobą wyciągniętą pałkę.
– Możemy zjeść później.
Marda zwiesiła ramiona.
– Po treningu?
W odpowiedzi Yana skinęła głową, ale Marda wiedziała, że to nie jest obietnica.
– Po treningu.
Marda opuściła spojrzenie na broń. Może w ten sposób kuzynka chciała złagodzić napięcie, które narosło między nimi ostatnimi czasy, zrobić pierwszy krok na drodze ku odbudowie ich wzajemnych relacji? To była bez wątpienia najdłuższa wymiana zdań, jaką odbyły od momentu wejścia na pokład „Spojrzenia”. Powinna skorzystać z okazji, zanim Yana się rozmyśli.
Wzięła pałkę i przyjęła pozycję obronną, a kuzynka natychmiast ruszyła do ataku.
– Zgnuśniałaś! – zadrwiła, gdy Marda jakimś cudem zdołała uchylić się przed ciosem. Zamachnęła się pałką, by zaatakować z drugiej strony. Tym razem Marda nie miała nawet szansy zareagować w porę.
Krzyknęła, gdy czubek broni Yany trafił ją w żebra.
– Kompletnie się nie starasz.
– Bo nie powinnam! – Marda spróbowała przypuścić kontratak, ale Yana uchyliła się przed ciosem i koniec pałki dziewczyny uderzył w płyty pokładu u stóp kuzynki.
Tym razem broń Yany wbiła się w mostek Mardy, odpychając ją z mocą w tył.
– A to… mogło cię zabić.
Kij zawirował, tym razem uderzając w plecy przeciwniczki.
– Tym… mogłam złamać ci kręgosłup.
Marda ryknęła z frustracji, wznosząc swoją pałkę łukiem nad głowę i opuszczając ją gwałtownie w ciosie, który Yana była zmuszona odbić, zanim trafił ją w szczękę.
– No, teraz trochę lepiej.
Marda nie przestawała krzyczeć, obracając się wokół własnej osi, ale Yana ponownie zablokowała jej cios, chwaląc Mardę w ten sam sposób, w jaki ta chwaliła Maluczkich pod swoją opieką za postępy w malowaniu palcami.
Łup!
– Teraz lepiej.
Łup!
– Całkiem nieźle.
Łup!
– Skoncentruj się!
Przez chwilę Marda zatraciła się w walce, dźgając, blokując, uderzając i parując. Obrazy tańczyły przed oczami dziewczyny, gdy jej pałka przecinała z furią chłodne powietrze przefiltrowane przez pokładowe systemy uzdatniania atmosfery; wspomnienia przemykały przez jej umysł – niewiele więcej niż przebłyski dźwięków i barwnych plam. Moment, kiedy przybyła na Dalnę jeszcze jako dziecko, zagubione i przerażone. Chwila, w której pierwszy raz zobaczyła Matkę. Spotkanie z Kevmem, szybsze bicie serca, to uczucie, gdy jego wargi dotknęły jej ust…
– Wystarczy!
Yana zamachnęła się swoją pałką, celując nisko i podcinając Mardzie nogi. Broń dziewczyny uderzyła o podłogę, a ona runęła w ślad za nią. Powietrze uszło jej z płuc, a Yana stanęła nad kuzynką i przez sekundę Marda myślała, że za chwilę opuści swój kij, aby zadać jej ostateczny cios… Zamiast tego jednak Yana wyraźnie się rozluźniła, a jej bojowe nastawienie ustąpiło poirytowaniu, gdy zaczęła rytmicznie uderzać pałką o płyty pokładu.
– Nie jesteś gotowa na Jedhę.
Marda z trudem złapała oddech.
– Lecimy z misją pokojową…
Yana parsknęła szczekliwym śmiechem.
– Pokojową? Aby powiedzieć wszystkim, którzy zebrali się w tym najświętszym z miejsc, że ich wierzenia to bzdura? Aby poinformować całe to Zgromadzenie Mocy, że muszą zmienić swoje postępowanie lub czeka ich zagłada?
– Jedi plugawią Moc – wycedziła Marda, wspierając się drżącymi dłońmi o pokład i próbując się podnieść.
Yana wyciągnęła do niej rękę.
– Nie mówiłam o Jedi.
Marda przyjęła dłoń i pozwoliła, aby Yana pomogła jej wstać.
– Wiem. Ale Jedi mają destrukcyjny wpływ na Zgromadzenie…
Yana puściła rękę Mardy.
– „Destrukcyjny wpływ”? Brzmisz jak Matka.
– Dziękuję – powiedziała cicho Marda, uznając drwinę za komplement. Spojrzała kuzynce w oczy, próbując złapać oddech. – Zgromadzenie zrzesza przedstawicieli wszystkich głównych religii. Jeśli uda nam się ich przekonać, że zagrażają Mocy…
– Nie uwierzą ci.
– Ale musimy spróbować!
Stały przez chwilę naprzeciwko siebie w milczeniu – Yana z zaciśniętą szczęką, a Marda dysząc ciężko. Widziała ból w oczach kuzynki, gniew, który płonął w jej wnętrzu. Gdyby tylko Yana mogła odpowiednio go ukierunkować, przekuć w gorliwość, aby głosić prawdy Ścieżki… Wykorzystać do odnalezienia spokoju w ich prostocie… Marda miała ochotę przytulić ją, powiedzieć, że rozumie i że wszystko będzie dobrze, ale zanim zdążyła wykonać gest, właściwa pora minęła bezpowrotnie. Yana schyliła się, aby podnieść z podłogi pałkę kuzynki.
– Za godzinę – oświadczyła, wsuwając broń z powrotem w ręce Mardy. – Spotkamy się w rezerwowej ładowni. Musisz być przygotowana na wszystko. Noce na Jedzie są ciemne.
– Ale to Księżyc Światła!
– To księżyc pełen pielgrzymów, którzy nie zareagują zbyt dobrze na to, co masz im do powiedzenia.
Nie „mamy”. „Masz”.
– A co z potrawką?
Yana odwróciła się i wyszła z sali zgromadzeń, nie oglądając się za siebie.
– Może później.
Marda wiedziała jednak, że powiedziała tak tylko po to, by ją zbyć. Drzwi zamknęły się za kuzynką i została sama. „Nie. Nie sama” – poprawiła się w myśli. Już nie.
– Przejrzy na oczy – oznajmiła na głos. – Dostrzeże, jak bardzo się myli. Jedha posłucha. Wszyscy ujrzą prawdę…
– Owszem – przytaknął stojący w pobliżu Kevmo. Jego skóra, niegdyś błękitna, była teraz kredowobiała, a głos przypominał chrzęst żwiru pod stopami. – Moc będzie wolna.
– Moc będzie wolna – powtórzyła z uśmiechem Marda.
BITWA O JEDHĘ
Jedha niesłuchała. Nikt nie słuchał. A teraz Marda została sama.
Spokój, który odczuwała, stojąc w sali zgromadzeń „Elektrycznego Spojrzenia” (po pobiciu przez Yanę na jej ramionach i boku już tworzyły się siniaki), towarzyszył jej przez całą drogę na Księżyc Pielgrzymów. W zasadzie to przybrał na sile, zmieniając się w coś w rodzaju zachwytu, gdy schodziła po trapie promu, którym przyleciała na powierzchnię ze statku sekty.
Na początku wszystko wskazywało na to, że Marda miała rację. Napotkane tutaj istoty były bardziej niż gotowe na przyjęcie przesłania Ścieżki. Słonko Dobbs dotrzymał słowa, a jego rozklekotany, przestarzały statek, „Szpigat”, wylądował na Księżycu Pielgrzymów na kilka dni przed przybyciem „Spojrzenia”. Sam Dobbs zrobił dobry użytek ze swoich niechlubnych umiejętności, przekupując skutecznie każdego, kto mógłby stanąć im na drodze, i zmniejszając, jeśli nie całkowicie usuwając potencjalne przeszkody, a nawet inwestując część zaskakująco zasobnej kiesy Ścieżki w zakup podupadającego przytułku – w ramach demonstracji wielkoduszności i dobrych zamiarów sekty. Zgromadzenie Mocy zgodziło się spotkać z Heroldem, a Matka okazała się cenną pomocą w rozmowach pokojowych między Eiramem a E’ronoh, światami od pokoleń pozostającymi w konflikcie.
Wszystko szło zgodnie z planem… ale potem zaczęły się rozruchy.
Pyliste ulice Jedhy spływały teraz krwią. To, co zaczęło się jako scysja między Heroldem a Zgromadzeniem, przerodziło się w zamieszki, podczas których Herold wyszedł na schody siedziby organizacji i podburzał przechodniów, żerując na ich własnej nieufności zarówno wobec samego Zgromadzenia, jak i siebie nawzajem. Najpierw padły obelgi, potem ciosy, a następnie przemoc rozprzestrzeniła się niczym pożoga. Takie wydarzenie samo w sobie byłoby wystarczająco katastrofalne w skutkach, ale sytuacja zaogniła się jeszcze bardziej, gdy rozmowy pokojowe między Eiramem a E’ronoh zostały brutalnie przerwane, a uzbrojeni strażnicy i droidy-egzekutorzy z dwóch walczących planet wyszli na ulice. I tak przerażeni już mieszkańcy Jedhy wpadli w panikę, rozpętały się istne piekło i chaos, aż miasto zmieniło się w pole bitwy, gdy różne frakcje, wcześniej współistniejące tu w stanie kruchej równowagi i pokoju, zwróciły się przeciwko sobie, podsycane tłumionymi przez lata wzajemnymi pretensjami i zarzutami, które, bulgoczące wcześniej cicho pod przykrywką tego tygla, zawrzały teraz i zaczęły kipieć.
Marda próbowała służyć Mocy, uspokajając tłum i zajmując się rannymi, ale wtedy Jedi przejęli kontrolę, jak zawsze, wkraczając na scenę ze swoimi płonącymi mieczami świetlnymi. Tylko pogorszyli sytuację – przemoc eskalowała, aż w końcu nikt nie pamiętał już, dlaczego właściwie rozgorzała ta bitwa…
Jedi zawsze wszystko psuli.
Marda odruchowo przypadła do ziemi, gdy nad jej głową z rykiem silników przemknęły myśliwce. Na sąsiedniej ulicy doszło do eksplozji, a po niej rozległ się chór okrzyków bólu i przerażenia. Tak wiele wybuchów. Tak wiele cierpienia…
Marda sięgnęła po komunikator i aktywowała łącze.
– Yana? Yano, słyszysz mnie? Straciłam z oczu Matkę – nie widziałam jej od czasu zniszczenia przytułku…
Marda nie mogła już dłużej zaprzeczać: poniosła kompletną porażkę. Yana miała pełne prawo, by triumfować i z niej drwić. Wszystko, co powiedziała jej kuzynka, okazało się prawdą, samospełniającym się proroctwem. Lud Jedhy odpowiedział na ich przesłanie przemocą. Wszystko było stracone…
– Yana? Proszę, odpowiedz! Yano!
Odpowiedź jednak nie nadeszła – nawet w formie kpiącego śmiechu ani pełnego samozadowolenia „A nie mówiłam?”.
Jeden z myśliwców nad jej głową stanął w płomieniach, jego poskręcany kadłub spadł z nieba i wbił się w świątynię jakiegoś na wpół zapomnianego kultu.
– Co robić? – jęknęła Marda, ale nikt nie odpowiedział. Ani Yana, ani nawet Kevmo, który nie pokazał się, odkąd sytuacja na Jedzie wymknęła się spod kontroli. Może w ogóle nigdy nie istniał? Marda nie była już niczego pewna.
Rozległ się kolejny krzyk, tym razem bliżej. Na moment umysł Mardy zalała fala irracjonalnego strachu: czy to nie Matka? Czy znalazła się w niebezpieczeństwie? Ów lęk, irracjonalny czy nie, uruchomił w niej odruchowe mechanizmy, zmuszając do działania. Chwilę później biegła już w kierunku źródła krzyku. Yana wyśmiałaby ją, twierdząc, iż ma omamy, ale Marda musiała wierzyć, że kieruje nią sama Moc.
Serce podeszło jej do gardła, gdy mijając skruszone ruiny niegdyś potężnej świątyni, dostrzegła leżącą w kurzu podartą niebieską tunikę, pociemniałą od pyłu i krwi. Odziana w nią postać była zwinięta w kłębek i osłaniała głowę ramionami, podczas gdy banda buntowników kopała ją i biła, obrzucając wyzwiskami. Czy to Matka? Nie mogła dostrzec szczegółów – nie w sytuacji, gdy tłum robił wszystko, co w jego mocy, by zatłuc tego kogoś na śmierć. Marda musiała coś zrobić, musiała ocalić mu życie. Yana niewątpliwie rzuciłaby się w wir walki bez wahania i strachu, ale to, co się tu działo, utwierdziło Mardę raz na zawsze w przekonaniu o jednym: nie była swoją kuzynką. Nie miała nawet broni…
„Ależ owszem, masz broń” – powiedział z przekąsem głos w jej głowie.
Marda spojrzała na swoje ostre jak brzytwa paznokcie, zastanawiając się, czy wystarczą, ale w głębi serca wiedziała, że to za mało.
– Nie one – powiedział Kevmo, w końcu materializując się ponownie, aby szepnąć jej do ucha: – Pod twoimi szatami. Mój miecz świetlny.
Zanim zdążyła sobie uzmysłowić, co właściwie robi, zaczęła gmerać przy pasie, wsuwając dłoń pod zakurzone szaty, aby odnaleźć chłodną rękojeść, gotową do użycia. Chwyciła ją i zaczęła obracać metalowy cylinder, aby znaleźć aktywator, ale panika sprawiała, że nie była w stanie myśleć jasno, mąciła jej wzrok.
– Jest tutaj! Pod kciukiem. Użyj go.
Marda nacisnęła, a rękojeść zawibrowała Mocą, gdy żółte ostrze płonącej plazmy ożyło. Ten widok zaparł jej dech w piersiach. Ostatni raz widziała tę broń w rękach Kevma. Od jego śmierci co jakiś czas myślała o tym, by ją aktywować, ale w jakiś dziwny sposób wydawało jej się to czymś na kształt świętokradztwa – odnosiła wrażenie, że w ten sposób zbezcześci zarówno jego pamięć, jak i samą Moc. Teraz nie miała jednak wyboru.
– Przestańcie! Natychmiast przestańcie! – zawołała, a w jej głosie zabrzmiały ostre nuty groźby – coś, czego nigdy by się po sobie nie spodziewała. – Cofnijcie się!
Bandziory odwróciły się do niej – dwoje ludzi i złotooki Kyuzoanin.
– Crukkolona Jedi! – warknął Kyuzoanin, spoglądając na buczące ostrze. – To nie twój interes. Odejdź. Spływaj stąd, ale już.
– Nic z tego – odpowiedziała głosem drżącym niemal tak mocno, jak broń w jej rękach.
– A dlaczegóż to niby, ślicznotko? – zadrwił jeden z ludzi, mężczyzna o szerokich barach, z rudą czupryną i krzywymi zębami. – Bo co, Moc ci tak każe?
To przesądziło o sprawie. Nie musiała wiedzieć nic więcej. Rudy brutal nie należał do żadnego z tutejszych kultów. To, co robił, czynił tylko dla rozrywki, a osoba należąca do Ścieżki, wciąż skulona u jego stóp, znalazła się po prostu w złym miejscu o niewłaściwym czasie.
Marda zrobiła ostrożny krok do przodu.
– Mówiłam, żebyście się cofnęli…
Ciało na ziemi było nieruchome. Na gwiazdy, dlaczego się nie ruszało? Cóż, przynajmniej wskórała tyle, że napastnicy się od niego odsunęli – cała trójka szła teraz w stronę Mardy.
Musiała użyć całej siły woli, żeby nie odwrócić się na pięcie i nie uciec.
– Nie jesteś Jedi – uświadomił sobie Kyuzoanin, uśmiechając się paskudnie pod przesłaniającym mu usta wokabulatorem, tłumaczącym jego mowę na basic. – Jesteś jak on. Należysz do tej sekty…
– Nie jesteśmy sektą – zaprotestowała. Nie uszło jej uwagi, że mówiąc o ich ofierze, użył formy męskiej. A więc to nie Matka, dzięki niech będą Mocy! Sekundę później ulgę zastąpiło jednak poczucie winy. Nie miało znaczenia, kogo bili – liczyło się tylko to, że przestali to robić, nawet jeśli tylko na chwilę.
– Nie zbliżaj się – ostrzegła go, mocniej zaciskając drżące palce na rękojeści.
– Bo co? – prychnął rudy rzezimieszek. – Zadźgasz nas tym swoim laserowym mieczykiem?
– Crukkolona zabójczyni planet. Ona nie wie, co robi! – parsknął Kyuzoanin, podchodząc bliżej. – Pewnie znalazła go na ulicy. – Wyciągnął do niej obleczoną rękawicą dłoń. – Daj mi to, dziewczyno, zanim zrobisz komuś krzywdę. Prawdopodobnie samej sobie.
Marda nie wiedziała, czy to z powodu obelgi, tego zarzutu, powtarzanego wobec przedstawicieli jej rasy, odkąd opuścili Everon, czy też z powodu jawnego lekceważenia zagrożenia, jakie stanowiła, ale w jej trzewiach rozgorzał nagle płomień. Skoczyła naprzód – z większą gracją niż kiedykolwiek podczas treningów na pokładzie „Spojrzenia”, zamachując się mieczem świetlnym, którego ostrze cięło płynnie przez nadgarstek Kyuzoanina. Obcy padł na kolana, wyjąc z bólu i ściskając kikut drugą ręką. Nie zdążył nawet podnieść wzroku, gdy Marda bez zastanowienia zaatakowała ponownie, wbijając lśniące ostrze głęboko w jego klatkę piersiową. Jego żółte oczy otworzyły się szerzej, a z wokabulatora wydobył się dziwny bełkot, gdy mężczyzna osunął się na bok i wylądował z ciężkim łomotem na ziemi.
Marda wypuściła miecz świetlny z dłoni, jakby nagle zaczął ją parzyć, a ostrze natychmiast zgasło. Co też uczyniła? Ledwie zauważyła, że towarzysze Kyuzoanina wykrzykują jego imię i sięgają po blastery. Nie była w stanie oderwać wzroku od rozciągniętego na ziemi obcego. Martwego.
Jak przez mgłę usłyszała huk wystrzałów.
Marda zamknęłaoczy i czekała, aż blasterowe salwy przeszyją jej pierś. Zawiodła ich wszystkich. Matkę. Yanę. Nawet Kevma. Zwłaszcza jego. Mylił się, tak bardzo się mylił we wszystkim, co robił, ale wiedziała, że nigdy nie użyłby swojej broni, by zabić. Być może będzie miała okazję go przeprosić, gdy zjednoczy się z nim w Mocy, bo tam właśnie się znalazł. Była tego pewna – tak pewna, jak tego, że zobaczy go ponownie. Nie takiego, jakim jawił się jej od swojej śmierci, ale tamtego chłopca, który po raz pierwszy pocałował ją na dalnańskim targowisku. Być może, gdyby teraz otworzyła oczy, zobaczyłaby go uśmiechniętego, z jego skórą o barwie fal Oceanu Strukiańskiego…
Ale ból nie nadszedł. Salwy jej nie dosięgnęły. Zamiast tego, gdy otworzyła oczy, zobaczyła tylko kalejdoskop barw: czerwień blasterowych promieni, rozkwitających niczym gwiazdy na tle błękitnego łuku. Rozległy się krzyki i szloch, stłumione przez trudne do pomylenia z czymkolwiek innym buczenie miecza świetlnego. Opuściła wzrok na ziemię, ale nigdzie nie widziała rękojeści broni Kevma. To nie ją trzymała również Jedi, stojąca teraz między nią a zbirami, z połyskliwą tarczą przymocowaną do jednego z jej opasanych owijkami ramion i lśniącym mieczem świetlnym w drugiej ręce. Jej płynne ruchy przywodziły na myśl nurt wartkiego strumienia – była pełna gracji, a jednocześnie emanowała pewnością siebie, która budziła słuszną grozę: dało się dostrzec, że jeśli tylko zechce, potrafi być zabójczo skuteczna. Rudy brutal rzucił się na nią z gniewnym okrzykiem, ale wysoka, smukła kobieta nawet nie mrugnęła. Zamiast tego tarcza ześlizgnęła się z jej ramienia, jakby pchnięta niewidzialną siłą, i uderzyła w szeroką klatkę piersiową mężczyzny, obalając go na plecy, po czym wróciła na jej nadgarstek. Mardę ogarnęło znajome, mdlące uczucie obrzydzenia, gdy zdała sobie sprawę, iż po raz kolejny jest świadkiem, jak Jedi używa Mocy dla zwykłego kaprysu, nawet jeśli oznaczało to, że ratuje jej życie. Ostatni członek gangu chwycił oszołomionego towarzysza i odciągnął go w tył, stwierdzając, że to bitwa, której nie zdołają wygrać, zwłaszcza gdy jeden z nich leży martwy na ziemi. Jedi nie ruszyła się z miejsca, stojąc murem między Mardą a wycofującymi się zbirami. Dopiero gdy zniknęli im z zasięgu wzroku, kobieta odwróciła się i spojrzała na Everenkę ciemnobrązowymi oczami.
– Jesteś ranna?
Jej głos był dziwnie spokojny i kojący, pomimo tej budzącej grozę sytuacji, ale w żaden sposób nie mógł stłumić ognia, który płonął głęboko w trzewiach Mardy – płomienia wstydu, gniewu i potępienia jednocześnie.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, odezwał się znajomy głos:
– Mardo?
Odwróciła się w stronę jego źródła tak szybko, że niemal zakręciło jej się w głowie, ale kompletnie się tym nie przejęła. Teraz nie liczyło się nic, oprócz…
– Matko! – wykrztusiła, nie wierząc własnym oczom. – Matko! Ty żyjesz! Żyjesz!
Poruszając się instynktownie, przyskoczyła do niej, obejmując ramionami prorokinię, która sprowadziła ich na Jedhę, i przytulając ją mocno. Kobieta zesztywniała w jej uścisku i Marda cofnęła się o krok.
– Jesteś ranna? – spytała z niepokojem.
Matka uśmiechnęła się do niej, ale wydawała się dziwnie starsza niż wtedy, gdy przybyły na Księżyc Pielgrzymów. Zmarszczki na jej twarzy jakby się pogłębiły, a siwe pasma w jej włosach stały się bardziej wyraziste.
– Nic mi nie jest. Jestem bezpieczna, Mardo – dzięki Silandrze Sho. – Skinęła głową Jedi, nachylającej się teraz przed poległym Kyuzoaninem, z mieczem ponownie schowanym w kaburze i tarczą przymocowaną do uprzęży noszonej na plecach. – Prawdziwej służebnicy Mocy – dodała głosem, w którym pobrzmiewało zmęczenie.
Marda powiodła wzrokiem od Matki do Jedi i z powrotem. Radość z powodu tego, że Elecia przeżyła bitwę, zastąpiła dezorientacja. Dlaczego Matka tak wychwalała Jedi – Jedi?! Jak w ogóle mogło jej przyjść do głowy, by nazywać ich sługami Mocy? Byli jej oprawcami! Działali na nią destrukcyjnie…
– Co tu się wydarzyło? – spytała Sho, wyrywając Mardę z zamyślenia. Jej smukła dłoń spoczywała tuż obok dziury wypalonej w piersi Kyuzoanina.
– Ja… – Mardę ścisnęło w gardle od dławiącego poczucia winy. Nie była w stanie wykrztusić nic więcej, ale nagle rozległ się inny, głębszy głos:
– Znaleźliśmy tego biedaka leżącego na wznak.
Oczy trójki kobiet zwróciły się na Ovissianina, który podnosił się właśnie z ziemi. Marda zdziwiła się, że choć przez chwilę mogła go wcześniej wziąć za Matkę, drobną i niskiej postury, w przeciwieństwie do obcego. Szerokousty i niewiele starszy od Everenki mężczyzna miał ze dwa metry wzrostu, a jego ramiona były równie szerokie jak rozłożyste rogi, wyrastające z płaskiej głowy. Zaschnięta krew, plamiąca szaty Ovissianina, najwyraźniej nie należała do niego – jego własna posoka o barwie miedzianej patyny obficie sączyła się z rozcięcia na czole i zasklepiała wokół otworu po wyrwanym kle, który powinien wystawać z lewej strony jego podbródka. Czy wyrwali mu go ci oprawcy?
– Marda próbowała go ocucić – dodał, zerkając na dziewczynę – ale bezskutecznie.
– Trudno ocucić kogoś przebitego mieczem świetlnym – skomentowała beznamiętnie Jedi.
– I wtedy te… potwory nas zaatakowały – wykrztusił Ovissianin, po czym opadł na jedno kolano i dokończył schrypniętym, ledwie słyszalnym głosem: – Obwiniając za to, co…
Z trudem zaczerpnął tchu i zachwiał się. Sho przyskoczyła do niego, ale Marda przypadła do jego boku pierwsza, rzucając Jedi spojrzenie, na widok którego ta zastygła w bezruchu. Gdyby tylko zdołała wcześniej zatrzymać w ten sam sposób napastników…
– Dziękuję – szepnęła do szmaragdowoskórego olbrzyma, wdzięczna za kłamstwa, chroniące ją przed gniewem Jedi. Spojrzał na nią swoim jedynym zdrowym okiem i odchrząknął chrapliwie.
– Miecz wtoczył się pod szczątki po twojej prawej – dodał szeptem, ale jego głos brzmiał zdecydowanie pewniej niż wcześniej. – Po tym, jak go upuściłaś.
Marda nie odważyła się spojrzeć w tę stronę – na wypadek gdyby dostrzegła to Jedi. Nie chodziło o to, że nie chciała stawić czoła konsekwencjom swoich czynów… to znaczy, nie do końca – po prostu nie była jeszcze gotowa oddać tego, co należało do Kevma.
– Och, mój biedaku! Twoje obrażenia… – powiedziała Matka, podchodząc i ujmując wielką łapę Ovissianina w swoją dłoń, uważając przy tym, aby nie urazić zdartych do krwi knykci, które świadczyły o tym, że walczył mężnie, zanim został powalony przez napastników.
– Wydobrzeję – zapewnił ją, pochylając z szacunkiem głowę. – Z woli Mocy.
– Moc wybawi nas wszystkich – odpowiedziała Matka. – Tyle mogę ci obiecać.
Marda jednak tylko połowicznie skupiała się na wymianie zdań między wyznawcą Ścieżki a prorokinią. Zamiast tego patrzyła na Jedi, która wciąż badała ranę szpecącą klatkę piersiową Kyuzoanina. Tuż obok niej, pod kawałkiem gruzu, Marda dostrzegała charakterystyczny, srebrzysty błysk rękojeści miecza świetlnego Kevma. Gdyby Sho spojrzała w bok…
– Powinniśmy już iść – powiedziała, odwracając się w stronę kobiety. – Mistrzyni Jedi, dziękujemy za zwrócenie nam Matki, ale teraz musimy zabrać ją na nasz statek…
Sho wstała, porzucając oględziny ciała.
– Będę wam towarzyszyć.
Marda zrobiła krok naprzód.
– Nie.
Protest zabrzmiał ostrzej, niż planowała, i Jedi zmrużyła lekko oczy. Everenka uniosła dłoń w geście przeprosin, dodając nieco łagodniej:
– Chcę przez to powiedzieć, że to nasz obowiązek. Jestem Przewodniczką Ścieżki Otwartej Dłoni…
– Czyżby? – zapytała Sho, a Marda z całej siły starała się nie skrzywić, słysząc niedowierzanie w głosie Jedi.
– Zabiorę moich ludzi w bezpieczne miejsce.
Sho nadal nie zamierzała się oddalić. Czy wszyscy Jedi byli tak uparci? Gdzieś zza pleców Mardy dobiegło drwiące:
– Tak.
– Nie pomagasz – mruknęła cicho pod adresem Kevma. Jej myśli krążyły jak oszalałe. Jeśli Jedi pozwoli im odejść, będzie mogła wrócić i odzyskać miecz świetlny. Ale co, jeśli Sho wezwie tu więcej swoich towarzyszy? Co, jeśli w jakiś sposób wyczuje dręczące Mardę poczucie winy?
Z ponurych rozmyślań wyrwał ją nagły sygnał komunikatora Jedi. Sho uniosła nadgarstek do ust, odwracając się nieco, aby odebrać połączenie.
– Tu Sho.
– Silandro? Gdzie jesteś? – zapytał męski głos, a na linii pojawiły się zakłócenia. – Czekamy na ciebie na pokładzie republikańskiego statku transportowego…
– Eskortowałam Matkę Ścieżki Otwartej Dłoni do jej statku – odpowiedziała Sho.
– I wypełniła to zadanie doskonale, mistrzu Sun – wtrąciła Matka, podnosząc głos tak, aby było ją słychać przez łącze. – Ale teraz, skoro jestem już ponownie pośród swoich, mistrzyni Sho powinna wrócić do własnych obowiązków. Jesteśmy jej dozgonnie wdzięczni za pomoc.
– Jesteś tego pewna? – spytała mistrzyni, przyglądając się z namysłem Mardzie, która poczuła, jak jej szare policzki ciemnieją pod czujnym spojrzeniem Jedi.
Matka uśmiechnęła się życzliwie, łącząc przed sobą dłonie w uniwersalnym symbolu pokoju.
– Proszę… Chociaż możemy nigdy nie zgodzić się w kwestiach używania Mocy, nie mogłabym – nie śmiałabym! – nie docenić wartości twojej pracy. Jedha cię potrzebuje, Silandro. Idź – z moim błogosławieństwem.
Marda tylko z najwyższym trudem stłumiła cisnące jej się na usta westchnienie ulgi, gdy Jedi złożyła im krótki ukłon i rzuciła na pożegnanie:
– Niech Moc będzie z tobą – i twoimi ludźmi.
– Zawsze jest – odparła Matka, gdy kobieta w końcu odwróciła się na pięcie i puściła się biegiem przed siebie z komunikatorem przy ustach.
Marda miała ochotę zapaść się pod ziemię i szlochać, ale nie chciała okazywać słabości w obecności Matki i tego nieznanego jej Ovissianina. Łzy mogły poczekać. Zamiast tego, gdy tylko upewniła się, że Jedi nie zamierza zawrócić, przypadła do sterty gruzu i wydobyła spod niej miecz świetlny.
– Dobrze się spisałaś – pochwaliła ją Matka, gdy dziewczyna odwróciła się z rękojeścią spoczywającą bezpiecznie w jej dłoni.
– Naprawdę? – spytała, desperacko starając się nie patrzeć na ciało leżące u jej stóp.
– Uratowałaś mi życie – zauważył Ovissianin.
– A ty ocaliłeś mnie – odparła Marda. – Byłam pewna, że ta Jedi się domyśli… albo przynajmniej będzie coś podejrzewała…
– To w tej chwili bez znaczenia – ucięła Matka. – W tej chwili liczy się tylko, żeby zostawili nas w spokoju.
– Nazwałaś ją służebnicą Mocy – zauważyła Marda, wciąż zaskoczona. – Dałaś jej swoje błogosławieństwo…
– Dałam jej to, co chciała usłyszeć – odpowiedziała ostro Matka. – Schlebiałam jej ego, nic poza tym.
– Ale…
– Nie ma żadnego „ale”. Byliśmy w niebezpieczeństwie. Musiałam… – Urwała, zaczerpując gwałtownie tchu i przyciskając dłoń do boku.
Marda, podobnie jak Ovissianin, natychmiast przyskoczyła do ich przywódczyni, aby ją wesprzeć, zanim upadnie.
– Jesteś ranna – zaniepokoiła się, dostrzegając na jej palcach ślady świeżej krwi.
– To nic takiego – zapewniła ją Matka, choć napięcie w jej głosie zaprzeczało tym słowom. – Zaaplikuję sobie pakiet rejuvu, gdy tylko znajdziemy się na statku Słonka.
– Słonka? – zapytała Marda. – Ale prom…
– Prom został zniszczony – weszła jej w słowo Matka. Gdy Ovissianin zdołał oderwać jej rękę od rany, zbladła zauważalnie.
Na widok kawałka metalu sterczącego z jej boku Marda zaczerpnęła gwałtownie tchu.
– Odłamek… – odchrząknął Ovissianin, badając ranę. – Utkwił głęboko…
– Jesteś lekarzem? – spytała Marda, ale obcy potrząsnął głową.
– Powiedzmy, że widziałem wiele ran odniesionych w walce – rzucił, po czym skupił całą swoją uwagę ponownie na Matce, popatrując na nią z podziwem. – To niesamowite, że szłaś w takim stanie… i w dodatku pytałaś o moje obrażenia, podczas gdy twoje własne…
Matka przesunęła dłonią po policzku Ovissianina.
– Moc o nas dba… Jak cię zwą?
– Bokana – przedstawił się Ovissianin, z dumą wypowiadając swoje imię. – Bokana Koss. Świeżo nawrócony na waszą Ścieżkę.
– Na naszą Ścieżkę, Bokano – poprawiła go łagodnie Matka. – Naszą wspólną.
– Która utraci swoją przywódczynię, jeśli natychmiast nie zabierzemy cię na pokład „Szpigatu” – wtrąciła Marda, nagle czując się bardziej niż odrobinę zapomniana. – Czy wiesz, gdzie go szukać?
Matka skinęła głową, oblizując spierzchnięte wargi.
– Na prywatnym lądowisku, niedaleko Świątyni Roalj… należącym do jednego z naszych darczyńców.
Niestety, od świątyni dzielił ich długi marsz przez całe miasto – podróż, która byłaby trudna nawet gdyby Matka nie słabła wraz z każdym pokonanym krokiem. Spora część miasta płonęła, wciąż toczyły się walki między Strażnikami Whillów a eiramskimi droidami-egzekutorami, zaś oportuniści bez skrępowania plądrowali miejsca kultu. Marda wciąż próbowała wywołać Yanę, przeskakując między kanałami w poszukiwaniu choć jednego, który byłby wolny od zakłóceń spowodowanych bitwą. Jedi mieli łączność ze sobą, więc dlaczego ona napotykała same problemy?
– Tędy – mruknął Bokana, gdy musieli się zatrzymać, bo natrafili na kolejne zamieszki. Rzucił się w stronę alejki wciśniętej między budynki o wypolerowanych przez burze piaskowe ścianach, jakimś cudem wciąż w miarę nietkniętych.
– Jesteś pewien? – zapytała Marda.
– Nie kwestionuj jego decyzji, Mardo! – warknęła Matka. Jej wyrzut ubódł dziewczynę, choć ból zamienił się w troskę, gdy prorokini potknęła się i upadła.
– Matko!
– Nie dam rady… iść dalej… – wysapała Elecia. – Jestem… zbyt zmęczona.
– Poniosę cię – zaproponował Bokana, podnosząc kobietę.
– Sam jesteś ranny – zauważyła Marda.
– Poradzę sobie – zaprotestował, biorąc Matkę w swoje silne ramiona, choć nie zdołał stłumić jęku, który wydarł się z jego rozchylonych ust, gdy śpieszyli w stronę zaułka.
– Jesteś pewien, że to właściwa droga? – powtórzyła Marda, gdy w pobliżu rozległy się odgłosy kolejnych eksplozji. Zamiast odpowiedzieć, przyśpieszył tylko, ale z każdym krokiem jego chód stawał się coraz bardziej chwiejny.
W pewnym momencie, gdy biegli, coś przykuło uwagę Mardy – coś na skraju jej pola widzenia: błysk czerwieni na szczycie ściany po ich prawej stronie. Czy w pobliżu przemieszczało się jakieś zwierzę? Marda bez zastanowienia dobyła miecza świetlnego Kevma, ale powstrzymała się przed zapaleniem ostrza. Istniało duże prawdopodobieństwo, że przypadkowo chlaśnie Bokanę w nogę, ale trzymając rękojeść w dłoni czuła się lepiej, nawet jeśli wspomnienia, które ta przywoływała, były w tej chwili dla niej trudniejsze do rozszyfrowania niż kiedykolwiek wcześniej.
– Już prawie jesteśmy! – stęknął Bokana, wpadając w ostry zakręt.
Marda podążyła instynktownie za nim i wyhamowała dosłownie w ostatniej chwili, by nie wpaść na niego, gdy się zatrzymał, nieomal przewracając przy tym Matkę.
– Ostrożnie! – warknęła, zanim zdała sobie sprawę, co się właściwie stało. – To ślepy zaułek!
Ovissianin zachwiał się lekko na nogach i wybełkotał niewyraźnie:
– Przepraszam, ja… myślałem, że wiem, dokąd nas prowadzę. Byłem tego taki pewien… – Urwał i ponownie się zachwiał, dysząc ciężko.
Jedno wiedzieli na pewno: nie mogli tu zostać. Teraz od Mardy zależało, czy cała trójka dotrze w bezpieczne miejsce.
– Powodzenia – parsknął trupi głos w jej głowie, ale słowa natychmiast zagłuszył głęboki gardłowy warkot, dobiegający zza ich pleców.
Gdy Marda się odwróciła, zobaczyła dzikie oczy stwora wpatrującego się w nich wygłodniałym wzrokiem.
Kevmo miał rację: będzie teraz potrzebowała dużo szczęścia.
Przełykając ciężko, aktywowała miecz świetlny.
Sytuacja naJedzie była tak zła, jak Yana się spodziewała. Nie – właściwie to nawet gorsza. Znacznie gorsza. Powinna przewidzieć, jak sprawy się potoczą, w chwili, gdy tylko wysiadła z promu „Elektrycznego Spojrzenia” i wmieszała się w tłum pielgrzymów. Powietrze wydawało się tu gęste od dławiących woni przypraw i narastającego z każdą chwilą napięcia, na ulicach ścierały się ze sobą grupy wyznawców i różnych frakcji Mocy. Przez cały czas tak zwane Zgromadzenie Mocy próbowało szerzyć pokój i harmonię między różnymi kultami, promując festiwal, który miał zjednoczyć Święte Miasto… ale w rzeczywistości tylko pogłębił istniejące od wielu lat podziały.
Pod wieloma względami wszystko to było Matce na rękę. Plan, ułożony wraz z Heroldem, wydawał się dość prosty: Werth Plouth wystąpi z petycją do Zgromadzenia o zakaz jakichkolwiek form używania Mocy w obrębie murów miasta, a ten wniosek zostanie naturalnie z miejsca odrzucony. Wówczas Herold zaapeluje do tłumów zebranych przed budynkiem Zgromadzenia, przekonując ich, że rada nie słucha głosu rozsądku, że chcą służyć tylko sobie, a nie Mocy. Wydarzenia potoczyły się dokładnie tak, jak przewidziała Matka, a słowa Herolda tak rozwścieczyły tłum, że zwrócił się przeciwko Zgromadzeniu, gdy tylko użytkownicy Mocy wybiegli ze swoich komnat, aby zobaczyć, co się dzieje.
Wtedy do akcji wkroczyła Yana, uwalniając Niwelatora. Upiorne stworzenie nie zaatakowało, nie żerowało, ale sama jego obecność wystarczyła, aby doprowadzić użytkowników Mocy do szaleństwa. Niezdolni rozróżnić, co jest rzeczywistością, a co omamem, członkowie Zgromadzenia wpadli w panikę, wykorzystując swoje umiejętności przeciwko zgromadzonym, którzy z kolei zareagowali strachem, wzniecając zamieszki na Placu Proszalnym. Przemoc rozprzestrzeniła się jak pożoga, a wówczas Herold i Yana wycofali się, gotowi wprowadzić w życie drugą fazę planu.
Okazało się, że Matka miała swoich agentów na całej Jedzie. Nawiązywała tu kontakty od miesięcy – bez wątpienia to właśnie dlatego tak bardzo sprzeciwiała się wysłaniu Ścieżki na Księżyc Pielgrzymów, gdy Marda zasugerowała to po raz pierwszy. Jej wtyki od tygodni plądrowały sanktuaria i świątynie, kradnąc religijne artefakty, aby sprzedać je na czarnym rynku i sfinansować działania Ścieżki. Ale siatka Elecii okazała się niezbyt imponująca – składała się z drobnych złodziejaszków i szemranych typów, nawet niedomyślających się prawdziwych powodów, dla których Ścieżka zjawiła się na Jedzie. Różdżka Brzasku była legendarnym artefaktem i w połączeniu z Różdżką Pór Roku – już pozyskaną przez Yanę z pałacu królewskiego na Hynestii – pozwalała na pełną kontrolę nad Niwelatorem. Ale Różdżka Brzasku zaginęła i aby ją zdobyć, Matka potrzebowała swoich Dzieci – co stanowiło problem, ponieważ Yana przetrwała jako jedyna. Cała reszta zginęła, złożona przez Matkę w ofierze na ołtarzu jej wybujałych ambicji.
Zgromadzono więc nowy zespół. W jego skład weszły osoby, które w przeszłości dobrze rokowały, a Herold wybrał kilku nowych członków, takich jak Shea Ganandra, utalentowana inżynier, zaskakująco dobrze wyszkolona w walce, oraz Barkov, potężny Lasat, dokooptowany – jak podejrzewała Yana – bardziej ze względu na swój rozmiar niż umiejętności. Podczas gdy władze próbowały uspokoić motłoch, nowe Dzieci Matki zakradły się do jedhańskich archiwów, wykorzystując wskazówki dostarczone przez jeden z najbardziej zaufanych kontaktów Elecii w Świętym Mieście. Wkrótce przetrząsnęli Świątynię Whillów i Archiwa Dragigańskie, ale po przeklętej różdżce nie było ani śladu.
Kończył im się już czas i Yana zamierzała porzucić misję, gdy pojawił się nowy trop – pogłoski o tajnym skarbcu Jedi na pustyni, a konkretnie na obszarze znanym jako Wydmy Kontemplacji. Przez wieki na straży miejsca, w którym podobno znajdował się skarbiec, stał gigantyczny posąg samotnego Jedi. Gdy jednak tam dotarli, potężna statua została już obalona przez protestujących przeciwko zakonowi. Moc uśmiechnęła się do nich po raz pierwszy, gdy dowiedzieli się, że posąg nie strzegł skarbca – sam nim był, a w środku ukryto tysiące artefaktów, w tym legendarną Różdżkę Brzasku.
Herold ucieszył się, zwłaszcza gdy kontakt Matki ostrzegł ich, że posiłki Jedi są już w drodze. Nie mógł się doczekać okazji na przetestowanie mocy połączonych różdżek – i skorzystał z niej skrzętnie, gdy tylko się nadarzyła.
Legendy okazały się prawdziwe. Teraz, gdy mieli oba artefakty, Niwelator był im całkowicie posłuszny. Yana na własne oczy zobaczyła, jak potworna bestia żeruje na seloniańskiej Jedi, a szare futro użytkowniczki Mocy zamienia się na ich oczach w kamień.
A potem… potem wszystko zaczęło iść na opak. Zjawił się kolejny Jedi w towarzystwie fioletowoskórego Sephianina, używającego przeciwko nim jednego z wielu artefaktów ze skarbca.
Niwelator jako pierwszy padł ofiarą mocy starożytnej rękawicy, którą Sephianin nasunął sobie na dłoń. Być może awatar Mocy Matki nie był tak niezniszczalny, jak początkowo sądzili… podobnie jak Herold, na tyle nierozsądny, by chwycić za miecz świetlny i zaatakować Jedi, Kiffara, opierającego się wpływowi Niwelatora i stawiającego opór.
Wciąż walczyli, ale Herold, choć utalentowany, nie mógł pokonać Jedi, szkolonego w walce od lat. W innych okolicznościach Yana pośpieszyłaby mu z pomocą, ale teraz miała na głowie inne problemy, a mianowicie Niwelatora, który leżał na boku, skomląc jak ranny ogar kath.
– Wstawaj! – warknęła do stwora, trzymając w dłoniach obie różdżki. Niwelator próbował wypełnić rozkaz, ale nie był w stanie podnieść się z ziemi, rozciągnięty obok skamieniałych zwłok swojej ostatniej ofiary.
– Yana! – krzyknął ktoś.
To jednak nie Herold, wciąż ścierający się z Jedi na miecze świetlne, ale Shea Ganandra. Walczyła z Sephianinem, teraz pozbawionym swojej przeklętej rękawicy, ale wciąż udowadniającym, że i bez niej potrafi być godnym przeciwnikiem.
Yana powiodła wzrokiem od stworzenia do inżynierki, z każdą chwilą tracącej przewagę, i z powrotem. Wiedziała, jak bardzo wściekłaby się Matka, gdyby wrócili bez jej pupila…
– Na litość burz! – syknęła, zostawiając Niwelatora w miejscu, w którym zaległ, i podbiegając do Shei.
Na jej widok Sephianin otworzył szerzej oczy, ale uchylił się w porę, nim zdążyła go dosięgnąć zakrzywionym ostrzem różdżki. Chwycił jej drzewce, obrócił się i złamał ją na pół. Yana rzuciła się naprzód, wciąż uzbrojona w Różdżkę Pór Roku, podczas gdy Sephianin trzymał szczątki Różdżki Brzasku. Shea próbowała go schwycić, gdy Yana odzyskiwała równowagę, ale obcy wymierzył silny kopniak w jej klatkę piersiową. Niemal natychmiast zwrócił się w stronę Yany i zaatakował ją uszkodzoną bronią. Dziewczyna zamachnęła się i klinga Różdżki Pór Roku naparła na ostrą jak brzytwa krawędź drugiego artefaktu. Yana wciąż jednak nie mogła zdobyć przewagi nad przeciwnikiem, a Sephianin obrócił się i opuścił złamane drzewce na jej głowę…
Przed oczami zamigotały jej gwiazdy i upadła, mocno uderzając o ziemię. Zanim zdążyła się otrząsnąć, Sephianin stał nad nią z Różdżką Brzasku wycelowaną w jej serce.
– Ani drgnij – warknął, dysząc ciężko. – Tak będzie dla ciebie lepiej. Dla nas obojga.
Przez chwilę Yana zastanawiała się, czy posłuchać. Tak łatwo byłoby zerwać się na równe nogi, zmusić napastnika do pchnięcia zakrzywionym ostrzem. To by wszystko zakończyło, w ten czy inny sposób. Koniec z gniewem. Koniec z żalem. Słyszała już nawet wołanie Kor:
– Yana! Yano…!
Na burze, jak bardzo Yana chciałaby do niej dołączyć…
Ale wszechświat miał inne plany. Sephianin odwrócił się, gdy za jego plecami rozległo się warczenie. Niwelator w końcu podźwignął się z ziemi i ruszył na wroga. Najwyraźniej jego obrażenia nie były tak poważne, jak wcześniej przypuszczała. Może to żądza zemsty pchała go naprzód, a może wezwanie Różdżki Pór Roku, która wciąż znajdowała się w rękach Yany. Tak czy inaczej, humanoidalny obcy nie miał szans, gdy potwór skoczył i wylądował na jego klatce piersiowej, powalając go na ziemię. Różdżka Brzasku wypadła mu z ręki, odtaczając się na bok, gdy Niwelator przygniótł mężczyznę do zapylonej podłogi. Ślina kapiąca z pyska stworzenia zalewała wykrzywioną z wysiłku twarz Sephianina, gdy ten próbował odepchnąć kłapiące szczęki z dala od siebie.
Przez cały ten czas w uszach Yany rozbrzmiewał głos z zaświatów:
– Yana! Yano…! Yano, słyszysz mnie?
Tyle tylko, że… ten głos nie należał do Kor. To była Marda!
Yana obróciła się w prawo, dostrzegając swój komunikator na ziemi. To z niego dobiegał przerażony głos Mardy.
Sięgnęła po urządzenie, aby odebrać.
– Marda? Mardo, słyszę cię! Potrzebujemy pomocy…
Ale Marda albo nie słyszała, albo nie mogła jej pomóc, a to drugie wyjaśnienie stawało się coraz bardziej realne, gdy jej błagania nie ustawały:
– W pobliżu kosmoportu… Oni… oni nas zabiją, Yano…! Matka… ranna… Potrzebuję cię, kuzynko… Potrzebuję Niwelatora…
Yana podniosła wzrok na Herolda, wciąż atakowanego zaciekle przez Jedi, który, zgodnie z przysięgą złożoną zakonowi, robił wszystko, by obezwładnić przeciwnika, zamiast go zabijać. Nigdzie nie widziała Różdżki Brzasku, zagubionej gdzieś pośród szczątków skarbca. Shea przyskoczyła do Everenki, próbując podźwignąć ją na nogi, póki Sephianin siłował się z Niwelatorem, ale sytuacja jeszcze się pogorszyła, gdy do sali wtargnęła druga Jedi, brązowoskóra kobieta trzymająca się za brzuch.
– Yano, musimy się stąd wydostać! – jęknęła Shea, potrząsając nią. – Na zewnątrz są skutery. Możemy wrócić nimi do miasta…
– Ale Herold…
– Już po nim. My wciąż mamy szansę przeżyć.
„Podobnie jak Marda” – pomyślała Yana, podejmując decyzję.
Zerwała się na równe nogi, odszukała zgubioną różdżkę i wraz z Sheą puściły się biegiem przed siebie, zostawiając Herolda na pastwę losu. Gdy dotarły do zaparkowanych na zewnątrz skuterów repulsorowych, Yana wskoczyła na siodełko najbliższego z nich, odpaliła silnik i z rykiem wystartowała. Zaledwie chwilę później dotarło do niej, że ktoś za nimi podąża… To jednak nie była Jedi, ale Niwelator, biegnący za nimi co sił w łapach, zmuszony do podążania za zewem różdżki.
Misja zakończyła się klęską, ale wciąż miała szansę ocalić Mardę… O ile nie dotrze do niej za późno…
Stwór byłjednym z wargaranów – bestii, z którymi Marda miała już do czynienia.
Niezwykle rzadkie – i jeszcze bardziej niebezpieczne – drapieżniki zostały sprowadzone na Jedhę przez pozbawionego skrupułów handlarza, liczącego na to, że zbije fortunę, wystawiając (a może nawet sprzedając) bestie podczas Festiwalu Równowagi, międzywyznaniowego wydarzenia organizowanego przez Zgromadzenie w celu zjednoczenia frakcji przebywających na Jedzie. Na nieszczęście dla wszystkich, w tym samego biznesmena, zwierzęta zostały wypuszczone z klatek przez jedną z Maluczkich Mardy, desperacko pragnącą „postąpić właściwie” i zupełnie nieprzygotowaną na konsekwencje swoich działań. Marda towarzyszyła Naddie, gdy po raz pierwszy zobaczyły wargarany, piękne, ale i budzące współczucie w swoich klatkach. Potężne, o smukłych ciałach porośniętych piórami w płomiennych odcieniach zachodzącego słońca, bardziej przypominające gady niż ssaki, leżały za kratami swoich klatek, spoglądając żałośnie na świat, na którym nigdy nie miały zaznać wolności. Naddie zrobiło się ich żal, zwłaszcza gdy handlarz zaczął o nich opowiadać, chcąc zaciekawić potencjalne klientki:
– Wargarany to łowcy – powiedział, błyskając w uśmiechu swoimi złotymi zębami. – Drapieżniki. I do tego sprytne. Polują w sforach – złożonych z nie więcej niż trzech osobników – i wyczuwają ofiary poprzez szmery, które te pozostawiają w Mocy.
Naddie była tak zbulwersowana ich opłakanym położeniem, że gdy Marda nie patrzyła, wymknęła się i otworzyła klatki, uwalniając zwierzęta.
Odpłaciły się dziewczynce za jej dobroć, atakując ją, gdy tylko wyrwały się na zewnątrz. Naddie przeżyła wyłącznie dzięki szybkiej reakcji Mardy, choć pamiątka po tej przygodzie miała jej zostać do końca życia – w postaci paskudnych blizn. Niestety, inni nie okazali się takimi szczęśliwcami – wiele osób zginęło, gdy stworzenia wdarły się na główny rynek Jedhy, mordując każdego, kto nie mógł uciekać wystarczająco szybko. To nie była wina zwierzaków. Kierowały się jedynie instynktem, ale ofiar przybyłoby, gdyby Matka nie interweniowała, mobilizując członków Ścieżki, aby powstrzymać stwory i zagonić je z powrotem do klatek. Ocaleni okrzyknęli ich bohaterami, a Matka została nawet zaproszona do wzięcia udziału w zakończonych ostatecznie fiaskiem rozmowach pokojowych między Eiramem a E’ronoh.
Jednak fakt, iż dwa duże wargarany stały tu teraz, wpatrując się w nich wygłodniałym wzrokiem, dowodził, że albo wysiłki Ścieżki podejmowane w celu schwytania zwierząt nie okazały się tak skuteczne, jak wcześniej sądzono, albo wargarany po raz kolejny uciekły podczas zamieszek. Nie wyglądały już co prawda równie majestatycznie, co wcześniej – tu i ówdzie na ich ciałach można było dostrzec łyse placki po kępkach wyrwanego pierza, a głębokie rozcięcia na bokach tylko dodawały im dzikości i grozy. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała je przed skoczeniem na trójkę członków Ścieżki, okazał się miecz świetlny Kevma. Marda trzymała ostrze przed sobą, wymachując nim w przód i w tył, a stojące przed nią wargarany wpatrywały się w żółtą plazmową klingę jak zahipnotyzowane. Jednak sądząc po pozycji ich spiętych, gotowych do ataku ciał, fortel już wkrótce przestanie się sprawdzać.
– Postaw mnie na ziemi – wysapała Elecia, wciąż podtrzymywana przez Bokanę, który wyglądał, jakby lada chwila miał upaść.
– Nie ma mowy – zaprotestowała Marda, jeszcze mocniej ściskając w dłoniach rękojeść. – Absolutnie nie. Jesteś zbyt mocno osłabiona…
– A ty nie jesteś wojowniczką. Nie jesteś jak twoja kuzynka.
Słowa Matki zabolały, ponieważ Marda wiedziała, że kobieta tylko stwierdzała fakt. Podobnie jak słowa Yany wypowiedziane na „Elektrycznym Spojrzeniu”, które mimo wszystko okazały się prawdą. Ale Yany tu nie było. Marda próbowała wywołać ją przez komunikator, ale nie wiedziała, czy jej wiadomość w ogóle dotarła, a Bokana, choć potężny, ledwo stał na nogach. Nawet Kevmo ją opuścił – jego cichy głos zniknął, gdy najbardziej go potrzebowała.
Większy z dwóch wargaranów zrobił krok do przodu, a Marda zablokowała mu drogę mieczem świetlnym. Jego towarzysz natychmiast skoczył naprzód i Everenka zamachnęła się w drugą stronę. Czubek ostrza drasnął pierzasty pysk i stwór zawył, odskakując w tył, a wówczas większa bestia podjęła atak po raz drugi. Marda zaprzestała wymachiwania mieczem – zamiast tego chlasnęła nim dziko w powietrzu, nie dbając o to, czy ostrze przetnie pióra i kości. W tej chwili zależało jej tylko na zmuszeniu stworzenia do odwrotu.
Gdy większy z wargaranów zaatakował, a drugi poszedł w jego ślady, zaczęła się wycofywać, podobnie jak Bokana. W uszach wciąż dźwięczały jej drwiące słowa, nagle tak bolesne:
„Nie jesteś wojowniczką”.
„Musisz być przygotowana, Mardo”.
„Nie jesteś jak twoja kuzynka”.
Za jej plecami Ovissianin postawił Elecię na ziemi.
– Co ty wyprawiasz?! – krzyknęła Marda, a większy z wargaranów zawył, gdy ostrze Kevma cięło przez jego szpony, raczej przypadkiem niż celowo.
– Muszę… walczyć… – wykrztusił Bokana.
– Musisz ją chronić! – zaprotestowała Everenka.
– Chroni! – syknęła Matka.
I wtedy Marda usłyszała warknięcie. Nie wydobyło się ono jednak z pyska żadnego z wargaranów przed nią – pochodziło od trzeciego, stojącego na murze za ich plecami, z obnażonymi kłami i nastroszonymi piórami.
„Polują w sforach – złożonych z nie więcej niż trzech osobników”…
Wargaran rzucił się do ataku, ale Marda nie mogła się obrócić, aby bronić się przed szponami, które, jak sobie wyobrażała, wkrótce rozedrą jej plecy – nie, jeśli chciała ochronić swoich towarzyszy przed dwoma stworami, osaczającymi ich w zaułku.
Miała wrażenie, że czas zwolnił nagle, a jednocześnie wszystko wydarzyło się w tym samym momencie: jej plecy pozostały nietknięte, a Bokana stał między nią a skaczącym wargaranem, rozkładając umięśnione ramiona, jakby chciał wziąć stwora w objęcia. Siła impetu skaczącego na nich zwierzęcia sprawiła, że Ovissianin zatoczył się i wpadł na Mardę, która straciła równowagę. Czubek miecza świetlnego Kevma ze skwierczeniem wbił się w ziemię. Mniejszy z dwóch nacierających wargaranów runął na nią w mgnieniu oka, przewracając ją na plecy. Tylko fakt, że wcześniej pozbawiła go przypadkiem szponów, uchronił jej ramię przed rozszarpaniem, gdy olbrzymia łapa przygniotła je do ziemi.
Ale kły stwora wciąż przypominały ostre brzytwy. W tej chwili wszystkim, co widziała, była jedynie szeroka paszcza wargarana, rzucającego się jej do gardła. Zadziałała instynktownie, unosząc miecz świetlny Kevma, by się bronić. Kły bestii zacisnęły się na rękojeści, wbijając w metalowy cylinder, który Kevmo z taką pieczołowitością poskładał samodzielnie tak dawno temu. Stwór warknął z frustracji, poruszając głową w przód i w tył, a gwałtowny ruch wyrwał broń z uścisku Mardy. Miecz przeleciał przez alejkę, upadając poza jej zasięgiem – nawet gdyby chciała, nie zdołałaby go dosięgnąć. Zamiast tego wykorzystała jedyną szansę, jaka jej pozostała. W końcu nie tylko wargaran miał szpony. Drapieżnik zawył z bólu, gdy wbiła pazury w jego pysk – z wystarczającą siłą, by odrzucić wydłużony łeb stworzenia do tyłu. Zyskała przewagę, ale tylko na boleśnie ulotny moment. Na jej palce pociekła krew, jednak rany były tylko powierzchowne. Wargaran ponownie kłapnął szczęką – i tym razem nic nie mogło go powstrzymać. Chwyciła go za gardło, odpychając od siebie ze wszystkich sił, ale zwierzę okazało się zbyt silne. Ogarnęły ją mdłości, gdy owionął ją cuchnący oddech bestii – ostatnia rzecz, jaką miała poczuć przed śmiercią…
A przynajmniej tak jej się wydawało.
Wargaran zawył przeciągle, kiedy przebiło go lśniące ostrze – błękitna klinga jaśniejsza niż słońce. Martwy, osunął się na bok, a miecz świetlny wyślizgnął się jednym płynnym ruchem z jego ciała i opadł na drugą bestię. Przez chwilę Marda myślała, że to Silandra Sho powróciła, aby po raz drugi ocalić ją przed śmiercią, ale wirujące szaty nie należały do Jedi, lecz do Matki Otwartej Dłoni. Elecia trzymała w dłoniach miecz świetlny, należący do mistrzyni Kevma, Soikanki, która zginęła wraz z nim na Dalnie. Musiała go ukrywać pod swoimi szatami, tak samo jak Marda, nierozstająca się z bronią Kevma po jego śmierci – kolejny przykład tego, jak wiele je łączyło: Matkę i Mardę, prorokinię i jej Przewodniczkę. Niestety, pomimo swojego heroicznego wyczynu ta pierwsza ledwie trzymała się na nogach. Tymczasem Bokana wciąż zmagał się z wargaranem, który zaatakował ich z góry. Stado zostało zredukowane do dwójki, ale wciąż było silniejsze niż troje członków Ścieżki, słaniających się ze zmęczenia i rannych.
– Pacyfistyczny porządek, który zabija buntowników na ulicy – szepnął jej do ucha ten gorzki głos – wbijając im ostrza prosto w serce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki