Mali mężczyźni - Louisa May Alcott - ebook + audiobook

Mali mężczyźni ebook i audiobook

Louisa May Alcott

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Światowy bestseller amerykańskiej pisarki Louisy May Alcott. Dalsze losy bohaterów Małych kobietek i Dobrych żon (książka jest trzecią częścią tetralogii Małych kobietek). Książka opowiada o życiu Jo Bhaer, jej męża i dzieciaków ze szkoły w Plumfield. Pełno w niej zabaw, figli, ale i ważnych przesłań moralnych, bowiem państwo Bhaer traktują swych wychowanków z miłością, przepełnieni pragnieniem wykształcenia z nich dobrych i mądrych ludzi. Bezpośrednią inspiracją tej historii była śmierć szwagra Alcott, który pojawia się w jednym z ostatnich rozdziałów. Wszystkie książki cyklu, choć tak uroczo bajkowe, były jednak w dużej mierze oparte o prawdziwe wydarzenia z życia autorki, co dodaje im większego znaczenia i kolorytu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 56 min

Lektor: Aleksandra Zawadzka
Oceny
3,7 (104 oceny)
33
28
27
15
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agata_94

Całkiem niezła

Początek mnie trochę nudził, ale im dalej tym było lepiej. Daleko jej do „Małych kobietek”, ale nie żałuję poświęconego jej czasu.
00
gosiajasinska

Całkiem niezła

jestem na nie niestety, 2.5
00
melania1987

Całkiem niezła

Jo znana z Małych Kobietek razem z mężem założyła dom tymczasowy dla chłopców, gdzie poprzez zabawę i naukę wychowują swoich podopiecznych. Przyjemna to była lektura.
00

Popularność




ROZDZIAŁ I

NAT

– Proszę pana, czy to jest Plumfield? – zapytał obdarty chłopak mężczyznę otwierającego bramę, przed którą stanął omnibus.

– Tak, kto cię tu przysłał?

– Pan Laurence; mam list od niego do samej pani.

– Dobrze, mój zuchu! Idź na górę i oddaj go tylko, to już cię pani z pewnością przyjmie.

Żartobliwy ton tego człowieka dodał chłopcu otuchy, więc ośmielony jego słowami, poszedł dalej. Miły, wiosenny deszczyk skrapiał kiełkującą trawkę i rozkwitające drzewa, poza którymi Nat zobaczył obszerny, czworoboczny dom ze staroświecką bramą, szerokimi schodami i mnóstwem oświetlonych okien. Ponieważ ani firanki, ani okiennice nie przysłaniały światła, więc stanąwszy na chwilę, zanim pociągnął za dzwonek, zobaczył dużo małych cieni poruszających się na ścianach, usłyszał miły szmer młodocianych głosów i zadumał się, czy to rzecz możliwa, by dom, w którym jest tyle światła, ciepła i wygód, stał się schronieniem dla takiego jak on sieroty.

Rumiana dziewczyna otworzyła mu drzwi i uśmiechnęła się, odebrawszy list, który jej podał w milczeniu. Widocznie była przyzwyczajona do przyjmowania obcych chłopaczków, wskazała mu bowiem krzesło w sieni i rzekła, skinąwszy głową:

– Usiądź tu sobie i obeschnij trochę na słomiance, a ja tymczasem zaniosę list do pani.

Różne zajmujące rzeczy skracały Natowi czas wyczekiwania; rozglądał się ciekawie, bo go wszystko bawiło i rad był, że nikt go nie widzi siedzącego w ciemnym kąciku, przy drzwiach.

W całym domu roili się chłopcy, na różne sposoby uprzyjemniając sobie dżdżyste popołudnie. Wszędzie ich było pełno i przez otwarte drzwi ukazywały się zewsząd wesołe gromadki dużych, małych i średnich chłopaków, znajdujących się w różnych stopniach wieczornego ożywienia, a raczej rozswawolenia. Dwa obszerne pokoje na prawo służyły widocznie za klasę, gdyż pełno w nich było stołów, map, tablic i książek. Przed ogniem płonącym na kominku leżało na ziemi kilku chłopców rozprawiających tak zapalczywie o nowym placu do gry w krykieta, że aż butami wierzgali w powietrzu.

W jednym kącie słusznego wzrostu młodzieniec grał na flecie poprzecznym, całkiem obojętny na otaczającą go wrzawę; kilku innych skakało przez stoły, zatrzymując się niekiedy, by tchu nabrać i uśmiać się z młodego karykaturzysty, który na tablicy rysował całe zgromadzenie.

W pokoju z lewej strony ukazywał się długi stół zastawiony do wieczerzy: były tam wielkie dzbanki ze świeżym mlekiem, stosy czarnego oraz białego chleba i pierniki, które są takim przysmakiem dla dzieci. Rozchodziła się też woń smażonych grzanek i pieczonych jabłek, tworząc prawdziwą męczarnię dla nosków i zgłodniałych żołądków.

Ale sień przedstawiała najpowabniejszy widok, bo wesoła gra w cztery kąty szła w najlepsze przy drzwiach pierwszego piętra. Na jednym przystanku bawiono się w kręgle, na drugim w warcaby, na schodach zaś jeden chłopiec czytał, dziewczynka śpiewała do snu lalce, dwóm pieskom i kotce, a z poręczy bez ustanku zsuwał się szereg małych chłopczyków, pomimo wielkiej krzywdy dla ubrania i niebezpieczeństwa dla członków.

Te wyścigi tak zajęły Nata, że się wysuwał coraz bardziej z kącika, i gdy jeden raźny chłopak spadł z poręczy z taką siłą, że głowa mniej zahartowana roztrzaskałaby się z pewnością, Nat zapomniawszy się, podskoczył do nieszczęśliwego jeźdźca z obawą, czy go zastanie żywym; ale chłopak mrugał tylko przez chwilę mocno oczami, po czym leżał sobie spokojnie i przyglądając się ze zdziwieniem nowej twarzy, zawołał:

– Cześć!

– Cześć! – odparł Nat, nie wiedział bowiem, co by rzec innego, a ta odpowiedź wydała mu się krótka i łatwa.

– Czy ty będziesz nowym uczniem? – zapytał, nie poruszając się, leżący chłopak.

– Jeszcze nie wiem.

– Jak się nazywasz?

– Nat Blake.

– A ja Tommy Bangs; wejdź na górę, to się potem zsuniesz z poręczy, dobrze? – odezwał się żywo, jak gdyby mu się nagle przypomniały obowiązki gościnności.

– Nie wejdę, póki się nie dowiem, czy tu pozostanę – odrzekł Nat, coraz mocniej pragnąc, by go przyjęto.

– Zobacz, Demi, przybył nam nowy towarzysz, chodź go zobaczyć! – zawołał wesoło Tommy i z niezmordowaną energią zabrał się na nowo do zjeżdżania z poręczy.

Na to wezwanie chłopczyk siedzący na schodach z książką w dłoniach spojrzał wielkimi, ciemnymi oczyma, zawahał się chwilkę, jak gdyby przez nieśmiałość, po czym włożył książkę pod pachę i zszedł poważnie na dół, by powitać nowo przybyłego. Jego przyjemna twarz i miłe spojrzenie od razu pociągnęły Nata.

– Czy widziałeś już ciocię Jo? – zapytał Demi takim tonem, jak gdyby był to jakiś uroczysty obrządek.

– Nikogo dotąd nie widziałem prócz tych chłopców, czekam właśnie – odparł Nat.

– Czy przysłał cię wuj Laurie? – pytał dalej Demi grzecznie, ale z powagą.

– Przysłał mnie pan Laurence.

– To jest właśnie wuj Laurie; on zawsze nam przysyła miłych chłopców.

Nat zdawał się uradowany tymi słowami i uśmiech ożywił jego wynędzniałą twarz. Nie wiedział, co by więcej powiedzieć, więc stali obaj, patrząc na siebie w przyjaznym milczeniu, dopóki nie nadeszła owa dziewczynka z lalką na rękach. Bardzo była podobna do Demiego, tylko nie tak duża; miała też okrąglejszą, różową twarzyczkę i niebieskie oczki.

– To moja siostra, Daisy – odezwał się Demi z takim naciskiem, jak gdyby przedstawiał jakiś rzadki i cenny przedmiot.

Dzieci ukłoniły się sobie i dziewczynce z radości porobiły się dołki w twarzy, gdy rzekła uprzejmie:

– Mam nadzieję, że z nami pozostaniesz. Tak się tu dobrze bawimy, prawda, Demi?

– Ma się rozumieć, że się dobrze bawimy. Ciocia Jo po to właśnie ma Plumfield.

– Rzeczywiście wygląda to na bardzo ładne miejsce – zauważył Nat, czując, że musi coś miłego odpowiedzieć tym uprzejmym osóbkom.

– To wręcz najmilsze miejsce na świecie! Prawda, Demi? – spytała Daisy, widocznie we wszystkim uważając braciszka za najwyższy autorytet.

– Zdaje mi się, że Grenlandia może być ciekawsza, bo tam są góry lodowe i cielęta morskie. Ale ja także lubię Plumfield, bardzo tu przyjemnie mieszkać – odparł Demi, którego zajmowała wówczas książka o Grenlandii. Chciał w niej pokazać i objaśnić Natowi ryciny, lecz akurat nadeszła służąca i wskazując głową na drzwi od bawialnego pokoju, rzekła:

– Dobrze stoi twoja sprawa, kawalerze, zostaniesz.

– Jak mnie to cieszy! Chodźmy do cioci Jo – powiedziała Daisy i wzięła Nata za rękę z tak opiekuńczą minką, że od razu było mu jak w domu.

Demi zagłębił się znowu w swojej ulubionej książce, podczas gdy siostrzyczka prowadziła nowego przybysza do jednego z pokoi w głębi domu, gdzie ogromnej tuszy mężczyzna swawolił z dwoma chłopczykami na sofie, a szczupła dama kończyła właśnie list, który znać było, że odczytuje powtórnie.

– Przyprowadziłam go cioci! – zawołała Daisy.

– Więc to mój nowy chłopiec? Miło mi cię widzieć i mam nadzieję że ci się spodoba u nas – rzekła pani Bhaer, przyciągając go do siebie, i delikatnie odgarnęła mu z czoła włosy, z tak macierzyńskim wyrazem twarzy, iż od razu pozyskała sieroce serduszko Nata.

Nie była wcale piękna, ale zachowała w ożywionej twarzy i w ruchach coś tak radośnie dziecinnego, wszystko te cechy tak trudne do opisania, ale oczywiste, gdy się na nią patrzyło, czyniły z niej przemiłą osobę, z którą się przyjemnie przebywa i generalnie po prostu wesołą, jak mówili o niej chłopcy. Dostrzegła lekkie drżenie warg Nata, więc przeciągnęła dłonią po jego czuprynie, a wyraz jej oczu złagodniał, ale tylko przyciągnęła go do siebie bliżej i powiedziała z uśmiechem:

– Ja jestem matka Bhaer, a ten pan to ojciec Bhaer, zaś ci mali chłopcy to nasi synkowie. Chodźcie tutaj, poznajcie Nata.

Cała trójka posłuchała jej w jednej chwili, a gruby pan, trzymając na każdym ramieniu po jednym z chłopaczków, podszedł przywitać nowego chłopca. Rob i Teddy po prostu szeroko uśmiechnęli się do niego, ale pan Bhaer potrząsnął jego dłonią i wskazując na niski stołek tuż koło ognia, odezwał się serdecznie:

– To miejsce czeka na ciebie, chłopcze. Usiądź i wysusz swoje mokre nogi.

– Mokre? Ściągaj natychmiast buty, za momencik znajdę ci jakieś suche rzeczy – wykrzyknęła pani Bhaer i zakrzątnęła się tak energicznie, że Nat już po chwili siedział w wygodnym foteliku, w suchych skarpetach i ciepłych bamboszach na nogach, zanim zdołał cokolwiek z siebie wykrztusić. Powiedział więc tylko:

– Dziękuję pani – a w jego głosie zabrzmiała taka wdzięczność, że oczy pani Bhaer zwilgotniały, rzuciła więc tylko coś wesołego, bo tak właśnie robiła, kiedy się czuła wzruszona.

– To są pantofle Tommy’ego Bangsa, ale ponieważ on nigdy nie pamięta, gdzie je odłożył, więc nie będzie ich miał. Są dla ciebie za duże, ale to bardzo dobrze, bo nie będziesz mógł uciec od nas zbyt szybko.

– Nie chcę stąd uciekać, proszę pani. – I Nat wyciągnął do ognia swoje brudne dłonie z westchnieniem zadowolenia.

– To dobrze. Teraz zamierzam cię dobrze przypiec przy tym kominku i spróbujemy się pozbyć tego okropnego ubrania, które masz na sobie. Od jak dawna je nosisz, mój drogi? – zapytała pani Bhaer, szukając w koszyku kawałka flaneli.

– Odkąd zima nastała. Zaziębiłem się i jakoś nie mogę przyjść do siebie.

– Nic dziwnego, kiedy mieszkał w wilgotnej piwnicy i chodzi w łachmanach – rzekła po cichu pani Jo do męża, który przyglądał mu się przez pewien czas doświadczonym okiem i dostrzegł, że ma zapadłe skronie, rozgorączkowane usta, ochrypły głos i uporczywy kaszel.

– Robby, idź do dozorczyni po lekarstwo od kaszlu i plaster – rzekł pan Bhaer, porozumiawszy się oczami z żoną.

Nat patrzył z pewnym niepokojom na te przygotowania, lecz zapomniał o strachu, a nawet parsknął serdecznym śmiechem, gdy pani Bhaer szepnęła z komiczną miną:

– Słyszysz, jak ten mój ladaco, Teddy, udaje kaszel? Bierze go chętka na ten syrop, bo jest zrobiony z miodem.

Gdy przyniesiono lekarstwo, malec tak się zaczął krztusić, że aż mu poczerwieniała twarzyczka; dostał więc łyżeczkę, skoro już Nat odważnie zażył swoją porcję i obwiązane miał gardło flanelą.

Po niedługiej chwili rozległ się potężny dzwon i głośne tupanie w sieni oznajmiło wieczerzę. Nieśmiały Nat struchlał na samą myśl, że znajdzie się wobec tylu nieznanych chłopców, ale pani Bhaer wzięła go za rękę, a Rob rzekł z opiekuńczą minką:

– Nie bój się, ja będę blisko ciebie.

Dwunastu chłopców: sześciu po każdej stronie, stało za krzesłami, podskakując z niecierpliwości, by już dano hasło do jedzenia; a poskramiał ich zapędy ów wysoki młodzieniec, który przedtem grał na flecie. Żaden jednak nie usiadł, póki pani Bhaer nie zajęła miejsca za urządzeniem do przygotowania herbaty, mając obok siebie z lewej strony Teddy’ego, a z prawej Nata.

– To jest nowy nasz wychowanek, Nat Blake. Po wieczerzy będziecie się mogli zapoznać. Z wolna chłopcy, z wolna!

Wszyscy wpatrzyli się w Nata, a potem zaczęli suwać krzesłami, daremnie chcąc się cicho zachować. Wprawdzie państwo Bhaer usiłowali nauczyć ich przyzwoitego zachowania się przy jedzeniu, i na ogół szło im to bardzo dobrze, gdyż wymagania ich były nielicznie i rozsądne, a chłopcy widząc, że chcą im je ułatwić i uprościć, starali się być ulegli; lecz są chwile, kiedy poskramianie wygłodniałych chłopaków staje się istotnym okrucieństwem, na przykład w sobotę wieczór po półwakacjach.

„Niechże się te drogie dzieciska choć w jeden dzień nakrzyczą, nawrzeszczą, naswawolą do syta. Cóż warte święto bez swobody i figli? Trzeba im sprawiać tę uciechę przynajmniej raz w tygodniu”. Tak zwykła mawiać pani Bhaer, gdy się surowe osoby dziwiły, że w przyzwoitym niegdyś Plumfield są dozwolone takie rozrywki jak na przykład ślizganie się z poręczy i rzucanie w siebie poduszkami.

Czasem się zdawało, że cały dom się zawali; nigdy jednak do tego nie doszło, bo ojciec Bhaer umiał jednym słowem nakazać ciszę i chłopcy wiedzieli, że nie mogą nadużywać swobody. Tak więc pomimo wielu złowrogich wróżb szkoła kwitła i w niewidoczny sposób uczono dzieci dobrego zachowania się i moralności.

Nat bardzo był temu rad, że go zasłaniają wysokie dzbanki i że siedzi między Tommym a panią, która mu napełnia ciągle talerz i kubek.

– Kim jest ten chłopiec obok dziewczynki, na drugim końcu stołu? – szepnął Nat do sąsiada, korzystając z ogólnego śmiechu.

– Demi Brooke, siostrzeniec pani Bhaer.

– To musi być miły chłopak.

– O, bardzo! Dużo umie i przepada za czytaniem.

– A ten tłusty obok niego?

– To Nadziany; na imię ma George, aleśmy go tak przezwali, bo bardzo dużo je. Ten chłopaczek siedzący przy ojcu Bhaer to jego synek Rob. A ten wysoki, to Franz, jego siostrzeniec. On nas trochę uczy i pilnuje.

– Wszak to ten sam co gra na flecie? – zapytał Nat, gdy Tommy umilkł, a to z przyczyny, że wpakował sobie do ust całe pieczone jabłko.

Tommy skinął głową, prędko przełknął jabłko, a potem rzekł:

– Owszem, gra! Czasem tańczymy i gimnastykujemy się przy jego muzyce. Ja znów lubię grać na bębnie i chciałbym się tego uczyć.

– Co do mnie, wolę skrzypce; bo i ja także umiem grać! – powiedział Nat, któremu ten miły mu temat rozwiązał usta.

– Umiesz!? – zawołał Tommy, robiąc wielkie oczy sponad kubka. – Pan Bhaer kupił właśnie stare skrzypce i z pewnością pozwoli ci ich używać, ile razy zechcesz.

– Naprawdę? Ach, jakby to było dobrze, bo widzisz, póki ojciec żył, chodziłem po domach grywać na skrzypcach z nim i jeszcze z drugim muzykiem.

– Czy to było przyjemne zatrudnienie? – zapytał ciekawie Tommy.

– Gdzież tam, okropne! Tak było mroźno w zimę, a tak gorąco w lecie! Bywałem często strasznie zmęczony, a w dodatku trzeba było znosić głód i złe obejście.

Tu Nat umilkł i odgryzł porządny kawał piernika, jak gdyby dla upewnienia się, że te ciężkie czasy już minęły, a potem dodał rzewnie:

– Ale ja kocham skrzypki i tęskno mi do nich. Nicolo zabrał je po śmierci ojca i nie chciał mnie dłużej trzymać, bo jestem słabego zdrowia.

– Jeżeli dobrze grasz, to wezmą cię do orkiestry, zobaczysz!

– To wy tu macie orkiestrę? – zapytał Nat i oczy mu zabłysły.

– Ma się rozumieć, i jaką ładną! Składa się z samych tutejszych chłopców. Urządzamy koncerty i tym podobne rzeczy. Przekonasz się, co się tu będzie dziać jutro wieczorem. – Po tych słowach mile łechcących ciekawość Tommy wziął się z powrotem do wieczerzy, Nat zaś wpadł w błogą zadumę nad pełnym talerzem.

Pani Bhaer słyszała tę ich rozmowę, chociaż się zdawało, że cała zajęta jest nalewaniem w kubki i dozorowaniem małego Teddy’ego, który był tak śpiący, że włożył sobie łyżeczkę w oczko, kiwał główką jakby czerwona makówka i nareszcie usnął na dobre, oparłszy policzek na pulchnym ciastku, w miejscu poduszki.

Umyślnie umieściła pani Bhaer Nata przy Tommym, bo jego otwarte i łatwe obejście było zawsze pociągające dla nieśmiałych chłopców. Nat widocznie uległ także temu wpływowi, zwierzył mu się bowiem z różnych drobiazgów podczas wieczerzy, a pani Bhaer przysłuchując się, lepiej poznała jego charakter, niż gdyby się sama wdała z nim w rozmowę.

Pan Laurence w swoim liście tak się wyraził o Nacie:

Droga Jo, posyłam ci chłopcazrzędu tych, co ci najlepiej przypadają do serca: jest on sierotą, choryibez opieki. Dotąd był ulicznym grajkieminapotkałem gowpiwnicy, gdzie opłakiwał stratę ojcaiskrzypiec. Zdaje mi się, żewnim jest dobry materiałiże możemy go wyratować wspólnymi siłami. Skoro ty wyleczysz jego nędzne ciało,aFritz rozwinie zaniedbany umysł, wówczas ja się nim zajmęizbadam, czy to geniusz, czy tylko utalentowany chłopiec, który będzie sam mógł zapracować sobie na chleb. Przyjmijcie go na próbę, przez wzgląd na waszego Teddy’ego.

– Ma się rozumieć, że go przyjmiemy! – zawołała pani Bhaer, a zobaczywszy Nata, pomyślała od razu, że czy jest geniuszem czy nie, jako opuszczony, niedojrzały chłopiec potrzebuje tego właśnie, co ona dawać lubi: to jest ognisko domowe i macierzyńską opiekę. Oboje z mężem przyglądali mu się z ukosa i pomimo obdartej odzieży, niezgrabnego obejścia i brudnej twarzy, z wielu rzeczy im się podobał. Był to szczupły, blady chłopczyk lat dwunastu; miał niebieskie oczy i czoło kształtne pod szorstkimi i zaniedbanymi włosami. Nieśmiała twarz bywała chwilami tak zalękniona, jak gdyby się spodziewał ostrych słów lub uderzenia; usta mu drgały, jeśli ktoś mile na niego spojrzał, a oczy patrzyły wdzięcznie za każde łagodne słowo. „Niech sobie grywa biedaczek, choćby całymi dniami” – pomyślała pani Bhaer, spostrzegłszy jego radość na wzmiankę o orkiestrze.

Po wieczerzy zatem, gdy się chłopcy rozproszyli, pani Jo ukazała się ze skrzypcami w rękach i porozumiawszy się krótko z mężem, przystąpiła do Nata, który z kącika przyglądał się wszystkiemu z żywą ciekawością.

– Zagraj co, mój drogi. Potrzebujemy skrzypiec do orkiestry, możesz się więc nam bardzo przydać.

Zamiast się ociągać przez nieśmiałość, jak się spodziewała, czym prędzej ujął skrzypce i dotykał ich z taką ostrożnością, że widać było, jak namiętnie miłuje muzykę.

– Będę się starał zagrać jak najlepiej – rzekł i natychmiast pociągnął smyczkiem po strunach, jak gdyby pilno mu było usłyszeć znowu drogie sobie tony.

Wielka była wrzawa w pokoju, lecz Nat jakby był głuchy na wszelkie dźwięki, prócz tych, które sam wydobywał, grał z cicha dla siebie, przejęty rozkosznym uczuciem. Była to tylko jedna z tych prostych murzyńskich pieśni wykonywanych zazwyczaj przez ulicznych grajków; ale tak się podobała chłopcom, że przestali swawolić, wsłuchując się z zadziwieniem. Z wolna przysuwali się coraz bliżej; pan Bhaer przystąpił także i badawczo śledził młodego muzyka, który grał bez końca, zapomniawszy o otoczeniu. Oczy mu błyszczały, twarzyczka pałała, palce drgały, podczas gdy obejmował czule skrzypki i przemawiał do serc swym ulubionym językiem.

Serdeczny poklask wynagrodził go sowiciej, niżby tego dokazał rzęsisty deszcz grosików, skoro umilkł i rozejrzał się dokoła, mówiąc niejako:

„Starałem się zagrać jak najlepiej, żeby wam sprawić przyjemność”.

– Prześlicznie grasz! – zawołał Tommy, który uważał się już za jego opiekuna.

– Będziesz pierwszym skrzypkiem w naszej orkiestrze – dodał Franz z uśmiechem.

Pani Bhaer szepnęła do męża:

– Teddy ma rację, w tym dziecku jest coś niezwykłego.

Profesor skinął na to głową i klepiąc Nata przyjaźnie po ramieniu, rzekł:

– Dobrze się wywiązałeś, mój synu. Teraz poprosimy cię o przygrywkę do śpiewu.

Była to najzaszczytniejsza, najszczęśliwsza chwila w życiu biednego chłopca, gdy zaprowadzono go do fortepianu, na honorowe miejsce, po czym dzieci go otoczyły i nie zwracając uwagi na jego nędzną odzież, patrzyły z poszanowaniem, czekając, by zagrał.

Ponieważ znalazła się znana mu pieśń, więc po kilku próbach zjednoczyły się głosy, a skrzypce, flet i fortepian towarzyszyły tak potężnemu chórowi chłopców, że się aż trząsł stary dach. To wszystko tak wzruszyło biednego Nata, że gdy ostatnia nuta ucichła, twarzyczka zaczęła mu drgać, skrzypce wypadły z rąk, i obróciwszy się do ściany, rozpłakał się jak dziecko.

– Co ci jest, mój drogi? – zapytała pani Bhaer, która podążając za innymi w śpiewie, powstrzymywała zarazem Roba, żeby nie tupał do taktu.

– Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy i tak tu pięknie, że nie mogłem się powstrzymać – odpowiedział Natt, łkając, i rozkaszlał się okropnie.

– Chodź ze mną, mój drogi; musisz się położyć i wypocząć. Jesteś znużony, więc tu zbyt hałaśliwie dla ciebie – szepnęła pani Bhaer i zabrawszy go do swego pokoju, dała mu się wypłakać w cichości.

Skoro się uspokoił i zaczął z wolna zwierzać jej ze swych utrapień, słuchała ze łzami, chociaż wszystkie jego niedole były już jej znane.

– Teraz, moje dziecko, masz ojca, matkę i ognisko domowe, więc przestań myśleć o tych smutnych czasach. Staraj się być zdrowy, wesoły i ufaj, że odtąd będziemy cię zasłaniać wszelkimi siłami od cierpień. Umyślnie otworzyliśmy ten zakład, aby w nim błogo upływało życie chłopcom i żeby się uczyli radzić sobie i być pożytecznymi ludźmi. Mam nadzieję, że dopną tego celu. Co się tyczy muzyki, to będziesz jej miał do woli, ale najpierw musisz się wzmocnić. Chodź teraz do dozorczyni, żeby cię wykąpała, a jutro ułożymy razem jakiś ładny plan.

Nat mocno ściskał jej rękę i nie mogąc zdobyć się na słowa, dziękował spojrzeniem. Wprowadziła go do obszernego pokoju, gdzie krzątała się gruba Niemka z twarzą tak okrągłą i wesołą, że wyglądała jak słońce, którego promienie wyobrażała szeroka falbanka u czepka.

– To jest pani Nursley Hummel, dozorczyni, przyrządzi ci dobrą kąpiel, obetnie włosy i posłuży we wszystkim. Łazienka jest tam oto. Co sobotę wieczór kąpiemy najpierw małych chłopców i pakujemy ich do łóżek, a tymczasem starsi kończą śpiewać. No, Robby, wskakuj.

Mówiąc to wszystko, rozebrała pani Bhaer synka i zanurzyła go w długiej wanience, w pokoiku przyległym do dziecięcej sypialni.

Były tam dwie wanny prócz miednic, tusz i szafliczków do moczenia nóg. Nat, rozkoszując się w wodzie, patrzył na dwie kobiety, jak myły kilku małych chłopaków, ubierały ich w nocną bieliznę i kładły do łóżek. Ma się rozumieć, że się nie obeszło bez psot, którymi wszystkich rozśmieszali, póki ich sen nie zmorzył. Nata również dozorczyni umyła, następnie obwinąwszy w kołdrę, posadziła przy kominku i obcinała mu właśnie włosy, kiedy kolejni chłopcy wpadli do łazienki, robiąc wrzawę i plusk, niczym gromada rozswawolonych wielorybów.

– Nat będzie tu dziś spał, bo jak złapie go kaszel w nocy, to mu dasz napić się ziółek z siemienia lnianego – rzekła pani Bhaer, krzątająca się jak kokosz pośród licznego stada ruchliwych kacząt.

Dozorczyni chętnie ubrała zaraz Nata we flanelową piżamę, podała mu jakiś napój ciepły i słodki, a potem umieściła w przyległym pokoju, gdzie stały cztery łóżka. Leżał tam sobie spokojnie jak mumia, czując, że mu już nic nie brakuje do przyjemności i wygody. Ochędóstwo sprawiało mu nowe i rozkoszne wrażenie: flanelowa piżama był ubraniem nieznanym w jego świecie; ziółka ciepłe tak mile łagodziły kaszel, jak serdeczne słowa rozgrzewały osierocone serce; a uczucie, że obchodzi kogoś, czyniło z tego skromnego pokoju prawdziwe niebo. Przymykał często oczy, żeby się przekonać, czy to nie jest złudny sen, który się rozwieje, skoro je otworzy, i przejęty miłymi wrażeniami nie mógł usnąć, tym bardziej że niezadługo pewien miejscowy zwyczaj uderzył jego zdumiony, lecz trzeźwy wzrok.

Gdy się uciszyło pluskanie, nagle zaczęły poduszki fruwać na wszystkie strony, a podrzucały je białe szatanki, wyskakując hałaśliwie z łóżek. Bitwa toczyła się w kilku pokojach, w sieni, a nawet niekiedy dostawała się do sypialni dziecięcej, gdzie schronił się niejeden pokrzywdzony rycerz. Nikt nie zwracał jednak uwagi na te wybryki, nikt się im nie dziwił ani ich zakazywał. Dozorczyni rozwieszała ręczniki, a pani Bhaer przeglądała czystą bieliznę, tak spokojnie, jak gdyby panował zupełny porządek. Co więcej, wypędziła nawet jednego zuchwalca z pokoju poduszką, którą znienacka cisnął na nią.

– Czy oni sobie nie zrobią krzywdy? – zapytał Nat, zanosząc się od śmiechu.

– Bądź spokojny; co sobotę wieczór wolno im bić się poduszkami. Tak czy siak powłoczki jutro będą zmieniane, więc mnie to bynajmniej nie gniewa, że się chłopcy rozgrzewają po kąpieli – rzekła pani Bhaer, dobierając skarpetki do pary.

– Jakaż to miła szkoła! – zawołał Nat.

– Dziwaczna – odparła pani Bhaer ze śmiechem – ale jak widzisz, nie męczy się tu dzieci surowością ani zbyteczną nauką. Z początku zakazywałam tego figlowania w nocnych strojach; ale gdy się to na nic zdało, weszliśmy w taki układ: co sobotę w wieczór wolno im ciskać w siebie poduszkami, ale za to w inne dni muszą kłaść się spokojnie. Zrobiłam próbę i powiodła się; jak nie dotrzymają kiedy słowa, nie ma swawoli; w przeciwnym razie odwracam zwierciadła, stawiam lampy w bezpiecznych miejscach, po czym mogą figlować do woli.

– To śliczny pomysł! – rzekł Nat. Brała go chętka także wziąć udział w tej bitwie, ale nie śmiejąc się z tym odezwać pierwszego wieczoru, z daleka się tylko przyglądał ożywionej zabawie.

Tommy Bangs stanął na czele napastników, Demi zaś bronił swego pokoju z szaleńczą odwagą i szybko za sobą układał poduszki, w miarę jak były ciskane, więc nareszcie pozbawieni amunicji, rzucili się chłopcy, by ją odebrać. Nie obeszło się bez kilku drobnych wypadków, ale nikt nie zwracał uwagi na to; każdy dawał i odbierał głośne razy z niezmąconą wesołością, a poduszki latały jakby grube płaty śniegu. Na koniec pani Bhaer, spojrzawszy na zegarek, zawołała:

– Dosyć tego! Dalej, do łóżek! Który z was nie usłucha, dostanie karę!

– Jakaż to kara? – zapytał Nat, zaciekawiony, co się stanie z przestępcą, który nie ulegnie tej ochmistrzyni dziwacznej wprawdzie, ale przejętej dobrem powszechnym.

– Kolejnym razem nie weźmie udziału w zabawie – odpowiedziała pani Bhaer. – Daję pięć minut na uspokojenie się, po czym gaszę światło i wymagam porządku. To są honorowi chłopcy, więc dotrzymują słowa.

I rzeczywiście: jak się nagle zaczęła bitwa, tak się skończyła. Nastąpiło już tylko parę pożegnalnych strzałów i okrzyków, Demi rzucił siódmą poduszką za uciekającym nieprzyjacielem, po czym ład został przywrócony. Po tej sobotniej swawoli nastała już cisza, którą przerywał tylko gdzieniegdzie chichot lub szept przytłumiony, a matka Bhaer po ucałowaniu nowego wychowanka zostawiła go błogim snom o życiu w Plumfield.

ROZDZIAŁ II

CHŁOPCY

Korzystając z długiego snu Nata, opiszę moim czytelnikom chłopców, wśród których znalazł się nazajutrz.

Zacznijmy od dawnych znajomych.

Szesnastoletni już Franz, wysoki młodzieniec, jako prawdziwy Niemiec, miał grubą tuszę i jasnoblond włosy. Zamiłowany był w książkach i w domowym życiu, przy tym towarzyski i muzykalny. Wuj sposobił go do kolegium, a ciotka do szczęśliwej przyszłości, przy własnym ognisku. Pilnie rozbudzała zatem łagodność, przywiązanie do dzieci, poszanowanie dla kobiet tak starych, jak i młodych oraz praktyczność. Był jej prawą ręką i kochał tę wesołą ciocię jakby rodzoną matkę, którą starała mu się zastąpić.

Emil we wszystkim różniąc się od niego, był żywy, obrotny i przedsiębiorczy. Marzył o życiu na morzu i wuj obiecał, że pozwoli mu zostać marynarzem po skończeniu lat szesnastu; nakłaniał go więc do studiów nad żeglugą, dawał książki o sławnych admirałach i bohaterach, a po lekcjach pozwalał, by jak żaba przesiadywał w rzece, w stawie albo w strumyku. Jego pokój był podobny do żołnierskiej kajuty, bo wszystko przypominało w nim żeglugę, wojnę i okręt, a ulubioną rozrywką było przebierać się za marynarza, i o ile wuj nie wzbraniał, naśladować marynarski taniec, chód, a nawet i sposób mówienia. Chłopcy nazywali go „Komandorem”.

Demi należał do tych dzieci, które są dowodem, co może rozumne przywiązanie i pieczołowitość rodziców, bo dusza jego pozostawała w cudownej harmonii z ciałem. Skutkiem delikatności, jaką jedynie domowy wpływ zdoła zaszczepić, miał obejście miłe i proste. Matka pielęgnowała w nim niewinne i kochające serce; ojciec wzmacniał siły fizyczne za pomocą zdrowych pokarmów, ruchu i snu; a dziaduś March uprawiał młody umysł z tkliwą mądrością nowożytnego Pitagorasa. Zamiast go męczyć długimi lekcjami, których by się uczył na pamięć jak papuga, dopomagał do rozwijania się tak naturalnie i pięknie, jak słońce i rosa pomagają różom, by zakwitły. Demi bynajmniej nie był doskonały, ale miał wady z lepszego gatunku. Nauczony zawczasu panować nad sobą, nie stawał się pastwą żądz i namiętności, jakie się przytrafiają niejednemu dziecku, które otrzymuje kary za uleganie pokusom, chociaż go nikt przeciw nim nie uzbroił. Był to chłopiec spokojny, cichy, poważny, lecz zawsze pogodny. Nieświadomy własnej piękności i inteligencji, bystre miał oko na urodę i zdolności innych dzieci. Rodzice starali się oddziaływać pożytecznymi wiadomościami i zbawiennym towarzystwem na zbyt wielkie zamiłowanie do książek, bujną wyobraźnię i gorącą naturę, obawiając się, żeby się nie stał jednym z tych bladych, nad wiek rozwiniętych dzieci, które wprawdzie radują i zdumiewają rodzinę, lecz jak cieplarniane kwiatki więdną, dlatego że ich młoda dusza rozkwitła zbyt wcześnie i nie ma na posługi krzepkiego ciała, aby mocno wrosnąć w zdrowy grunt tego świata.

Demi został więc oddany do Plumfield, co się okazało tak korzystnym w skutkach, że rodzice i dziaduś nacieszyć się nie mogli swym pomysłem. Obcowanie z chłopcami uczyniło go praktyczniejszym, ożywiło umysł i zagłuszyło piękne tkanki pajęcze, które przedtem lubiła snuć jego młoda główka. Wprawdzie gdy stamtąd przybył pierwszy raz do domu, raziło matkę, że trzaska drzwiami, klnie się na Jowisza i żąda grubych butów, aby tak głośno stąpać, jak „papa”. Ale Johna cieszyło to; uśmiał się z dosadnych wyrazów, kupił mu buty i rzekł z zadowoleniem: „Kiedy okazuje tyle ważnych zalet, pozwól mu być trochę rubasznym. Chciałbym, żeby mój syn miał męskie usposobienie, i ta chwilowa szorstkość nie wyjdzie mu na złe. Polor nada mu się z wolna, co się zaś tyczy nauk, będzie ich tak spragniony, jak kania deszczu, więc go nie ponaglaj”.

Daisy zawsze równie promienna i urocza, zapowiadała różne kobiece przymioty, gdyż podobna była do swej miluchnej mateczki i zamiłowana w domowych zajęciach. Miała całe grono lalek, które były wzorowo prowadzone. Zawsze nosiła ze sobą koszyczek do robót i wykonywała je tak starannie, że Demi często wydobywał z kieszeni chusteczkę, żeby się popisać jej równym ściegiem. Także maleńkiej Josy pięknie uszyła już flanelową sukienkę. Lubiła krzątać się koło kredensu z porcelaną, ustawiać na stole solniczki, układać prosto łyżki, i co dzień obchodziła bawialny pokój z miotełką, okurzając krzesła i stoły. Demi trochę ją za to prześladował, ale bardzo był rad, że mu utrzymuje rzeczy w porządku, obdarza go ładnymi robótkami i dopomaga mu w lekcjach, stali bowiem zawsze na równi, bez obawy współzawodnictwa.

Kochali się ciągle z jedną siłą i nikomu nie wolno było wyśmiewać Demiego, że się tak tkliwie obchodzi z Daisy. Walecznie staczał za nią bitwy i nie mógł zrozumieć, czemu by się chłopcy nie mieli przyznawać do tego, że kochają swe siostry. Daisy uwielbiała mówić o nim: „Mój brat!” i wydawał jej się najznakomitszym młodzieńcem na świecie. Co rano biegła w szlafroczku zapukać do jego drzwi i mówiła z macierzyńską troskliwością: „Wstań, już czas na śniadanie; przyniosłam ci świeży kołnierzyk”.

Rob, energiczny malec, musiał odkryć tajemnicze perpetuum mobile, bo nieustannie był w ruchu. Szczęściem nie odznaczał się zbyt wielką odwagą i to go chroniło od szkodliwych wypadków. Bujał między ojcem a matką, jakby kochające wahadło, z przyjemnym dla ucha „tik tak”, bo wielkim był gadułą.

Teddy był za młody, żeby brać wielki udział w sprawach Plumfield, ale miał swoją sferę i pięknie ją zapełniał. Na przykład ile razy wzięła kogo chętka do pieszczot, „bobo” przepadając za całusami i uściskami, zawsze się znajdowało na podorędziu. Ponieważ nie odstępował prawie nigdy matki, moczył paluszek w każdej potrawie, jaką przysposabiała, ale to dodawało lepszego smaku.

Dick Brown i Adolphus, czyli Dolly Pettingill, mieli po osiem lat. Z początku Dolly bardzo się jąkał; ale się z tego wyleczył stopniowo, bo nikomu nie wolno było szydzić z niego, a przy tym pan Bhaer leczył go, ćwicząc w powolnej mowie. Był to sobie dobry chłopaczek wcale niezajmujący i pospolity, ale rozwijał się pomyślnie, oddając się tak obowiązkom jak przyjemnościom ze spokojnym zadowoleniem i z pewną powagą.

Biedny Dick miał garb na plecach, lecz tak wesoło znosił to kalectwo, że Demi z właściwą sobie oryginalnością zapytał pewnego razu: „Czy garb wyrabia w ludziach dobry humor? Jeżeli tak jest, to chciałbym także być garbatym”. Dick był zawsze pogodny i starał się podążać we wszystkim za innymi chłopcami, bo dzielną miał duszę, pomimo wątłego ciała. Przybywszy do Plumfield, bardzo był drażliwy na punkcie swojego kalectwa, ale wkrótce zapomniał o nim, gdyż nikt się nie ważył wytykać go z tego powodu, ponieważ pani Bhaer natychmiast ukarała jednego z chłopców, gdy się roześmiał z tego biedaka.

„Bóg nie uważa na to, bo chociaż mam plecy garbate, to dusza moja jest prosta” – rzekł z łkaniem do swego prześladowcy. Państwo Bhaer oprócz tej idei zdołali rozbudzić w nim wkrótce wiarę, że ludzie także miłują jego duszę i o tyle tylko zwracają uwagę na ciało, by żałować go i dopomagać w znoszeniu tej niedoli.

Pewnego razu, gdy chłopcy bawili się w menażerię, jeden z nich zapytał:

– Dick, a ty jakim będziesz zwierzęciem?

– Dromaderem, czyż nie widzisz garbu na plecach? – odparł z uśmiechem.

– Dobrze, mój drogi, ale zamiast dźwigać ciężar, będziesz tylko postępował zaraz za słoniem w czasie pochodu – odezwał się Demi urządzający widowisko.

– Mam nadzieję, że kiedyś ludzie będą tak dobrzy dla tego biedaka, jak teraz moi chłopcy – powiedziała pani Bhaer, zadowolona ze skutku swych nauk, gdy Dick przesunął się koło niej z miną bardzo uszczęśliwionego, choć wątłego dromadera, oraz obok wspaniałego słonia, którego przedstawiał gruby Nadziany.

Jack Ford był to chłopak bystry, ale i chytry zarazem, którego oddano do tej szkoły z powodu jej taniości. Niejeden nazwałby go sprytnym, lecz ten rodzaj sprytu nie podobał się panu Bhaerowi. W jego oczach ta chytrość nad wiek i żądza pieniędzy były znacznie gorszym kalectwem, jak jąkanie się Dolly’ego i garb Dicka.

Czternastoletni Ned Barker był takim, jakich się spotyka tysiące. Nie ustawał nigdy w ruchu, w figlach, psotach. Domowi nazywali go „huraganem” i byli w ciągłej obawie, żeby nie spadł z krzesła, nie uderzył o stół lub nie upuścił czegoś na ziemię. Przechwalał się różnymi umiejętnościami, ale mało co potrafił zrobić. Względem małych chłopców odgrywał wielkiego, a dużym z kolei pochlebiał. Nie będąc zupełnie złym, należał jednak do tej kategorii dzieci, które łatwo sprowadzić z dobrej drogi.

George Cole był zepsuty przez zbyt pobłażliwą matkę, która tak go karmiła słodyczami, że aż stracił zdrowie, wówczas wydał jej się znów zbyt wątły do nauki, i doszedłszy w ten sposób do lat dwunastu, stał się blady, obrzmiały, ociężały, cierpki i leniwy. Ktoś ze znajomych namówił jego matkę, żeby go wysłała do Plumfield, i tam doszedł wkrótce do siebie, gdyż łakocie dawano mu rzadko, zmuszano do częstego ruchu, a naukę udzielano w tak przyjemny sposób, że zyskał na zdrowiu duszy i ciała. Zdumiona nim matka nabrała przekonania, że w Plumfield panuje szczególnie skuteczne powietrze.

Billy Ward był tym, co Szkoci nazywają czule „niewiniątkiem” i pomimo lat trzynastu wyglądał na sześcioletnie dziecko. Niegdyś odznaczał się rzadką inteligencją, ale ojciec nadto rozwijał go zbyt trudnymi wykładami i trzymaniem przy książkach po wiele godzin dziennie, w nadziei, że tak pochłaniać będzie nauki, jak strasburska gęś łykać pokarmy wkładane jej w gardziel. Zdawało mu się, że dopełnia w ten sposób obowiązku, tymczasem o mało chłopca nie zabił, wpędziwszy w gorączkową chorobę. Gdy biedne dziecko przyszło nieco do siebie po przymusowych i smutnych wakacjach, wysilony jego mózg podobny był do tablicy zmytej gąbką.

Była to strasznie ciężka nauka dla ambitnego ojca. Nie mogąc znosić widoku tak obiecującego niegdyś dziecka, które wyszło na niedołężnego idiotę, wysłał go do Plumfield. Nie miał wprawdzie nadziei, żeby mu coś jeszcze pomogło, ale przynajmniej był pewien, że się tam z nim dobrze będą obchodzić. Billy był potulny i łagodny; litość brała patrzeć, z jakim trudem stara się czegoś nauczyć, jak szuka niejako po omacku utraconych wiadomości, które tak drogo przypłacił. Dzień za dniem ślęczał nad abecadłem, z dumą wymawiając: A i B w przekonaniu, że zna te litery, lecz nazajutrz rano już ich nie pamiętał i całą pracę rozpoczynał na nowo. Pan Bhaer był dlań nieskończenie cierpliwy i nie ustawał w wysiłkach, chociaż te zdawały się bezskuteczne. Nie biorąc się do książek, powoli starał się tylko usuwać mgłę z zaciemnionego umysłu i przywrócić mu tyle przynajmniej inteligencji, żeby nie był ciężarem i niedołęgą.

Pani Bhaer na wszelkie sposoby wzmacniała jego zdrowie, chłopcy zaś przez litość okazywali mu wiele życzliwości. Nie lubiąc ich ruchliwych zabaw, wolał godzinami przyglądać się gołąbkom, kopać dołki dla Teddy’ego, tego niezmordowanego pracownika, lub chodzić krok w krok za Silasem, który był bardzo dla niego dobry, Billy zaś, chociaż zapominał liter, przyjazne twarze zawsze chował w pamięci.

Tommy Bangs, najgorsze ladaco z całego zakładu, psotny był jak małpa, ale miał tak dobre serce, że mu wszystko chętnie wybaczano. Chociaż prędki jak żywo srebro, tak był pokorny, jak coś zbroił, tak uroczyście przysięgał poprawę lub obmyślał tak komiczne kary dla siebie, że niepodobna było obchodzić się z nim surowo. Państwo Bhaer żyli w ciągłym oczekiwaniu jakiegoś wypadku, począwszy od tego, żeby karku nie skręcił, skończywszy na wysadzeniu prochem całego domu. Dozorczyni trzymała zawsze w osobnej szufladce bandaże, plastry i balsamy na jego wyłączny użytek, bo go często przynoszono na wpół żywym. Ale nic groźnego nigdy mu się nie przytrafiło, a po każdym wybryku przybywało mu więcej sił.

Przybywszy do Plumfield, zaraz pierwszego dnia wsunął koniec palca w kosiarkę, a w ciągu tygodnia spadł raz z dachu, o mało nie stracił oczu, bo mu je chciała wydziobać kura, rozsrożona za to, że zaglądał do jej piskląt; i uszy miał w niebezpieczeństwie, gdyż kucharka Asia porwała się na nie, zastawszy go raz wyjadającego śmietanę z garczka. Niezwalczony żadnym niepowodzeniem, obmyślał coraz to nowe figle, nie dając nikomu spokoju. Gdy nie umiał lekcji, zawsze znalazł jakąś zabawną wymówkę, a ponieważ był zazwyczaj pilny i bystry, w lot układał odpowiedź, więc podczas lekcji dobrze mu się wiodło; ale czegóż to dopiero nie dokazywał poza szkołą!

Pewnego poniedziałku, kiedy najwięcej było do roboty, przywiązał tłustą Asię do słupa i przez pół godziny skazał ją tam na gniewne szarpanie się. To znów rzucił raz pieniądz rozpalony na plecy Mary-Ann, podczas gdy ta ładna dziewczyna posługiwała do stołu przy gościach, skutkiem czego biedaczka wylała zupę i zawstydzona wybiegła z pokoju, a wszyscy myśleli, że chyba oszalała. Innego dnia postawił konewkę z wodą na drzewie i wstążeczką przewiązał ucho, skoro Daisy zwabiona tym jaskrawym sztandarem spróbowała go pociągnąć, niechcący wzięła kroplistą kąpiel, zniszczyła świeżą sukienkę i obraziła się bardzo. To znów wsypał do cukierniczki ostrych białych kamyków, gdy jego babka przyszła raz na herbatę, i biedna staruszka dziwiła się w cichości, czemu cukier nie rozpuszcza się w filiżance. Pewnej niedzieli poczęstował kolegów w kościele tabaką i pięciu tak się rozkichało, że musieli wyjść na dwór. W zimę skopywał ścieżki i po kryjomu polewał wodą, żeby ludzie musieli upadać. Silasa doprowadzał niemal do szalu, zawieszając jego ogromne buty w widocznych miejscach, bo biedak miał olbrzymią nogę i bardzo się tego wstydził. Namówił raz Dolly’ego, żeby sobie dał przywiązać nitkę do ruszającego się zęba i niby to miał mu go wyrwać bez bólu; ale ząb nie dał się wydobyć za pierwszym szarpnięciem; biedny Dolly przebudził się więc z wielkim przestrachem i odtąd już nigdy Tommy’emu nie ufał. Nareszcie dopuścił się i tej psoty, że dał kurom chleb zmaczany arakiem i tak się upiły, że całe ptactwo było tym zgorszone, iż szanowne kokosze chwieją się, dziobiąc ziarno, i gdaczą nieprzytomnie. Wszyscy zanosili się od śmiechu na ten komiczny widok, ale Daisy, zdjęta litością, zamknęła je w kurniku, by się tam otrzeźwiły.

Wszyscy ci chłopcy, żyjąc w zgodzie, uczyli się, pracowali, figlowali, dopuszczali się błędów i kultywowali cnoty, zupełnie po staroświecku.

W innych szkołach pewno się dzieci uczą więcej z książek, ale mniej nabywają tej mądrości, która wyrabia na zacnych ludzi. Łacina, greka i matematyka nie były tam zaniedbywane, ale ponieważ profesor Bhaer wyżej stawiał znajomość samego siebie, pomoc własną i panowanie nad sobą, pilnie się starał uczyć ich tego. Ludzie kręcili niekiedy głowami dla jego metod, chociaż każdy rad nierad przyznawał, że chłopcy wiele zyskują pod względem obejścia i moralności. Pani Bhaer słusznie powiedziała do Nata, że to była „dziwaczna” szkoła.

ROZDZIAŁ III

NIEDZIELA

Gdy następnego ranka odezwał się dzwonek, Nat wyskoczył z łóżka i z żywą przyjemnością nałożył na siebie odzież leżącą na krześle. Nie była wprawdzie nowa, bo ją nosił już jeden z zamożniejszych chłopców, ale pani Bhaer przechowywała zwykle odrzucone pióra dla obnażonych ptaszków, chroniących się do jej gniazda. Zaledwie się Nat ubrał, wszedł Tommy wystrojony w świeży kołnierzyk i zaprowadził kolegę na śniadanie.

Słońce oświecało stół zastawiony w jadalnym pokoju i grono zgłodniałych a raźnych chłopaków, którzy go otaczali. Nat zauważył między nimi daleko więcej ładu niż poprzedniego wieczoru; każdy stał w milczeniu za swoim krzesłem, a mały Rob znajdujący się obok ojca na głównym miejscu złożył rączki, z pokorą schylił główkę i dźwięcznym głosikiem wypowiedział krótką modlitwę, na pobożny niemiecki sposób, który pan Bhaer lubił i kazał synkowi szanować. Nareszcie wszyscy zasiedli do śniadania, składającego się przy niedzieli z kawy, kotletów wieprzowych i pieczonych kartofli, zamiast codziennego mleka z chlebem. Gawęda szła spiesznie, noże i widelce nie ustawały ani na chwilę, bo trzeba się było jeszcze nauczyć niektórych niedzielnych zadań, obmyśleć miejsce przechadzki i roztrząsnąć plany na cały tydzień.

– Dalej, chłopcy! Weźcie się do rannych obowiązków, żebyście byli gotowi jechać do kościoła, jak się ukaże omnibus – rzekł ojciec Bhaer i dla przykładu dla klasy zaczął przygotowywać książki na dzień następny.

Wszyscy wzięli się do roboty, bo każdy miał jakieś codzienne zatrudnienie, które musiał spełnić. Jedni nosili wodę i drewno, drudzy zamiatali schody, inni byli na posługach u pani Bhaer, karmili ulubione zwierzęta lub z Franzem urządzali chóry około stodoły. Daisy zmywała naczynia, a braciszek je wycierał, gdyż jako bliźnięta lubili pracować wspólnie; przy tym jeszcze w rodzicielskim domu przyuczano Demiego, by starał się być pożyteczny. Nawet maleńki Teddy miał swoje drobne zajęcia: biegał tu i ówdzie, zdejmując ze stołu serwety i ustawiając krzesła na właściwym miejscu. Przez pół godziny panował szmer jak w ulu, nareszcie omnibus nadjechał i ośmiu ze starszych chłopców pod opieką ojca Bhaera i Franza pojechało do kościoła.

Nat z powodu męczącego kaszlu wolał zostać w domu, z czterema młodszymi chłopczykami, i przyjemnie spędził poranek w pokoju pani Bhaer, która czytała mu powieści, uczyła go hymnu, a potem dała mu obrazki do oglądania.

– To mój niedzielny gabinet – rzekła, pokazując mu półki, na których leżały książki z rycinami, pudełka pełne farb, łamigłówki architektoniczne i materiały do pisania listów. – Chcę, żeby moi chłopcy lubili niedziele i żeby to był cichy, przyjemny dzień, w którym wypoczywając po zwykłych pracach i głośnych zabawach, mogli jednak używać spokojnych rozrywek i w prosty sposób uczyć się daleko ważniejszych rzeczy od tych, jakie bywają wykładane w szkole. Rozumiesz mnie? – zapytała, śledząc uważną twarz Nata.

– To zapewne znaczy, że uczą się być dobrymi – rzekł po chwilce namysłu.

– Tak, i mieć w tym zamiłowanie. Przyznaję, że czasami bywa to ciężką pracą, ale wzajemnie dopomagamy i radzimy sobie. Oto jeden z moich sposobów – rzekła, pokazując mu grubą księgę na wpół zapisaną i otworzyła na stronicy, gdzie u góry był jeden wyraz tylko.

– Jak to, moje imię? – zawołał Nat ze zdumieniem i z ciekawością.

– Tak, dla każdego z chłopców mam stronicę, zapisuję cały tydzień, jak postępował, a w niedzielę wieczorem pokazuję mu sprawozdanie. Jeżeli złe, jestem smutna i zawiedziona; jeżeli dobre, to jestem uradowana i dumna; ale w każdym razie chłopcy wiedzą, że pragnę im dopomóc, i usiłują jak najlepiej zachowywać się przez wzgląd na mnie i na ojca Bhaera.

– Spodziewam się! – zawołał Nat i zdjęty ciekawością, rzucił okiem na imię Tommy’ego, naprzeciwko swego i zastanawiając się, co też może być zapisane pod nim. Pani Bhaer dostrzegła jego spojrzenie i powiedziała, przekładając stronę:

– Pokazuję te zapisy tylko tym, których dotyczą. Nazywam to księgą sumienia. I tylko ty i ja będziemy wiedzieli, co jest napisane pod twoim imieniem. Czy będziesz dumny, czy zawstydzony, czytając to za tydzień w niedzielę, zależy tylko od ciebie. Mnie wydaje się, że będzie to dobry raport, ja przynajmniej zrobię wszystko, żebyś poczuł się dobrze w nowym miejscu, jeśli tylko będziesz przestrzegał kilku zasad, żył w zgodzie z chłopcami i uczył się.

– Postaram się, proszę pani. – Twarzyczka Nata aż poczerwieniała z chęci, by uczynić panią Bhaer „zadowoloną i dumną”, a nie „smutną i zawiedzioną”.

– To musi być niełatwe pisać tak dużo – dodał, kiedy zamknęła księgę i poklepała go zachęcająco po ramieniu.

– Nie dla mnie, bo tak naprawdę nie wiem, co lubię bardziej: pisanie czy chłopców – roześmiała się na widok zdziwionej miny Nata. – Tak, wiem, że wiele osób uważa, że chłopcy to sam kłopot, ale to dlatego, że ich wcale nie rozumieją. Ja rozumiem. I nie spotkałam jeszcze chłopca, którego nie poznałabym gruntownie, kiedy już odnalazłam najczulsze miejsce w jego sercu. Na Boga, w ogóle nie dałabym rady bez tej mojej trzódki, tych hałaśliwych, niegrzecznych chłopców. Czy mogę, mój Teddy – i pani Bhaer przytuliła małego łobuza w samą porę, by uratować duży kałamarz mający trafić do jego kieszeni.

Nat, który nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszał, nie potrafił powiedzieć, czy matka Bhaer jest nieco zwariowana, czy raczej jest najcudowniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkał. Raczej skłaniał się ku tej drugiej opcji, mimo jej dziwnych zachowań, jak na przykład nakładanie komuś jedzenia na talerz, zanim jeszcze zdążył poprosić, śmiania się głośno z jego dowcipów, pociągania go delikatnie za ucho czy klepania po ramieniu, co wydało mu się najbardziej ujmujące.

– A teraz myślę, że chciałbyś pójść do pokoju szkolnego, żeby poćwiczyć hymny, które będziemy wieczorem śpiewać – powiedziała, trafiając dokładnie w to, czego pragnął w tej chwili najbardziej.

Samotny z ukochanymi skrzypcami i zeszytem nut rozłożonym przed nim na parapecie okna, za którym wiosna upiększała cały zewnętrzny świat, w królującej ciszy niedzielnego dnia Nat przeżył godzinę czy dwie prawdziwego szczęścia, ucząc się słodkich starych pieśni. Nieszczęścia, które przeżył, zakrywała szczęśliwa teraźniejszość.

Kiedy chłopcy wrócili już z kościoła i zjedli posiłek, każdy mógł się zająć tym, na co miał ochotę. Czytali książki, pisali listy do domów, niektórzy wracali do lekcji lub rozmawiali cicho ze sobą, siedząc, gdzie im przyszła chęć. O godzinie trzeciej cała szkolna rodzina wybrała się na spacer, bo aktywne młode ciała wymagają ćwiczeń. W tym też czasie aktywne młode umysły poznawały cuda natury roztaczające się przed ich oczami.

Pan Bhaer zawsze szedł razem z nimi i w prosty ojcowski sposób głosił swojej trzódce kazania na temat kamieni, strumyków i wszelkiego dobra, które znajduje się we wszystkim, co nas otacza.

Pani Bhaer wraz z Daisy i dwoma swymi syneczkami pojechała do miasta złożyć cotygodniową wizytę swojej mamie, co było jej świątecznym obowiązkiem, ale też największą przyjemnością.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Ameryka, lata sześćdziesiąte XIX wieku. W domostwie zwanym Orchard House od pokoleń mieszka rodzina Marchów. Pod nieobecność ojca walczącego w wojnie secesyjnej opiekę nad czterema córkami sprawuje samodzielnie ich matka, Marmee.

Córki pani March – stateczna Meg, żywa jak iskra Jo, nieśmiała, uzdolniona muzycznie Beth i nieco przemądrzała Amy – starają się, jak mogą, by urozmaicić swoje naznaczone ciągłym brakiem pieniędzy życie, chociaż boleśnie odczuwają nieobecność ojca. Bez względu na to, czy układają plan zabawy czy zawiązują tajne stowarzyszenie, dosłownie wszystkich zarażają swoim entuzjazmem. Poddaje mu się nawet Laurie, samotny chłopiec z sąsiedniego domu, oraz jego tajemniczy, bogaty dziadek.

Dobre żony to książka dla wszystkich, którzy chcą poznać dalsze losy małych kobietek – poważnej Meg, roztrzepanej Jo, łagodnej Beth i wytwornej Amy.

Upłynęło kilka lat i dziewczęta powoli wkraczają w inny świat, dorośleją, zmieniają się, przeżywają smutki i rozczarowania, nawet tragedie, ale jednocześnie życie nie skąpi im także radosnych i szczęśliwych chwil. Cztery siostry – cztery różne drogi życiowe.

Zanim znów podejmiemy naszą opowieść i spokojnie udamy się na ślub Meg, powinniśmy najpierw poplotkować nieco o rodzinie Marchów. Na wypadek gdyby któryś ze starszych czytelników uważał, że w historii tej zbyt wiele mówi się o „miłości” (nie sądzę, by młodsi czytelnicy mieli podobne zastrzeżenia), mogę tylko powtórzyć słowa pani March: – Czegóż innego można się spodziewać, kiedy w domu są cztery wesołe dziewczęta, a nieopodal pełen werwy, młody sąsiad?

Tytuł oryginału: The Little Men

Copyright © 2020, wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw

ISBN: 978-83-7779-630-6

Projekt okładki, skład oraz wybór ilustracji:

Zuzanna Malinowska Studio

Autor ilustracji: Reginald B. Birch oraz Frank Thayer Merrill

Opracowanie: MG, Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk