Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ona, jej niezwykła podróż i magia Gwiazdki
Dom na święta
Courtney Cole
Autorka z listy bestsellerów „The New York Times”
Kompas, który Piper dostaje od babci, pokazuje dużo więcej niż tylko strony świata.
Babcia Piper McCauley, jej ostatnia krewna, umiera na dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem, pozostawiając wyjątkowy spadek. Zgodnie z testamentem wnuczka ma zmienić swoje życie. Czy naprawdę stary dom i rodzinny biznes to jej przeznaczenie? Jak może podejmować wielkie życiowe decyzje, skoro dotąd całym światem Piper była Alaska? W ciągu jednej magicznej świątecznej chwili dziewczyna wyrusza w podróż w czasie, aby poznać znaczenie prawdziwej miłości.
COURTNEY COLE kocha jeść emocje na śniadanie. Uwielbia też dowcipne przekomarzanie się, kaszmirowe skarpetki i spacery po plaży o północy. Wierzy, że blond farba do włosów i czerwona szminka mogą odmienić życie, a uśmiech w odpowiednim momencie – zmienić świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Rozdział pierwszy
Gdy spojrzeć z lotu ptaka, dom mojej rodziny i otaczająca go posiadłość rozciągają się wśród pokrytych śniegiem, wiecznie zielonych drzew i górzystych skał.
Każdego dnia można tu zobaczyć niedźwiedzia, łosia, jelenia, kojoty, króliki z białymi łapkami lub pumy wędrujące po górach. Każdej nocy słychać krzyki kuguarów lub pisk sów śnieżnych. Dla kogoś, kto nie jest do tego przyzwyczajony, może to być przerażające.
Dla tych z nas, którzy mieszkają na Alasce, to dom.
Tak czy inaczej zapiera dech w piersiach.
Zwłaszcza teraz, kiedy bożonarodzeniowe lampki jarzą się na całej powierzchni domu, a gałązki ostrokrzewu zwisają z balustrady na werandzie. To przyjemne schronienie, takie, za które bogaci myśliwi płacą nam grube pieniądze, żebyśmy ich przyjęli.
Chwytam radio i wciskam guzik, upajając się lotem, bo nigdy mi się to nie znudzi. Nigdy.
– Shelly, powiedz Nortonowi, że wylądujemy za dwie minuty. Czas zapiąć pasy bezpieczeństwa.
– Już zrobione, kapitanie! – odpowiada.
Nasz samolot, w pełni załadowana cessna citation latitude, gładko schodzi do lądowiska. Prowadzę nas rękami mistrza. Podczas siadania nie ma najdrobniejszego podskoku.
Uśmiecham się. Umiejętności. Mam je.
Shelly dołącza do mnie, kiedy schodzimy po schodach i czekamy, żeby powitać naszych pasażerów.
– Witamy w Domu Wielkich Nadziei – witam grupę, gdy goście schodzą po schodach. Cała czwórka wygląda podobnie, wszyscy mają na sobie drogie dżinsy i parki, buty z najwyższej półki… wszystko to pasuje do ich niesamowicie drogiego sprzętu, który jest obecnie schowany w dolnej części kadłuba samolotu. – Mamy nadzieję, że spodoba się wam pobyt.
Hank Norton, dyrektor generalny firmy wartej wiele miliardów i lider tego zespołu – potężnych dyrektorów zarządzających – ciągnie mnie za łokieć, gdy zmierzamy do domu.
Jeden z jego ludzi przyspiesza, aby się z nami zrównać.
– To jest twój rodzinny dom, zgadza się? – pyta, a nos ma czerwony od zimna. – Czy nie tak powiedziałeś, Hank?
Hank kiwa głową.
– Dokładnie tak powiedziałem – odwraca się do mnie. – Wcześniej opowiedziałem Paulowi nieco o historii tego miejsca. Paul jest moim dyrektorem finansowym i bardzo intrygują go korporacje, które przetrwały próby czasu.
Uśmiecham się.
– Nie wiem, czy nazwałabym to korporacją, ale Wielkie Nadzieje z pewnością są w mojej rodzinie od pokoleń. Mój prapradziadek zbudował je w dziewiętnastym wieku. Na początku był to dom, a kiedy nastała recesja, moja rodzina wynajmowała w nim pokoje. To był pensjonat, hotel, dom, a obecnie goszczą tu niesamowite osoby, takie jak wy, które polują na swoje kolejne trofea.
Puszcza do mnie oko.
– Zapewniam cię, młoda damo, że dam z siebie wszystko. W tym roku szukam imperiala, dorosłego osobnika z cesarskim porożem. Łoś, którego ustrzeliłem w zeszłym roku, był dobry, ale to tylko royal, czyli szóstak. Jenkins mówi, że w zeszłym roku na Alasce zdobył ośmiopunktowego monarchę. Pobiję to.
Ukrywam wzdrygnięcie na myśl o oszałamiającym imperialu, którego widziałam wczoraj na pokrytej śniegiem górze. Był taki majestatyczny, taki piękny… że robi mi się słabo na myśl o tym, że polowano na niego dla sportu. Ale, jak zawsze mawiała moja babcia, bierz się do roboty, Piper. To nasza rodzinna firma.
– Jestem pewna, że go znajdziesz – zapewniam go, przełykając ślinę, gdy wspinamy się po szerokich kamiennych schodach i wychodzimy na obudowaną werandę. – Widziałam takiego niedawno.
Pan Norton odwraca się i woła do swoich przyjaciół: – Zaklepuję go, chłopaki!
Śmieją się, a pan Norton nuci Rocking around christmas tree, gdy wpadają do holu domu.
Hank otwiera przede mną drzwi, pewny siebie, tak jak superbogaci ludzie być potrafią, choć tu i ówdzie jego zachowanie zdradza, że nie zawsze był majętny. Na przykład złapał swoją torbę podręczną, zamiast zostawić ją komuś z personelu.
Z łatwością rozmawia też z moimi pracownikami, co robi niewielu wysoko postawionych mężczyzn.
Ellen, nasza gospodyni, zabiera ich płaszcze i proponuje napoje. Nad nami migoczą białe bożonarodzeniowe lampki zwisające leniwie z katedralnych sufitów i odsłoniętych belek. W kącie stoi masywny świerk srebrzysty, oświetlony na święta. Jego czubek zdobi złota błyszcząca gwiazda, ale pod spodem nie ma prezentów.
Nie w tym roku. Ciężko przełykam ślinę.
Próbuję się wymknąć, oddając mężczyzn w sprawne ręce Ellen, ale pan Norton mnie łapie.
– Poczekaj, młoda damo – woła. – Gdzie twoja babcia? Spodziewałem się jej, kiedy wylądowaliśmy. Zawsze czekała na nas przy wejściu z gorącą brandy.
Kiwam głową do Ellen, dając sygnał, żeby poszła po ten właśnie trunek, a potem odchrząkuję, próbując przełknąć powstałą w gardle gulę.
– Przykro mi. Babcia zmarła kilka tygodni temu. Ale zapewniam, że wasze wrażenia z pobytu będą tak samo niezapomniane jak zawsze. Pracuję tu od dziecka. Znam się na tym.
– Och, naturalnie, przecież cię znam – Norton czuje się uspokojony. – Przez lata obserwowałem, jak dorastasz, chociaż w mojej głowie wciąż masz kanciaste kolana i włosy splecione w warkoczyki. Jak ten czas leci… W głowie wciąż mam dwadzieścia pięć lat – patrzy na mnie, a w jego zamglonych oczach widać współczucie. – Przykro mi z powodu Mariny. Była wspaniałą kobietą.
– Tak, była – zgadzam się
– Któregoś roku umówiliśmy się z nią, że siądziemy sobie w stodole i zobaczymy, kto wypije więcej tequili i nie straci przytomności.
Uśmiecham się, i to szczerze, co zaskakuje mnie samą, choć żałoba pozbawia mnie ostatnio radości i uśmiechów.
– Cała babcia – odpowiadam. – Kto wygrał?
Mój gość marszczy brwi.
– Najgorsze, że… po wypiciu pięciu i pół kieliszka nic nie pamiętam! – zanosi się gromkim śmiechem, a ja chichoczę.
– Prawdę mówiąc, babcia ważyła ledwie z pięćdziesiąt kilo. Myślę więc, że mógł pan mieć sporą przewagę, panie Norton.
Znowu się śmieje, a ludzie z jego grupy przekrzykują go, wytykając mu, że próbował wygrać z takim chucherkiem.
– Już dajcie spokój, to nie było tak – mówi. – Nie była zwykłą kobietą. Ta Marina była… cóż, była…
– Kimś wyjątkowym – kończę za niego, potakując głową. – Tak się mówiło. I to prawda.
– Na pewno była z ciebie dumna. I słusznie. Bo muszę przyznać, że nigdy nie widziałem lepszego pilota – chwali mnie Norton. – A ja nie zwykłem szastać komplementami.
– Zdecydowanie nie – wtrąca się młodszy mężczyzna po lewej. – Mój tata rzadko kogoś chwali, jeśli już w ogóle – w jego oczach dostrzegam gorycz i zastanawiam się, czy kiedykolwiek usłyszał od ojca pochwałę.
– Och, nonsens – odpowiada lekceważąco pan Norton. – Wychwalam kogoś, kiedy na to zasłuży, Josh.
Policzki Josha oblewa głęboki odcień czerwieni, a ja ponownie próbuję się wymknąć.
– Marina była z ciebie taka dumna – nie przerywa Hank i znów łapie mnie za ramię. – Pamiętam, jak kilka lat temu, kiedy tu przyjechałem, nie było cię, bo pojechałaś szkolić się na pilota. Mówiła o tobie bez przerwy i promieniała z dumy.
– Naprawdę? – pytam. – Nieczęsto prawiła komplementy.
– Prawiła, kiedy były uzasadnione – poprawia mnie z uśmiechem. – Tak jak ja – teraz on puszcza do mnie oko, a ja się rumienię.
– Dziękuję. Czasami… czuję, że ją zawiodłam, decydując się na latanie.
– Wiedziała, dlaczego tego chciałaś, moja droga – mówi teraz ciszej. – Kiedy twoi rodzice zmarli, mocno ją to bolało, ale jestem pewien, że wiesz. Nie mówiła mi zresztą zbyt wiele, lecz kiedy postanowiłaś zostać pilotem, aby ich uhonorować… nie mogła być bardziej dumna.
Chciałabym myśleć, że to prawda. Choć w głębi duszy wiem, że to nie było jedyne jej odczucie z tym związane. Moich rodziców zabrała katastrofa lotnicza, babcia bała się więc, że to samo może przytrafić się mnie.
– Ellen zadba o wszystko, czego potrzebujecie – staram się odejść od wspomnień. – Śniadanie, obfite, zostanie podane o szóstej rano, aby zapewnić wam dobry początek pierwszego dnia polowania.
– Dzięki, kapitanie – mówi szef grupy, puszczając oko. Wciska mi do ręki zwitek banknotów. – Życzę ci wesołych świąt.
– Proszę pana, nie trzeba – wzbraniam się. – Goszczenie was to naprawdę dla mnie przyjemność.
– Mów mi Hank – odpowiada. – I kup sobie coś ładnego. Zasługujesz. Nie próbuj mi mówić, że twoja babcia by tego nie przyjęła. Przecież właśnie w ten sposób zdobyła pieniądze, żeby odkupić tego rysia. To długa historia, ale powiedzmy, że… przegrałem zakład.
Puszcza oko i podąża za resztą swojej grupy do baru z Ellen. Wracam na podwórze, by pomóc Shelly z bagażem. Wnosząc torby, przyglądam się wyblakłemu konturowi wspomnianego rysia, który wystaje zza rogu chaty.
Hank dał na to pieniądze?
Babcia miała pełno tajemnic… i wątpię, czy kiedykolwiek poznam je wszystkie.
Sądząc po grubości rulonu pieniędzy w kieszeni, będę miała bogate święta. Może nawet na miarę prezentu od Louisa Vuittona. Uśmiecham się szerzej, gdy dołączam do Shelly.
– Co cię tak cieszy? Jeśli sądzisz, że dostaniesz Josha na tydzień, to się mylisz. Już go zaklepałam.
Wcale nie jestem zainteresowana jakimś Joshem. Jak na mój gust ma pretensje do całego świata. Ale nie zamierzam się zwierzać Shelly ze swoich obserwacji. Przeciwnie, udaję, że podzielam jej zachwyt.
– Nie możesz kogoś zaklepać, jeśli tego nie słyszałam – udaję niemal oburzenie. – To się nie liczy!
– Piper Millicent McCauley – recytuje poważnie moje pełne imię – zaklepałam go. Widziałaś kości policzkowe tego faceta?
Kręcę głową.
– Nie. Chyba ich nie zauważyłam, bo tak zadzierał nosa. Było widać tylko, jaki jest nadąsany.
– Trochę rozpieszczony – przyznaje Shelly – ale można się tego spodziewać po kimś tak bogatym. Co ma poradzić?
– Znam wielu bogatych ludzi, którzy nie są tacy – mówię. – Stać cię na kogoś lepszego.
– Przecież nie wyjdę za faceta. Chcę go tylko na ten tydzień. Poddajesz się? – ruda brew unosi się, gdy Shelly czeka na odpowiedź.
– Shelly, widziałaś, żebym kiedykolwiek randkowała z kimś z gości? Śmiało, poczekam, aż pomyślisz.
Przewraca oczami.
– Shel, kiedy mówimy, że zapewniamy pełną obsługę, nie chcemy być zrozumiane opacznie – śmieję się, a z ust wydobywa mi się na mrozie chmura pary, kiedy pchamy ciężki wózek do garażu. Wciskam kod i czekam, aż otworzą się drzwi. Wchodzimy do hali na cztery samochody, ciepło natychmiast uderza mnie w twarz.
– O panie, w ten weekend jest zimno – mówię z roztargnieniem, gdy przechodzimy do tylnego wejścia, żeby rozładować wózek.
– Temperatura spadnie poniżej zera – odpowiada Shelly. – Już ostrzegałam Nortonów.
– Dobrze. Muszą być przygotowani. Jeśli nie zastosują się do naszych rad, hipotermia może ich dopaść w lesie w ciągu kilku minut. Upewnij się, że spakowali prowiant… ogrzewacze do rękawic i do stóp, flary itp. Kto tego pilnuje?
– Pete miał to zrobić, miał im towarzyszyć – mówi – ale oni zmienili zdanie i chcą iść sami. Pan Norton był tu tyle razy, czuje się pewnie. Zresztą twoja babcia powiedziałaby, że sobie poradzi.
Ma rację. Babcia wierzyła w stałych bywalców, którzy wracali rok po roku. Lecz dziś wieczorem czuję, że coś wisi w powietrzu. Może sprawia to ogromny żółty księżyc, który dynda blisko linii horyzontu, a może prawie bezgwiezdne niebo… w każdym razie coś wydaje się nie takie jak zwykle. I jest to wrażenie dość upiorne.
– Nie czujesz tego? – pytam. – To jak… elektryczność w powietrzu. Coś jest nie tak. Nie wiem… myślę, że może Pete powinien jednak im towarzyszyć.
Kręci głową.
– To tylko pełnia księżyca, dziwaczko. Siła ciążenia albo jakieś inne bzdety. Więcej dzieci rodzi się podczas pełni księżyca. I więcej szaleńców zostaje zabranych na pogotowie.
– Właśnie – odpowiadam. – Nie chcemy, aby ktokolwiek musiał zostać przewieziony do szpitala helikopterem. To nie pomogłoby nam umocnić naszej reputacji, zwłaszcza teraz, bez babci.
Shelly odwraca się i lekko ściska mnie za ramiona. – Piper, wiem, że się martwisz. Ale Wielkie Nadzieje mają ugruntowaną renomę. Tutejsi klienci widują cię co roku, od dłuższego czasu. Ufają ci… – jej zwykle bystre oczy miękną. – Świetnie sobie radzisz nawet bez babci, kochanie. Naprawdę.
– Dziękuję – mówię cicho. – Czasami nadal jestem w szoku i po prostu się zawieszam. Martwię się, że ludzie zauważą i pomyślą, że zwyczajnie świruję.
– Nie świrujesz – zaprzecza. – Tak ci się tylko wydaje. Jesteś niesamowita w swojej pracy i wszyscy o tym wiedzą.
– Nie jestem przekonana. Słyszałam pewnego dnia, jak Dan mówił Pete’owi, że – jego zdaniem – powinnam mieć więcej czasu, by przeżyć żałobę.
Shelly przewraca oczami.
– Dan zawsze ma świetne rady dla innych. Ale zauważ, że jest przez całe życie zrzędliwym kawalerem, który mieszka w jednopokojowym domku w lesie jak Unabomber.
Nie mogę się nie zaśmiać.
– Nawet trochę przypomina tego faceta – mówię. Chichoczemy razem. – Ale jest najlepszym mechanikiem i zna ten teren jak własną kieszeń. Zniosę więc nawet jego… dziwactwa.
– Jest na to tylko jedno określenie – Shelly mówi ściszonym głosem. Znowu chichoczemy. – Matuzalem. Ma milion lat. Nie wiem, dlaczego twoja babcia trzymała go tak długo.
– Ma dobre serce – odpowiadam. – Gdzieś tam…
– …gdzieś głęboko – Shelly bywa uszczypliwa.
– Zawsze był lojalny wobec babci. Ciężko przeżył jej śmierć, więc wiem, że ma serce.
– Fakt, dla twojej babci był dobry – przyznaje Shel. – Myślisz, że kiedyś się spotykali?
Ta myśl jest upokarzająca.
– Nie – mówię sztywno. – Fuj.
Shelly wzrusza ramionami.
– Mówię tylko… Myślę, że byli mniej więcej w tym samym wieku, chociaż w tym momencie trudno to stwierdzić. A to jest Alaska. Może w pewnym momencie po prostu poczuli się samotni i…
– Zamknij się. Prawie zwymiotowałam.
Chichocze.
– A poza tym przez całe życie kochała tylko mojego dziadka. Myślę nawet, że był jej pierwszą miłością. Nigdy nie przestała go kochać. Nawet po jego śmierci.
Twarz Shelly mięknie.
– Naprawdę ich historia była niesamowita. Uwielbiała go.
– Więc nie było żadnego Dana Randkowicza – milkniemy na chwilę, czując chłód. – Porozmawiajmy o ważniejszych rzeczach. Bierzemy butelkę merlota i idziemy na poddasze czy bierzemy tequilę i siadamy w jacuzzi? Mam ochotę się dziś upić.
Shelly uśmiecha się szeroko.
– Tequili nigdy nie odmawiam. Jak zresztą wiesz. Ale, i nie chcę tutaj wyjść na jakąś rozwiązłą, Josh wcześniej spojrzał na mnie – westchnęła szybko – w taki sposób… Chyba więc pójdę sprawdzić, czy nie potrzebuje, żeby mu pościelić łóżko.
– Jesteś niepoprawna – odpowiadam. – Na serio.
– Dziękuję! – odpowiada, jakby to był komplement.
– To rozpieszczony bogaty chłopak – powtarzam jej. – A jako gość jest poza zasięgiem. Więc nigdzie nie pójdziesz.
Unosi brew.
– Nie?
Kręcę głową.
– Absolutnie nie. Wiem, że w przeszłości naginałaś zasady, ale teraz, gdy babcia odeszła, muszę udowodnić, że mam zasady, Shel. Musimy podejść do tego poważnie. Nie rób niczego nieprofesjonalnego. Będziesz musiała się powstrzymać.
– Dobra. Po prostu pójdę wcześnie spać – mówi i wydaje jej się, że jest przebiegła.
– Przypilnuję cię – zapowiadam. – Nie przemkniesz się do jego pokoju.
– Dobra – jęczy. – W takim razie tylko pójdę nałożyć maskę na włosy, ponuraku.
Znika w domu, a ja zastanawiam się, czy powinnam wziąć długą gorącą kąpiel i zamiast drinka wypić filiżankę kakao. Jednak widok ognia w kominku zachęca, by się odprężyć, toteż wyciągam zza baru butelkę merlota.
Wpadam w wysoki fotel z oparciem, a żar płonących polan jest pieszczotą dla zmarzniętych policzków. Czasami, przebywając na świeżym powietrzu i na śniegu, można przemarznąć do szpiku kości. Wtedy bliskość ognia jest zbawienna.
Winko oczywiście też pomaga.
Odkorkowuję z trzaskiem butelkę czerwonego płynu i napełniam kieliszek po brzegi, nucąc po cichu kolędę.
Nad kominkiem wisi zdjęcie moich pradziadków, Sophie i Eberdale’a, stojących na stopniach naszego domu z moją babcią u boku. Na zdjęciu babcia ma najwyżej około osiemnastu lat, ale fotografia jest czarno-biała i chyba również dlatego zarówno babcia, jak i jej rodzice wyglądają jakoś ponuro. Dlaczego stare zdjęcia zawsze tworzą taki poważny klimat? Przecież uwiecznieni tu bohaterowie z całą pewnością też bywali radośni, weseli i czasem śmiali się tak jak my. Jestem pewna, że czasy były trudniejsze, ale cóż z tego. W każdych okolicznościach życiowych człowiek potrafi dopatrzeć się powodów do śmiechu i poczuć beztroskę, przynajmniej czasami.
Oczy babci – widać to wyraźnie – skupiają się ponad fotografem. Jakby wypatrywała czegoś na horyzoncie. Może to patrzenie w dal oznacza ciekawość przyszłości charakterystyczną dla młodych ludzi?
– Tęsknię za tobą – mówię jej zrzędliwie. – Nie byłam gotowa, babciu. A poza tym, proszę, powiedz, że nigdy nie spałaś z Danem!
Na tę myśl otrząsam się z niesmakiem i wychylam kolejny kieliszek.
Zegar dziadka rytmicznie odmierza minuty, a ja wyciągam przed siebie stopy w ciepłych skarpetkach, zamknąwszy oczy.
Wsłuchuję się w płomienie liżące kamień i nim się orientuję, zapadam w sen.
Rozdział drugi
Budzą mnie odgłosy grupy Nortona szykującej się do opuszczenia domu.
– Spałaś w tym fotelu? – Hank huczy z holu. Próbuję odwrócić się w jego stronę, ale mój sztywny kark protestuje. Pocieram go mocno, wbijając kciuki głęboko w sztywny mięsień.
– Nie planowałam – wyjaśniam, kręcąc szyją w tę i z powrotem, aby ją rozluźnić. – Pozwólcie, że sprawdzę prognozę przed wyjazdem. Przepraszam. Normalnie już bym się tym wszystkim zajęła. Zaspałam na tym cholernym krześle.
– Już wstałaś – mówi Hank. – Nie przejmuj się tym. Pogoda jest dobra, widzisz?
Wskazuje na duże okna. Mróz stworzył w nocy skomplikowane wzory na szkle, delikatne dzieła sztuki, jak z kryształu.
– Dajcie mi tylko sprawdzić – mówię, przeglądając telefon. – Za chwilę może się wszystko zmienić. Tak bywa.
Tymczasem mój telefon nie łączy się z siecią.
– Cholera – mruczę pod nosem, potrząsając nim, jakby to miało pomóc.
– Zostaw – powtarza Hank, rzucając kolejną torbę na stos z ekwipunkiem. – W porządku. I tak wychodzimy dzisiaj tylko na kilka godzin.
Grzebię w moim bezużytecznym telefonie, próbując znaleźć inną stronę z prognozą pogody. Nadal brak łączności. Nie mogę nawet wysłać esemesa do Shelly.
Wstaję, prostując koszulę.
– Dajcie mi tylko chwilę – proszę nieustępliwie. Josh podnosi na mnie wzrok z miejsca, w którym sznuruje buty.
– Nie wychodzimy na długo – mówi. – Serio. Jest za zimno.
– Alaska na ogół jest zimna – puszczam oko. Cholera, Piper. Ugryź się czasem w język.
– Tak słyszałem – odpowiada niezrażony. Wstaje i odgarnia włosy, po czym wkłada wełnianą czapkę. – Jestem gotowy. Do roboty! – oznajmia.
Grupa bije się w piersi jak nordyccy wojownicy.
– Poczekajcie chwilę – błagam, ale mnie ignorują. – Słońce zachodzi teraz około czternastej czterdzieści pięć – mówię. – Proszę, wróćcie wcześniej.
– Wrócimy – zapewnia mnie Hank. Znikają.
– Cholera – mówię pod nosem, szukając Shelly. Znajduję ją w kuchni, gdzie spokojnie parzy sobie kawę.
– Internet nie działa – mówi, gdy wchodzę. – A tak w ogóle to dzień dobry. Wyglądasz jak piekło. Chwileczkę… – mierzy mnie wzrokiem od góry do dołu. – Masz na sobie te same ubrania co wczoraj. Czy ty… Piper McCauley!
Wpatruję się w nią.
– Nie, nie spałam z gościem, jeśli to ci chodzi po głowie. Boże, Shelly. Niech to wreszcie do ciebie dotrze – nie możemy sypiać z gośćmi.
Rozluźnia się.
– Dobrze. Josh już spał zeszłej nocy, więc nie miałam szansy zadziałać na niego moją magią.
– Jeszcze raz powtarzam: Nie możemy sypiać z gośćmi – mówię. – Fantazjuj, ile chcesz, ale trzymaj od niego łapy z daleka.
– Dziewczyna ma prawo sobie pomarzyć – mówi sztywno. – Nie musisz mnie krytykować.
Przewracam oczami.
– Miałaś okazję sprawdzić pogodę, zanim straciliśmy sygnał?
Kręci głową.
– Nie. Sprawdziłam ostatniej nocy przed snem i powinno być czysto, temperatura minus siedemnaście – spogląda na mnie. – Dziś rano dyskretnie sprawdziłam ich sprzęt. Naprawdę mają wszystkie potrzebne rzeczy, Piper. Nic im nie będzie.
– Nie wiem, dlaczego jestem taka niespokojna – przyznaję.
– Ponieważ jesteś perfekcjonistką – mówi mi Shelly. – Dobra, ponieważ wyszli na cały dzień, możesz się odprężyć, rozpuścić włosy… – patrzy na mnie. – Możesz się zrelaksować i uczesać – dodaje.
Żartobliwie popycham jej ramię, a ona się uśmiecha.
– Ale naprawdę. Idź wziąć prysznic. Chyba wylałaś na siebie wino. Albo kogoś w nocy zamordowałaś.
Zerkam w dół i rzeczywiście widzę szeroką szkarłatną plamę na koszuli.
– Dzisiejszy poranek robi się coraz barwniejszy!
Shelly się śmieje, ja jednak czuję się trochę przybita. Zauważa to.
– Co jest nie tak? – pyta poważnym tonem.
Kręcę głową.
– Ja… nie sądzę, bym dała radę to dalej poprowadzić, Shel.
Podnosi głowę.
– Serio?
– Nie jestem babcią – odpowiadam. – Ona niczego się nie bała. Prowadziła to miejsce sama przez tak długi czas i była niezrównana. A ja… popatrz tylko: zaspałam na krześle w wielkim pokoju i pozwoliłam mojej pierwszej grupie odejść bez sprawdzenia prognozy pogody. Jestem beznadziejna.
Shelly wpatruje się we mnie.
– Im nic nie będzie, Piper. Bardziej martwię się o ciebie. Dlaczego jesteś dla siebie taka surowa? Wiesz, co robić. Byłaś do tego szkolona przez całe życie.
– Nigdy wcześniej nie byłam z tym sama – przyznaję cicho.
– Nie jesteś sama – mówi Shelly, a jej oczy są nietypowo ponure. – Masz nas. Masz mnie.
– Dzięki, Shel.
– Mówię poważnie – upiera się. – Jesteśmy rodziną. Nie z krwi, ale z wyboru. Myślisz, że pracuję tu dla zdrowia czy dla zaległej pensji? Nie. Zostaję dla ciebie. Przez pamięć o twojej babci. Dla wszystkich tutaj. Jesteś jedyną rodziną, jaką mam.
– Babcia zawsze miała słabość do ratowania innych – uśmiecham się i trącam ją w ramię.
– Kocham cię, Piper – mówi Shelly, wciąż poważnie.
– Teraz mnie przerażasz – odpowiadam. – Nigdy nie okazujesz emocji.
– Cóż, twoje potrzebujące ja musi to teraz usłyszeć – śmieje się Shelly. – Wszyscy cię szanujemy. Wszyscy cię kochamy. Nie jesteś sama i świetnie sobie radzisz.
– Ja też cię kocham – mówię jej i czuję ucisk w gardle, kiedy przytulam ją mocno. Pachnie chanel.
– Śmierdzisz – marszczy nos, gdy się od siebie odsuwamy. – Powinnaś jednak wziąć ten prysznic.
Ma rację, więc wzdycham:
– Dobra. Zrobię to, zanim zjem.
Jakby bojąc się, że zmienię zdanie, Shelly popycha mnie lekko w kierunku schodów.
Dąb miodowy dominuje we wnętrzu całego domu, od podłogi do sufitu. W każdym pokoju, na każdym centymetrze. Do jego budowy użyto grubo ciosanych bali z drzew, rosnących na tej właśnie posiadłości i chociaż wygląda na rustykalny, ma wszelkie nowoczesne udogodnienia dla podróżnych. Są przyzwyczajeni do luksusu, więc im go zapewniamy.
Przy pokojach są łazienki, a w nich – wanny z hydromasażem, granitowe podwójne umywalki, baterie automatyczne, telewizory w lustrach łazienkowych. Kilka lat temu musieliśmy zrobić remont, żeby nadążyć za oczekiwaniami klientów. Zamożni podróżnicy liczą, że będzie dostępny pewien poziom udogodnień, nawet jeśli chcą udawać, że lubią surowe warunki.
– Słuchaj – tłumaczyła babcia – nasza nazwa to Wielkie Nadzieje. Nie możemy nie starać się spełniać nadziei gości. Bo nie przyjdą, jeśli nie będziemy mogli zaoferować im wszystkiego, co najlepsze. Mamy dziką przyrodę i piękną scenerię. Ale musimy zainwestować w dom.
Miała oczywiście rację i tak też zrobiliśmy. Choć, prawdę mówiąc, kosztowało to wszystkich o wiele więcej niż same pieniądze.
Zerkam na zdjęcie moich rodziców wiszące na ścianie w korytarzu.
Byli tacy szczęśliwi, spełnieni, łatwo to odgadnąć, gdy się popatrzy na ich rozświetlone radością oczy. Żyli swoim marzeniem. Aż do niedawna.
Babcia jest teraz z nimi – pomyślałam, otwierając drzwi do sypialni.
Przez pokój do łazienki. Z satysfakcją spoglądam na swoje masywne łóżko z baldachimem. Mogłam spać wygodnie zeszłej nocy, ale nie. Musiałam zasnąć na najmniej wygodnym ni to fotelu, ni to krześle. Dlaczego babcia nalegała, żeby zatrzymać ten stary mebel? Nie mam pojęcia. Powinien zostać wyrzucony podczas remontu, ale zamiast tego kazała odnowić rupiecia.
– Pewnych rzeczy po prostu nie można wyrzucić – powiedziała. – Mój ojciec siadywał na tych krzesłach przy kominku, przed zegarem dziadka. To wszystko musi zostać, Piper.
Więc kazała odnowić krzesła, odnowić zegar, a kominek pozostał taki sam jak dawniej. Jeśli coś zmienię, może mnie to potem prześladować.
Przebieram się i wracam do jadalni, gdzie Ellen zostawiła mi talerz. Doskonale ugotowana kiełbasa z indyka, pieczone łódeczki ziemniaczane skropione oliwą truflową i świeżym rozmarynem, zapiekany rogalik z masłem czosnkowym.
– Zazwyczaj nie tęsknisz za śniadaniem – mówi. – Wszystko w porządku?
Przytakuję.
– Wczoraj zasnęłam przed kominkiem. Nie miałam ustawionego budzika.
– Oooch! – kiwa głową. – Pij dużo wody. Weź dwie aspiryny. Zjedz tę kiełbasę.
– Nie mam kaca. Wypiłam tylko jeden kieliszek – mówię, ale ona już podaje mi dodatkową kiełbasę.
– Zjedz cały tłuszcz – radzi. – To pomaga.
Nawet nie zawracam sobie głowy próbą ponownego tłumaczenia jej. Po prostu przyjmuję dodatkowe mięso na śniadanie jako prezent.
Ellen zostawia mnie i idzie dalej sprzątać po śniadaniu, a ja zanoszę talerz do jadalni.
Staram się nie myśleć o tym, jak bardzo dom opustoszał po odejściu babci, ale jej krzyk dochodzi mnie zewsząd. Wypomina mi stare dzwonki, których zapomniałam powiesić na drzewie, jemiołę, którą upierała się wieszać co roku, a którą zapomniałam zamówić, również brak prezentów pod choinką.
Bez babci – jakby z domu wyssało energię – gdzieś się zapodział duch tego miejsca. Niosę śniadanie do jej gabinetu.
Otwieram drzwi, w środku otacza mnie cisza. Drewniane półki wypełnione ulubionymi książkami i mahoniowe biurko czekają na powrót właścicielki. Siedziała tu godzinami, czytając książki, a na wielkim krześle wyglądała jak Calineczka.
Biurko należało do jej ojca, a wcześniej do jego ojca, jak prawie wszystko inne pod tym dachem. Siadam teraz na krześle, na babcinym miejscu, podciągam kolana pod brodę.
Ten dom jest teraz mój i nagle odczuwam jego ciężar – bez babci mocno mnie przygniata. Cała odpowiedzialność, każdy obowiązek, każdy rachunek, wszystko na liście rzeczy do zrobienia należy do mnie. Spadło to wyłącznie na moje barki. Na samą myśl mam suche i ściśnięte gardło.
Otwieram szufladę w środkowej części biurka i szukam gumy do żucia. Wiem, że babcia trzymała tu paczkę. Oczyma wyobraźni widzę, jak niecierpliwie odwija jeden listek ze sreberka.
Moje palce potykają się o krawędź marmurowego blatu, paczkę zszywek i starą gumkę, ale ocierają się również o kopertę. Zerkam w dół i widzę moje imię napisane ręką babci.
Palce mi się trzęsą, kiedy wyciągam i rozkładam złożone kartki. Czytam pospiesznie:
Moja najdroższa Piper,
Wiem, że te ostatnie lata wydawały się trudne. Walczyłaś z chęcią odejścia i stania się sobą, a jednocześnie chciałaś zostać i pomóc mi w pracy.
Zawsze będę wdzięczna, że ze mną zostałaś, ale nigdy, przenigdy nie chcę stanąć ci na drodze do życia na twoich warunkach. Moja słodka, straciłaś tak wielu bliskich ci ludzi. Twoi rodzice, dziadek, a teraz ja. Obawiam się, że zamkniesz się w sobie i nigdy więcej nie będziesz chciała się do nikogo zbliżyć.
Prawda jest taka, że życie to cykl narodzin i umierania, kochania i utraty. Będziesz mocno kochać i poznasz, co to smutek i ból. Będziesz bardzo płakać i głośno się śmiać. Jeśli otworzysz się na szczęście!
JEŚLI będziesz gotowa zaryzykować życie, dać ludziom poznać siebie… staniesz się bezbronna.
Nie mogę powiedzieć ci, co robić, ale ten dom należy do rodziny od pokoleń. To będzie twój dom na zawsze, bez względu na to, jak daleko zajdziesz. Mam nadzieję, że pewnego dnia założysz tu rodzinę i poczujesz miłość, którą ja czułam przez całe życie.
Nie jesteś sama, kochanie. Wiem, że możesz się tak czuć, ale tylko się rozejrzyj. Jestem tutaj, twoja mama jest tutaj, twój tata, twój dziadek. Wszyscy jesteśmy tu na różne sposoby. Nigdy nie będziesz sama.
Daję ci ten kompas. Jestem pewna, że go pamiętasz dzięki wielu historiom zasłyszanym na przestrzeni lat. Chcę, żebyś go miała, abyś zawsze mogła odnaleźć drogę do domu.
Kocham Cię całym sercem.
Babcia
Zamykam oczy, a łzy spływają mi po policzkach. Przyciskam list do piersi w nadziei, że zaczerpnę z niego trochę babcinej miłości. Widzę pudełko, które leży obok listu, i rzeczywiście, wewnątrz błyszczy antyczny mosiężny kompas. Podnoszę go. Właściwie nie pamiętam jego historii. Nie poświęciłam temu wystarczająco dużo uwagi, kiedy byłam młodsza. Powinnam była. Babci już tu nie ma, żeby na nowo opowiadać mi swoje historie.
– Tęsknię za tobą – szepczę.
Zawsze wiedziała, co powiedzieć, co zrobić. Jeśli coś było nie tak, wiedziała, jak to naprawić.
– Hm, Piper?
Głos dobiegający zza drzwi przerywa mój płacz. Podnoszę głowę i widzę Ellen, która porusza się jakimś niepewnym krokiem. Wsuwam kompas do kieszeni.
– Przepraszam, że przerywam – mówi. – Nic ci nie jest?
Wchodzi i siada na krześle przed biurkiem.
– Chyba po prostu za nią tęsknię – wyznaję.
– Wszyscy tęsknimy – odpowiada. – Zastanawiałam się, kiedy cię to uderzy.
– Chyba właśnie dzisiaj uderzyło najmocniej – uśmiecham się słabo. A ona sięga przez biurko i klepie mnie po dłoni.
– Wszyscy jesteśmy tu dla ciebie – mówi mi szczerze. Ale wierci się i odwraca wzrok. Przyglądam się jej uważniej.
– Co? – pytam. – Coś jest nie tak?
– Po prostu zastanawialiśmy się, czy mogłabyś nam zapłacić – mówi i jej policzki zalewa rumieniec.
– Księgowy wam nie zapłacił? – czuję lekkie zawroty głowy. – Przepraszam, nie miałam pojęcia. Myślałam, że płaci wszystko regularnie jak za życia babci, póki sprawy spadkowe nie zostaną załatwione do końca.
– A nie są jeszcze załatwione? – docieka Ellen.
– W zasadzie… To znaczy… są. Powiedziałam mu tylko, że nie jestem pewna, czy chcę być głównym zarządcą tej firmy, i że potrzebuję czasu, aby się nad tym zastanowić. Myślałam, że w tym czasie zajmie się wszystkimi finansami po staremu.
Ellen wygląda na dotkniętą.
– Zamierzasz to wszystko sprzedać?
– Nie – zapewniam. – Nie wiem tylko, czy dam radę być tak bezpośrednio zaangażowana jak wcześniej i jak babcia, która stale była na miejscu i osobiście doglądała interesu. Może zechcę na trochę wyjechać. Ale bez względu na wszystko zadbam o was. Nie martwcie się.
– Nie martwimy się – zapewnia mnie, ale idę o zakład, że to nieprawda.
– Wcale się nie martwcie – powtarzam jej. – Nawet jeśli zdecyduję, że nie będę chciała tu mieszkać, znajdę kogoś na moje miejsce. Nic się nie zmieni.
Wygląda, jakby jej ulżyło.
– Zastanawiam się, czego jeszcze nie zrobił – głośno myślę. – Mam nadzieję, że zapłacił rachunki.
Ellen przyciska dłoń do piersi.
– Nie martw się – powtarzam. – Zaraz to załatwię i zajmę się wszystkim.
Chyba dochodzi do wniosku, że powinna wyjść, zanim dowie się czegoś przerażającego, i niemal wybiega, zostawiając mnie ze stosami korespondencji i rachunkami do przejrzenia.
Zajmuje mi to dużo więcej czasu, niż myślałam. Na moim talerzu ze śniadania zdążył się zeschnąć tłuszcz, kiedy w końcu siadam z powrotem przy biurku.
Potrzeba było dwugodzinnej rozmowy telefonicznej z księgowym, godzin poszukiwań i miniataku serca, żeby dowiedzieć się, jak stoimy z rachunkami, co zrobić, żeby opłacić wszystkich pracowników i żebyśmy wreszcie byli ze wszystkimi sprawami finansowymi na bieżąco.
Biorę głęboki wdech i wypuszczam powietrze długo i powoli.
To nie był wesoły dzień.
Kiedy schodzę na dół, Ellen, Shelly i Dan nagradzają mnie oklaskami, bo już wiedzą, że zaległe wypłaty zostały przelane.
– Widzę, że chyba coś drgnęło w portfelach – uśmiecham się. – Powinniście mi byli powiedzieć wcześniej, że jest problem z kasą.
– To nic takiego – wzrusza ramionami Ellen.
– Mów za siebie – wtrąca Shelly. – Ja tam leciałam na oparach.
– Zawsze mówcie mi, kiedy jest coś nie tak z pieniędzmi – przykazuję. – Serio. Dopiero próbuję się jakoś odnaleźć w nowej sytuacji i nowej roli. Robię, co mogę, ale ciągle sporo spraw mi umyka.
Wszyscy zgodnie mnie zapewniają, że w razie czego będą mi się przypominać, a potem śmieją się, gdy głośno burczy mi w brzuchu.
– Musisz coś zjeść – mówi Ellen i bierze mój zimny talerz po śniadaniu.
– Co dziś wieczorem serwujemy Nortonom? – pytam. A w duchu zaklinam: Proszę, niech to będzie stek. Proszę, niech to będzie stek.
– Pieczony granik, szparagi, bułki, pieczone ziemniaki. Powinni wrócić lada chwila, prawda?
Zerkam na zegar. Jest druga trzydzieści.
– Hm. Powinni już być – wyglądam przez okno od strony zachodniej. Niedługo zacznie się ściemniać. I wtedy słyszę słowa:
– Piper, dziś wieczorem ma być zamieć – mówi Dan. – Wiedziałaś o tym, prawda?
– Co? – pytam cała zesztywniała. – Dziś rano nie miałam łączności z siecią, więc nie mogłam sprawdzić.
– Widoczność będzie zerowa – mówi z powagą.
Serce zaczyna mi mocniej bić.
– Nie jest dobrze.
Popielata twarz Dana to potwierdza. Właśnie dzieje się dokładnie to, czego najbardziej się obawiałam. Naraziłam grupę wycieczkową na niebezpieczeństwo.
Nie ma czasu na rozmyślania.
– Shelly, daj mi radio. Ellen, zadzwoń na posterunek strażników, daj im znać, żeby byli w gotowości – rozdzielam zadania. – Dan, może będziemy musieli wyjść na poszukiwania.
Kiwa głową i już idzie po płaszcz.
Shelly właśnie przewraca wszystko do góry nogami w poszukiwaniu radia.
Znajduje jedno w spiżarni Butlera i wysyła wezwanie grupie Nortona.
Kiedy to robi, słyszę sygnały dźwiękowe dochodzące z innego miejsca w domu i podążam za nimi.
Znajduję radiotelefony Nortona, nadal podłączone do ładowarek w pomieszczeniu gospodarczym.
– Shel, myślałam, że sprawdziłaś ich rzeczy?
– Powiedziałam, że sprawdziłam dyskretnie – przypomina mi. – Nie chciałam, żeby widzieli, jak w nich grzebię.
– To część naszej pracy – mówię jej przez zęby. – Do nas należy upewnienie się, że mają cały swój sprzęt ochronny. A teraz są tam bez radia i bez sygnału sieci komórkowej.
Shelly wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami.
– Zazwyczaj nie robię porannej odprawy, więc nie pomyślałam. Przepraszam – mówi i jej policzki zalewa rumieniec.
– To moja wina – odpowiadam. – Powinnam być przygotowana. Cholera.
– Piper – woła Dan od progu. Jest już przygotowany na wyjście w chłód. – Powinniśmy iść.
Kiwam głową i zabieram kurtkę z haczyka przy tylnych drzwiach.
– Shel, zostań tutaj na wypadek, gdyby wrócili albo gdyby przyszła jakaś wiadomość…
Kiwa szybko głową i wręcza mi rękawiczki.
Wsuwam je pojedynczo i patrzę na Ellen. – Przygotuj grzaniec na później – mówię jej. – Będziemy go potrzebować.
Wychodzę na mróz i siadam za Danem na skuterze śnieżnym. Chowam się za jego ramionami, żeby uniknąć lodowatego wiatru wiejącego w twarz.
Pada już dość mocno i Dan prowadzi nas przez śnieg w kierunku najlepszych miejsc do polowań.
Mijamy kilka z nich, nie widząc żywej duszy.
Mój niepokój wzrasta o kilka stopni z każdym kolejnym pustym miejscem.
– Z pewnością nie zapuszczaliby się dalej na górę – mówię do siebie pod nosem. Wydaje się, jakby Dan mnie usłyszał, bo obraca skuter śnieżny.
Jedziemy, aż docieramy do gęstych zarośli na skraju lasu.
– Idziemy dalej pieszo – mówi mi niepotrzebnie Dan. Podszycie jest zbyt grube na cokolwiek innego. – Jest dwadzieścia stopni – mówi. – Musimy ich znaleźć.
– Wiem – zgadzam się. – Masz flary?
Kiwa głową.
– Ja też. Kto pierwszy ich znajdzie, wysyła jedną.
Kiwa głową.
Odwracam się i wciągam powietrze.
W pobliżu stoi piękna łania karibu, ma szeroko otwarte łagodne oczy. Leniwie ryje kopytem w śniegu. Unosi głowę, by spokojnie na nas spojrzeć.
Zwierzęta zazwyczaj czują burzę i instynktownie szukają schronienia.
Ta łania jest obojętna.
– Jesteś piękna – mruczę do niej, wykorzystując tę krótką chwilę, by docenić jej urodę. Jedną z przyczyn, dla których nie lubię polowań, jest właśnie to czyste, niezachwiane zaufanie w oczach zwierzęcia, gdy mnie obserwuje. Jeśli taka sarna, łoś czy jeleń podejdzie z ufnością do Nortonów… Przełykam tę myśl jak gorzką pigułkę.
Wiatr się wzmaga, a kompas w mojej kieszeni zaczyna dziwnie brzęczeć. Przestraszona łania odbiega, skacząc po ubitym śniegu. Wyciągam kompas i widzę, jak strzałka się kręci. Musi być zepsuta, bo nie przestaje wirować.
Świetnie.
Wkładam go z powrotem do kieszeni i podążam w kierunku, w którym pobiegła łania, podczas gdy Dan wyrusza w przeciwną stronę.
Opady śniegu szybko zamieniają się w śnieżycę. Wiatr wyje i nie pamiętam, kiedy ostatnio pozwoliliśmy, żeby doszło do takiej sytuacji z naszymi turystami. Znów samobiczuję się myślą, że nigdy by się to nie wydarzyło, gdyby babcia żyła.
Wędruję po śniegu, nie zważając na zimny posmak na ustach. Przed wyjazdem nałożyłam na nie wazelinę, ale przez mroźny wiatr są już suche.
– Piper! – krzyczy Dan. Próbuję zobaczyć coś przez wirujący śnieg, żeby go zlokalizować. – Piper! Musisz to zobaczyć!
– Dan? – wołam. – Krzyknij jeszcze raz! Pójdę za twoim głosem!
Krzyczy znowu, potem znowu, ale śnieg mnie zdezorientował. Nie widać drogi na górę.
Stawiam kolejny krok, potem następny i nagle spadam.
Rozdział trzeci
Nie wiem, jak długo mnie nie było, gdy ponownie otwieram oczy.
Wystarczająco długo, żeby odmrozić palce u nóg i rąk.
– Dan! – krzyczę, rozpychając śnieg wokół siebie. Jestem w wydrążonej zaspie i, szczerze mówiąc, to największa szansa na przeżycie dla osoby, która jest sama i zagubiona. Śnieg izoluje i sprawia, że jest cieplej.
Ale wiem, że Dan jest blisko i musi zobaczyć, gdzie jestem.
Przedzieram się przez śnieg, próbując wspiąć się na górę. Zimno pali mnie w twarz, ale to nie istotne, z całych sił chcę się wdrapać wyżej, toteż spycham śnieg w dół całymi garściami.
– Halo? – woła ktoś.
– Słyszysz mnie? – krzyczę. – Jestem tutaj! – odpycham śnieg, mając nadzieję, że przebiję się na tyle, żeby ten ktoś mógł zobaczyć chociaż moje palce.
– Halo! – woła ponownie. – Nie przestawaj krzyczeć!
Tak robię, a pięć minut później ktoś chwyta mnie za rękę.
Zostaję wyciągnięta przez śnieg na brzeg urwiska, otoczona przez mężczyzn w ekwipunku myśliwskim.
Nortonowie mnie uratowali? Ale wstyd.
Ale to nie Nortonowie. Zdaję sobie z tego sprawę, gdy patrzą na mnie z góry i nie rozpoznaję ani jednej twarzy. Są brodaci i krzepkiej postury… nie przypominają ludzi Nortona.
Rozglądam się i zamieć ucichła. Śnieg już nie wiruje.
– Przyjaciele – mówię do nich – gdzie Dan? Musi być blisko. Byliśmy razem.
Mężczyzna z przodu dziwnie mi się przygląda.
– Proszę pani, tylko pani tu jest. Nie ma tu nikogo innego.
– Dan był ze mną – mówię im stanowczo. – Grupa poszukiwawcza jest w drodze. Gdzieś tu są moi klienci.
Patrzą po sobie.
– Panienko, powinnaś pójść z nami i się rozgrzać – mówi dowódca. – Możesz mieć odmrożenia. Jestem Dale.
Podaje mi rękę.
– Zabierzemy cię w ciepłe miejsce.
– Mieszkam w pobliżu – mówię. – Mogę wezwać podwózkę, kiedy tam dotrzemy. Macie sygnał?
– Sygnał? – pyta Dale. – Mamy radio, jeśli potrzebujesz. Oczywiście tylko na falach krótkich.
– Dlaczego tylko na krótkich? – pytam, gdy odwracamy się, by iść.
– Z powodu wojny – mówi powoli. – Radia dalekiego zasięgu są zakazane. Naprawdę musimy cię rozgrzać, nie myślisz jasno. Musisz nam powiedzieć, co tu robisz sama. To nie jest bezpieczne.
– Wiem – upieram się. – Mieszkam tu. W Domu Wielkich Nadziei. Znacie to miejsce?
Milczą, cała czwórka, tylko uważnie na mnie patrzą.
– Trzeba się jej przyjrzeć – mówi do nich Dale i wszyscy kiwają głową. Ciągną mnie, gdy schodzimy w dół. Zakładam jeden z ich obszernych płóciennych płaszczy i zastanawiam się, skąd się wzięli.
– Skąd się tu wzięliście? – pytam.
– Polowanie – odpowiada mi jeden z nich.
– To jest własność prywatna – mówię. – To znaczy dziękuję, że wyciągnęliście mnie ze śniegu. Ale większość tej góry należy do Wielkich Nadziei.
– Masz szczęście, że cię usłyszeliśmy – mówi do mnie Dale beztrosko. – Inaczej miałabyś teraz poważne kłopoty.
Rozglądam się po okolicy, lecz nie widzę ani śladu Dana. – Nie wyobrażam sobie, dokąd mógł pójść Dan – mruczę pod nosem. – Nie zostawiłby mnie tak po prostu.
– Proszę pani, nie widzieliśmy nikogo innego.
– To bez sensu – mówię pod nosem.
– Nie, proszę pani, na pewno nie – zaprzecza jeden z mężczyzn. Spoglądam na niego. Wszyscy wydają się zdezorientowani.
– Nigdy wcześniej nie widzieliście kobiety na śniegu? – żartuję. Ale poważnie kręcą głowami.
– Nie – odpowiadają zgodnie.
– Powinni panowie więcej wychodzić – radzę.
Idziemy dalej i niebawem wspinamy się po polanie do Domu Wielkich Nadziei. Wszyscy idą w stronę drzwi, a gdy podchodzimy bliżej, uświadamiam sobie, że wygląda jak dom, ale jest jakby inny.
Zatrzymuję się. Belki wydają się nowe, nie ma ganku, a ryś nie czai się za rogiem. No i ten znak.
Od frontu wyłania się duży drewniany szyld pomalowany na jasnoniebiesko: „Wielkie Nadzieje. Pokoje do wynajęcia”.
Pokoje do wynajęcia?
Pomyślałabym, że znalazłam się w złym miejscu, ale to jest mój dom, tylko po prostu… inny.
– Nie rozumiem – szepczę, wpatrując się w rzeźbione drewniane drzwi. Są takie jak w Wielkich Nadziejach, a mamy je od ponad stu lat. Teraz wyglądają na zupełnie nowe.
– Musiałaś mocno uderzyć się w głowę – mówi Dale, chwytając mnie za łokieć. – Zabierzemy cię z zimna i damy coś gorącego do picia.
Nie spieram się i idę za mężczyzną. Prowadzi mnie do mojego domu, który… nie jest moim domem.
Rozglądam się po holu i nie poznaję go. Nad kominkiem wiszą czarno-białe fotografie, meble są… staromodne, ale nowe, a idąca w naszą stronę kobieta w sukience i fartuchu to ktoś, kogo nigdy w życiu nie spotkałam, mimo że wydaje się dziwnie znajoma.
– Dale, co u licha? – wykrzykuje i delikatnie mnie obejmuje, klepiąc dłońmi po policzkach. – Słyszysz mnie, kochanie? – pyta z nosem przy mojej twarzy.
– Tak – odpowiadam. – Jest OK. Tylko mi zimno.
– Wyobrażam sobie – mówi. – Marina! – woła przez ramię, po czym odwraca się do mnie. – Moja córka jest chyba prawie w twoim wieku. Możemy pożyczyć ci kilka jej suchych ubrań, kiedy już cię rozgrzejemy.
Marina?
Jak w…
Za kobietą pojawia się moja babcia, tylko że to nie może być moja babcia, bo ta dziewczyna jest w moim wieku i… wygląda tak jak na każdym zdjęciu z młodości babci, które widziałam.
Może i mam odmrożenia. Chyba raczej mózgu.
– Cześć – mówi do mnie babcia młodymi ustami i z dwudziestodwuletnią gładką buzią. – Nic ci nie jest? Skąd, u licha, się wzięłaś?
Podbiega do matki. Mojej prababci? To kobieta ze zdjęcia nad kominkiem. Zdjęcia z poważną miną.
– Jestem Marina – mówi młoda babcia, zdejmując mój płaszcz. Przygląda mu się dziwnym wzrokiem, potrząsając nim. – Jak masz na imię?
– Piper – mówię i robi mi się słabo.
– Co tu robisz? – pyta. – Z kim jesteś?
Zarówno kobiety, jak i grupa mężczyzn czekają na moją odpowiedź, a ponieważ fakty są takie, jakie są, raczej niewiarygodne, postanawiam się nimi nie dzielić.
Krótko mówiąc, kłamię. Nie ma innego wyjścia.
– Nie wiem – mówię im. Kłamstwo w tej kwestii nie jest zbyt trudne, bo jestem całkowicie zdezorientowana. Uderzyłam się w głowę czy jestem w szoku? Czy śnię? – Nie pamiętam.
Jednocześnie podnoszą głowy, mają szeroko otwarte oczy.
– Wspomniałaś o jakimś mężczyźnie – przypomina mi Dale. – Ktoś o imieniu Dan. Pamiętasz go?
– Myślę, że tak – odpowiadam. – Kiedy po raz pierwszy otworzyłam oczy, przypomniałam sobie o nim. Ale teraz wszystko wydaje się zamazane – muszę kłamać, bo moja dotychczasowa prawda nie ma już sensu. To, co się tutaj dzieje, nie może być prawdziwe, ale kiedy szczypię się w rękę, aby sprawdzić, czy śnię, czuję ból. Rozglądam się dookoła oszołomiona, a grupa równie zdezorientowanych twarzy odwzajemnia spojrzenie.
– Myślę, że może potrzebować lekarza – mówi Dale. – Powinniśmy wysłać wiadomość do miasta.
– Robi się już ciemno – mówi kobieta, czyli wspaniała prababcia. Przypominam sobie z mojej rzeczywistości, że ma na imię Sophie. – Jutro sprawdzimy.
– Nic mi nie jest – oświadczam. – Może po prostu śnię? Prawda?
– Pójdę rano – mówi Dale, odwracając się. Oddala się w stronę kuchni. Wiem, bo to jest mój dom. Ale jednocześnie nie mój. A Dale to Eberdale. Nazwisko rodowe. Jest moim pradziadkiem.
– Myślę, że powinnaś się położyć – mówi mi Sophie. Nigdy nie słyszałam lepszej propozycji. Ona i babcia eskortują mnie na górę. Kiedy skręcamy za róg, zastanawiam się, w którym pokoju mnie umieszczą. Przechodzą obok mojej sypialni i wybierają tę obok. O wiele mniejszy pokój niż mój.
Ale oni nie wiedzą, że ja to wiem.
Siadam na łóżku, a Sophie pochyla się, żeby rozwiązać mi buty.
– Są skomplikowane – mówi, rozwiązując je i odpinając rzepy. Z zainteresowaniem przygląda się rzepowi, jakby nigdy wcześniej niczego takiego nie widziała.
Automatycznie sięgam po telefon, żeby wygooglować, kiedy wynaleziono rzep.
Ale nie mam telefonu w kieszeni. Tylko kompas mojego dziadka.
– Który to rok? – pytam uprzejmie, gdy moja babcia Marina kładzie mi nogi na łóżku.
Ona i Sophie patrzą na mnie z niepokojem.
– Tysiąc dziewięćset czterdziesty czwarty – mówi powoli Marina.
– A więc druga wojna światowa wciąż trwa – mówię, siadając na poduszkach. Ten pokój ma teraz różową tapetę. Nie jestem jej fanką. Aha, jestem w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku. Trochę mi się kręci w głowie, tak jak wcześniej kręcił się kompas.
– Tak, wojna wciąż trwa – mówi Sophie. – Nie wiemy, kiedy to się skończy.
Ja wiem – 8 maja 1945 roku. Ale oczywiście tego nie mówię. To zrujnowałoby sen. A to musi być sen. To się nie może dziać naprawdę.
– Mam bardzo żywą wyobraźnię i bardzo tęsknię za babcią – mówię cicho. – Tak, właśnie dlatego to się dzieje.
– Słucham? – pyta Sophie.
Przełykam ślinę.
– Powiedziałam, że myślę, że na pewno poczuję się lepiej, jeśli trochę odpocznę.
– Pewnie masz rację – zgadza się Sophie. Naciąga na mnie koc. – Odpocznij, a ja przyjdę do ciebie później.
– Bardzo ci dziękuję – mówię, a ona się uśmiecha.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Nie przyjmuję tu raczej kobiet, więc fajnie będzie pogadać. Oczywiście kiedy poczujesz się lepiej.
Ona i Marina wymykają się z pokoju, a ja leżę zupełnie nieruchomo.
Może śnię świadomie, a właściwie wciąż jestem w zaspie śniegu? Może nie żyję. Czyli że tu jest niebo? Wyciągam kompas i patrzę. Wskazówki są nieruchome, nie działają. Bez względu na to, w którą stronę kieruję kompas, pozostają nieruchome. Kładę go na szafce nocnej i wstaję.
Gdy podkradam się do drzwi i otwieram je tylko odrobinę, by wyjrzeć na zewnątrz, czuję się, jakbym brała udział w odcinku Nie z tego świata lub Twilight Zone.
Już ich nie ma.
Idę cichutko, na palcach, korytarzem, próbując się zorientować.
Zaglądam do mojej prawdziwej sypialni, która teraz należy do kogoś innego. Kogoś.
Przyglądam się ścianom i ze zdumieniem widzę tapetę w magnolie, którą pomogłam zdjąć ze ścian, kiedy byłam dzieckiem. Tylko że teraz nie jest wyblakła.
Są bibeloty i zdjęcia, których nie rozpoznaję.
Skradam się z powrotem korytarzem i zatrzymuję przy balustradzie z widokiem na wielki pokój poniżej. Słyszę głosy.
– Nie rozumiem, co robi tu dziewczyna bez opiekuna – mówi mężczyzna.
– Myśli, że tu mieszka – dodaje Dale. – Zna nazwę domu.
– Pewnie pochodzi z miasta – zastanawia się Sophie.
– Ale jak się tu dostała? Powinna wiedzieć, że nie trzeba się tu zapuszczać o tej porze roku – Marina nie może wyjść ze zdziwienia.
– To nie ma znaczenia – mówi inny mężczyzna. – Jest tu teraz i już. Wyślij wiadomość do miejskiego lekarza i daj też znać, że mamy tu dziewczynę, na wypadek, gdyby ktoś jej szukał.
– A jeśli nam się nie uda? – pyta Marina. – Dzisiaj może być źle. Wiesz równie dobrze jak ja, że lada dzień będzie zbyt dużo śniegu, żeby dostać się do miasta przed dużą odwilżą.
– Nie martw się na zapas – odpowiada Sophie. – Jeśli rano będzie dość jasno, wyślemy kogoś do miasta. Albert, mógłbyś iść?
– Oczywiście – odpowiada mężczyzna.
Ktoś klaszcze, a Marina mówi: – Nie mogę w to uwierzyć. Wreszcie! Inna dziewczyna!
Słyszę, jak zaczynają chodzić po domu, więc wracam do sypialni, w której mnie zostawili. Po cichu wsuwam się z powrotem do łóżka.
Patrzę na ścianę pokrytą tapetą w różę, próbując pojąć, co się dzieje.
– Mamo, ten gulasz z łosia pachnie pysznie – głos Mariny, z tego, co słyszę, dochodzi z korytarza.
– Zawsze smakuje gościom – odpowiada Sophie. Wącham powietrze i rzeczywiście coś wspaniale pachnie. Natychmiast zaczyna mi burczeć w żołądku. Nic dziś nie jadłam poza kiełbasą od Ellen, ale to było rano. I w tamtym czasie.
Ellen.
Dom.
Czuję ucisk w brzuchu. Ciekawe, co robią teraz Dan, Ellen, Shelly. Czy myślą, że nie żyję?
Głosy Sophie i Mariny się oddalają. Odnoszę wrażenie, że wraz z nimi zanika mój obraz rzeczywistości. Wiem, że cokolwiek się dzieje, nie jest normalne. Jutro zobaczę, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. No i będę musiała kłamać. To dość kłopotliwe, bo kłamanie kiepsko mi wychodzi. Babcia zawsze wiedziała, kiedy kręcę, choć nigdy mi tego nie wypominała.
Kiedy godzinę później Marina przychodzi zawołać mnie na obiad, przynosi ze sobą czystą sukienkę. Jest zdecydowanie vintage, niebieska jak jajka rudzika, z guzikami. Na smukłą sylwetkę, w kształcie litery A. Sięgałaby mi do kolan.
– Przyniosłam ci coś suchego – mówi. – Czas coś zjeść. Jesteś głodna?
– Umieram z głodu – mówię szczerze, a ona się rozpromienia.
– Więc trafiłaś we właściwe miejsce. Moja matka zawsze robi za dużo jedzenia, nawet przy racjonowaniu.
Racjonowanie?
– Nie mogę się doczekać – odpowiadam. Spodziewam się, że wyjdzie, żebym mogła się przebrać, ale nie. Pociąga mnie za łokieć, pomagając mi wstać.
– Ciekawe – mówi, zerkając na moje spodnie narciarskie. – Skąd je masz?
– Amazon – odpowiadam bez zastanowienia. Patrzy na mnie i widzę, że nie rozumie.
– Skąd?
– Yy, to sklep, z którego pochodzą. Idaho.
Boże, mam nadzieję, że nie będzie zadawać zbyt wielu pytań. Nic nie wiem o Idaho.
– Mieszkasz w Idaho? Co ty tutaj robisz? – pyta Marina, składając golf, który jej właśnie podałam. – Czy twój mąż wyjechał na wojnę?
– Jestem… no, jeszcze niezamężna – odpowiadam. Nie wydaje mi się. Nie noszę obrączki.
– Ja też – mówi, jakby mi się zwierzała. – Mam jednak przystojnego narzeczonego. Żeby tylko wrócił.
Wróci, wiem przecież.
– Wróci – zapewniam ją.
Pomaga mi włożyć sukienkę. Nawet dobrze na mnie leży, chociaż jest trochę ciasna w klatce piersiowej.
– Jesteś bardziej krągła niż ja – mówi moja babcia Marina, z zazdrością zerkając na moje piersi. – Sama mam piersi wielkości gęsich jajek.
Rumienię się, bo mówi to moja babcia.
– Nie chciałam cię zawstydzić – mówi. – Jestem tu zamknięta, czasami zapominam o dobrych manierach.
– W porządku – zapewniam ją.
– Moja matka powiedziała, że możesz zostać tak długo, jak potrzebujesz – zapewnia Marina, trzymając mnie pod łokieć, kiedy schodzimy po schodach. – Teraz może być trudno dotrzeć do miasta. Zobaczymy. Jeśli tak, zostaniesz tutaj do czasu, aż będziemy mogli tam pojechać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki