Staroświecka dziewczyna - Louisa May Alcott - ebook + audiobook + książka

Staroświecka dziewczyna ebook i audiobook

Louisa May Alcott

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Polly Milton, dziewczyna z angielskiej prowincji, odwiedza w mieście zamożną rodzinę swojej przyjaciółki Fanny Shaw. Biedna Polly jest przytłoczona otaczającym ją tam przepychem, modnym stylem życia, drogimi ubraniami i zwyczajami, z którymi nigdy wcześniej się nie stykała. Przyjaciele Fanny ignorują ją ze względu na odmienne zachowanie i prosty ubiór, nawet sama Fanny nie może powstrzymać się od uważania jej czasami za dziwaczną. W końcu jednak serdeczność i życzliwość Polly podbijają serca wszystkich członków rodziny, a jej staroświecki sposób bycia daje im lekcję, której nigdy nie zapomną.

 

Sześć lat później, już jako dorosła dziewczyna, Polly wraca do miasta, aby zostać nauczycielką muzyki…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 16 min

Lektor: Paulina Holtz
Oceny
4,5 (31 ocen)
20
8
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolina5252

Dobrze spędzony czas

W audiobooku brakuje ostatniego rozdziału.
00

Popularność




PRZED­MOWA

Jako że przed­mowa jest je­dy­nym miej­scem, gdzie pi­sarz może sto­sow­nie ob­ja­śnić cel lub prze­pro­sić za nie­do­cią­gnię­cia, od­ważę się sko­rzy­stać z tego przy­wi­leju, by oznaj­mić coś, co może się przy­dać moim czy­tel­ni­kom.

Po­nie­waż po wy­da­niu pierw­szej czę­ści Sta­ro­świec­kiej dziew­czyny, na­pi­sa­nej w roku 1869[1], zo­sta­łam za­sy­pana bła­gal­nymi li­ści­kami z proś­bami o ciąg dal­szy, któ­rym nie można było od­mó­wić, mu­sia­łam od­waż­nie po­pro­wa­dzić moją bo­ha­terkę ja­kieś sześć, sie­dem lat w przy­szłość. Ro­dzinny cha­rak­ter tej opo­wie­ści spra­wia, że ten zu­chwały krok stał się moż­liwy, zaś żywa wy­obraź­nia mo­ich mło­dych czy­tel­ni­czek nad­robi wszyst­kie braki i przy­mknie oko na roz­bież­no­ści.

Ufam, że to wy­ja­śnie­nie uwolni te po­ukła­dane umy­sły, które nie mogą po­jąć ta­kiego li­te­rac­kiego bez­pra­wia, od oszo­ło­mie­nia, ja­kiego mu­siały do­znać, gdy taki eks­pe­ry­ment zo­stał wy­pró­bo­wany w po­przed­niej książce.

Sta­ro­świecka dziew­czyna nie ma być ide­ałem, lecz je­dy­nie moż­li­wym udo­sko­na­le­niem po­staci Dziew­czę­cia z epoki, która zdaje się roz­pacz­li­wie nie­świa­doma lub wsty­dzi się sto­so­wać do sta­rych do­brych oby­cza­jów, czy­nią­cych ko­bietę praw­dzi­wie piękną i sza­no­waną, a dom – za jej po­śred­nic­twem – tym, czym być po­wi­nien: szczę­śli­wym miej­scem, gdzie ro­dzice i dzieci, bra­cia i sio­stry uczą się ko­chać, po­zna­wać się na­wza­jem i po­ma­gać so­bie.

Je­śli hi­sto­ria dziew­czę­cych prze­żyć Polly pod­su­nie ko­muś wska­zówkę lub do­star­czy mu na­uki, będę czuła, że po­mimo wielu prze­szkód nie za­nie­dba­łam cał­ko­wi­cie mo­ich obo­wiąz­ków wo­bec ma­łych męż­czyzn i ko­biet, dla któ­rych pi­sa­nie jest dla mnie za­szczy­tem i przy­jem­no­ścią, za­wsze bo­wiem w nich znaj­duję mo­ich naj­mil­szych pa­tro­nów, naj­ła­god­niej­szych kry­ty­ków, naj­go­ręt­szych przy­ja­ciół.

L.M.A.

ROZ­DZIAŁ I 

POLLY PRZY­BYWA

– Czas iść na sta­cję, Tom.

– No to chodź.

– Och, ja się nie wy­bie­ram; jest za mo­kro. Je­śli wyjdę w taki dzień, roz­fry­zują mi się cał­kiem włosy, a ja chcę ład­nie wy­glą­dać, kiedy Polly przy­je­dzie.

– Chyba się nie spo­dzie­wasz, że sam przy­pro­wa­dzę do domu obcą dziew­czynę?

Tom spra­wiał wra­że­nie tak za­nie­po­ko­jo­nego, jakby jego sio­stra za­pro­po­no­wała mu eskor­to­wa­nie nie­cy­wi­li­zo­wa­nej Abo­ry­genki.

– Oczy­wi­ście, że tak. To na­leży do cie­bie i gdy­byś nie był ta­kim gbu­rem, spra­wi­łoby ci przy­jem­ność.

– Ba, we­dług mnie to zło­śli­wość z two­jej strony. Przy­pusz­cza­łem, że będę mu­siał pójść, ale mó­wi­łaś, że i ty się wy­bie­rzesz. Chcia­ła­byś jesz­cze, że­bym za­wra­cał so­bie głowę two­imi przy­ja­ciół­kami! Nie­do­cze­ka­nie!

I pod­niósł się z ka­napy z miną wy­ra­ża­jącą oczy­wi­ste obu­rze­nie, czego do­nio­sły efekt co­kol­wiek psuła zmierz­wiona fry­zura i ogól­nie nie­dbały wy­gląd.

– Ależ nie bądź taki zły; kiedy Polly wy­je­dzie, po­pro­szę mam­cię, żeby po­zwo­liła ci za­pro­sić do nas tego okrop­nego Neda Mil­lera, któ­rego tak lu­bisz – po­wie­działa Fanny, ma­jąc na­dzieję, że uła­go­dzi jego ura­żone uczu­cia.

– Jak długo ona ma u nas być? – spy­tał Tom, który wła­śnie pró­bo­wał do­pro­wa­dzić do po­rządku fry­zurę i strój, otrzą­sa­jąc się w dość przy­pad­kowy spo­sób.

– Może mie­siąc czy dwa. Jest taka miła; będę ją tu trzy­mać, póki bę­dzie jej to spra­wiało przy­jem­ność.

– W ta­kim ra­zie nie wy­trzyma długo, je­śli będę w sta­nie coś z tym zro­bić – burk­nął Tom, który uwa­żał dziew­częta za zu­peł­nie zbędną część ludz­ko­ści. Czter­na­sto­letni chłopcy są skłonni tak my­śleć i być może jest to mą­drze urzą­dzone; niechże te­raz lu­bują się w wy­wra­ca­niu ko­zioł­ków, by dane im było, mó­wiąc me­ta­fo­rycz­nie, po­sma­ko­wać do­broci, gdy za trzy czy cztery lata staną się po­kor­nymi nie­wol­ni­kami „tych do­kucz­li­wych dzie­wuch”. – Ale za­raz! Jak ja mam roz­po­znać to stwo­rze­nie? Ni­gdy jej nie wi­dzia­łem, a ona mnie też nie. Mu­sisz ze mną je­chać, Fan – do­dał i przy­sta­nął w po­ło­wie drogi do drzwi, za­trzy­many przez okropną myśl, że być może bę­dzie mu­siał ode­zwać się do paru ob­cych dziew­cząt, za­nim trafi na tę wła­ściwą.

– Ła­two ją znaj­dziesz; na pewno bę­dzie stała i roz­glą­dała się do­okoła. Śmiem twier­dzić, że ona cię roz­po­zna, na­wet je­śli bę­dziesz beze mnie, bo opi­sa­łam jej cie­bie.

– W ta­kim ra­zie chyba nie roz­po­zna. – Tom po­spiesz­nie prze­je­chał dło­nią po czubku głowy i zer­k­nął w lu­stro, ma­jąc po­czu­cie, że sio­stra na pewno nie przed­sta­wiła go w zbyt do­brym świe­tle. Sio­stry ni­gdy tego nie ro­bią, „my, chło­paki” wiemy to aż za do­brze.

– Idź już, bo się spóź­nisz, i co wtedy Polly o mnie po­my­śli? – za­wo­łała Fanny, ra­cząc brata sztur­chań­cem oso­bli­wie uwła­cza­ją­cym mę­skiej god­no­ści.

– Po­my­śli, że bar­dziej dbasz o swoje loczki niż o przy­ja­ciółki i bę­dzie miała nie­mało ra­cji.

Po­czuw­szy, że udało mu się do­ciąć sio­strze, Tom po­czął prze­cha­dzać się bez po­śpie­chu, do­sko­nale świa­dom, że jest już późno i że aby zdą­żyć, bę­dzie mu­siał po­tem nie­źle wy­cią­gać nogi, nie za­mie­rzał się jed­nak spie­szyć, póki był w za­sięgu jej wzroku.

– Gdy­bym była pre­zy­den­tem, wpro­wa­dzi­ła­bym prawo, które ka­za­łoby wszyst­kim chłop­com trzy­mać bu­zie na kłódkę, póki nie do­ro­sną, bo to naj­bar­dziej iry­tu­jące kre­atury na ca­łym świe­cie – stwier­dziła Fanny, wi­dząc z okna przy­gar­bioną syl­wetkę brata wlo­ką­cego się ulicą. Mo­głaby jed­nak zmie­nić zda­nie, gdyby po­szła za nim, bo gdy tylko skrę­cił za róg, zmie­nił się w oczach: prze­stał gwiz­dać, wy­cią­gnął ręce z kie­szeni, za­piął ma­ry­narkę, na­cią­gnął moc­niej czapkę i po­ma­sze­ro­wał da­lej szyb­kim kro­kiem.

Kiedy do­tarł na sta­cję, zdy­szany jak koń wy­ści­gowy i czer­wony jak bu­rak od wia­tru i biegu, po­ciąg wła­śnie wjeż­dżał na pe­ron.

„Przy­pu­śćmy, że bę­dzie miała na gło­wie kok i te tam różne ta­kie, jak wszyst­kie inne dzie­wu­chy, to niby jak mam ją roz­po­znać? Ależ mnie Fan urzą­dziła, ka­żąc mi tu sa­memu przy­cho­dzić!”, my­ślał Tom, ob­ser­wu­jąc tłum su­nący po pe­ro­nie i czu­jąc się ra­czej onie­śmie­lony sze­re­giem mi­ja­nych mło­dych dam. Po­nie­waż jak na ra­zie żadna z nich nie spra­wiała wra­że­nia, że ko­goś szuka lub na ko­goś czeka, nie za­ga­dy­wał ich, tylko przy­glą­dał się każ­dej ko­lej­nej grupce z miną mę­czen­nika. „To ona”, po­wie­dział w końcu do sie­bie, uj­rzaw­szy na­gle sto­jącą ze sple­cio­nymi dłońmi pannę w prze­pysz­nym stroju i ma­leń­kim ka­pe­lu­siku na czubku bar­dzo wy­soko upię­tej „koła-fiury”[2] (jak sam wy­ma­wiał to słowo). „Chyba mu­szę się do niej ode­zwać, więc do dzieła!” I nieco po­de­ner­wo­wany ko­niecz­no­ścią wy­ko­na­nia tego za­da­nia po­czął się przy­bli­żać do pa­nienki wy­glą­da­ją­cej, jakby wi­chura po­rwała jej odzie­nie na strzępy – tak ło­po­tały wkoło niej róż­no­ra­kie szarfy, riuszki, fal­banki, pióra i jej wła­sne loki.

– Że tak po­wiem, je­śli po­zwo­lisz... czy może na­zy­wasz się Polly Mil­ton? – spy­tał po­tul­nie Tom, za­trzy­mu­jąc się przed po­wie­wa­jącą ozdo­bami nie­zna­jomą.

– Nie, nic po­dob­nego – od­parła młoda dama, ob­rzu­ca­jąc go spoj­rze­niem, które zmro­ziło go do głębi.

– A więc gdzież ona, do pio­runa, jest? – mruk­nął Tom i od­szedł mocno ura­żony.

Szybki tu­pot za jego ple­cami spra­wił, że od­wró­cił się w samą porę, by uj­rzeć dzie­wuszkę o pro­mien­nej twa­rzy, bie­gnącą po dłu­gim pe­ro­nie z miną, jakby jej to spra­wiało przy­jem­ność. Uśmiech­nęła się i po­ma­chała mu torbą, a on za­trzy­mał się i po­cze­kał na nią, mó­wiąc do sie­bie w my­śli: „Hejże! Cie­kawe, czy to Polly?”.

Jej błę­kitne oczy spo­glą­dały nań na pół nie­śmiało, na pół we­soło, gdy po­de­szła do niego z wy­cią­gniętą ręką i ode­zwała się py­ta­ją­cym to­nem:

– Tom, nie­praw­daż?

– Tak. Skąd wie­dzia­łaś? – Tom był tak zdu­miony, że ścier­piał na­wet uścisk jej dłoni, w ogóle o nim nie my­śląc.

– Ach, Fan po­wie­działa mi, że masz krę­cone włosy i za­bawny nos, i stale po­gwiz­du­jesz, i masz szarą czapkę na­cią­gniętą na oczy; no więc po­zna­łam cię od razu.

Polly ski­nęła mu głową w spo­sób naj­bar­dziej przy­ja­zny z moż­li­wych, grzecz­nie po­wstrzy­mu­jąc się od na­zy­wa­nia wło­sów „ru­dymi”, nosa „per­ka­tym”, a czapki „starą”, choć wszyst­kie te okre­śle­nia Fanny sta­ran­nie wpo­iła jej w pa­mięć.

– Gdzie twoje ba­gaże? – za­py­tał Tom, przy­po­mniaw­szy so­bie o swym obo­wiązku, gdy pró­bo­wała mu wrę­czyć torbę, któ­rej nie miał ochoty nieść.

– Oj­ciec po­wie­dział mi, że­bym na nie nie cze­kała, póki nie zła­pię do­rożki, więc da­łam kwit ba­ga­żo­wemu, a oto i on z moim ku­frem.

I po­dą­żyła za swym skrom­nym ba­ga­żem, a za nią Tom, nieco przy­bity wła­sną nie­umie­jęt­no­ścią wy­ka­za­nia się grzeczną kon­wer­sa­cją. „Dzięki Bogu, ona nie jest ani tro­chę młodą damą! Fan nie mó­wiła mi, że jest taka ładna. Nie wy­gląda jak dziew­czyny z mia­sta ani nie za­cho­wuje się jak one”, my­ślał, wlo­kąc się w tyle i z upodo­ba­niem zer­ka­jąc na fa­lu­jące przed nim brą­zowe loki.

Gdy za­je­chała do­rożka, Polly lekko pod­sko­czyła na sprę­ży­nu­ją­cym sie­dze­niu i ro­ze­śmiała się jak za­chwy­cone dziecko.

– Lu­bię jeź­dzić ta­kimi ład­nymi za­przę­gami, i wi­dzieć te wszyst­kie piękne rze­czy i do­brze się ba­wić, a ty nie? – po­wie­działa, po czym w ciągu mi­nuty wzięła się w garść, jakby na­gle przy­po­mniała so­bie, że wy­biera się z wi­zytą.

– Nie za bar­dzo – od­parł Tom, nie zwa­ża­jąc na to, co mówi; ta dziwna dziew­czyna na­gle tak za­wład­nęła jego du­szą, że zu­peł­nie stra­cił re­zon.

– Jak się ma Fan? Czemu też po mnie nie wy­szła? – spy­tała Polly, sta­ra­jąc się wy­glą­dać na do­brze uło­żoną, choć wbrew wła­snej woli strze­lała wzro­kiem na prawo i lewo.

– Bała się, że jej się włosy roz­fry­zują. – Tom uśmiech­nął się, bo zdra­dze­nie se­kretu sio­stry spra­wiło, że znów po­czuł się sobą.

– Do­brze, że ani mnie, ani to­bie wil­goć nie prze­szka­dza. Je­stem ci bar­dzo zo­bo­wią­zana, że przy­sze­dłeś i za­opie­ko­wa­łeś się mną.

Polly chciała być dlań uprzejma i Tom to wy­czu­wał; jego wraż­li­wym punk­tem była ruda czu­pryna, któ­rej mie­dziany po­łysk zda­wał się słab­nąć w to­wa­rzy­stwie pięk­nych brą­zo­wych lo­ków Polly. Prze­cież nic ta­kiego dla niej nie zro­bił, tylko przez parę kro­ków po­niósł jej torbę; mimo to po­dzię­ko­wała mu. Był jej wdzięczny i w na­głym po­ry­wie uf­no­ści po­czę­sto­wał ją garstką fi­stasz­ków; za­wsze no­sił w kie­sze­niach za­pas tego przy­smaku, a gdyby ktoś chciał go śle­dzić, mógł był go wszę­dzie zna­leźć, idąc śla­dem łu­pi­nek, które po­zo­sta­wiał za sobą.

Gdy tylko to zro­bił, przy­po­mniał so­bie, że Fanny uwa­żała fi­staszki za coś pro­stac­kiego i po­czuł, że zhań­bił swoją ro­dzinę. Wy­tknął więc głowę przez okno i trzy­mał ją tam tak długo, aż Polly za­py­tała, czy wszystko w po­rządku. „Phi! Któż by się przej­mo­wał ta­kim wie­śniac­kim stwo­rze­niem!”, rzekł męż­nie, choć tylko w my­śli; na­stęp­nie zaś po­zwo­lił, by znów do­szła do głosu szel­mow­ska część jego na­tury.

– Fur­man mu­siał so­bie do­brze po­pić, ale zdaje mi się, że po­trafi utrzy­mać ko­nie na wo­dzy – oznaj­mił prze­wrot­nie z miną wy­ra­ża­jącą spo­kojną re­zy­gna­cję.

– Jest pi­jany? Ojej! Wy­sia­dajmy! A je­śli te ko­nie są na­ro­wi­ste? Bar­dzo tu stromo, my­ślisz, że to bez­pieczne? – za­wo­łała biedna Polly, wy­sta­wia­jąc głowę przez pół­otwarte okno po swo­jej stro­nie, wsku­tek czego jej bo­browy ka­pe­lu­sik[3] przy­brał kształt pie­roga.

– Jest tu pod do­stat­kiem lu­dzi, któ­rzy mogą nas po­zbie­rać, gdyby coś się stało, ale może bę­dzie bez­piecz­niej, je­śli usiądę z nim na koźle. – Tom aż się roz­pro­mie­nił, wpadł­szy na ten ge­nialny spo­sób uwol­nie­nia się od przy­musu opieki nad to­wa­rzyszką.

– Och, tak, zrób to, je­śli się nie bo­isz! Mama bar­dzo by się zmar­twiła, gdyby mi się coś przy­da­rzyło tak da­leko od domu! – za­wo­łała Polly, mocno po­de­ner­wo­wana.

– Nie martw się. Zajmę się sta­rusz­kiem i końmi też.

Otwarł­szy drzwiczki, Tom wspiął się na ko­zioł, zo­sta­wia­jąc swą biedną ofiarę w po­wo­zie, by trzę­sła się ze stra­chu, pod­czas gdy on spo­koj­nie roz­ko­szo­wał się na ze­wnątrz wol­no­ścią i fi­stasz­kami, dzie­ląc się nimi ze sta­tecz­nym sta­rym woź­nicą.

Fanny nie­mal sfru­nęła po scho­dach na spo­tka­nie ze swoją „naj­droż­szą Polly”, gdy tylko Tom prze­pro­wa­dził ją przez próg i z wdzię­kiem nie­ustra­szo­nego łowcy, przed­sta­wia­ją­cego tro­fea zdo­byte dzięki swym umie­jęt­no­ściom, oznaj­mił:

– Mam ją!

Polly za­raz udała się na górę; on zaś, od­tań­czyw­szy na wy­cie­raczce se­kwen­cję kro­ków z po­dwój­nym przy­tu­pem, wy­co­fał się do ja­dalni, by wspo­móc swój wy­czer­pany or­ga­nizm pół­tu­zi­nem cia­ste­czek.

– Nie je­steś cza­sem śmier­tel­nie zmę­czona? Nie chcesz się po­ło­żyć? – traj­ko­tała Fanny, przy­sia­da­jąc na brzegu łóżka w po­koju Polly i lu­stru­jąc wzro­kiem wszystko, co miała na so­bie jej przy­ja­ciółka.

– Ani tro­chę. Miło spę­dzi­łam czas w po­dróży i bez kło­po­tów, je­śli nie li­czyć pod­chmie­lo­nego do­roż­ka­rza, ale Tom wy­siadł i go pil­no­wał, więc nie by­łam za bar­dzo wy­stra­szona – od­rze­kła nie­win­nie Polly, zdej­mu­jąc swój nie­wy­szu­kany płasz­czyk i zwy­kły ka­pe­lusz bez jed­nego naj­mniej­szego piórka.

– Bujda na re­so­rach! Wcale nie był pi­jany, a Tom zro­bił to tylko po to, żeby ci się wy­mknąć. Nie cierpi dziew­czyn – po­wie­działa Fanny z wyż­szo­ścią.

– Na­prawdę? Wy­da­wało mi się, że jest bar­dzo miły i grzeczny! – Oczy Polly zro­biły się okrą­głe ze zdzi­wie­nia.

– To okropne chło­pa­czy­sko, moja droga; i je­śli bę­dziesz miała z nim do czy­nie­nia, za­mę­czy cię na śmierć. Wszy­scy chłopcy są bez­na­dziejni, ale on jest naj-bez-na-dziej-niej-szym, ja­kiego w ży­ciu wi­dzia­łam.

Po­czuw­szy, że jej uf­ność w sto­sunku do tego mło­dzieńca zo­stała so­lid­nie za­chwiana, Polly po ci­chu po­sta­no­wiła zo­sta­wić go w spo­koju i zmie­nić te­mat roz­mowy. Ro­zej­rzała się z po­dzi­wem po du­żym, ład­nie urzą­dzo­nym po­koju go­ścin­nym i stwier­dziła:

– Ależ tu wspa­niale! Ni­gdy do­tąd nie spa­łam w łóżku z ko­ta­rami ani nie mia­łam ta­kiej pięk­nej to­a­letki jak ta.

– Cie­szę się, że ci się po­doba, ale, na li­tość bo­ską, nie mów ta­kich rze­czy przy in­nych dziew­czę­tach! – od­parła Fanny, ża­łu­jąc, że Polly nie nosi kol­czy­ków, jak wszyst­kie inne jej ko­le­żanki.

– Czemu nie? – spy­tała wiej­ska myszka myszkę miej­ską, za­sta­na­wia­jąc się, co złego może być w tym, że ko­muś się po­do­bają ładne cu­dze rze­czy i że ten ktoś o tym mówi.

– Och, śmieją się ze wszyst­kiego, co jest choćby odro­binę dziwne, a to nie jest przy­jemne.

Fanny nie użyła słowa „wie­śniac­kie”, ale naj­wy­raź­niej miała je na my­śli, i Polly po­czuła się nie­swojo. To­też z za­my­śloną miną strzep­nęła swój czarny je­dwabny far­tu­szek i po­sta­no­wiła nie na­po­my­kać o wła­snym domu, je­śli tylko to bę­dzie moż­liwe.

Fanny uczęsz­czała do mod­nej szkoły, gdzie młode damy były tak za­jęte na­uką fran­cu­skiego, nie­miec­kiego i wło­skiego, że bra­ko­wało im czasu na po­rządne na­ucze­nie się oj­czy­stego ję­zyka.

– Fa­tal­nie, bo mam­cia po­wiada, że nie mu­szę re­gu­lar­nie cho­dzić do szkoły, gdy ty u nas je­steś, naj­wy­żej dwa czy trzy razy w ty­go­dniu, tylko po to, by nie stra­cić lek­cji mu­zyki i fran­cu­skiego. Mo­żesz iść ze mną, je­śli chcesz, pap­cio tak po­wie­dział. Ależ to bę­dzie za­bawa! – za­wo­łała Fanny, zu­peł­nie za­ska­ku­jąc przy­ja­ciółkę tym nie­ocze­ki­wa­nym upodo­ba­niem do za­jęć szkol­nych.

– Ba­ła­bym się, zwłasz­cza je­śli wszyst­kie dziew­częta ubie­rają się tak pięk­nie jak ty i tyle umieją – od­po­wie­działa Polly, czu­jąc wstyd już na samą tę myśl.

– Ależ, dziecko! Nie mu­sisz się tym przej­mo­wać. Za­dbam o cie­bie i od­po­wied­nio cię przy­go­tuję, więc nie bę­dziesz wy­glą­dać dzi­wacz­nie.

– A czy ja je­stem dzi­waczna? – za­py­tała Polly, ude­rzona tym sło­wem i ma­jąc na­dzieję, że nie ozna­cza ono cze­goś bar­dzo złego.

– Je­steś ko­chana i o wiele ład­niej­sza, niż by­łaś ze­szłego lata, tylko, ro­zu­miesz, je­steś wy­cho­wana ina­czej niż my, więc i za­cho­wu­jesz się ina­czej – za­częła Fanny, stwier­dziw­szy, że to na­prawdę trudno wy­tłu­ma­czyć.

– A czym się róż­nię? – po­now­nie spy­tała Polly, która lu­biła wszystko brać na ro­zum.

– Cóż, po pierw­sze ubie­rasz się jak dziew­czynka.

– Je­stem dziew­czynką, więc dla­czego nie mia­ła­bym tak ro­bić? – Polly spoj­rzała ze zdzi­wie­niem na swoją pro­stą nie­bie­ską weł­nianą su­kienkę, so­lidne trze­wiki i krót­kie włosy.

– Masz czter­na­ście lat, a w tym wieku uwa­żamy się za młode damy – cią­gnęła Fanny, z za­do­wo­le­niem kon­tem­plu­jąc w lu­strze swoje włosy spię­trzone na czubku głowy, z ufry­zo­waną grzywką i fran­cu­skimi lo­kami spa­da­ją­cymi na plecy, a także swoją szkar­łatno-czarną kre­ację z sze­roką szarfą, małą tiur­niurą, świe­cą­cymi gu­zi­kami, ćwiecz­kami, ro­ze­tkami i Bóg je­den wie, czym jesz­cze. Na szyi miała me­da­lion, w uszach po­dzwa­nia­jące kol­czyki, u pa­ska ze­ga­rek na łań­cuszku, a na pal­cach – któ­rym do­brze by zro­biło tro­chę my­dła i wody – kilka pier­ścion­ków.

Polly także pa­trzyła w lu­stro, prze­su­wa­jąc wzrok z jed­nej ma­łej po­staci na drugą i po­my­ślała, że z nich dwóch Fanny wy­gląda o wiele dziw­niej. Polly miesz­kała w ma­łym pro­win­cjo­nal­nym mia­steczku i nie­wiele wie­działa o miej­skiej mo­dzie. Gdy się po­znały z Fanny, która aku­rat przy­je­chała z wi­zytą do przy­ja­ciółki miesz­ka­ją­cej w oko­licy, była pod wra­że­niem jej ele­gan­cji, ale w jej domu do­tąd nie go­ściła. Te­raz jed­nak nie po­zwo­liła so­bie na to, by ją nie­po­ko­iła ta róż­nica, to­też po chwili ro­ze­śmiała się i po­wie­działa z za­do­wo­le­niem:

– Moja mama lubi, gdy ubie­ram się pro­sto, a ja nie mam nic prze­ciwko temu. Na­wet nie wie­dzia­ła­bym, jak się mam ru­szać, gdy­bym była taka wy­stro­jona jak ty. Ni­gdy nie za­po­mi­nasz pod­cią­gnąć szarfy i przy­trzy­mać tej... tej na­dmu­cha­nej czę­ści spód­nicy, kiedy sia­dasz?

Za­nim Fanny zdą­żyła od­po­wie­dzieć, z dołu do­biegł krzyk, w który obie się wsłu­chały.

– To tylko Maud, awan­tu­ruje się ca­łymi dniami – za­częła Fanny, a le­d­wie zdą­żyła wy­po­wie­dzieć te słowa, drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie i do środka wpa­dła z wrza­skiem mała dziew­czynka, sze­ścio- czy może sied­mio­let­nia. Na wi­dok Polly za­trzy­mała się, wpa­try­wała się w nią przez chwilę, po czym pod­jęła wrzask do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym skoń­czyła, rzu­ca­jąc się na ko­lana Fanny i wy­krzy­ku­jąc gniew­nie:

– Tom śmieje się ze mnie! Złób coś, żeby prze­stał!

– A co zro­bi­łaś, że się do cie­bie przy­cze­pił? Nie wrzeszcz tak, bo wy­stra­szysz Polly! – Tu Fan po­trzą­snęła ma­łym anio­łecz­kiem, co skło­niło te­goż do wy­ja­śnień.

– Po­wie­dzia­łam tylko, że wczo­łaj wie­czół na przy­ję­ciu je­dli­śmy lód, a on się śmiał!

– Lody, nie lód, dzie­cino! – I tu Fanny po­szła za na­gan­nym przy­kła­dem Toma.

– Nie­ważne! Były zimne, i ja ogrza­łam swoje przy grzej­niku, i wtedy były do­bre, tylko Willy Bliss wy­lał mi je na moją nową su­kienkę! – I znów po­częła la­men­to­wać nad wszyst­kimi swo­imi nie­szczę­ściami.

– Idź do Katy! Je­steś dziś zła jak osa! – po­wie­działa Fanny, od­py­cha­jąc małą.

– Katy nie umie mnie ło­zba­wić, a mnie trzeba ło­zba­wić, bo je­stem ma­łudna, tak po­wie­działa mam­cia! – za­szlo­chała Maud, naj­wy­raź­niej dzia­ła­jąc pod wpły­wem złu­dze­nia, że ma­rud­ność jest ja­kąś in­te­re­su­jącą cho­robą.

– Zejdź na dół i zjedz obiad; to na pewno cię roz­bawi. – Fanny wstała, pu­sząc się jak ptak, który otrze­puje pióra przed lo­tem.

Polly miała na­dzieję, że „okrop­nego chło­pa­czy­ska” nie bę­dzie na obie­dzie, ale był i wpa­try­wał się w nią przez cały czas w naj­bar­dziej do­kucz­liwy spo­sób. Pan Shaw, wy­glą­da­jący na za­pra­co­wa­nego dżen­tel­mena, po­wie­dział: „Jak się masz, moja droga? Mam na­dzieję, że bę­dziesz się u nas do­brze ba­wiła”, po czym, jak się zda­wało, zu­peł­nie o niej za­po­mniał. Pani Shaw, blada, ner­wowa ko­bieta, uprzej­mie po­wi­tała swo­jego ma­łego go­ścia i za­dbała, by ni­czego Polly nie za­bra­kło. Star­sza pani Shaw, ci­cha sta­ruszka w im­po­nu­ją­cej wiel­ko­ści czepku, na wi­dok Polly za­wo­łała: „Na mą du­szę! Toż to cała matka, słodka istota! Jakże się ona miewa, moja droga?”, po czym cały czas zer­kała na go­ścia znad oku­la­rów, aż sie­dząca mię­dzy nią i To­mem biedna Polly stra­ciła ape­tyt.

Fanny traj­ko­tała jak sroka, a Maud wier­ciła się, do­póki Tom nie za­pro­po­no­wał, by ją wsa­dzić pod klosz, co wy­wo­łało taki wy­buch emo­cji, że wrzesz­czącą małą damę mu­siała wy­nieść z ja­dalni cier­pliwa Katy. Było to w su­mie dość krę­pu­jące i Polly bar­dzo się ucie­szyła, gdy obiad wresz­cie się skoń­czył. Wszy­scy za­jęli się wła­snymi spra­wami, a Fan, wy­peł­niw­szy ho­nory domu, zo­stała we­zwana do kraw­co­wej, zo­sta­wia­jąc Polly w wiel­kim sa­lo­nie.

Polly cie­szyła się, że zo­stała sama na parę mi­nut; obej­rzaw­szy wszyst­kie ota­cza­jące ją piękne sprzęty, po­częła spa­ce­ro­wać tam i z po­wro­tem po mięk­kim, kwie­ci­stym dy­wa­nie, nu­cąc so­bie coś pod no­sem, gdy tym­cza­sem świa­tło dnia bla­kło i wkrótce już tylko czer­wona po­świata od ko­minka oświe­tlała po­miesz­cze­nie. Aku­rat wów­czas do sa­lonu we­szła po­woli star­sza pani Shaw i za­sia­dła w swym fo­telu, mó­wiąc:

– To piękna, stara me­lo­dia. Za­śpie­waj mi ją, moja droga. Nie sły­sza­łam jej od tak dawna!

Polly nie lu­biła śpie­wać przed ob­cymi, bo mu­zyki uczyła się tylko tyle, ile mo­gła jej za­pew­nić wiecz­nie za­jęta matka; jed­nakże wpo­jono jej za­sadę trak­to­wa­nia osób star­szych z naj­wyż­szym sza­cun­kiem, a nie ma­jąc po­wodu do od­mowy, od razu po­de­szła do for­te­pianu i uczy­niła, o co ją pro­szono.

– To wła­śnie taka mu­zyka, ja­kiej się słu­cha z przy­jem­no­ścią. Za­śpie­waj coś jesz­cze, ko­cha­nie – po­wie­działa star­sza dama swoim ła­god­nym gło­sem.

Za­do­wo­lona z tej po­chwały Polly roz­śpie­wała się na do­bre swym świe­żym, ci­chym gło­si­kiem, tra­fia­ją­cym pro­sto do serca słu­cha­cza i zo­sta­ją­cym tam na za­wsze. Miała w re­per­tu­arze wszyst­kie te słod­kie stare me­lo­die, które ni­gdy się nie nu­dzą, a naj­bar­dziej lu­biła szkoc­kie pio­senki, ta­kie jak Zło­to­włosy chło­pak, Jock z Ha­zel­dean, Tam po­śród wrzo­sów i Brzozy z Aber­fel­die. Im wię­cej śpie­wała, tym le­piej jej to szło, a gdy za­koń­czyła na Pijmy zdro­wie króla Ka­rola[4], cały sa­lon roz­brzmie­wał po­ru­sza­jącą mu­zyką, wy­ko­ny­waną przez wielki for­te­pian i małą pa­nienkę.

– Rany Ju­lek, ależ to we­soła me­lo­dia! Za­śpie­waj to jesz­cze raz, pro­szę – za­brzmiał głos Toma, a po­tem i jego ruda głowa wy­chy­liła się zza wy­so­kiego opar­cia fo­tela, za któ­rym się scho­wał.

To zu­peł­nie spło­szyło Polly, są­dzącą, że nie słu­cha jej nikt prócz sta­ruszki drze­mią­cej przy ko­minku.

– Już nie mogę śpie­wać; zmę­czy­łam się – po­wie­działa i ode­szła od for­te­pianu. Ruda głowa zni­kła jak me­teor, bo ton Polly był zde­cy­do­wa­nie chłodny.

Star­sza pani wy­cią­gnęła rękę, po­cią­gnęła Polly na swoje ko­lana i spoj­rzała jej w oczy tak życz­li­wie, że Polly za­po­mniała o jej ku­rio­zal­nym czepku i uśmiech­nęła się do niej uf­nie; wi­działa, że ta pro­sta mu­zyka spra­wiła słu­chaczce przy­jem­ność, i cie­szyła się, że o tym wie.

– Nie miej mi za złe, że ci się przy­glą­dam, moja droga – po­wie­działa sta­ruszka, de­li­kat­nie szczy­piąc ją w ru­miany po­li­czek. – Od tak dawna nie wi­dzia­łam dziew­czynki, a pa­trze­nie na cie­bie do­brze robi moim sta­rym oczom.

Polly po­my­ślała, że to brzmi bar­dzo dziw­nie i nie mo­gła się po­wstrzy­mać od za­py­ta­nia:

– Ale prze­cież Fan i Maud to też dziew­czynki, nie­praw­daż?

– Ach, ko­cha­nie, nie! Żadna z nich nie jest kimś, kogo ja na­zy­wam dziew­czynką. Fan od dwóch lat jest młodą damą, a Maud to roz­pusz­czony pę­drak. Twoja matka jest bar­dzo roz­sądną ko­bietą, moje dziecko.

„Cóż to za dziwna sta­ruszka!”, po­my­ślała Polly, ale tylko po­wie­działa z sza­cun­kiem w gło­sie:

– Tak, psze pani – i wpa­trzyła się w ogień.

– Nie ro­zu­miesz, co mam na my­śli, prawda? – za­py­tała star­sza pani, wciąż trzy­ma­jąc w pal­cach jej pod­bró­dek.

– Nie, psze pani, nie do końca.

– Cóż, ko­cha­nie, po­wiem ci. Za mo­ich cza­sów dzieci w wieku czter­na­stu czy pięt­na­stu lat nie ubie­rały się po­dług naj­now­szej mody; nie by­wały na przy­ję­ciach, urzą­dza­nych na po­do­bień­stwo tych dla do­ro­słych; nie wio­dły próż­nia­czego, lek­ko­myśl­nego, nie­zdro­wego ży­cia i nie sta­wały się zbla­zo­wane, koń­cząc lat dwa­dzie­ścia. By­li­śmy mali mniej wię­cej do osiem­na­stego roku ży­cia; pra­co­wa­li­śmy i uczy­li­śmy się, ubie­ra­li­śmy i ba­wi­li­śmy jak dzieci, sza­no­wa­li­śmy na­szych ro­dzi­ców, a na­sze dni na tej ziemi były znacz­nie dłuż­sze niż te­raz, jak mi się wy­daje.

Zda­wało się, że pod ko­niec tej mowy stara dama za­po­mniała o Polly; sie­działa, po­kle­pu­jąc pulchną małą rączkę trzy­maną we wła­snej dłoni i wpa­tru­jąc się w wy­bla­kłą fo­to­gra­fię star­szego dżen­tel­mena w pe­ruce z har­ca­pem i ko­szuli z ża­bo­tem.

– Czy to pani oj­ciec, ma­dame?

– Tak, ko­cha­nie, mój czci­godny oj­ciec. Ukła­da­łam mu ża­bot aż do dnia jego śmierci, a pierw­sze pie­nią­dze, ja­kie w ży­ciu za­ro­bi­łam, było to pięć do­la­rów, prze­zna­czone przez niego na na­grodę dla tej z jego sze­ściu có­rek, która naj­ład­niej za­ce­ruje mu je­dwabne poń­czo­chy.

– Ależ mu­siała być pani dumna! – za­wo­łała za­cie­ka­wiona Polly, opie­ra­jąc się o ko­lano sta­ruszki.

– Tak, i wszyst­kie uczy­ły­śmy się piec chleb i go­to­wać, no­si­ły­śmy per­ka­lowe su­kienki i by­ły­śmy we­sołe i przy­milne jak ko­cięta. Całe moje ro­dzeń­stwo żyło tak długo, by do­cze­kać się wnu­cząt, a ja je­stem z nich naj­młod­sza, sie­dem­dzie­siąt lat w tym roku skoń­czę, moja droga, i jesz­cze je­stem na cho­dzie, pod­czas gdy moja sy­nowa ma le­d­wie czter­dzie­ści, a już jest taka scho­ro­wana.

– Mnie tak samo wy­cho­wano i chyba dla­tego Fan mówi, że je­stem sta­ro­świecka. Pro­szę, niechże mi pani opo­wie coś jesz­cze o swoim pa­pie, tak mi się to po­do­bało! – po­wie­działa Polly.

– O ojcu, moja droga; ni­gdy nie na­zy­wa­li­śmy go „papą”. A gdyby któ­ryś z mo­ich braci spró­bo­wał zwró­cić się do niego „sze­fie”, jak to te­raz ro­bią chłopcy, do­prawdy my­ślę, że chyba by go wy­dzie­dzi­czył.

Przy tych sło­wach star­sza pani pod­nio­sła głos i zna­cząco ski­nęła głową w stronę są­sied­niego po­miesz­cze­nia; jed­nakże do­cho­dzące stam­tąd po­chra­py­wa­nie naj­wy­raź­niej upew­niło ją, że alu­zja wy­ce­lo­wana w tam­tym kie­runku tra­fiła w próż­nię.

Nim zdą­żyła po­wie­dzieć coś wię­cej, we­szła Fanny z ra­do­sną no­winą: Clara Bird za­pro­siła ją i Polly do te­atru na ten wła­śnie wie­czór i wpad­nie po nie o siód­mej. Polly była tak pod­eks­cy­to­wana tym na­głym za­nu­rze­niem się w swa­wole miej­skiego ży­cia, że krę­ciła się w kółko jak spło­szony mo­tyl i le­d­wie zda­wała so­bie sprawę z tego, co się działo aż do chwili, w któ­rej stwier­dziła, że wła­śnie znaj­duje się w olśnie­wa­ją­cej sali te­atral­nej przed wielką zie­loną kur­tyną. Stary pan Bird sie­dział po jed­nej jej stro­nie, Fanny po dru­giej, lecz oboje po­zo­sta­wili ją samą so­bie, za co była im bar­dzo wdzięczna: całą swoją uwagę sku­piła na wi­do­wi­sku, nie mo­gła więc roz­ma­wiać.

Do tej pory nie by­wała zbyt czę­sto w te­atrze, a te nie­liczne przed­sta­wie­nia, które miała oka­zję zo­ba­czyć, były to stare, do­bre bajki, tak udra­ma­ty­zo­wane, by nada­wały się dla mło­dych wi­dzów, żywe, bły­sko­tliwe i pełne nie­szko­dli­wych ab­sur­dów, które ba­wią, ale nie wy­wo­łują za­wsty­dze­nia. Tego wie­czoru obej­rzała je­den z tych no­wych spek­ta­kli, na punk­cie któ­rych ostat­nio wszy­scy sza­leli i które nie scho­dziły z afi­sza przez wiele ty­go­dni, olśnie­wa­jąc, eks­cy­tu­jąc i de­mo­ra­li­zu­jąc wi­dza wszel­kimi po­ku­sami, ja­kie tylko fran­cu­ska in­wen­cja może wy­na­leźć, a ame­ry­kań­ska roz­rzut­ność zre­ali­zo­wać. Sztuka – mniej­sza o ty­tuł – była pełna prze­py­chu, bar­dzo try­wialna i bar­dzo modna, więc też oczy­wi­ście po­wszech­nie po­dzi­wiana, i każdy, kto mógł, szedł ją zo­ba­czyć. Na po­czątku Polly my­ślała, że zna­la­zła się w ba­śnio­wej kra­inie, wi­dząc tylko iskrzące się po­sta­cie, które tań­czyły i śpie­wały w świe­cie świa­tła i piękna; wkrótce jed­nak za­częła słu­chać pio­se­nek i roz­mów, a wtedy złu­dze­nie pry­snęło, bo uro­cze zjawy śpie­wały mu­rzyń­skie me­lo­die, mó­wiły slan­giem i przy­no­siły wstyd do­brym, sta­ro­świec­kim el­fom, które tak do­brze znała i tak bar­dzo ko­chała.

Na­sza mała bo­ha­terka była zbyt nie­winna, by zro­zu­mieć po­łowę dow­ci­pów, i czę­sto za­sta­na­wiała się, z czego lu­dzie się śmieją; a gdy ustą­piło po­cząt­kowe ocza­ro­wa­nie, za­częła czuć się nie­swojo, bę­dąc pewna, że jej matka nie chcia­łaby, żeby tam była, i ża­łu­jąc, że przy­szła. Wy­da­wało jej się, że z cza­sem sztuka robi się co­raz gor­sza, bo też dość szybko do­znała oświe­ce­nia za sprawą szep­tów nio­są­cych się po ca­łej sali, a także wła­snego by­strego wzroku, po­łą­czo­nego z dziew­czę­cymi in­stynk­tami. Kiedy grupa dwu­dzie­stu czte­rech dziew­cząt, prze­bra­nych za dżo­kejki, we­szła na scenę, trza­ska­jąc bi­czami, stu­ka­jąc ob­ca­sami i ro­biąc oko do pu­blicz­no­ści, wcale nie uznała tego za za­bawne – wręcz prze­ciw­nie, była lekko znie­sma­czona i ucie­szyła się, gdy ze­szły ze sceny. Gdy zaś po­ja­wiła się na­stępna trupa tan­ce­rek, w ko­stiu­mach skła­da­ją­cych się ze skrzy­deł z gazy i zło­tych frędzli w pa­sie, biedna, sta­ro­świecka Polly nie wie­działa, co po­cząć. Czuła się za­równo prze­stra­szona, jak i obu­rzona; wbiła wzrok w trzy­many w ręku pro­gram te­atralny, a po­liczki z każdą chwilą pie­kły ją co­raz bar­dziej.

– Czemu się tak ru­mie­nisz? – za­py­tała Fanny, gdy ma­lo­wane sylfy znik­nęły.

– Tak mi wstyd za te dziew­czyny! – szep­nęła Polly, bio­rąc głę­boki od­dech pe­łen ulgi.

– Ty gą­sko, wła­śnie tak zro­biono to w Pa­ryżu, a ten ta­niec jest wspa­niały. Na po­czątku wy­daje się to dziwne, ale przy­wyk­niesz, tak jak ja.

– Ni­gdy wię­cej tu nie przyjdę – po­wie­działa Polly zde­cy­do­wa­nie; jej nie­winna na­tura bu­rzyła się prze­ciw spek­ta­klowi, który jak do­tąd spra­wił jej wię­cej przy­kro­ści niż przy­jem­no­ści. Nie wie­działa, jak ła­two było „przy­wyk­nąć”, tak jak Fanny, i do­brze, że czę­ściej nie tra­fiała na ta­kie po­kusy. Nie po­tra­fiła wy­ja­śnić tego uczu­cia, ale ucie­szyła się, gdy sztuka się skoń­czyła i gdy do­tarły bez­piecz­nie do domu, gdzie miła ba­bu­nia cze­kała, by móc je zo­ba­czyć uło­żone wy­god­nie w łóż­kach.

– Do­brze się ba­wi­łaś, ko­cha­nie? – spy­tała, pa­trząc na pło­nące po­liczki i pod­eks­cy­to­wany wzrok Polly.

– Nie chcia­ła­bym być nie­grzeczna, ale nie – od­po­wie­działa Polly. – Nie­które sceny były wspa­niałe, ale część była ta­kich, że mia­łam ochotę scho­wać się pod fo­tel. Mam wra­że­nie, że lu­dziom się to po­do­bało, ale nie wy­daje mi się, żeby było sto­sowne.

Gdy Polly po­wie­działa, co my­śli, i pod­kre­śliła swoje zda­nie zde­cy­do­wa­nym stuk­nię­ciem o pod­łogę zrzu­ca­nego buta, Fanny ro­ze­śmiała się i, krę­cąc pi­ru­ety ni­czym Ma­de­mo­iselle The­rese[5], po­wie­działa:

– Bab­ciu, mó­wię ci, Polly była w szoku. Oczy miała wiel­kie jak spodki, a bu­zię czer­woną jak moja szarfa, a raz to już po­my­śla­łam, że się za chwilę roz­pła­cze. Może i ta sztuka była tro­chę dziwna, ale prze­cież była sto­sowna, bo ina­czej by­śmy wszy­scy na nią nie po­szli. I sły­sza­łam, jak pani Smy­the Per­kins mó­wiła: „To było uro­cze, tak przy­po­mi­nało ten ko­chany Pa­ryż”, a prze­cież ona miesz­kała za gra­nicą, więc oczy­wi­ście zna się na rze­czy.

– Nie ob­cho­dzi mnie, co mó­wiła. Wiem, że to nie było od­po­wied­nie dla dziew­cząt, bo gdyby było, to nie by­ła­bym taka za­wsty­dzona! – za­wo­łała uparta Polly, wpraw­dzie nieco za­kło­po­tana, ale nie­da­jąca się prze­ko­nać ni­komu, na­wet pani Smy­the Per­kins.

– My­ślę, że masz ra­cję, moja droga; ale miesz­kasz na wsi i jesz­cze się nie na­uczy­łaś, że skrom­ność wy­szła z mody.

Bab­cia Shaw uca­ło­wała dziew­częta na do­bra­noc, po­zo­sta­wia­jąc Polly na pa­stwę noc­nych kosz­ma­rów. Przy­śniło jej się bo­wiem, że tań­czyła na du­żej sce­nie w ko­stiu­mie dżo­kejki, pod­czas gdy Tom grał w or­kie­strze na wiel­kim bęb­nie, a cała pu­blicz­ność miała twa­rze jej ojca i matki, czer­wone jak szarfa Fanny i pa­trzące na nią ze smut­kiem oczami wiel­kimi jak spodki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Cho­dzi o roz­działy 1–6, które uka­zy­wały się w od­cin­kach na ła­mach cza­so­pi­sma dla dzieci i mło­dzieży „Merry’s Mu­seum” [wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki].
[2] Ko­afiura (z fr. co­if­fure) – wy­myślne ucze­sa­nie, czę­sto z do­dat­kiem wstą­żek, kla­me­rek czy in­nych stro­ików. Obec­nie słowo uży­wane ra­czej tylko żar­to­bli­wie.
[3] Sierść bo­bra, od­po­wied­nio spil­śniana, była wów­czas uwa­żana za bar­dzo do­bry su­ro­wiec na ka­pe­lu­sze.
[4] Wszyst­kie te pio­senki można i dziś zna­leźć w róż­nych zbio­rach bal­lad; słowa do dru­giej i pią­tej z nich na­pi­sał Wal­ter Scott, a do czwar­tej Ro­bert Burns.
[5] Za­pewne cho­dzi o po­stać sce­niczną i/lub od­twa­rza­jącą ją ar­tystkę.
Ty­tuł ory­gi­nału: Old fa­shio­ned girl
Co­py­ri­ght © 2024, Wy­daw­nic­two MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
Pro­jekt okładki, wy­bór ilu­stra­cji oraz skład książki: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Opra­co­wa­nie: MG, Do­rota Ring
Au­torka ilu­stra­cji: Jes­sie Wil­l­cox Smith oraz nie­znani au­to­rzy (do­ty­czy ilu­stra­cji na stro­nach 233, 272, 301, 351 i 385)
ISBN 978-83-7779-971-0
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl