Sygnały - Krzysztof Beśka - ebook + książka

Sygnały ebook

Krzysztof Beśka

4,1

Opis

Morderstwo, zdrada i... protest kobiet. Takiego śledztwa jeszcze nie było!

Trup w pociągu Warszawa – Olsztyn to niezbyt ciekawe odkrycie, zwłaszcza gdy jest się nadkomisarzem policji i właśnie jedzie się na zasłużony urlop. Niestety dokładnie to przytrafiło się Konstantemu Podbiałowi, który tego dnia musiał zacząć jedno z najbardziej ponurych śledztw w swojej karierze.

Niepowiązane ofiary, zagadkowe ślady i bezwzględny seryjny morderca we współczesnej Warszawie, rozognionej przez narastające demonstracje kobiet walczących o swoje prawa. Czy Konstanty Podbiał zdąży dopaść sprawcę, zanim ten zada kolejny cios?

Krzysztof Beśka – prozaik, twórca tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Autor kilkunastu książek kryminalnych i przygodowych, w tym cyklu o przygodach dziewiętnastowiecznego detektywa Stanisława Berga oraz powieści sensacyjno-historycznych o dziennikarzu Tomaszu Hornie. Laureat Literackiej Nagrody Warmii i Mazur Wawrzyn 2009 za „Fabrykę frajerów, czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej”. Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (13 ocen)
6
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tunia2502

Nie oderwiesz się od lektury

wciąga, dobrze się czyta
00

Popularność




Copyright © Oficynka & Krzysztof Beśka, Gdańsk 2022

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2022

Opracowanie redakcyjne: zespół

Skład: Dariusz Piskulak

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © Paradise studio/shutterstock © josuedersoir/pixabayISBN 978-83-67204-79-8

www.oficynka.pl

e-mail:[email protected]

Podszedł do okna i przekręcił aluminiową klamkę, pociemniałą od starości, a może od brudu. Zapieczone, stare drewno jęknęło, a na parapet posypały się drobiny białej farby.

– Co za syf… – mruknął pod nosem.

Wychylił się i spojrzał w dół. Po raz pierwszy zrobił to inaczej niż przez całe swoje dotychczasowe, ponad czterdziestoletnie życie. I marne, to już też wiedział. Zanim wszedł do pomieszczenia, w którym nigdy wcześniej nie był, podziwiał widok z okna. Czy z hotelowego numeru widać ocean, jak zapewniali w folderze biura podróży? Przy innej okazji sprawdzał, czy samochód, który przed chwilą zaparkował przed budynkiem, stoi prawidłowo, nie wadzi nikomu. Albo czy w ogóle jeszcze stoi, bo i tak przecież kiedyś bywało.

Teraz nie interesowało go ani jedno, ani drugie. Chciał tylko wiedzieć, jak daleko stąd do ziemi. Do twardego asfaltu albo chodnika. Owszem, odebrawszy na portierni klucz z drewnianym, klejącym się brelokiem w formie walca, usłyszał, na którym piętrze znajduje się pokój. Nawet w odpowiedni guzik trafił palcem w windzie, która, choć stara, szybko dowiozła go na miejsce. Tyle że zaraz wyparł tę wiedzę z pamięci.

Zresztą nie mogło być inaczej: w głowie aż mu się gotowało od myśli. Jedna goniła drugą niczym pęcherzyk powietrza w drodze ku powierzchni wody. Wiedział, że doszedł do ściany. Albo znalazł się na dnie i nie ma szans, by ktoś od spodu zapukał. I że to nie senny koszmar, choćbyś się, człowieku, szczypał do krwi, głowę pięściami okładał. Teraz marzył tylko o tym, żeby zakończyć tę udrękę. Pamiętał ze szkoły, że jeden poeta, Jan Lechoń, skoczył z dwunastego piętra hotelu w Nowym Jorku. Tutaj chyba tyle nawet nie ma. No i przynajmniej Nowy Jork zobaczył, a nie to zapyziałe miasto…

– Spokojnie, tylko spokojnie… – Powoli zamknął okno, za którym coraz mocniej padał wrześniowy deszcz.

Usiadł na starym fotelu. Pokoik miał na stanie dwa takie zabytki. Podobnych elementów wystroju i wyposażenia było zresztą dużo więcej. Miejsce, w którym zakwaterowali go organizatorzy szkolenia, nosiło dumną nazwę centrum szkoleniowo-konferencyjnego miejscowego uniwersytetu. I może kiedyś rzeczywiście był to luksus…

Czuł, jak zapada się coraz głębiej w fotel, a mięśnie wiotczeją. Za oknem deszcz stukał o parapet. Bezsenna praktycznie noc zaczynała przynosić żniwo. Wypił wieczorem dwa piwa, mimo że rano musiał usiąść za kółkiem i pokonać ponad sto kilometrów, aby dotrzeć na miejsce. To jednak nie był problem, znał swój organizm i chodziło o to, by po tym wszystkim, czego się dowiedział, jednak zasnąć. Tyle że obudził się o drugiej w nocy, a potem robiło się coraz jaśniej i jaśniej. Było tak jak w latach dzieciństwa, kiedy miał jakieś zmartwienie. Noc przynosiła ukojenie, za to poranek rzucał się do gardła i wydawało się, że problemy są jeszcze większe.

Ech, gdyby tak znów być dzieckiem i mieć tylko takie – pomyślał.

Zaraz się wzdrygnął, przypomniał sobie bowiem o swoim dziesięcioletnim synku. Co teraz robi, gdzie jest, o czym myśli? Czy już jest z matką w nowym mieszkaniu? On zaś powinien być teraz z nim, a nie tutaj, cholera! Uciekł, to jasne. Znów ogon pod siebie.

Chyba właściwie dopiero teraz dotarła do niego groza i beznadzieja sytuacji. Długo żyli z żoną nie ze sobą, ale obok siebie, w dwóch pokojach. Sypiali oddzielnie. Ale zawsze to było pod jednym dachem. Tak naprawdę wciąż miał nadzieję, że któregoś dnia wszystko wróci do normy, że porozmawiają. Jeśli nie tak, jak kiedyś, na początku, to przynajmniej bez złości.

Przecież, do kurwy nędzy, w jego rodzinie nigdy nie było rozwodów!

– Idziemy na obiad – świadomość przywrócił mu męski głos.

Wotwartych drzwiach stał kolega z firmy, którego również wysłali na szkolenie. Czy wcześniej zapukał? Trudno powiedzieć. „Nie zapukał nikt na czas…”, jak śpiewał Markowski w Autobiografii. Tamtej dziewczyny z piosenki, co miała twarz Poli Raksy, nie odratowali. Swoją drogą, żeby zabijać się z powodu przypadkowej ciąży? Bo co ludzie powiedzą? On miał przynajmniej powód. Kobieta, której kiedyś zaufał, właśnie w tej chwili zabierała mu dziecko. Kobieta, której kiedyś przysięgał, żądała orzeczenia rozwodu z jego winy. Choć przecież nic złego nie zrobił. Tylko nie chciał się zgodzić na rozwód! Wreszcie kobieta, z którą dzielił się wszystkim, co miał, chciała od niego pieniędzy, których on nigdy na oczy nie widział.

– Idziemy na obiad – powtórzył przybysz.

– Tak? – Wyprostował się w fotelu, pomagając sobie łokciami. – Już pora?

– Lepiej szybciej, bo się potem nie dopchamy. Znasz ludzi.

– Zaraz zejdę.

Tamten zniknął za drzwiami. To był wyjątkowy lewus i kombinator, a przyjechał tutaj tylko po to, aby nie siedzieć w domu z rodziną w weekend, a wieczorem nawalić się do nieprzytomności. Pewnie mu jeszcze stara kanapki na drogę zrobiła. Że też zawsze wszystko udaje się tym, którym najmniej zależy.

– Zaraz zejdę – powiedział jeszcze raz, choć już nie było komu słuchać, by po chwili uświadomić sobie podwójne znaczenie tych dwóch prostych słów.

Nagle zerwał się z fotela, jakby stara sprężyna wbiła mu się w pośladek. W dwóch susach dopadł okna i gwałtownie otworzył je na oścież. Oddychał coraz szybciej. Zacisnął palce na krawędzi skrzydeł okna, za którym nie było Nowego Jorku.

Powoli uniósł nogę i postawił stopę na parapecie…

***

– Morda! – w ciemności rozległ się męski, nieprzyjemny głos.

Osiągnął cel, bo w jednej chwili ucichło. Słychać było tylko przyspieszone oddechy, a nawet burczenie w czyimś brzuchu. A przecież jeszcze przed chwilą ktoś próbował szeptać, kawałek dalej dało się słyszeć urywany dialog prowadzony półgłosem, a po drugiej stronie rozległ się nawet chichot. Mimo wszystko, mimo grozy sytuacji, ktoś miał odwagę się zaśmiać. Może wiedział więcej, a może była to reakcja obronna na to, co się działo, wreszcie próba wyparcia ze świadomości tego, co wydarzyło się wcześniej. Zanim ich tu zamknięto.

Ona nie miała zamiaru się odzywać nie dlatego, że jakiś nieuk, co cały rozum miał w pięści, tak sobie życzył, ale dlatego, że po prostu nie miała do kogo ust otworzyć. Nikogo tutaj nie znała. Gdy zaczęło się najgorsze, kordon rozdzielił ją od znajomych, z którymi dotarła na miejsce. Ale pewnie szybko się to zmieni i zawrze tu nowe znajomości. Przecież w końcu kiedyś zapalą światło, nie?

Ledwo o tym pomyślała, aż się zaśmiała w duchu. Zabrzmiało to bowiem, jakby byli na letnich koloniach, a ona znów miała naście lat, strupy na kolanach i drżała przed miesiączką.

Ale przecież niedola zawsze zbliża, prawda? Pamiętała opowieści starszych ludzi z czasu okupacji, jak wyglądało życie na Pawiaku czy w Serbii, czyli warszawskich więzieniach. Ludzie wspierali się, starali przetrwać. Nikt nie próbował przepiłowywać krat czy atakować strażnika ani tym bardziej esesmana. Można było liczyć tylko na najbliższych, którzy, jeśli się dowiedzieli, zbierali pieniądze, aby wykupić uwięzionego lub uwięzioną. I czasami się udawało.

– „Orędowniczko nasza, pośredniczko nasza…” – zaszeptała blisko jakaś dziewczyna.

Dziwnie zabrzmiały słowa modlitwy. I nie chodziło o miejsce i okoliczności, bo może to komuś pomagało na strach i niepewność, ale o powód, dla którego wszyscy ci, którzy tu siedzieli, znaleźli się tam, skąd ich przywieziono. Przecież to właśnie przez tych, co zawsze mieli i mają gęby pełne Boga i Wszystkich Świętych, przez nich to wszystko!

– Zamknąć mordy, powiedziałem! – krzyknął cerber. – Nie rozumieją po polsku?!

– Sam się zamknij, faszysto! – nie wytrzymała któraś i zaraz wspomogły ją gniewne pomruki, a nawet okrzyki.

– Ao Polsce lepiej nie wspominaj… – dodała inna.

Wtedy rozbłysło ostre światło.

Pogodnie i słonecznie

1

– Pociąg TLK Kormoran ze stacji Polanica-Zdrój do stacji Olsztyn Główny przez Ciechanów, Działdowo, Nidzicę przybędzie z opóźnieniem około dwudziestu minut. Za opóźnienie przepraszamy – z megafonów na dworcu Warszawa Wschodnia rozległ się metaliczny kobiecy głos.

Whali panowała gorączka typowa dla piątkowych wieczorów. Warszawa kończyła kolejny tydzień pracy, szkolnej nauki, a od kilku dni – w kalendarzu był już wszak październik – także i studiów. Pięć dni znaczonych sukcesami i porażkami, wzlotami i upadkami. A teraz wypluwała tysiące ludzi, którzy na dwa pozostałe dni wracali do swoich miast, miasteczek i wsi.

Zanim jednak wyjadą, jeszcze, może tytułem zaległego obiadu, pochłoną burgera z maka, wypiją kawę z papierowego kubeczka, wykonają zbyt głośną rozmowę przez komórkę. Jeszcze raz dokonają w duchu bilansu zysków i strat.

Napięcie dawało się wyczuć również w nowoczesnej strefie obsługi pasażera, oddzielonej od reszty dworca szklanymi ścianami. Tam znajdowały się kasy biletowe, z których, mimo wszelkich dobrodziejstw, jakie niósł internet, wciąż korzystali ludzie, nie tylko ci starsi. Teraz, jak to w kraju nad Wisłą często bywa, otwarta była tylko połowa okienek.

– Nie zdążę! No nie zdążę… – rzuciła płaczliwym głosem jakaś pani z ogromną plastikową walizą. – Czy mogliby mnie państwo przepuścić? Mam zaraz pociąg… – zwróciła się do pozostałych oczekujących w kolejce przed kasami, jednej do wszystkich.

– Proszę – bąknął młody człowiek, który stał jako pierwszy.

Oj, były czasy, kiedy za coś takiego bez skrupułów wyrzucano delikwenta z kolejki albo, dla porządku i równego rachunku, kazano mu stanąć na jej końcu, co ten pokornie robił. Teraz jednak nikt nie zareagował.

– Do Olsztyna, złociutka.

Uwinęła się szybko. Już po chwili z biletem na pociąg, mimo że opóźniony, pędziła przez środek strefy obsługi pasażera. Była już przy drzwiach, gdy drogę zastąpił jej osobnik ubrany w wyświechtany płaszcz. Na głowie miał czystą, najpewniej nową czapeczkę baseballową w narodowych barwach i z napisem POLSKA.

– Może pomóc, kierowniczko? – zapytał na cwaniacką modłę.

– Spieprzaj, dziadu! – fuknęła, na wszelki wypadek zasłoniwszy ciałem swoją własność, choć tak naprawdę to właśnie bagaż świetnie sprawdziłby się jako tarcza.

Kilkoro pasażerów zajmujących najbliższe ławki oderwało się od swoich smartfonów. Jeden facet w średnim wieku podniósł nawet wzrok znad czytanej książki. Sekundę później przy wejściu pojawiło się dwóch rosłych osobników w czarnych uniformach z naszywkami OCHRONA DWORCA. Kto wie, może nawet mieli tamtego na oku i tylko czekali na pretekst, by wkroczyć do akcji. Dzień bez łomotu to dzień stracony.

– Jakiś problem? – zapytał jeden z nich, drugi zaś rzucił do nagabywacza:

– Spierdalaj.

– Po co te nerwy, panowie? – Żulik dworcowy uniósł w górę obie ręce na znak, że ma czyste przynajmniej intencje i nie chce kłopotów. – Już sobie idę. Więcej mnie nie zobaczycie…

– Mam nadzieję – odrzekł ten pierwszy, co dopytywał o problem, założywszy kciuki za szeroki skórzany pas. – Trzeci raz nie poproszę.

Sądząc po tym dialogu, tamten musiał być znany ochronie, a ta dobrze wykonywała swą robotę. Jeszcze kilka lat temu, przed remontem, Wschodnia nie była miejscem bezpiecznym, czystym i miło pachnącym. Teraz to się zmieniło, ale wciąż spotykało się podobne indywidua.

Koła walizy pańci potoczyły się dalej, po chwili zachrobotały krótko na metalowych bąblach, ułatwiających ponoć życie osobom niewidomym, choć całej reszcie to już niekoniecznie. Żulik zaś, który chciał pomóc jej w transporcie bagażu na peron, by zarobić parę groszy na alpagę, a może tylko na kanapkę z szynką, rozpłynął się w powietrzu.

– Pociąg TLK Kormoran ze stacji Polanica-Zdrój do stacji Olsztyn Główny przez Ciechanów, Działdowo, Nidzicę wjedzie na tor pierwszy przy peronie czwartym – poinformował głos w megafonach, by na tym samym wydechu ostrzec: – Proszę zachować ostrożność i odsunąć się od krawędzi peronu.

Na ten sygnał kilka osób w strefie obsługi pasażera zaczęło podnosić się z ławeczek. Ktoś szarpał się z szelkami plecaka, ktoś przy tym wszystkim nie potrafił oderwać wzroku od kolorowego ekranu. Jakiś spóźnialski, jeszcze większy niż pociąg, którego przyjazd przed chwilą zapowiedziano, kupował w kasie bilet do Nidzicy.

Czytaną książkę zamknął i schował do kieszeni turystycznej torby także mężczyzna w średnim wieku, który kilka chwil wcześniej zwrócił uwagę na scysję przy wejściu. Zanim chwycił za uszy torby, potarł jeszcze zmęczone oczy. Najpewniej on także miał ciężki tydzień pracy, a przed sobą kilka godzin podróży. Ostatnią prostą przed weekendem i zasłużonym odpoczynkiem. Oby prostą była do końca…

Po chwili szedł korytarzem.

– No jadę już! Tak, jest spóźniony, skurwiel… – nadawał przez komórkę idący przed nim grubas w bordowym, dawno niemodnym już płaszczu.

Nie daj Boże trafić miejsce obok takiego – pomyślał. – Raz, że ktoś taki, skoro teraz tak nawija, będzie to robił całą drogę. Dwa: spaślak zajmie półtora fotela, do tego się rozkraczy z baleronami! To zawsze była, jest i będzie loteria.

Nagle mężczyzna z książką, która teraz spoczywała w jego bagażu, poczuł wibracje telefonu. Próbował sięgnąć w zanadrze, ale wtedy pasek torby zsunął mu się z ramienia. Musiał się zatrzymać, a potem nieco przemieścić. Wreszcie wyciągnął aparat. Numer nic mu nie mówił. To już dobrze, bo bał się, że dzwonią z pracy. Coś się wydarzyło i nici z wyjazdu.

– Słucham.

– Dzień dobry – odezwał się kobiecy głos. – Czy dodzwoniłam się do mieszkańca powiatu sierpeckiego?

– Nie! – fuknął ze złością, nie była to już bowiem pierwsza tego typu pomyłka, po czym rozłączył się i szybkim krokiem ruszył przed siebie.

Gdy dotarł na peron, pociąg już stał. Trasę tę od zawsze obsługiwała lokomotywa elektryczna i kilka pullmanowskich wagonów. Głos w megafonach zapowiedział odjazd opóźnionego pociągu. Mężczyzna nie szukał swojego wagonu, tylko skierował kroki ku drzwiom ostatniego. Zanim wszedł do środka, ujrzał jeszcze pańcię szarpiącą się w pojedynkę z wielką walizą. Tym razem nie było przy niej nikogo uprzejmego, jakby limit szczęścia już tego dnia wyczerpała, kupując bilet w ostatniej chwili.

Trzaskały ostatnie zamykane drzwi. Dwie, może trzy sekundy później jesienne powietrze przeciął przejmujący gwizd, a po nim krzyk kierownika pociągu:

– Odjazd!

Mężczyzna także zatrzasnął za sobą drzwi. Minął uchylone drzwi ubikacji i już miał skręcić w korytarz (pusty, co było dobrą wróżbą), gdy coś kazało mu się zatrzymać. Coś, co ujrzał w wychodku. Dziwną kombinację, którą już dzisiaj oglądał: brudny płaszcz i nowa czapeczka baseballowa w narodowych barwach.

– Taki z ciebie pomocnik?! – fuknął.

Wpierwszym odruchu, tak jak huknął drzwiami wagonu, tak miał zamiar to samo zrobić z drzwiami wychodka. Pasażer na gapę to nie był jego problem, ale srający na widoku to już trochę tak. Ale tego nie zrobił, przeciwnie: krawędzią dłoni uderzył lekko w dyktę.

– Kurwa…

Szybko wyciągnął rękę, coś sprawdził. Sekundę później cofnął się na korytarz i znalazł hamulec awaryjny. Pociągnął z całej siły, pierwszy raz z życiu, choć go zawsze kusiło. W efekcie huknęło, szarpnęło, a potem rozległ się przeraźliwy pisk. Gdzieś trzasnęło rozbijane szkło.

– Co pan wyprawia?! – wrzasnął konduktor, który pojawił się nie wiadomo skąd; konduktorzy zawsze mieli coś z duchów.

– Ten pociąg nie dotrze o czasie do Olsztyna, przykro mi – powiedział winowajca, sięgając po coś w zanadrze. – Nadkomisarz Konstanty Podbiał, Komenda Stołeczna Policji. Ma pan trupa na pokładzie.

– Trupa? – powtórzył kolejarz, jakby nie dosłyszał.

– Ito całkiem świeżego.

Co się mogło zdarzyć, właśnie się zdarzyło. W Warszawie. Kormoran do Olsztyna znów stał na peronie. Podczas gdy weekend coraz bardziej się oddalał.

DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA WWERSJI PEŁNEJ