Świąteczna sukienka - Courtney Cole - ebook + książka

Świąteczna sukienka ebook

Courtney Cole

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna suknia, dwie kobiety i magia świąt.

Świąteczna sukienka to urocza bożonarodzeniowa historia pióra Courtney Cole, bestsellerowej autorki New York Times.

Kiedy pełna nadziei fashionistka Meg Julliard musi tuż przed Gwiazdką wrócić do swojego rodzinnego Chicago, aby przejąć zarządzanie odziedziczonym po ojcu budynku z apartamentami, uważa, że ​​jej marzenia o awansie w branży modowej się skończyły. Najemcy są ekscentryczni i egocentryczni, katastrofy się mnożą, a przystojny konserwator ciągle zawstydza Meg. Wszystko wskazuje, że to będą najgorsze święta w jej życiu. Ellie Wade, jedna z wieloletnich mieszkanek apartamentowca, również nie odczuwa świątecznej radości. Przygotowuje się do przeprowadzki do domu opieki (niechętnie) i musi zdecydować, co ze sobą weźmie, a na co miejsca w jej życiu już nie będzie. W każdym zakątku mieszkania Ellie kryją się jej wspomnienia - niektóre dobre, niektóre złe. Jak pewna sukienka - waha się, czy ją spakować, bo jest symbolem zarówno najlepszej jak i najgorszej nocy w jej życiu. Ellie i Meg nawiązują niezwykłą przyjaźń. W efekcie przepiękna suknia trafia do Meg. Ale pod pewnym warunkiem: ma ją założyć na bożonarodzeniowe przyjęcie w budynku.

Tak oto dzięki niezwykłemu strojowi Meg odnajduje drogę do realizacji marzeń, jednocześnie przywracając swojemu rozpadającemu się dziedzictwu, czyli Parkview West, dawną świetność i dając bezpieczny dom wszystkim, dla których to miejsce jest ważne. Dobry duch świąt Bożego narodzenia sprawia, że każdy bohater tej opowieści odnajduje szczęście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 323

Oceny
4,3 (392 oceny)
224
101
41
24
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniloraK93

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka 😍 Idealna na grudzień ❤️ Jak rzadko płaczę na książkach,tak tutaj scena z przemową Sylvi i Meg, wzruszyła mnie totalnie 😍 Polecam w 100 % ! ❤️
40
sophie123

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam "Świąteczną sukienkę" jako przyjemną, zimową lekturę z przyjaznym wątkiem romantycznym i historią w tle. Książkę wciągnęłam niemal na raz.
30
wroter

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowa, pocieszająca książka. Pięknie napisana, serdecznie polecam.
30
Crooleeck806

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli akurat masz trudny moment w życiu i potrzebujesz pocieszenia, nabrania dystansu do całej sytuacji to sięgnij po tę książkę. A jeśli do tego wszystkiego lubisz historie starych budynków to spędzisz miło czas. 🌺
20
A_g_a_

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne historie splecione w jedno. Może i naiwnie bajkowe, ale to jedna z tych książek, po których człowiek się uśmiecha do świata, walczy o marzenia i docenia ludzi wokół. Warto.
20

Popularność




Roz­dział pierw­szy

Roz­dział pierw­szy

– Nie możesz mnie tak zosta­wić – moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka szep­cze do tele­fonu naglą­cym i peł­nym skraj­nego prze­ra­że­nia gło­sem. W tle sły­szę Lil­liannę Cox, naj­gor­szą sze­fową na świe­cie, która miota się w kolej­nym z legen­dar­nych napa­dów szału.

– Ha! To jest przy­naj­mniej jedna dobra rzecz w całej tej sytu­acji. Ni­gdy wię­cej nie będę musiała tego słu­chać.

Nie taką odpo­wiedź chciała usły­szeć Cas­sie.

– Meghan Ann Jul­liard, natych­miast wsia­daj do samo­lotu i wra­caj do Nowego Jorku. Sama nie dam tu rady. Podobno każe nam pra­co­wać do późna w Wigi­lię, a każdy, kto nie zjawi się na jej impre­zie nowo­rocz­nej, zosta­nie obsma­ro­wany. No i…

Nagle Cas­sie urywa, a tele­fon milk­nie. Domy­ślam się, że Lil­lianna ją przy­ła­pała. Pry­watne roz­mowy tele­foniczne są w „Stit­chu” zabro­nione, a ponie­waż jest to obec­nie naj­po­pu­lar­niej­szy maga­zyn o modzie, wszy­scy sto­sują się do wszel­kich reguł i godzą się na naj­gor­szego szefa na świe­cie tylko po to, żeby tam pra­co­wać. Oso­bi­ście przez cztery lata pró­bo­wa­łam się tam dostać… I pro­szę bar­dzo! – nie­całe sześć mie­sięcy póź­niej zosta­wiam to wszystko za sobą.

Tak więc kiedy sie­dzę w pociągu i patrzę, jak roz­mywa się pano­rama Chi­cago, nie widzę weso­łych świą­tecz­nych świa­teł, cho­inek ani zimo­wej kra­iny cza­rów, którą zapewne cie­szą oczy inni.

Widzę, jak moje nadzieje i marze­nia spły­wają do kanału burzo­wego wraz z błot­ni­stą uliczną breją.

Opie­ram czoło o okno, chłód prze­nika moją skórę, a oddech zapa­ro­wuje szybę.

Tak ciężko pra­co­wa­łam, żeby dostać się do Lil­lianny i móc zno­sić jej krzyki. Przy­no­si­łam jej kawę, zała­twia­łam spra­wunki, sie­dzia­łam do późna w nocy, pisząc recen­zje o fluffy fashion i uże­ra­jąc się z tem­pe­ra­ment­nymi model­kami. Robi­łam wszyst­kie te nudne rze­czy, któ­rych osta­tecz­nym celem było nawią­za­nie kon­tak­tów, abym mogła kie­dyś zało­żyć wła­sny dom mody.

Wystar­czyła chwila, uła­mek sekundy, żeby serce taty prze­stało bić, a cały mój świat się zmie­nił. Tęsk­nię za nim. I tęsk­nię za życiem w Nowym Jorku. Tęsk­nię za wła­snymi marze­niami. Nawet jaskra­wo­czer­wony świą­teczny kubek kawy w mojej dłoni nie pod­nosi mnie na duchu.

Pociąg szar­pie i zatrzy­muje się, a ja szar­pię za rączkę walizki. W tym samym momen­cie wci­skam wesoły kubek w klatkę pier­siową z takim impe­tem, że odpada pokrywka, a kawa roz­lewa się jak gigan­tyczna brą­zowa plama krwi na moim ulu­bio­nym zimo­wym bia­łym płasz­czu.

Pięk­nie! – myślę sobie, ale nie mam czasu się nad sobą roz­tkli­wiać, bo za chwilę zamkną się drzwi, więc wycho­dzę na ulicę, cią­gnąc za sobą wielką, podróżną torbę.

Stoję na rogu Park and Westwood, oce­niam znisz­cze­nia i biorę głę­boki oddech.

Mój płaszcz jest praw­do­po­dob­nie zruj­no­wany. Moje życie jest praw­do­po­dob­nie zruj­no­wane.

Coś prze­oczy­łam?

Staję na kra­węż­niku i zauwa­żam, że biały but na kotur­nie mam popla­miony bło­tem.

Buty też mam znisz­czone. Świet­nie!

Pro­stuję ramiona, na­dal stoję na chod­niku, zimny wiatr roz­wiewa mi włosy, a ja patrzę na wybla­kły znak na budynku przede mną, budynku, w który mój ojciec wkła­dał swoje serce i duszę przez ponad czter­dzie­ści lat.

Par­kview West.

Nie byłam tu od lat. Zbyt wiele smut­nych wspo­mnień wiąże się z tym miej­scem i nie lubię o tym myśleć. Dla­tego wła­śnie tata odwie­dzał mnie w Nowym Jorku dwa razy w roku przez ostat­nie cztery lata. Nie nale­gał, abym przy­jeż­dżała. Na tyle mnie kochał.

Z wes­tchnie­niem wlokę walizkę przez cięż­kie podwójne drzwi.

Lobby jest takie, jakie pamię­tam. Wybla­kłe jak reszta tego miej­sca. Wybla­kłe beżowe meble, wybla­kłe sztuczne kwiaty, nawet cho­inka w rogu ma tylko kilka świa­teł. Sufit holu w kształ­cie kopuły pre­zen­tuje się wspa­niale, ale sam budy­nek, będący pozo­sta­ło­ścią cza­sów świet­no­ści Chi­cago, jest jak piękna kobieta, któ­rej uroda prze­mija z wie­kiem.

To uwaga cał­kiem na miej­scu, bio­rąc pod uwagę więk­szość miesz­ka­ją­cych tutaj loka­to­rów. Wzdry­gam się. Cho­ciaż to prawda, że więk­szość loka­to­rów to ludzie w pode­szłym wieku, nie powin­nam tak myśleć.

Odkła­dam torbę i sły­szę trzask odtwa­rza­nej płyty Binga Crosby’ego.

– Dzień dobry – woła cienki głos z tyłu. – Zaraz wyjdę. Muszę tylko zro­bić… O nieee…

Roz­lega się gło­śny trzask i bie­gnę wokół lady. Star­sza pani z fio­le­to­wymi wło­sami (jasnofio­le­to­wymi, a nie geria­trycz­nymi) leży roz­cią­gnięta na roz­wa­lo­nych pudłach i masuje bio­dro.

– Będzie siniak – mru­czy. Potem patrzy na mnie męt­nym, ale suro­wym wzro­kiem. – Nie powin­naś była tu wcho­dzić. To nie­zgodne z zasa­dami.

Wycią­gam rękę i poma­gam jej wstać.

– W porządku. Nie powiem sze­fowi.

– Cóż, nie możesz. Zmarł w zeszłym mie­siącu. Oba­wiam się, że jestem wszyst­kim, co masz. Czy mogę ci pomóc?

Jej czer­wone oku­lary są prze­krzy­wione i siłą woli powstrzy­muję się, aby nie wycią­gnąć ręki i ich nie popra­wić.

– Na pewno wszystko w porządku? – pytam, wciąż trzy­ma­jąc rękę na jej łok­ciu.

– Nic mi nie jest – unosi brodę. – Poma­gam tylko do czasu przy­by­cia nowej wła­ści­cielki. Miała tu być w zeszłym tygo­dniu, ale chyba wysko­czyło jej coś waż­niej­szego – przy­gląda mi się. – Przy­szłaś tu kogoś odwie­dzić? Musisz być na liście, ina­czej nie mogę cię wpu­ścić.

Jej fio­le­towe loki są sztywne od lakieru do wło­sów.

Nie odzy­wam się przez chwilę, bo wła­śnie obra­ził mnie ktoś noszący czer­wono-fio­le­towe spodnie.

– Jestem Meghan Jul­liard. Nowa wła­ści­cielka – wycią­gam rękę. – A ty musisz być…

– Sylvie Rein­hart – odpo­wiada surowo. Nawet nie reaguje na fakt, że wła­śnie mnie obra­ziła. – Zadba­łam o to miej­sce, pod­czas gdy ty nie spie­szy­łaś się z przy­jaz­dem.

Spo­gląda na mnie z góry, cho­ciaż w naj­lep­szym razie ma metr pięć­dzie­siąt wzro­stu. Napis na jej koszulce głosi: „Nie jestem niska, jestem wyso­kim elfem”.

– Co ci tak długo zajęło? Potrze­bo­wa­li­śmy cię.

Jąkam się.

– Mia­łam kilka spraw do zała­twie­nia. Czło­wiek nie może tak po pro­stu rzu­cić wszyst­kiego z dnia na dzień i się wypro­wa­dzić. Musia­łam zna­leźć kogoś, kto pod­na­jąłby moją dzier­żawę, musia­łam zło­żyć wypo­wie­dze­nie w pracy, musia­łam… – o mój Boże, dla­czego się przed nią tłu­ma­czę? – Prze­cież teraz jestem tutaj.

– Ale nie chcesz tu być – mówi z roz­my­słem, krzy­żu­jąc małe ręce na piersi.

– Czy to ma jakieś zna­cze­nie?

– Nie dla mnie – odpo­wiada. – Teraz wszystko jest twoje. Dzieło życia two­jego ojca. Sięga do kie­szeni i podaje mi klucz. – Ten klucz jest od środ­ko­wej szu­flady biurka. Hasła do wszyst­kiego są zapi­sane na liście.

Zbiera się do wyj­ścia.

– Sylvie? – wołam.

Zatrzy­muje się, ale się nie odwraca.

– Nie. Nie zamie­rzam cię szko­lić. Powin­naś tutaj być w zeszłym tygo­dniu. Mam teraz do zro­bie­nia świą­teczne zakupy!

– Masz papier toa­le­towy na bucie – mówię cicho.

Spo­gląda w dół i widzi cią­gnącą się za nią długą wstęgę papieru, chrząka, gdy go usuwa. Odcho­dzi obu­rzona, zosta­wia­jąc papier na pod­ło­dze.

Biorę głę­boki oddech i roz­glą­dam się po zaple­czu.

Wszę­dzie są ślady ojca.

Zegar wiszący nad drzwiami późni się dzie­sięć minut. Stare krze­sło przy biurku ma roz­dar­cia w brą­zo­wej skó­rze. Segre­ga­tory są wypchane i nie­po­ukła­dane, wepchnięte do otwar­tej szu­flady biurka, a na pół­kach nad moją głową stoją prze­peł­nione pudła. Gdy zamknę oczy, pra­wie widzę go zgar­bio­nego przy biurku, bez­ład­nie balan­su­ją­cego mię­dzy sto­sami papier­ko­wej roboty i nie­od­łącz­nym kub­kiem czar­nej kawy.

– Tęsk­nię za tobą, tato – szep­czę, opa­dają mi ramiona. Sie­dzę przy biurku, stare krze­sło trzesz­czy, co uwa­żam za uwła­cza­jące, bio­rąc pod uwagę, że wciąż mogę robić zakupy w dziale dla junio­rów. Się­gam i pod­no­szę ramię gra­mo­fonu ze sta­rego winyla, a kiedy Bing prze­staje śpie­wać, opusz­czam głowę na biurko. Sie­dzę tak przez kilka minut, aż ktoś chrząka w drzwiach. Pod­no­szę głowę i widzę, że obser­wuje mnie dobrze ubrany star­szy pan. Czeka cier­pli­wie i Bóg jeden wie, jak długo tam stoi. Ma nawet muszkę i czy to jest zega­rek kie­szon­kowy?

– Czy mogę w czymś pomóc? – pytam, wsta­jąc.

– Musisz być Meg – mówi cie­pło, wycią­ga­jąc rękę.

– Tak, to ja.

– Jestem Tom Ruther­ford ze 104. Twój tata cią­gle o tobie mówił, młoda damo. Czuję, że już cię znam.

Uśmie­cham się.

– Mam nadzieję, że nie zanu­dził cię zbyt­nio.

Kręci głową.

– Skądże. Opo­wia­dał mi o two­ich wypra­wach do Nowego Jorku. Czy kie­dy­kol­wiek zna­la­złaś śnie­go­wiec, który zgu­bi­łaś w metrze?

Przez sekundę cicho opła­kuję but z mono­gra­mem, zanim kręcę głową. To była edy­cja świą­teczna w zeszłym roku i za nic nie dostanę takiego dru­giego.

– Nie­stety nie. Ale dobrze mi to zro­biło i dosta­łam nauczkę.

Czeka.

– Ni­gdy nie pij czte­rech cosmo­po­li­ta­nów po pracy z dziew­czy­nami.

Tom się uśmie­cha.

– Mądra rada, pani Jul­liard.

– Pro­szę, mów mi Meg – mówię.

– Dzię­kuję, Meg – odpo­wiada. – Nie chcę cię bom­bar­do­wać od pierw­szego dnia, ale mam pro­blem. Na­dal nie mam cie­płej wody. Sylvie powie­działa mi w zeszłym tygo­dniu, że wezwała fachowca, ale na pewno szybko się zorien­tu­jesz, że Sylvie cza­sami zapo­mina i nie jestem pewien, czy kie­dy­kol­wiek do niego dzwo­niła. Czy mogła­byś to spraw­dzić?

– Oczy­wi­ście! – szu­kam notat­nika. – Jesteś w 104?

– W rogu dzie­dzińca – przy­ta­kuje.

– Naj­lep­szy lokal – zauwa­żam, zapi­su­jąc jego nazwi­sko i numer miesz­ka­nia.

Uśmie­cha się.

– Byłem na liście ocze­ku­ją­cych przez dwa lata – odpo­wiada. – Pani Ber­tram żyła długo. Niech spo­czywa w pokoju.

Robi znak krzyża.

– Niech spo­czywa w pokoju – powta­rzam, cho­ciaż jej nie zna­łam. – Jak długo Sylvie musiała mnie zastę­po­wać, panie Ruther­ford?

– Mów mi Tom – prosi. Kiwam głową. – Powie­działa ci, że cię zastę­po­wała? Zawsze pró­bo­wała pomóc two­jemu ojcu, czy o to pro­sił, czy nie. Tak mię­dzy nami, to jej „pomoc” zwy­kle powo­duje na dłuż­szą metę wię­cej pracy, ale ma dobre inten­cje.

– Więc poma­gała mojemu tacie, kiedy jesz­cze żył?

– Tak. Jeśli jest coś, czego musisz się o kim­kol­wiek dowie­dzieć, zapy­taj Sylvie. Wie wszystko.

– Chyba nie jest teraz moją naj­więk­szą fanką – wyznaję mu. Uśmie­cha się deli­kat­nie.

– Wcale nie jest taka straszna. Nie ma rodziny, a twój tata to wszystko, co miała. Jest bar­dzo opie­kuń­cza.

– To był mój tata – odpo­wia­dam powoli. – Mną nie musi się opie­ko­wać.

– Ona jest kimś wię­cej – Tom wzru­sza ramio­nami. – Zoba­czysz.

– No cóż, dzię­kuję – mówię mu. – Doce­niam, że chcia­łeś pod­nieść mnie na duchu. A ja spro­wa­dzę do cie­bie hydrau­lika jak naj­szyb­ciej.

– Dzięki, Meg – mruga do mnie przy­jaź­nie.

– Miło cię wresz­cie poznać.

– Cie­bie rów­nież.

Wycho­dzi z mojego biura, zosta­wia­jąc za sobą chmurę Old Spice’a, a ja wła­ści­wie uwa­żam ten zapach za uspo­ka­ja­jący. On też przy­po­mina mi mojego ojca.

Oczy zacho­dzą mi łzami, nie spo­dzie­wa­łam się, że tak szybko dopadną mnie emo­cje. Nawet nie poszłam jesz­cze do jego… yyy, mojego… miesz­ka­nia.

– I jesz­cze jedno, Meg – z holu dobiega głos Toma. Wysta­wiam głowę. – Winda jest na­dal zepsuta. Na ten moment nikt nie jeź­dzi na wózku inwa­lidz­kim, ale ni­gdy nie wia­domo, kiedy to się zmieni. Więc to też powinno zostać napra­wione.

Tom znika w holu na par­te­rze. Cho­ciaż nie byłam tu, odkąd wyje­cha­łam na stu­dia, kiedy mia­łam osiem­na­ście lat, pamię­tam, że budy­nek ma sześć pię­ter. Moje miesz­ka­nie znaj­duje się na ostat­nim. Bez windy. Moja sio­stra i ja bie­ga­ły­śmy po tych scho­dach dla zabawy, ale to było, kiedy mia­ły­śmy dzie­sięć i dwa­na­ście lat. Od tego czasu wiele się zmie­niło. Gwoli wyja­śnie­nia, nie ćwi­czę już dla zabawy.

Przy­glą­dam się mojej dużej walizce, a potem przy­glą­dam się scho­dom. Są z praw­dzi­wego drewna, przy­kryte wybla­kłym zie­lo­nym dywa­nem i wydają się nie mieć końca.

Ten dzień staje się coraz lep­szy.

Brak mi tchu, kiedy docho­dzę do miesz­ka­nia taty.

Opie­ram się o torbę, grze­bię w środku w poszu­ki­wa­niu klu­czy i kiedy wresz­cie prze­krę­cam klucz w zamku, nie­mal wpa­dam przez drzwi, poty­ka­jąc się o walizkę.

Naj­pierw ude­rza mnie cisza w miesz­ka­niu.

To rodzaj ciszy, którą można usły­szeć.

Roz­glą­dam się po domu, który wygląda dokład­nie tak, jak mój tata zosta­wił go w dniu śmierci ponad mie­siąc temu.

Na sto­liku stoi fili­żanka kawy, na wpół wypita. Obok leży otwarta gazeta. Na zle­wie wisi ścierka do naczyń. Zdję­cia sio­stry i moje z cza­sów mło­do­ści zdo­bią ściany.

Zdję­cie mamy stoi na kominku. Małe pude­łeczko z deko­ra­cjami świą­tecz­nymi wypeł­nione ręcz­nie robio­nymi ozdo­bami z mojego dzie­ciń­stwa leży otwarte w kącie. To zna­czy, że tata pla­no­wał ude­ko­ro­wać miesz­ka­nie zaraz po Świę­cie Dzięk­czy­nie­nia.

Ciężko prze­ły­kam ślinę.

Musiał czuć się samotny. Powin­nam była wró­cić do domu na Święto Dzięk­czy­nie­nia, ale Lil­lianna zmu­siła wszyst­kich do pracy, a ja jej się nie prze­ciw­sta­wi­łam. Nie wie­dzia­łam, że tata umrze, ale na­dal będę nosić w sobie poczu­cie winy.

Wypeł­ni­łam jego wolę zgod­nie z testa­men­tem. Kaza­łam go skre­mo­wać, a następ­nie pocho­wać wraz z matką w ich gro­bie, bez zbęd­nego zamie­sza­nia i pogrzebu. Zro­bi­łam to wszystko z Nowego Jorku, bo pogrzeby są dla żywych, a ja nie chcia­łam widzieć urny z pro­chami ojca spusz­cza­nej do ziemi.

Teraz docho­dzę do innych wnio­sków. Tata był męż­czy­zną, który zasłu­żył na pogrzeb. A wszy­scy, któ­rzy go znali, zasłu­żyli na odda­nie mu sza­cunku i poże­gna­nie w jego ostat­niej dro­dze.

Z dru­giej strony, nie mogę sku­piać się na prze­szło­ści. Jestem teraz tutaj. Z przy­zwy­cza­je­nia kie­ruję kroki do mojej sta­rej sypialni, ale zatrzy­muję się przed drzwiami. Wiem, co jest w środku. Świą­ty­nia ku czci sio­stry, a dzi­siaj nie jestem w sta­nie się z tym zmie­rzyć. Więc zamiast tego idę do sypialni ojca.

Zaj­muję się roz­pa­ko­wy­wa­niem, sprzą­ta­niem szu­flady w sypialni, która teraz należy do mnie. Na razie nic tu nie zmie­niam. Nie wiem, kiedy będę w sta­nie zro­bić to po swo­jemu. W myślach notuję rze­czy, które zmie­nię, kiedy będę gotowa… Kolor ścian z nie­bie­skiego na biały. Zasłony, od kotar po firanki. Nowe dywa­niki. Nowe poduszki.

Ale nie dzi­siaj.

Dzi­siaj po pro­stu spę­dzę czas, akcep­tu­jąc fakt, że tu jestem, że wszy­scy w mojej rodzi­nie nie żyją i zosta­łam sama.

I oczy­wi­ście dzwo­nię do fachow­ców.

Nie znam się na kon­do­mi­niach, ale z pew­no­ścią posia­da­nie nie­spraw­nej windy łamie jakieś zasady. Szu­kam w inter­ne­cie fachowca, do któ­rego mogła­bym zadzwo­nić.

– Naj­wcze­śniej mogę być w przy­szłym tygo­dniu – mówi facet.

Dzwo­nię do innego.

– Mam pełny gra­fik. Sama pani rozu­mie, święta.

– Ale Boże Naro­dze­nie nie trwa trzy tygo­dnie. Nie może nas pan wpi­sać?

– Nie, przy­kro mi. Dopiero po pierw­szym stycz­nia.

To samo sły­szę jesz­cze cztery razy.

Z wes­tchnie­niem pod­daję się na moment, zanim zadźgam się pierw­szym ostrym przed­mio­tem, który mi wpad­nie w ręce, i posta­na­wiam wziąć prysz­nic, żeby zmyć z sie­bie zarazki z samo­lotu. Odkrę­cam wodę, przy­go­to­wuję czy­ste ubra­nie i nie mogę się docze­kać, aż moje napięte mię­śnie roz­luź­nią się w gorą­cej wodzie.

Tylko że… gorą­cej wody nie ma.

Spraw­dzam kran i tak, jest prze­krę­cony do końca w lewo. I na­dal nie widzę pary.

Woda jest lodo­wata.

– Tylko tego bra­ko­wało – mówię z jękiem.

Zakła­dam puszy­sty szla­frok i scho­dzę po sze­ściu kon­dy­gna­cjach do biura, żeby spraw­dzić numer tele­fonu Sylvie. Odbiera po pierw­szym sygnale.

– Sylvie, prze­pra­szam, że prze­szka­dzam. Wiem, że robisz świą­teczne zakupy. Ale czy zadzwo­ni­łaś przy­pad­kiem do hydrau­lika?

– Oczy­wi­ście, że tak – cisza. – Tak mi się wydaje.

Biorę głę­boki wdech.

– To może ja zadzwo­nię i się dowiem. Co to za firma?

– Nie korzy­stamy z usług firmy – mówi znie­cier­pli­wiona, a w tle sły­szę kolędy. – Korzy­stamy z usług zło­tej rączki. On zaj­muje się wszyst­kimi budyn­kami na tej prze­cznicy.

– W porządku – odpo­wia­dam tak cier­pli­wie, jak tylko potra­fię. – Wiesz, jak się nazywa?

– Oczy­wi­ście, że tak – war­czy. – To Logan Scott, a jego numer tele­fonu znaj­duje się na liście w szu­fla­dzie. Tak jak mówi­łam.

Roz­łą­cza się. Wiem na pewno, że nie wspo­mniała o żad­nym nume­rze tele­fonu znaj­du­ją­cym się na liście, ale nie zamie­rzam o tym mówić. Nie warto się o to zabi­jać. Zamiast tego wygrze­buję listę z szu­flady i rze­czy­wi­ście – jest tam numer jego tele­fonu.

Dzwo­nię natych­miast.

Prze­kie­ro­wuje mnie na pocztę gło­sową, więc zosta­wiam wia­do­mość: Pro­szę o pomoc. Nie mamy cie­płej wody, winda jest zepsuta, nie wiem, co jesz­cze jest nie tak, wszy­scy są zajęci, ponie­waż są święta, a jeśli Sylvie już do pana dzwo­niła, dla­czego nie zostało to jesz­cze napra­wione?

Czy coś w tym stylu.

Mogło to zabrzmieć ciut nie­grzecz­nie.

Robię się gder­liwa, gdy jest mi zimno i nic nie jadłam, a także gdy publicz­nie noszę szla­frok. Dla­czego nie ubra­łam się, żeby tu zejść? Skoro zosta­łam wła­ści­cie­lem tego budynku, powin­nam się odpo­wied­nio zacho­wy­wać.

Nagle cię­żar tego, co robię, opada na mnie jak kotwica na dno morza. Mam sześć­dzie­się­ciu najem­ców, któ­rzy liczą na to, że ten ogromny budy­nek będzie dzia­łał. Liczą na mnie. Na kogoś, kto w zeszłym mie­siącu zapo­mniał zapła­cić rachu­nek za wodę. To się nie skoń­czy dobrze.

Nie ma mowy, żeby mi się udało. To będzie sro­motna porażka. Nie mam żad­nego poję­cia o pro­wa­dze­niu budynku. Poniosę klę­skę.

Potrzą­sam głową. Nie. To był głos Drake’a. Nie mój. Porażka była dokład­nie tym, czego ocze­ki­wał mój były chło­pak. I powo­dem, dla któ­rego zerwa­łam z nim w zeszłym tygo­dniu. Szcze­rze mówiąc, nie sądzę, żebym kie­dy­kol­wiek naprawdę kochała Drake’a Dil­larda. Nie w taki spo­sób, jak wszy­scy inni wydają się postrze­gać miłość, i to był naj­więk­szy pro­blem.

Pra­gnę romansu takiego, jaki mieli moi rodzice, takiego, który trwał przez lata, pod­czas któ­rych wie­rzyli w sie­bie bez względu na wszystko. Wspie­rali się. Czy pro­szę o tak wiele?

Drake się mylił. Nie potrze­buję go. Mogę to zro­bić. Muszę. Muszę tylko zacząć zada­wać sobie pyta­nie: co zro­biłby tata?

Przy­glą­dam się pudeł­kom usta­wio­nym na pół­kach nade mną. Jeśli je przej­rzę, może się cze­goś dowiem. Z wes­tchnie­niem cho­wam tele­fon z powro­tem do kie­szeni i wspi­nam się po dra­bi­nie, zdej­mu­jąc wieczko z naj­bliż­szego pudełka.

Nie zamie­rzam dzi­siaj myśleć o Drake’u i wąt­pić w sie­bie ani chwili dłu­żej.

Mam inne rze­czy na gło­wie.

Nie­stety, robię te rze­czy, sto­jąc na trze­cim, naj­wyż­szym stop­niu dra­biny, kiedy otwie­rają się drzwi do biura.

Dra­bina stoi bez­po­śred­nio przed drzwiami, więc prze­wraca się, a ja ląduję, wyma­chu­jąc nie­zdar­nie rękami, w parze bar­dzo sil­nych ramion.

Te ramiona należą do męż­czy­zny o naj­bar­dziej nie­bie­skich oczach, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łam.

– Ty musisz być Meg – mówi szorstko, a jego głos jest połą­cze­niem gład­kiego kar­melu i przy­dy­mio­nego baru jaz­zo­wego i prze­nika przez ide­alne usta, pod­czas gdy on wciąż trzyma mnie w ramio­nach, przy­ci­śniętą do cie­płej potęż­nej klatki pier­sio­wej. – Czy zda­jesz sobie sprawę, że nie masz na sobie ubra­nia?

Sta­wia mnie na nogi, a ja sta­ram się odzy­skać rozum, jesz­cze moc­niej zawią­zu­jąc pasek szla­froka.

– Tak, zdaję sobie sprawę. Jesteś loka­to­rem? – pytam, zasta­na­wia­jąc się, czy liczę na to, że jest, czy raczej, że nie jest.

Śmieje się.

– Nie. Oba­wiam się, że jestem tro­chę młod­szy niż twoja doce­lowa grupa demo­gra­ficzna. Jestem Logan. Twoja złota rączka.

Dopiero teraz dostrze­gam pas z narzę­dziami na jego szczu­płych bio­drach. O mój Boże, Meghan, co w cie­bie wstą­piło?

– Yyy… Eeee… Cześć! Prze­pra­szam, jeśli byłam tro­chę szorstka… przez tele­fon. To mój pierw­szy dzień tutaj i wygląda na to, że nic nie działa.

– Nie martw się – mówi uspo­ka­ja­jąco. – Działa. Masz boj­ler, który jest na ostat­nich nogach, ale twój tata i ja poma­gamy mu kuś­ty­kać od kilku lat. Możemy spra­wić, że wytrzyma kilka mie­sięcy dłu­żej. A w win­dzie pew­nie znowu zepsuł się wyłącz­nik.

– Znowu? – ugi­nają mi się kolana i nie wiem, czy to za sprawą tego pięk­nego kom­pe­tent­nego męż­czy­zny, który stoi przede mną, czy przez to, że nie wszystko jed­nak jest zepsute.

– O tak. Jego też trzeba będzie wymie­nić. Ale jakoś pokuś­ty­kamy do przodu.

– Wygląda na to, że sporo kuś­ty­kamy – pod­su­mo­wuję, a on się śmieje.

– Tak. Twój tata był bar­dzo wyro­zu­miały, jeśli cho­dzi o czynsz nie­któ­rych loka­to­rów. Eme­ry­tury nie są tak wyso­kie jak kie­dyś, a nie­któ­rzy z nich… Cóż, jest im ciężko. A on nic nie mówił, kiedy pła­cili z opóź­nie­niem.

– Pasuje to do niego – mówię cierpko. Znowu się uśmie­cha.

– Wiele o tobie sły­sza­łem – mówi. – I z tego, co pamię­tam, nie prze­pa­dasz za zim­nymi prysz­ni­cami. Zajmę się naj­pierw tym, a potem windą. Za chwilę wrócę.

Znika z biura, zanim zdążę zapy­tać, co powie­dział mu tata.

Ten facet to moja złota rączka.

Te nie­bie­skie oczy, ten uśmiech, ten dołe­czek w lewym policzku. Nagle Par­kview West nie wydaje się już tak złym miej­scem jak wcze­śniej.

Roz­dział drugi

Roz­dział drugi

Cze­ka­jąc na Logana, spo­glą­dam w dół i przy­po­mi­nam sobie, że wyglą­dam jak nie­nor­malna w pucha­tym, różo­wym szla­froku i na bosaka. Pomi­jam, że jest mi zimno, bo w tym budynku są straszne prze­ciągi.

Pędzę w stronę scho­dów, żeby narzu­cić na sie­bie coś innego.

Zdu­miewa mnie, jak po tylu latach wciąż trzesz­czy trzeci sto­pień. Jo i ja prze­ska­ki­wa­ły­śmy przez niego, kiedy chcia­ły­śmy pod­kraść się do taty pra­cu­ją­cego do późna.

Obraz zamku Dun­not­tar w Szko­cji wisi tuż nad stop­niem, tak jak przez ostat­nie kilka dekad.

Jo i ja uda­wa­ły­śmy, że w nim miesz­kamy, że nasze schody z Par­kview pro­wa­dzą do kamien­nej wieży, któ­rej okna wycho­dzą na morze. Cza­sami uda­wa­ły­śmy rów­nież, że ten podest to wieża, a my jeste­śmy księż­nicz­kami uwię­zio­nymi w środku.

Dopiero po śmierci Jo prze­sta­łam uda­wać, a wcho­dze­nie po tych scho­dach ni­gdy nie było już takie samo.

Wcho­dzę na podest czwar­tego pię­tra (ten z obra­zem zamku w Edyn­burgu, bo mój tata miał obse­sję na punk­cie szkoc­kiej histo­rii) i zatrzy­muję się, żeby zła­pać oddech.

Kiedy tak stoję, z miesz­ka­nia wycho­dzi kobieta.

Jest wysoka i szczu­pła, śnież­no­białe włosy są ele­gancko ucze­sane we fran­cu­ski kok. Ma na sobie ołów­kową sukienkę w figo­wym kolo­rze z per­ło­wymi guzi­kami zapi­na­nymi z przodu i smu­kły złoty zega­rek na jed­nym nad­garstku. Pach­nie Cha­nel no. 5.

– Pani Jul­liard – mówi cicho, uno­sząc jedną ide­al­nie wypie­lę­gno­waną brew. Nie­świa­do­mie popra­wiam szla­frok.

– Tak, to ja – odwra­cam się i podaję jej rękę. Uścisk jej dłoni jest ide­alny. Nie za mocny, nie za słaby.

– Jestem Ellie Wade. Miło cię poznać. Mam nadzieję, że ci się tu spodoba. Czy mogę zająć chwilę? Nie mam gorą­cej wody.

Wydaję dłu­gie wes­tchnie­nie.

– Wygląda na to, że nie tylko pani. Przy­szedł pan złota rączka, który wła­śnie napra­wia tę usterkę.

Uśmie­cha się, a uśmiech roz­ja­śnia jej twarz. Przez chwilę wygląda o dwa­dzie­ścia lat mło­dziej.

– Cudow­nie! – już ma zamknąć drzwi, kiedy się zatrzy­muje. – Chcesz fili­żankę her­baty, kocha­nie? Chcia­ła­bym cię lepiej poznać.

Jest w niej aura god­nej samot­no­ści i naprawdę żałuję, że muszę iść.

– Chcia­ła­bym, pani Wade…

– Mów mi Ellie – prze­rywa.

– Ellie – popra­wiam się. – Ale muszę coś na sie­bie zało­żyć, bo chcę skon­sul­to­wać parę rze­czy z maj­strem. Ale chęt­nie przyjdę póź­niej.

– Nie zamie­rza­łam wspo­mi­nać o twoim wybo­rze stroju, ale masz rację. Ubra­nie ma zna­cze­nie – uśmie­cha się. – I nasz drogi pan Scott. Polu­bisz go. Każdy go lubi. Wiesz, wiele rze­czy robił dla two­jego ojca pro bono.

Wpa­truję się w nią.

– Naprawdę?

Kiwa głową.

– To taki dobry chło­pak.

– Naj­wy­raź­niej – cho­ciaż ten chło­pak wygląda na mniej wię­cej trzy­dzie­ści lat.

– Powiem mu, że u cie­bie też nie ma gorą­cej wody. Przyjdę do cie­bie póź­niej, Ellie.

Pobi­jam rekord, bie­gnąc sprin­tem po pozo­sta­łych scho­dach, wkła­dam dżinsy i swe­ter, a potem zbie­gam z powro­tem. Ze względu na stare czasy prze­ska­kuję skrzy­piący sto­pień.

Ląduję, robiąc salto w powie­trzu, kiedy Logan wycho­dzi zza rogu.

Otwiera sze­roko oczy. Kła­niam się teatral­nie.

– Dała­bym sobie dzie­więć na dzie­sięć – oznaj­miam.

Jego oczy marsz­czą się w kąci­kach, gdy się uśmie­cha.

– Osiem i pół. Ledwo ura­to­wa­łaś to lądo­wa­nie.

– Hm… – dra­ma­tycz­nie marsz­czę nos, a on się śmieje. – Ellie Wade mówi, że u niej też nie ma gorą­cej wody. Czy cokol­wiek, co teraz zro­bi­łeś, podzia­łało na cały budy­nek?

Logan kiwa głową.

– Na razie. Ale miej na uwa­dze to, co mówi­łem wcze­śniej. W tym sta­rym budynku sporo rze­czy się zużywa i w pew­nym momen­cie trzeba będzie je napra­wić.

– Brzmi drogo – mówię. Pota­kuje.

– Bar­dzo.

– Cóż, to pro­blem na inny dzień – posta­na­wiam. – Czy windę można napra­wić?

– Już zro­bione.

– Wygląda na to, że ten stary budy­nek należy wycią­gnąć z nędzy – mówię bez­ce­re­mo­nial­nie. Logan pod­nosi głowę.

– Nie­któ­rzy z tych loka­to­rów miesz­kają tu od dzie­się­ciu lat lub dłu­żej – odpo­wiada. – Są samotni i nie mają dokąd pójść poza domem opieki lub ośrod­kiem opie­kuń­czym. Pro­szę, nie rób tego.

Patrzę na niego, na zmar­twie­nie marsz­czące jego brwi.

– Trosz­czysz się o nich – zauwa­żam.

– Ty też będziesz – odpo­wiada. – Gdy tylko ich poznasz.

– Wszy­scy do tej pory byli bar­dzo mili.

– Twój tata był dla nich bar­dzo dobry – mówi Logan. – Mam nadzieję, że ty też będziesz. To miej­sce jest wszyst­kim, co mają.

– Sły­sza­łam, że poświę­casz swój czas dla dobra sprawy.

Uśmie­cha się lekko.

– To prawda. Powie­dzia­łem Jerry’emu – to zna­czy two­jemu tacie – połowę ceny za naprawy. A kiedy budżet mu na to nie pozwa­lał, dawa­łem mu tyle czasu, ile potrze­bo­wał, żeby mi zapła­cić. Cho­ciaż tyle mogłem zro­bić.

– Ty też musisz zara­biać na życie – stwier­dzam. – Świad­cze­nie usług za darmo nie wydaje się zbyt opła­calne. Anga­żo­wa­nie się w oso­bi­ste sprawy klienta to nie­zbyt dobry inte­res.

Wzru­sza ramio­nami.

– Żyję samot­nie. Nie mam wielu wydat­ków. Nie narze­kam. Poza tym cza­sami, gdy zależy ci na two­ich klien­tach, trudno jest się nie zaan­ga­żo­wać.

Mieszka sam. Czy powie­dział mi to celowo?

– Cóż – kon­ty­nu­uje – powi­nie­nem już iść. Masz numer mojej komórki na wypa­dek, gdy­byś musiała się ze mną skon­tak­to­wać? Dzwo­ni­łaś wcze­śniej pod numer mojego biura.

– Pew­nie Sylvie ma.

– O tak – śmieje się – ale życzę ci powo­dze­nia, jeśli chcesz go od niej dostać. Chroni go bar­dziej niż kogut kur­nika. Daj mi tele­fon, to wpi­szę ci mój numer. Podaję mu tele­fon, a on wpi­suje numer swo­jej komórki. – Naprawdę miło było cię poznać – mówi, odda­jąc go.

– Cie­bie też.

Otwiera fron­towe drzwi i do środka wpada śnieg.

– Trzy­maj się cie­pło! – woła, gdy odcho­dzi. Postawmy sprawę jasno: wygląda świet­nie.

W tej chwili czuję, że się rumie­nię i nie ma to nic wspól­nego z pogodą.

Teraz marzy mi się tylko gorący prysz­nic, skoro terma została już napra­wiona.

Wcho­dzę po scho­dach, kiedy mój wzrok pada na drzwi Ellie Wade na czwar­tym pię­trze.

Wisi na nich świą­teczny wie­niec z czer­wo­nym ostro­krze­wem i kokardką. Wcale nie odzwier­cie­dla tej nuty smutku, którą czu­łam, kiedy z nią roz­ma­wia­łam. Coś mnie cią­gnie do jej drzwi.

Pod wpły­wem impulsu zatrzy­muję się, łapię oddech i posta­na­wiam, że prysz­nic może pocze­kać jesz­cze kilka minut. Lekko pukam.

Chwilę póź­niej Ellie otwiera drzwi, w dło­niach trzyma ciem­no­zie­loną sukienkę.

– Pani Jul­liard! – wykrzy­kuje z sze­ro­kim uśmie­chem. – Pro­szę wejść, zapra­szam.

– Mów do mnie Meg – pro­szę. Otwiera sze­roko drzwi i wcho­dzę do cichego miesz­ka­nia.

W prze­ci­wień­stwie do drzwi wej­ścio­wych miesz­ka­nie nie jest ude­ko­ro­wane na święta, co mnie zaska­kuje. Zamiast tego leży tam kilka upo­rząd­ko­wa­nych sto­sów róż­nych przed­mio­tów, nie­które na jej sofie, a nie­które na sto­liku do kawy.

– Pro­szę, wybacz mi bała­gan – mówi, cho­ciaż jest u niej czy­ściutko i schlud­nie. – Prze­glą­dam nie­które z rze­czy. Wejdź. Zro­bię ci tę her­batę. Pro­szę, usiądź.

Ellie rzuca zie­loną sukienkę na koniec sofy, a ja sia­dam obok niej.

Kiedy Ellie znika w kuchni, roz­glą­dam się.

Zdję­cia jej i mło­dej kobiety wiszą na ścia­nach i stoją na kominku. Jest ude­rza­jące podo­bień­stwo mię­dzy tą kobietą a Ellie. Mają ten sam mocny nos, te same błysz­czące oczy.

– Twoja córka? – pytam, kiedy wraca z tacą z her­batą.

– O tak. Moja Betsy. Mieszka teraz w Lon­dy­nie. Ma świetną pracę, która trzyma ją z dala ode mnie. Ale jestem z niej bar­dzo dumna.

Jest. Nie da się tego nie zauwa­żyć.

Ellie nalewa mi fili­żankę her­baty i kiedy się­gam po nią, zrzu­cam sukienkę z kanapy. Spada na pod­łogę. Odsta­wiam her­batę i schy­lam się, aby ją pod­nieść, i od razu zwra­cam uwagę na jakość wyko­na­nia.

– To nie­sa­mo­wita rzecz! – mówię, przy­glą­da­jąc się jej. Tka­nina jest gruba, ale roz­cią­gliwa i wyobra­żam sobie, że ide­al­nie dopa­so­wuje się do kobie­cej syl­wetki. Leśna zie­leń ma lekki połysk dzięki wple­cio­nemu zło­temu bro­ka­towi i widać wyraź­nie, że to nie­zwy­kle ele­gancka sukienka na przy­ję­cia. – Myślę, że coś takiego zało­ży­łaby Grace Kelly lub Jac­kie O. – przy­kła­dam ją do ciała, a miękka, gruba tka­nina woła do mnie, jakby chciała, żebym ją zało­żyła.

– O tak – mówi Ellie, zer­ka­jąc na nią. Pociąga łyk her­baty. – Jest piękna. Czy to nie dziwne, że naj­pięk­niej­sze rze­czy mogą jed­no­cze­śnie przy­wo­ły­wać cudowne i straszne wspo­mnie­nia?

Zasty­gam w bez­ru­chu, sukienka zwisa mi w rękach i patrzę na Ellie.

Wpa­truje się w sukienkę nie­obec­nym wzro­kiem, jakby była zupeł­nie gdzie indziej.

– Przy­kro mi – nie wiem, co jesz­cze mogę powie­dzieć. Ni­gdy nie byłam dobra w nie­zręcz­nych sytu­acjach. Kie­dyś na przy­kład chi­cho­ta­łam na pogrze­bie. Nie umiem powie­dzieć dla­czego.

– Mia­łam ją na sobie w naj­lep­szym i naj­gor­szym dniu mojego życia – mówi, mru­ga­jąc. – Życie może być takim para­dok­sem, moja droga. Kiedy patrzę, jak ją trzy­masz w rękach… i widzę, jak się poru­sza, to czuję się pra­wie tak jak wtedy, kiedy po raz pierw­szy zało­ży­łam ją na sie­bie. Byłam tam przez chwilę, zawład­nęły mną wspo­mnie­nia. Prze­pra­szam. Możesz ją odło­żyć na stos rze­czy do wyrzu­ce­nia.

Wska­zuje na stos przede mną, ale się waham.

– Ona jest taka cudna, Ellie. Mogła­byś dać ją córce. Nie robią już takich ubrań. Wiem coś na ten temat, bo pra­cuję… eee… pra­co­wa­łam w modzie.

– Naprawdę? – pyta z zain­te­re­so­wa­niem i bie­rze kolejny łyk her­baty.

– Tak. Zawsze chcia­łam pra­co­wać w branży. Ukoń­czy­łam pro­jek­to­wa­nie mody i pra­co­wa­łam jako asy­stentka na pozio­mie pod­sta­wo­wym w Nowym Jorku dla maga­zynu o modzie. Marzy­łam, by mieć wła­sną linię. Prze­ra­bia­łam też ubra­nia dla sio­stry, kiedy była…

Mój głos cich­nie, a Ellie mi się przy­gląda.

– Kiedy była chora? – pyta deli­kat­nie. Jestem zasko­czona gulą w gar­dle, która wciąż się for­muje, kiedy po tylu latach mówię o Jo.

– Twój tata mi o niej powie­dział. Była taką piękną dziew­czyną.

– Była – zga­dzam się. – Prze­ra­bia­łam jej ubra­nia, kiedy była chora. Moi rodzice nie mogli sobie pozwo­lić na kupo­wa­nie jej nowych, kiedy chu­dła. Pro­mie­nio­wa­nie spra­wiło, że spa­dała jej waga.

– Byłaś wtedy bar­dzo młoda jak na prze­ra­bia­nie ubrań – mówi Ellie z podzi­wem w gło­sie. – Jestem pod wra­że­niem.

Wzru­szam ramio­nami.

– To chyba dla mnie natu­ralne. Mama mawiała, że od koły­ski robi­łam wła­sne papie­rowe lalki, żebym mogła pro­jek­to­wać dla nich stroje. – Ellie śmieje się lek­kim, dźwięcz­nym gło­sem.

– Dla­czego więc tu jesteś? – pyta. Jej spoj­rze­nie jest łagodne, ale pyta­nie – bez­po­śred­nie. Widzę, że jest naprawdę zain­te­re­so­wana. Wydaje mi się, że wdała się ze mną w poga­wędkę, bo naprawdę ją to obcho­dzi.

– Jestem jedyną osobą z rodziny – mówię w końcu. – Musia­łam wró­cić i prze­jąć schedę po tacie.

– Nie chciałby, żebyś rezy­gno­wała ze swo­ich marzeń – beszta mnie. – Był z cie­bie bar­dzo dumny.

– To on zosta­wił mi ten budy­nek – odpo­wia­dam. – Więc pew­nie chciał, żebym tu była.

– Zawsze możesz go sprze­dać – suge­ruje.

– Nie mogę. Nie­ru­cho­mo­ści w Chi­cago są tym, czym są, nie mogę liczyć na to, że ktoś inny po pro­stu go nie zbu­rzy i nie zastąpi wie­żow­cem lub czymś takim. Logan uprzy­tom­nił mi, że wielu z was trak­tuje go jak swój dom.

– Cóż, nie ja – odpo­wiada, dole­wa­jąc her­baty do mojej fili­żanki. – Pod koniec mie­siąca prze­no­szę się do wio­ski eme­ry­tów.

Wzdry­gam się.

– O nie! Czy to z powodu windy? Bo jeśli tak, to obie­cuję… Dopil­nuję, żeby się wię­cej nie psuła.

Uśmie­cha się, a w jej oczach widać smu­tek.

– Nie, kocha­nie, to nie to. Moja córka za bar­dzo się o mnie mar­twi. To stary budy­nek, choć jest piękny, jest tu sporo prze­cią­gów i kiedy wycho­dzę, trudno mi wydo­stać się na ulicę i wró­cić. Wio­ska eme­ry­tów ma zapla­no­wane wycieczki, wła­sny trans­port i zor­ga­ni­zo­wane zaję­cia z ludźmi w moim wieku, więc znajdę tam przy­ja­ciół. A przy­naj­mniej tak mówi Betsy.

Jest tole­ran­cyjna wobec córki.

– Więc sor­tu­jesz rze­czy, aby zmniej­szyć roz­miary prze­pro­wadzki? – zga­duję.

– Tak. Przez lata nagro­ma­dzi­łam wię­cej, niż myśla­łam. Miesz­kam tu, w Par­kview West, od dzie­się­ciu lat.

Więc prze­pro­wa­dziła się tutaj, kiedy mia­łam dwa­dzie­ścia lat. Jak to się stało, że ni­gdy jej nie widzia­łam? Bo nie zwra­ca­łam uwagi. Wła­śnie tak.

– No cóż, będzie mi smutno, gdy odej­dziesz – oznaj­miam. – Miło byłoby mieć tu przy­ja­ciółkę.

Patrzy na mnie uspo­ka­ja­jąco.

– Będziesz miała przy­ja­ciół, kocha­nie. Wię­cej, niż możesz zli­czyć. Wszy­scy tu na cie­bie cze­kali.

– Mam nadzieję, że lubią być roz­cza­ro­wani – odpo­wia­dam cierpko, a ona się śmieje.

– Masz poczu­cie humoru. Podoba mi się to.

Uśmie­cham się z nią.

– Uży­wam humoru, by ukryć swoją dzi­waczną oso­bo­wość – wyja­śniam jej. Znowu się śmieje.

– Jesteś roz­koszna.

Kładę sukienkę z powro­tem na opar­cie sofy i podzi­wiam, jak ide­al­nie układa się ele­gancki dekolt w łódkę.

– Powie­dzia­łaś, że mia­łaś ją na sobie w naj­lep­szym i naj­gor­szym momen­cie życia – spo­glą­dam na nią, a ona odwraca wzrok. – Wygląda na to, że przy­wo­łuje silne wspo­mnie­nia.

– Czy kie­dy­kol­wiek kocha­łaś kogoś tak bez pamięci, że myśla­łaś, że nie będziesz mogła bez niego oddy­chać? – pyta.

Myślę o Drake’u i kręcę głową.

– Nie.

– Ni­gdy?

– Ni­gdy.

– Masz jesz­cze mnó­stwo czasu – mówi. – Wła­ści­wie to nosi­łam tę sukienkę, kiedy byłam mniej wię­cej w twoim wieku.

– Chcia­ła­bym o tym usły­szeć – mówię z nadzieją. Sukienka mieni się w świe­tle pło­mieni z kominka. Może zabrzmi to głu­pio, ale samo patrze­nie na nią spra­wia, że czuję się szczę­śliw­sza, jak­bym czuła, że życie nie­sie ze sobą nie­zli­czone moż­li­wo­ści. – Wiem, że wła­śnie się pozna­ły­śmy, ale ta sukienka ma histo­rię, którą trzeba opo­wie­dzieć.

Ellie się waha.

– Nie jestem pewna, czy chcesz usły­szeć tę histo­rię w dniu, w któ­rym się pozna­ły­śmy. To nie jest bajka z happy endem.

– Życie to nie bajka – mówię po pro­stu. – Ale mimo to jest piękne.

– To prawda, słodka dziew­czyno – odpo­wiada. – Nie­które momenty są nie­sa­mo­wi­cie piękne – wzdy­cha. – Zawrzemy układ. Jeśli obie­casz mi, że w tym roku zało­żysz tę sukienkę, opo­wiem ci jej histo­rię. Zasłu­guje na jesz­cze jeden wie­czór.

– Chcia­ła­bym móc ci to obie­cać – mówię jej. – Naprawdę chcę usły­szeć tę histo­rię, ale nie mam dokąd w niej wyjść. Nikogo tu nie znam, pamię­tasz?

Zasta­na­wia się nad tym przez moment.

– W porządku. Zróbmy tak… Opo­wiem ci tę histo­rię, jeśli obie­casz, że zało­żysz tę sukienkę, jeśli nada­rzy się oka­zja – czeka na moją odpo­wiedź.

Czuję się na tyle bez­piecz­nie, że się zga­dzam, bo moje życie towa­rzy­skie w tym mie­ście nie ist­nieje. I coś mi mówi, że muszę usły­szeć tę histo­rię.

– Jeśli naprawdę chcesz ją usły­szeć, to lepiej zro­bię wię­cej her­baty.

Uśmie­cha się, po czym znika w kuchni, a ja spraw­dzam tele­fon.

Nic od Drake’a, dzięki Bogu.

Dwa nie­ode­brane połą­cze­nia i cztery ese­mesy od Cas­sie:

Wra­caj.

Ratuj mnie.

Zabiję cię.

Odbierz tele­fon.

Kręcę głową i odpo­wia­dam jej:

Dasz radę. Zadzwo­nię dziś wie­czo­rem.

Odkła­dam tele­fon w momen­cie, gdy Ellie wraca z dzban­kiem her­baty.

Nalewa nam po fili­żance, po czym siada z powro­tem na swoim miej­scu.

– Fran­kie był miło­ścią mojego życia – mówi cicho, patrząc w ogień. Pło­mie­nie spra­wiają, że jej twarz wygląda miękko, a jej oczy błysz­czą jak złoto. – Spra­wiał, że zapie­rało mi dech w pier­siach. Ten jego chód! Był bar­dzo pewny sie­bie. Miał tak sze­ro­kie ramiona jak jego uśmiech – trzyma rękę na sercu, jakby chciała uspo­koić jego koła­ta­nie. Podzi­wiam miłość, która dzie­siątki lat póź­niej wciąż spra­wia, że serce szyb­ciej bije.

– Masz szczę­ście, że zna­la­złaś taką miłość – mówię.

Wzru­sza ramio­nami, ale kiwa głową.

– Wiem. Spo­tka­łam go na Navy Pier. Jezu, jaki on był przy­stojny. Kru­czo­czarne włosy, jasno­nie­bie­skie oczy. Chcia­ła­bym, żebyś mogła go zoba­czyć – prze­rywa i wiem, że wró­ciła do dnia, w któ­rym go poznała.

– Miał naj­szer­sze ramiona i naj­węż­sze bio­dra, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łaś. Jadłam lunch z torebki i nie mogłam ode­rwać od niego wzroku. Żon­glo­wał jedze­niem – poma­rań­czą, zawi­janą kanapką i swoim napo­jem cze­ko­la­do­wym. Popi­sy­wał się, pró­bu­jąc wszyst­kich roz­ba­wić. Ale potem nie zła­pał kanapki i wylą­do­wała w jezio­rze. Żebyś widziała wyraz jego twa­rzy! – wzdy­cha i wiem, że widzi to wyraź­nie w gło­wie. Ponow­nie przy­kłada rękę do serca i wpa­truje się w dal. – Skoń­czyło się na tym, że zro­bi­łam dobry uczy­nek i podzie­li­łam się z nim swoją kanapką. I tak to wszystko się zaczęło…

– Uwiel­biam tę histo­rię – mówię – Jest osza­ła­mia­jąca, Ellie!

Rumieni się.

– Zawsze wpa­da­łam przy nim w zachwyt – stwier­dza. – Zabie­gał o mnie przez mie­siące. Nie mogli­śmy prze­stać o sobie myśleć. Mimo że byli­śmy tak różni, jak tylko mogli­śmy. Pocho­dził z bar­dziej wyra­fi­no­wa­nej rodziny, pod­czas gdy moja była spo­kojna i raczej biedna. Nor­mal­nie dwoje ludzi takich jak my ni­gdy nie byłoby razem. Ale wyglą­dało na to, że los miał w tym swój udział, wiesz? Chcie­li­śmy to w pełni wyko­rzy­stać.

– To brzmi jak Romeo i Julia! – kręcę głową.

– Nie skoń­czyli dobrze, kocha­nie – przy­po­mina mi. – Ale prze­cież Fran­kie i ja też nie.

– Co się stało? – pytam pra­wie prze­stra­szona. Czy on umarł?

Twarz Ellie pochmur­nieje i żałuję, że o to pytam.

– Chcia­ła­bym móc prze­ka­zać ci, jacy byli­śmy dla sie­bie ide­alni – mówi. – Byli­śmy tak różni, a jed­nak ide­alnie do sie­bie paso­wa­li­śmy. Miał w sobie coś takiego, że po pro­stu chcia­łam się przed nim otwo­rzyć i dzie­lić się z nim wszyst­kim. Roz­śmie­szał mnie, cho­wał notatki pod matą na weran­dzie… To było ide­alne życie. Dopóki się nie skoń­czyło.

Wstrzy­muję oddech, żeby usły­szeć, co było dalej.

– Zbli­żała się Wigi­lia, a jego matka Fran­ce­sca urzą­dzała wielką imprezę – pierw­szą od czasu, kiedy zmarł ojciec Fran­kiego. Była osobą towa­rzy­ską i, cho­ciaż pocho­dzę z bied­nej rodziny, myślę, że krok po kroku w końcu udało mi się prze­ko­nać ją do sie­bie. A przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało.

– Och – mru­czę. Ellie kiwa głową.

– Ni­gdy nie lek­ce­waż matki, która ma syna – mówi. – To dobra lek­cja dla cie­bie, kocha­nie.

– Co się stało? – pytam ponow­nie.

– Chciał mi się oświad­czyć na tym przy­ję­ciu – odpo­wiada po pro­stu Ellie. – Wie­dzia­łam o tym. Robił wcze­śniej alu­zje, a ja oszczę­dza­łam wszyst­kie pie­nią­dze, które zaro­bi­łam, żeby kupić tę sukienkę w skle­pie z uży­wa­nymi rze­czami. Kiedy zoba­czy­łam ją pierw­szy raz, wie­dzia­łam, że to suk­nia dla mnie. Po pro­stu wie­dzia­łam. Popro­si­łam wła­ści­cielkę sklepu, aby odło­żyła ją dla mnie, dopóki na nią nie uzbie­ram, i speł­niła moją prośbę. Scho­wała ją pod ladą. Dwa mie­siące zajęło mi zaosz­czę­dze­nie całej kwoty. Nie wystar­czyło mi już pie­nię­dzy, żeby kupić pasu­jącą biżu­te­rię, ale nie obcho­dziło mnie to. Prze­peł­niało mnie takie szczę­ście – myśla­łam, że pęknę.

Popija her­batę, a jej ide­al­nie poma­lo­wane paznok­cie lekko drżą.

– Nie musisz mi dalej o tym mówić – zapew­niam ją. – Naprawdę. Nie chcę cię dener­wo­wać.

– Cie­szę się, że ci to opo­wia­dam – odpo­wiada. – Dzięki temu wiem, że to się wyda­rzyło. Cza­sami bałam się, że to był tylko sen. Że był zbyt dosko­nały, by w ogóle mógł ist­nieć.

– Był praw­dziwy – mówię jej. – Widzę, jak bar­dzo go kocha­łaś.

Chwy­tam ją za rękę. Ona się uśmie­cha.

– O tak, naprawdę. Dla­tego tak trudno było mi go stra­cić…

Bie­rze głę­boki oddech.

– Fran­ce­sca była per­fek­cjo­nistką pod każ­dym wzglę­dem. Wie­działa, że Fran­kie zamie­rza się oświad­czyć, a ponie­waż mieli być tam wszy­scy jej przy­ja­ciele, chciała, żeby było ide­al­nie. Nale­gała, żebym zało­żyła jej naszyj­nik z sza­fi­rami i dia­men­tami oraz kom­plet kol­czy­ków. Były ostat­nim pre­zen­tem, jaki mąż dał jej przed śmier­cią.

– To nie może się dobrze skoń­czyć – mru­czę pod nosem, kuląc się.

– Nie, nie – potwier­dza. – Ale zaczęło się ide­al­nie.

Impreza była piękna… Paliło się mnó­stwo świec, roz­brzmie­wała muzyka, a stoły pełne były naj­smacz­niej­szego jedze­nia. Fran­kie i ja tań­czy­li­śmy, i tań­czy­li­śmy. Wyglą­da­łam pięk­nie w tej sukience. Wie­dzia­łam o tym, a Fran­kie nie mógł ode­rwać ode mnie wzroku. – Przez sekundę pręży się dum­nie, nie­trudno sobie wyobra­zić, jaka była piękna. Nawet teraz jest atrak­cyjną kobietą.

– Fran­kie uklęk­nął na jedno kolano kilka minut przed pół­nocą, na samym środku sali. Tań­czy­li­śmy tak długo, że nasze policzki były zaru­mie­nione i myśla­łam, że umrę ze szczę­ścia. Wszy­scy patrzyli, a on otwo­rzył pudełko, w któ­rym znaj­do­wał się naj­pięk­niej­szy pier­ścio­nek z rubi­nem oto­czo­nym błysz­czą­cymi dia­men­tami. Byłam szczę­śliw­sza niż kie­dy­kol­wiek przed­tem w całym moim mło­dym życiu. I wtedy… Usły­sza­łam okropny krzyk.

Pra­wie chcę zatkać uszy. Nie chcę sły­szeć dal­szej czę­ści opo­wie­ści. Ale jed­no­cze­śnie cze­kam na każde jej słowo.

– To była Fran­ce­sca. Jeden z kol­czy­ków wypadł mi z ucha tej nocy. Były bar­dzo cenne, zarówno pod wzglę­dem finan­so­wym, jak i emo­cjo­nal­nym, ponie­waż dostała je od zmar­łego męża. Nie można jej było uspo­koić. Szu­ka­li­śmy, ale ni­gdzie nie mogli­śmy go zna­leźć. W miarę jak wie­czór mijał, nabie­rała prze­ko­na­nia, że go ukra­dłam. Pamię­taj, że byłam biedna. Tej nocy mówiła do mnie straszne rze­czy. Fran­kie nie mógł jej odwieść od tego pomy­słu, a w końcu nale­gała, żeby skoń­czył ze mną, ponie­waż prze­stała mi ufać.

Twarz Ellie wykrzy­wia ból, więc ści­skam jej dłoń.

– Z pew­no­ścią nikt nie wie­rzył, że ich okra­dłaś – mówię łagod­nie. – Na pewno nie Fran­kie.

– Nie miało zna­cze­nia, w co wie­rzył – mówi bez­barw­nie. – Odkąd jego ojciec zmarł, stał się głową rodziny i Fran­ce­sca trak­to­wała to bar­dzo poważ­nie. Nale­gała, żeby opu­ścili przy­ję­cie. Ni­gdy nie zapo­mnę, jak – odcho­dząc – patrzył na mnie przez ramię. Był taki smutny, taki bez­radny i być może była w jego wzroku nuta nie­pew­no­ści. Uwa­żam, że nie był do końca pewien, czy zro­bi­łam to, czy nie. I to zła­mało mi serce.

– Nawet sobie tego nie mogę wyobra­zić – oddy­cham głę­boko. – I wszy­scy na impre­zie to widzieli?

Ellie kiwa głową ze smut­kiem.

– O tak. Wybie­głam, nie mogłam znieść upo­ko­rze­nia. Tej samej nocy spa­ko­wa­łam torbę i wyje­cha­łam do ciotki do Indiany. Zosta­łam u niej przez kilka lat, aż skoń­czy­łam stu­dia.

– Czy Fran­kie pró­bo­wał się z tobą skon­tak­to­wać?

– Nie wie­dział, gdzie jestem, kocha­nie. Nic nikomu nie powie­działam. Nie znio­sła­bym, gdyby ofi­cjal­nie powie­dział mi, że to koniec. Więc ucie­kłam.

– Nie winię cię – mówię jej sta­now­czo. – Zro­bi­ła­bym to samo.

– Ale zobacz – mówi, odwra­ca­jąc się, by spoj­rzeć mi w oczy. – Nie wiem, co by się stało, gdyby… Nie mia­łam odwagi się dowie­dzieć. Zamiast tego w końcu poślu­bi­łam kogoś innego, kogoś, kogo kocha­łam, ale ni­gdy nie było tak samo. Mie­li­śmy piękną córkę, a nasze życie było cudowne. Ale ni­gdy się nie dowiem, co mogło być.

– To jest… straszne – mówię w końcu szcze­rze.

– Wiem.

I ja teraz też wiem, dla­czego ta łagodna kobieta roz­ta­cza aurę smutku. Jej życie jest nie­do­koń­czone. Życie, które mogłoby być.

O Boże, ni­gdy nie pozwól mi tego doświad­czyć.

– Tak mi przy­kro, Ellie – nie wiem, co jesz­cze powie­dzieć.

Kręci głową, jakby chciała otrzą­snąć się z melan­cho­lii.

– Nie smuć się – mówi. – Mam piękną córkę, a mój zmarły mąż był dobrym czło­wie­kiem.

– Ale to nie był Fran­kie.

– Nie, nie był – sięga po mój pusty kubek. – Prze­pra­szam, jeśli zasmu­ci­łam cię pierw­szego dnia tutaj. Nie martw się o mnie, kocha­nie. Daję radę – wstaje. – Teraz nie zapo­mnij o dotrzy­ma­niu umowy. Musisz zało­żyć tę sukienkę, jeśli nada­rzy się oka­zja. Obie­cuję, że będzie paso­wać. Jest magiczna pod tym wzglę­dem.

Mruga, a ja się uśmie­cham, uszczę­śli­wia­jąc ją.

– W porządku. Nie zapo­mnę. Ale może zosta­wisz ją sobie do tego czasu? A jeśli jej nie założę, możesz oddać ją córce.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł, żeby dawać ją Betsy, bio­rąc pod uwagę, że była prze­zna­czona dla kogoś innego niż jej ojciec – mówi Ellie i to ma sens.

– Dobrze – mówię w końcu. – Wezmę ją. Jeśli jesteś pewna.

– Jestem w stu pro­cen­tach pewna. Ta sukienka zapew­niła mi piękny wie­czór… do pew­nego momentu. To samo może zro­bić dla cie­bie… Oby bez zła­ma­nego serca.

Uśmie­cha się i pro­wa­dzi mnie do drzwi. Idę z sukienką prze­wie­szoną przez ramię.

– Do zoba­cze­nia wkrótce, Meg – obie­cuje.

Ellie zamyka za mną drzwi, a smu­tek tej histo­rii wydaje się zni­kać wraz z nią, ponie­waż kiedy idę do mojego miesz­ka­nia, czuję się lżej­sza i szczę­śliw­sza, niż byłam przez cały dzień. Wie­szam sukienkę na wie­szaku i zosta­wiam na drzwiach szafy. Patrze­nie na nią spra­wia mi radość, cho­ciaż wiem, że w naj­bliż­szym cza­sie nie będę miała oka­zji, żeby ją zało­żyć.

Jej w niej coś, co przy­po­mina mi ryczące lata dwu­dzie­ste, kapele swin­gowe z lat czter­dzie­stych i prze­pych lat pięć­dzie­sią­tych jed­no­cze­śnie, choć wydaje się to dziwne. Jakby sukienka miała coś z kame­le­ona i mogła dopa­so­wać się do każ­dego o każ­dej porze i w każ­dym miej­scu. Zwi­jam się w kłę­bek na kana­pie i dzwo­nię do Cas­sie, żeby zeszła z gzymsu. Jestem pewna, że na nim stoi. W „Stitch” zawsze jest kry­zys i zawsze jest gzyms. I po raz pierw­szy cie­szę się, że to nie ja na nim stoję.

Roz­dział trzeci

Roz­dział trzeci

Magia sukienki Ellie roz­wiewa się następ­nego ranka.

Jako wła­ści­cielka budynku naj­wy­raź­niej muszę być zawsze w pogo­to­wiu. Nie mogę po pro­stu zigno­ro­wać upo­rczy­wego puka­nia do drzwi o pią­tej rano i mieć nadzieję, że ucich­nie. Wiem o tym, bo pró­bo­wa­łam, ale puka­nie stało się jesz­cze gło­śniej­sze.

Otwie­ram drzwi i widzę przed sobą męż­czy­znę i jego pie­ska. Kiedy mnie widzi, odsuwa głowę i przez chwilę czuję się ura­żona. Ale potem przy­po­mi­nam sobie, że przed pój­ściem spać nało­ży­łam nocną maskę nawil­ża­jącą. Moja twarz ma teraz piękny odcień pomi­dora.

– Ty musisz być Meg – mówi pospiesz­nie, odzy­sku­jąc spo­kój. – Jestem Ed Plume spod 308. Wła­śnie spa­ce­ro­wa­łem z Toot­sie i kiedy cze­ka­łem, aż zała­twi swoje sprawy, usły­sza­łem, jak woda leci w piw­nicy…

Wpa­truję się w niego, nie reje­stru­jąc, co pró­buje mi powie­dzieć ani dla­czego mówi to do mnie.

Odwza­jem­nia spoj­rze­nie pełne nie­pew­no­ści, dla­czego nie przy­stę­puję do dzia­ła­nia.

– Pękła kolejna rura – mówi Ed, jakby wyja­śniał małemu dziecku. – Musisz natych­miast tam pójść, zanim zaleje piw­nicę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki