Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polly Milton, dziewczyna z angielskiej prowincji, odwiedza w mieście zamożną rodzinę swojej przyjaciółki Fanny Shaw. Biedna Polly jest przytłoczona otaczającym ją tam przepychem, modnym stylem życia, drogimi ubraniami i zwyczajami, z którymi nigdy wcześniej się nie stykała. Przyjaciele Fanny ignorują ją ze względu na odmienne zachowanie i prosty ubiór, nawet sama Fanny nie może powstrzymać się od uważania jej czasami za dziwaczną. W końcu jednak serdeczność i życzliwość Polly podbijają serca wszystkich członków rodziny, a jej staroświecki sposób bycia daje im lekcję, której nigdy nie zapomną.
Sześć lat później, już jako dorosła dziewczyna, Polly wraca do miasta, aby zostać nauczycielką muzyki…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 493
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PRZEDMOWA
Jako że przedmowa jest jedynym miejscem, gdzie pisarz może stosownie objaśnić cel lub przeprosić za niedociągnięcia, odważę się skorzystać z tego przywileju, by oznajmić coś, co może się przydać moim czytelnikom.
Ponieważ po wydaniu pierwszej części Staroświeckiej dziewczyny, napisanej w roku 1869[1], zostałam zasypana błagalnymi liścikami z prośbami o ciąg dalszy, którym nie można było odmówić, musiałam odważnie poprowadzić moją bohaterkę jakieś sześć, siedem lat w przyszłość. Rodzinny charakter tej opowieści sprawia, że ten zuchwały krok stał się możliwy, zaś żywa wyobraźnia moich młodych czytelniczek nadrobi wszystkie braki i przymknie oko na rozbieżności.
Ufam, że to wyjaśnienie uwolni te poukładane umysły, które nie mogą pojąć takiego literackiego bezprawia, od oszołomienia, jakiego musiały doznać, gdy taki eksperyment został wypróbowany w poprzedniej książce.
Staroświecka dziewczyna nie ma być ideałem, lecz jedynie możliwym udoskonaleniem postaci Dziewczęcia z epoki, która zdaje się rozpaczliwie nieświadoma lub wstydzi się stosować do starych dobrych obyczajów, czyniących kobietę prawdziwie piękną i szanowaną, a dom – za jej pośrednictwem – tym, czym być powinien: szczęśliwym miejscem, gdzie rodzice i dzieci, bracia i siostry uczą się kochać, poznawać się nawzajem i pomagać sobie.
Jeśli historia dziewczęcych przeżyć Polly podsunie komuś wskazówkę lub dostarczy mu nauki, będę czuła, że pomimo wielu przeszkód nie zaniedbałam całkowicie moich obowiązków wobec małych mężczyzn i kobiet, dla których pisanie jest dla mnie zaszczytem i przyjemnością, zawsze bowiem w nich znajduję moich najmilszych patronów, najłagodniejszych krytyków, najgorętszych przyjaciół.
L.M.A.
ROZDZIAŁ I
–
POLLY PRZYBYWA
– Czas iść na stację, Tom.
– No to chodź.
– Och, ja się nie wybieram; jest za mokro. Jeśli wyjdę w taki dzień, rozfryzują mi się całkiem włosy, a ja chcę ładnie wyglądać, kiedy Polly przyjedzie.
– Chyba się nie spodziewasz, że sam przyprowadzę do domu obcą dziewczynę?
Tom sprawiał wrażenie tak zaniepokojonego, jakby jego siostra zaproponowała mu eskortowanie niecywilizowanej Aborygenki.
– Oczywiście, że tak. To należy do ciebie i gdybyś nie był takim gburem, sprawiłoby ci przyjemność.
– Ba, według mnie to złośliwość z twojej strony. Przypuszczałem, że będę musiał pójść, ale mówiłaś, że i ty się wybierzesz. Chciałabyś jeszcze, żebym zawracał sobie głowę twoimi przyjaciółkami! Niedoczekanie!
I podniósł się z kanapy z miną wyrażającą oczywiste oburzenie, czego doniosły efekt cokolwiek psuła zmierzwiona fryzura i ogólnie niedbały wygląd.
– Ależ nie bądź taki zły; kiedy Polly wyjedzie, poproszę mamcię, żeby pozwoliła ci zaprosić do nas tego okropnego Neda Millera, którego tak lubisz – powiedziała Fanny, mając nadzieję, że ułagodzi jego urażone uczucia.
– Jak długo ona ma u nas być? – spytał Tom, który właśnie próbował doprowadzić do porządku fryzurę i strój, otrząsając się w dość przypadkowy sposób.
– Może miesiąc czy dwa. Jest taka miła; będę ją tu trzymać, póki będzie jej to sprawiało przyjemność.
– W takim razie nie wytrzyma długo, jeśli będę w stanie coś z tym zrobić – burknął Tom, który uważał dziewczęta za zupełnie zbędną część ludzkości. Czternastoletni chłopcy są skłonni tak myśleć i być może jest to mądrze urządzone; niechże teraz lubują się w wywracaniu koziołków, by dane im było, mówiąc metaforycznie, posmakować dobroci, gdy za trzy czy cztery lata staną się pokornymi niewolnikami „tych dokuczliwych dziewuch”. – Ale zaraz! Jak ja mam rozpoznać to stworzenie? Nigdy jej nie widziałem, a ona mnie też nie. Musisz ze mną jechać, Fan – dodał i przystanął w połowie drogi do drzwi, zatrzymany przez okropną myśl, że być może będzie musiał odezwać się do paru obcych dziewcząt, zanim trafi na tę właściwą.
– Łatwo ją znajdziesz; na pewno będzie stała i rozglądała się dookoła. Śmiem twierdzić, że ona cię rozpozna, nawet jeśli będziesz beze mnie, bo opisałam jej ciebie.
– W takim razie chyba nie rozpozna. – Tom pospiesznie przejechał dłonią po czubku głowy i zerknął w lustro, mając poczucie, że siostra na pewno nie przedstawiła go w zbyt dobrym świetle. Siostry nigdy tego nie robią, „my, chłopaki” wiemy to aż za dobrze.
– Idź już, bo się spóźnisz, i co wtedy Polly o mnie pomyśli? – zawołała Fanny, racząc brata szturchańcem osobliwie uwłaczającym męskiej godności.
– Pomyśli, że bardziej dbasz o swoje loczki niż o przyjaciółki i będzie miała niemało racji.
Poczuwszy, że udało mu się dociąć siostrze, Tom począł przechadzać się bez pośpiechu, doskonale świadom, że jest już późno i że aby zdążyć, będzie musiał potem nieźle wyciągać nogi, nie zamierzał się jednak spieszyć, póki był w zasięgu jej wzroku.
– Gdybym była prezydentem, wprowadziłabym prawo, które kazałoby wszystkim chłopcom trzymać buzie na kłódkę, póki nie dorosną, bo to najbardziej irytujące kreatury na całym świecie – stwierdziła Fanny, widząc z okna przygarbioną sylwetkę brata wlokącego się ulicą. Mogłaby jednak zmienić zdanie, gdyby poszła za nim, bo gdy tylko skręcił za róg, zmienił się w oczach: przestał gwizdać, wyciągnął ręce z kieszeni, zapiął marynarkę, naciągnął mocniej czapkę i pomaszerował dalej szybkim krokiem.
Kiedy dotarł na stację, zdyszany jak koń wyścigowy i czerwony jak burak od wiatru i biegu, pociąg właśnie wjeżdżał na peron.
„Przypuśćmy, że będzie miała na głowie kok i te tam różne takie, jak wszystkie inne dziewuchy, to niby jak mam ją rozpoznać? Ależ mnie Fan urządziła, każąc mi tu samemu przychodzić!”, myślał Tom, obserwując tłum sunący po peronie i czując się raczej onieśmielony szeregiem mijanych młodych dam. Ponieważ jak na razie żadna z nich nie sprawiała wrażenia, że kogoś szuka lub na kogoś czeka, nie zagadywał ich, tylko przyglądał się każdej kolejnej grupce z miną męczennika. „To ona”, powiedział w końcu do siebie, ujrzawszy nagle stojącą ze splecionymi dłońmi pannę w przepysznym stroju i maleńkim kapelusiku na czubku bardzo wysoko upiętej „koła-fiury”[2] (jak sam wymawiał to słowo). „Chyba muszę się do niej odezwać, więc do dzieła!” I nieco podenerwowany koniecznością wykonania tego zadania począł się przybliżać do panienki wyglądającej, jakby wichura porwała jej odzienie na strzępy – tak łopotały wkoło niej różnorakie szarfy, riuszki, falbanki, pióra i jej własne loki.
– Że tak powiem, jeśli pozwolisz... czy może nazywasz się Polly Milton? – spytał potulnie Tom, zatrzymując się przed powiewającą ozdobami nieznajomą.
– Nie, nic podobnego – odparła młoda dama, obrzucając go spojrzeniem, które zmroziło go do głębi.
– A więc gdzież ona, do pioruna, jest? – mruknął Tom i odszedł mocno urażony.
Szybki tupot za jego plecami sprawił, że odwrócił się w samą porę, by ujrzeć dziewuszkę o promiennej twarzy, biegnącą po długim peronie z miną, jakby jej to sprawiało przyjemność. Uśmiechnęła się i pomachała mu torbą, a on zatrzymał się i poczekał na nią, mówiąc do siebie w myśli: „Hejże! Ciekawe, czy to Polly?”.
Jej błękitne oczy spoglądały nań na pół nieśmiało, na pół wesoło, gdy podeszła do niego z wyciągniętą ręką i odezwała się pytającym tonem:
– Tom, nieprawdaż?
– Tak. Skąd wiedziałaś? – Tom był tak zdumiony, że ścierpiał nawet uścisk jej dłoni, w ogóle o nim nie myśląc.
– Ach, Fan powiedziała mi, że masz kręcone włosy i zabawny nos, i stale pogwizdujesz, i masz szarą czapkę naciągniętą na oczy; no więc poznałam cię od razu.
Polly skinęła mu głową w sposób najbardziej przyjazny z możliwych, grzecznie powstrzymując się od nazywania włosów „rudymi”, nosa „perkatym”, a czapki „starą”, choć wszystkie te określenia Fanny starannie wpoiła jej w pamięć.
– Gdzie twoje bagaże? – zapytał Tom, przypomniawszy sobie o swym obowiązku, gdy próbowała mu wręczyć torbę, której nie miał ochoty nieść.
– Ojciec powiedział mi, żebym na nie nie czekała, póki nie złapię dorożki, więc dałam kwit bagażowemu, a oto i on z moim kufrem.
I podążyła za swym skromnym bagażem, a za nią Tom, nieco przybity własną nieumiejętnością wykazania się grzeczną konwersacją. „Dzięki Bogu, ona nie jest ani trochę młodą damą! Fan nie mówiła mi, że jest taka ładna. Nie wygląda jak dziewczyny z miasta ani nie zachowuje się jak one”, myślał, wlokąc się w tyle i z upodobaniem zerkając na falujące przed nim brązowe loki.
Gdy zajechała dorożka, Polly lekko podskoczyła na sprężynującym siedzeniu i roześmiała się jak zachwycone dziecko.
– Lubię jeździć takimi ładnymi zaprzęgami, i widzieć te wszystkie piękne rzeczy i dobrze się bawić, a ty nie? – powiedziała, po czym w ciągu minuty wzięła się w garść, jakby nagle przypomniała sobie, że wybiera się z wizytą.
– Nie za bardzo – odparł Tom, nie zważając na to, co mówi; ta dziwna dziewczyna nagle tak zawładnęła jego duszą, że zupełnie stracił rezon.
– Jak się ma Fan? Czemu też po mnie nie wyszła? – spytała Polly, starając się wyglądać na dobrze ułożoną, choć wbrew własnej woli strzelała wzrokiem na prawo i lewo.
– Bała się, że jej się włosy rozfryzują. – Tom uśmiechnął się, bo zdradzenie sekretu siostry sprawiło, że znów poczuł się sobą.
– Dobrze, że ani mnie, ani tobie wilgoć nie przeszkadza. Jestem ci bardzo zobowiązana, że przyszedłeś i zaopiekowałeś się mną.
Polly chciała być dlań uprzejma i Tom to wyczuwał; jego wrażliwym punktem była ruda czupryna, której miedziany połysk zdawał się słabnąć w towarzystwie pięknych brązowych loków Polly. Przecież nic takiego dla niej nie zrobił, tylko przez parę kroków poniósł jej torbę; mimo to podziękowała mu. Był jej wdzięczny i w nagłym porywie ufności poczęstował ją garstką fistaszków; zawsze nosił w kieszeniach zapas tego przysmaku, a gdyby ktoś chciał go śledzić, mógł był go wszędzie znaleźć, idąc śladem łupinek, które pozostawiał za sobą.
Gdy tylko to zrobił, przypomniał sobie, że Fanny uważała fistaszki za coś prostackiego i poczuł, że zhańbił swoją rodzinę. Wytknął więc głowę przez okno i trzymał ją tam tak długo, aż Polly zapytała, czy wszystko w porządku. „Phi! Któż by się przejmował takim wieśniackim stworzeniem!”, rzekł mężnie, choć tylko w myśli; następnie zaś pozwolił, by znów doszła do głosu szelmowska część jego natury.
– Furman musiał sobie dobrze popić, ale zdaje mi się, że potrafi utrzymać konie na wodzy – oznajmił przewrotnie z miną wyrażającą spokojną rezygnację.
– Jest pijany? Ojej! Wysiadajmy! A jeśli te konie są narowiste? Bardzo tu stromo, myślisz, że to bezpieczne? – zawołała biedna Polly, wystawiając głowę przez półotwarte okno po swojej stronie, wskutek czego jej bobrowy kapelusik[3] przybrał kształt pieroga.
– Jest tu pod dostatkiem ludzi, którzy mogą nas pozbierać, gdyby coś się stało, ale może będzie bezpieczniej, jeśli usiądę z nim na koźle. – Tom aż się rozpromienił, wpadłszy na ten genialny sposób uwolnienia się od przymusu opieki nad towarzyszką.
– Och, tak, zrób to, jeśli się nie boisz! Mama bardzo by się zmartwiła, gdyby mi się coś przydarzyło tak daleko od domu! – zawołała Polly, mocno podenerwowana.
– Nie martw się. Zajmę się staruszkiem i końmi też.
Otwarłszy drzwiczki, Tom wspiął się na kozioł, zostawiając swą biedną ofiarę w powozie, by trzęsła się ze strachu, podczas gdy on spokojnie rozkoszował się na zewnątrz wolnością i fistaszkami, dzieląc się nimi ze statecznym starym woźnicą.
Fanny niemal sfrunęła po schodach na spotkanie ze swoją „najdroższą Polly”, gdy tylko Tom przeprowadził ją przez próg i z wdziękiem nieustraszonego łowcy, przedstawiającego trofea zdobyte dzięki swym umiejętnościom, oznajmił:
– Mam ją!
Polly zaraz udała się na górę; on zaś, odtańczywszy na wycieraczce sekwencję kroków z podwójnym przytupem, wycofał się do jadalni, by wspomóc swój wyczerpany organizm półtuzinem ciasteczek.
– Nie jesteś czasem śmiertelnie zmęczona? Nie chcesz się położyć? – trajkotała Fanny, przysiadając na brzegu łóżka w pokoju Polly i lustrując wzrokiem wszystko, co miała na sobie jej przyjaciółka.
– Ani trochę. Miło spędziłam czas w podróży i bez kłopotów, jeśli nie liczyć podchmielonego dorożkarza, ale Tom wysiadł i go pilnował, więc nie byłam za bardzo wystraszona – odrzekła niewinnie Polly, zdejmując swój niewyszukany płaszczyk i zwykły kapelusz bez jednego najmniejszego piórka.
– Bujda na resorach! Wcale nie był pijany, a Tom zrobił to tylko po to, żeby ci się wymknąć. Nie cierpi dziewczyn – powiedziała Fanny z wyższością.
– Naprawdę? Wydawało mi się, że jest bardzo miły i grzeczny! – Oczy Polly zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.
– To okropne chłopaczysko, moja droga; i jeśli będziesz miała z nim do czynienia, zamęczy cię na śmierć. Wszyscy chłopcy są beznadziejni, ale on jest naj-bez-na-dziej-niej-szym, jakiego w życiu widziałam.
Poczuwszy, że jej ufność w stosunku do tego młodzieńca została solidnie zachwiana, Polly po cichu postanowiła zostawić go w spokoju i zmienić temat rozmowy. Rozejrzała się z podziwem po dużym, ładnie urządzonym pokoju gościnnym i stwierdziła:
– Ależ tu wspaniale! Nigdy dotąd nie spałam w łóżku z kotarami ani nie miałam takiej pięknej toaletki jak ta.
– Cieszę się, że ci się podoba, ale, na litość boską, nie mów takich rzeczy przy innych dziewczętach! – odparła Fanny, żałując, że Polly nie nosi kolczyków, jak wszystkie inne jej koleżanki.
– Czemu nie? – spytała wiejska myszka myszkę miejską, zastanawiając się, co złego może być w tym, że komuś się podobają ładne cudze rzeczy i że ten ktoś o tym mówi.
– Och, śmieją się ze wszystkiego, co jest choćby odrobinę dziwne, a to nie jest przyjemne.
Fanny nie użyła słowa „wieśniackie”, ale najwyraźniej miała je na myśli, i Polly poczuła się nieswojo. Toteż z zamyśloną miną strzepnęła swój czarny jedwabny fartuszek i postanowiła nie napomykać o własnym domu, jeśli tylko to będzie możliwe.
Fanny uczęszczała do modnej szkoły, gdzie młode damy były tak zajęte nauką francuskiego, niemieckiego i włoskiego, że brakowało im czasu na porządne nauczenie się ojczystego języka.
– Fatalnie, bo mamcia powiada, że nie muszę regularnie chodzić do szkoły, gdy ty u nas jesteś, najwyżej dwa czy trzy razy w tygodniu, tylko po to, by nie stracić lekcji muzyki i francuskiego. Możesz iść ze mną, jeśli chcesz, papcio tak powiedział. Ależ to będzie zabawa! – zawołała Fanny, zupełnie zaskakując przyjaciółkę tym nieoczekiwanym upodobaniem do zajęć szkolnych.
– Bałabym się, zwłaszcza jeśli wszystkie dziewczęta ubierają się tak pięknie jak ty i tyle umieją – odpowiedziała Polly, czując wstyd już na samą tę myśl.
– Ależ, dziecko! Nie musisz się tym przejmować. Zadbam o ciebie i odpowiednio cię przygotuję, więc nie będziesz wyglądać dziwacznie.
– A czy ja jestem dziwaczna? – zapytała Polly, uderzona tym słowem i mając nadzieję, że nie oznacza ono czegoś bardzo złego.
– Jesteś kochana i o wiele ładniejsza, niż byłaś zeszłego lata, tylko, rozumiesz, jesteś wychowana inaczej niż my, więc i zachowujesz się inaczej – zaczęła Fanny, stwierdziwszy, że to naprawdę trudno wytłumaczyć.
– A czym się różnię? – ponownie spytała Polly, która lubiła wszystko brać na rozum.
– Cóż, po pierwsze ubierasz się jak dziewczynka.
– Jestem dziewczynką, więc dlaczego nie miałabym tak robić? – Polly spojrzała ze zdziwieniem na swoją prostą niebieską wełnianą sukienkę, solidne trzewiki i krótkie włosy.
– Masz czternaście lat, a w tym wieku uważamy się za młode damy – ciągnęła Fanny, z zadowoleniem kontemplując w lustrze swoje włosy spiętrzone na czubku głowy, z ufryzowaną grzywką i francuskimi lokami spadającymi na plecy, a także swoją szkarłatno-czarną kreację z szeroką szarfą, małą tiurniurą, świecącymi guzikami, ćwieczkami, rozetkami i Bóg jeden wie, czym jeszcze. Na szyi miała medalion, w uszach podzwaniające kolczyki, u paska zegarek na łańcuszku, a na palcach – którym dobrze by zrobiło trochę mydła i wody – kilka pierścionków.
Polly także patrzyła w lustro, przesuwając wzrok z jednej małej postaci na drugą i pomyślała, że z nich dwóch Fanny wygląda o wiele dziwniej. Polly mieszkała w małym prowincjonalnym miasteczku i niewiele wiedziała o miejskiej modzie. Gdy się poznały z Fanny, która akurat przyjechała z wizytą do przyjaciółki mieszkającej w okolicy, była pod wrażeniem jej elegancji, ale w jej domu dotąd nie gościła. Teraz jednak nie pozwoliła sobie na to, by ją niepokoiła ta różnica, toteż po chwili roześmiała się i powiedziała z zadowoleniem:
– Moja mama lubi, gdy ubieram się prosto, a ja nie mam nic przeciwko temu. Nawet nie wiedziałabym, jak się mam ruszać, gdybym była taka wystrojona jak ty. Nigdy nie zapominasz podciągnąć szarfy i przytrzymać tej... tej nadmuchanej części spódnicy, kiedy siadasz?
Zanim Fanny zdążyła odpowiedzieć, z dołu dobiegł krzyk, w który obie się wsłuchały.
– To tylko Maud, awanturuje się całymi dniami – zaczęła Fanny, a ledwie zdążyła wypowiedzieć te słowa, drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadła z wrzaskiem mała dziewczynka, sześcio- czy może siedmioletnia. Na widok Polly zatrzymała się, wpatrywała się w nią przez chwilę, po czym podjęła wrzask dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończyła, rzucając się na kolana Fanny i wykrzykując gniewnie:
– Tom śmieje się ze mnie! Złób coś, żeby przestał!
– A co zrobiłaś, że się do ciebie przyczepił? Nie wrzeszcz tak, bo wystraszysz Polly! – Tu Fan potrząsnęła małym aniołeczkiem, co skłoniło tegoż do wyjaśnień.
– Powiedziałam tylko, że wczołaj wieczół na przyjęciu jedliśmy lód, a on się śmiał!
– Lody, nie lód, dziecino! – I tu Fanny poszła za nagannym przykładem Toma.
– Nieważne! Były zimne, i ja ogrzałam swoje przy grzejniku, i wtedy były dobre, tylko Willy Bliss wylał mi je na moją nową sukienkę! – I znów poczęła lamentować nad wszystkimi swoimi nieszczęściami.
– Idź do Katy! Jesteś dziś zła jak osa! – powiedziała Fanny, odpychając małą.
– Katy nie umie mnie łozbawić, a mnie trzeba łozbawić, bo jestem małudna, tak powiedziała mamcia! – zaszlochała Maud, najwyraźniej działając pod wpływem złudzenia, że marudność jest jakąś interesującą chorobą.
– Zejdź na dół i zjedz obiad; to na pewno cię rozbawi. – Fanny wstała, pusząc się jak ptak, który otrzepuje pióra przed lotem.
Polly miała nadzieję, że „okropnego chłopaczyska” nie będzie na obiedzie, ale był i wpatrywał się w nią przez cały czas w najbardziej dokuczliwy sposób. Pan Shaw, wyglądający na zapracowanego dżentelmena, powiedział: „Jak się masz, moja droga? Mam nadzieję, że będziesz się u nas dobrze bawiła”, po czym, jak się zdawało, zupełnie o niej zapomniał. Pani Shaw, blada, nerwowa kobieta, uprzejmie powitała swojego małego gościa i zadbała, by niczego Polly nie zabrakło. Starsza pani Shaw, cicha staruszka w imponującej wielkości czepku, na widok Polly zawołała: „Na mą duszę! Toż to cała matka, słodka istota! Jakże się ona miewa, moja droga?”, po czym cały czas zerkała na gościa znad okularów, aż siedząca między nią i Tomem biedna Polly straciła apetyt.
Fanny trajkotała jak sroka, a Maud wierciła się, dopóki Tom nie zaproponował, by ją wsadzić pod klosz, co wywołało taki wybuch emocji, że wrzeszczącą małą damę musiała wynieść z jadalni cierpliwa Katy. Było to w sumie dość krępujące i Polly bardzo się ucieszyła, gdy obiad wreszcie się skończył. Wszyscy zajęli się własnymi sprawami, a Fan, wypełniwszy honory domu, została wezwana do krawcowej, zostawiając Polly w wielkim salonie.
Polly cieszyła się, że została sama na parę minut; obejrzawszy wszystkie otaczające ją piękne sprzęty, poczęła spacerować tam i z powrotem po miękkim, kwiecistym dywanie, nucąc sobie coś pod nosem, gdy tymczasem światło dnia blakło i wkrótce już tylko czerwona poświata od kominka oświetlała pomieszczenie. Akurat wówczas do salonu weszła powoli starsza pani Shaw i zasiadła w swym fotelu, mówiąc:
– To piękna, stara melodia. Zaśpiewaj mi ją, moja droga. Nie słyszałam jej od tak dawna!
Polly nie lubiła śpiewać przed obcymi, bo muzyki uczyła się tylko tyle, ile mogła jej zapewnić wiecznie zajęta matka; jednakże wpojono jej zasadę traktowania osób starszych z najwyższym szacunkiem, a nie mając powodu do odmowy, od razu podeszła do fortepianu i uczyniła, o co ją proszono.
– To właśnie taka muzyka, jakiej się słucha z przyjemnością. Zaśpiewaj coś jeszcze, kochanie – powiedziała starsza dama swoim łagodnym głosem.
Zadowolona z tej pochwały Polly rozśpiewała się na dobre swym świeżym, cichym głosikiem, trafiającym prosto do serca słuchacza i zostającym tam na zawsze. Miała w repertuarze wszystkie te słodkie stare melodie, które nigdy się nie nudzą, a najbardziej lubiła szkockie piosenki, takie jak Złotowłosy chłopak, Jock z Hazeldean, Tam pośród wrzosów i Brzozy z Aberfeldie. Im więcej śpiewała, tym lepiej jej to szło, a gdy zakończyła na Pijmy zdrowie króla Karola[4], cały salon rozbrzmiewał poruszającą muzyką, wykonywaną przez wielki fortepian i małą panienkę.
– Rany Julek, ależ to wesoła melodia! Zaśpiewaj to jeszcze raz, proszę – zabrzmiał głos Toma, a potem i jego ruda głowa wychyliła się zza wysokiego oparcia fotela, za którym się schował.
To zupełnie spłoszyło Polly, sądzącą, że nie słucha jej nikt prócz staruszki drzemiącej przy kominku.
– Już nie mogę śpiewać; zmęczyłam się – powiedziała i odeszła od fortepianu. Ruda głowa znikła jak meteor, bo ton Polly był zdecydowanie chłodny.
Starsza pani wyciągnęła rękę, pociągnęła Polly na swoje kolana i spojrzała jej w oczy tak życzliwie, że Polly zapomniała o jej kuriozalnym czepku i uśmiechnęła się do niej ufnie; widziała, że ta prosta muzyka sprawiła słuchaczce przyjemność, i cieszyła się, że o tym wie.
– Nie miej mi za złe, że ci się przyglądam, moja droga – powiedziała staruszka, delikatnie szczypiąc ją w rumiany policzek. – Od tak dawna nie widziałam dziewczynki, a patrzenie na ciebie dobrze robi moim starym oczom.
Polly pomyślała, że to brzmi bardzo dziwnie i nie mogła się powstrzymać od zapytania:
– Ale przecież Fan i Maud to też dziewczynki, nieprawdaż?
– Ach, kochanie, nie! Żadna z nich nie jest kimś, kogo ja nazywam dziewczynką. Fan od dwóch lat jest młodą damą, a Maud to rozpuszczony pędrak. Twoja matka jest bardzo rozsądną kobietą, moje dziecko.
„Cóż to za dziwna staruszka!”, pomyślała Polly, ale tylko powiedziała z szacunkiem w głosie:
– Tak, psze pani – i wpatrzyła się w ogień.
– Nie rozumiesz, co mam na myśli, prawda? – zapytała starsza pani, wciąż trzymając w palcach jej podbródek.
– Nie, psze pani, nie do końca.
– Cóż, kochanie, powiem ci. Za moich czasów dzieci w wieku czternastu czy piętnastu lat nie ubierały się podług najnowszej mody; nie bywały na przyjęciach, urządzanych na podobieństwo tych dla dorosłych; nie wiodły próżniaczego, lekkomyślnego, niezdrowego życia i nie stawały się zblazowane, kończąc lat dwadzieścia. Byliśmy mali mniej więcej do osiemnastego roku życia; pracowaliśmy i uczyliśmy się, ubieraliśmy i bawiliśmy jak dzieci, szanowaliśmy naszych rodziców, a nasze dni na tej ziemi były znacznie dłuższe niż teraz, jak mi się wydaje.
Zdawało się, że pod koniec tej mowy stara dama zapomniała o Polly; siedziała, poklepując pulchną małą rączkę trzymaną we własnej dłoni i wpatrując się w wyblakłą fotografię starszego dżentelmena w peruce z harcapem i koszuli z żabotem.
– Czy to pani ojciec, madame?
– Tak, kochanie, mój czcigodny ojciec. Układałam mu żabot aż do dnia jego śmierci, a pierwsze pieniądze, jakie w życiu zarobiłam, było to pięć dolarów, przeznaczone przez niego na nagrodę dla tej z jego sześciu córek, która najładniej zaceruje mu jedwabne pończochy.
– Ależ musiała być pani dumna! – zawołała zaciekawiona Polly, opierając się o kolano staruszki.
– Tak, i wszystkie uczyłyśmy się piec chleb i gotować, nosiłyśmy perkalowe sukienki i byłyśmy wesołe i przymilne jak kocięta. Całe moje rodzeństwo żyło tak długo, by doczekać się wnucząt, a ja jestem z nich najmłodsza, siedemdziesiąt lat w tym roku skończę, moja droga, i jeszcze jestem na chodzie, podczas gdy moja synowa ma ledwie czterdzieści, a już jest taka schorowana.
– Mnie tak samo wychowano i chyba dlatego Fan mówi, że jestem staroświecka. Proszę, niechże mi pani opowie coś jeszcze o swoim papie, tak mi się to podobało! – powiedziała Polly.
– O ojcu, moja droga; nigdy nie nazywaliśmy go „papą”. A gdyby któryś z moich braci spróbował zwrócić się do niego „szefie”, jak to teraz robią chłopcy, doprawdy myślę, że chyba by go wydziedziczył.
Przy tych słowach starsza pani podniosła głos i znacząco skinęła głową w stronę sąsiedniego pomieszczenia; jednakże dochodzące stamtąd pochrapywanie najwyraźniej upewniło ją, że aluzja wycelowana w tamtym kierunku trafiła w próżnię.
Nim zdążyła powiedzieć coś więcej, weszła Fanny z radosną nowiną: Clara Bird zaprosiła ją i Polly do teatru na ten właśnie wieczór i wpadnie po nie o siódmej. Polly była tak podekscytowana tym nagłym zanurzeniem się w swawole miejskiego życia, że kręciła się w kółko jak spłoszony motyl i ledwie zdawała sobie sprawę z tego, co się działo aż do chwili, w której stwierdziła, że właśnie znajduje się w olśniewającej sali teatralnej przed wielką zieloną kurtyną. Stary pan Bird siedział po jednej jej stronie, Fanny po drugiej, lecz oboje pozostawili ją samą sobie, za co była im bardzo wdzięczna: całą swoją uwagę skupiła na widowisku, nie mogła więc rozmawiać.
Do tej pory nie bywała zbyt często w teatrze, a te nieliczne przedstawienia, które miała okazję zobaczyć, były to stare, dobre bajki, tak udramatyzowane, by nadawały się dla młodych widzów, żywe, błyskotliwe i pełne nieszkodliwych absurdów, które bawią, ale nie wywołują zawstydzenia. Tego wieczoru obejrzała jeden z tych nowych spektakli, na punkcie których ostatnio wszyscy szaleli i które nie schodziły z afisza przez wiele tygodni, olśniewając, ekscytując i demoralizując widza wszelkimi pokusami, jakie tylko francuska inwencja może wynaleźć, a amerykańska rozrzutność zrealizować. Sztuka – mniejsza o tytuł – była pełna przepychu, bardzo trywialna i bardzo modna, więc też oczywiście powszechnie podziwiana, i każdy, kto mógł, szedł ją zobaczyć. Na początku Polly myślała, że znalazła się w baśniowej krainie, widząc tylko iskrzące się postacie, które tańczyły i śpiewały w świecie światła i piękna; wkrótce jednak zaczęła słuchać piosenek i rozmów, a wtedy złudzenie prysnęło, bo urocze zjawy śpiewały murzyńskie melodie, mówiły slangiem i przynosiły wstyd dobrym, staroświeckim elfom, które tak dobrze znała i tak bardzo kochała.
Nasza mała bohaterka była zbyt niewinna, by zrozumieć połowę dowcipów, i często zastanawiała się, z czego ludzie się śmieją; a gdy ustąpiło początkowe oczarowanie, zaczęła czuć się nieswojo, będąc pewna, że jej matka nie chciałaby, żeby tam była, i żałując, że przyszła. Wydawało jej się, że z czasem sztuka robi się coraz gorsza, bo też dość szybko doznała oświecenia za sprawą szeptów niosących się po całej sali, a także własnego bystrego wzroku, połączonego z dziewczęcymi instynktami. Kiedy grupa dwudziestu czterech dziewcząt, przebranych za dżokejki, weszła na scenę, trzaskając biczami, stukając obcasami i robiąc oko do publiczności, wcale nie uznała tego za zabawne – wręcz przeciwnie, była lekko zniesmaczona i ucieszyła się, gdy zeszły ze sceny. Gdy zaś pojawiła się następna trupa tancerek, w kostiumach składających się ze skrzydeł z gazy i złotych frędzli w pasie, biedna, staroświecka Polly nie wiedziała, co począć. Czuła się zarówno przestraszona, jak i oburzona; wbiła wzrok w trzymany w ręku program teatralny, a policzki z każdą chwilą piekły ją coraz bardziej.
– Czemu się tak rumienisz? – zapytała Fanny, gdy malowane sylfy zniknęły.
– Tak mi wstyd za te dziewczyny! – szepnęła Polly, biorąc głęboki oddech pełen ulgi.
– Ty gąsko, właśnie tak zrobiono to w Paryżu, a ten taniec jest wspaniały. Na początku wydaje się to dziwne, ale przywykniesz, tak jak ja.
– Nigdy więcej tu nie przyjdę – powiedziała Polly zdecydowanie; jej niewinna natura burzyła się przeciw spektaklowi, który jak dotąd sprawił jej więcej przykrości niż przyjemności. Nie wiedziała, jak łatwo było „przywyknąć”, tak jak Fanny, i dobrze, że częściej nie trafiała na takie pokusy. Nie potrafiła wyjaśnić tego uczucia, ale ucieszyła się, gdy sztuka się skończyła i gdy dotarły bezpiecznie do domu, gdzie miła babunia czekała, by móc je zobaczyć ułożone wygodnie w łóżkach.
– Dobrze się bawiłaś, kochanie? – spytała, patrząc na płonące policzki i podekscytowany wzrok Polly.
– Nie chciałabym być niegrzeczna, ale nie – odpowiedziała Polly. – Niektóre sceny były wspaniałe, ale część była takich, że miałam ochotę schować się pod fotel. Mam wrażenie, że ludziom się to podobało, ale nie wydaje mi się, żeby było stosowne.
Gdy Polly powiedziała, co myśli, i podkreśliła swoje zdanie zdecydowanym stuknięciem o podłogę zrzucanego buta, Fanny roześmiała się i, kręcąc piruety niczym Mademoiselle Therese[5], powiedziała:
– Babciu, mówię ci, Polly była w szoku. Oczy miała wielkie jak spodki, a buzię czerwoną jak moja szarfa, a raz to już pomyślałam, że się za chwilę rozpłacze. Może i ta sztuka była trochę dziwna, ale przecież była stosowna, bo inaczej byśmy wszyscy na nią nie poszli. I słyszałam, jak pani Smythe Perkins mówiła: „To było urocze, tak przypominało ten kochany Paryż”, a przecież ona mieszkała za granicą, więc oczywiście zna się na rzeczy.
– Nie obchodzi mnie, co mówiła. Wiem, że to nie było odpowiednie dla dziewcząt, bo gdyby było, to nie byłabym taka zawstydzona! – zawołała uparta Polly, wprawdzie nieco zakłopotana, ale niedająca się przekonać nikomu, nawet pani Smythe Perkins.
– Myślę, że masz rację, moja droga; ale mieszkasz na wsi i jeszcze się nie nauczyłaś, że skromność wyszła z mody.
Babcia Shaw ucałowała dziewczęta na dobranoc, pozostawiając Polly na pastwę nocnych koszmarów. Przyśniło jej się bowiem, że tańczyła na dużej scenie w kostiumie dżokejki, podczas gdy Tom grał w orkiestrze na wielkim bębnie, a cała publiczność miała twarze jej ojca i matki, czerwone jak szarfa Fanny i patrzące na nią ze smutkiem oczami wielkimi jak spodki.
PRZYPISY