Autoportret z samowarem - Krzysztof Beśka - ebook

Autoportret z samowarem ebook

Krzysztof Beśka

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Znany autor 
powieści kryminalnych 
na tropie jednej 
z największych zagadek 
pierwszej połowy XX wieku.

W trakcie czytania tej książki trzeba zachować ostrożność 
– powieściowa akcja może wciągnąć jak nurt rwącej rzeki 
i zmusić do lektury jednym tchem.

Leszek Bugajski

Wiosna 1938 roku. Antek przygotowuje się do matury w II Liceum Ogólnokształcącym imienia Stefana Batorego w Warszawie. Nie wie jeszcze, jaki kierunek studiów wybrać, choć wiele osób przekonuje go, że ma talent aktorski.

Pewnego dnia Antek wraz z kolegami postanawia odwiedzić dom schadzek. Niestety, na podejrzany przybytek rozkoszy ma miejsce nalot policji, co pociąga za sobą szereg nieprzyjemnych konsekwencji. Od tej chwili w życiu bohatera zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Jego ojciec zostaje aresztowany pod zarzutem działalności antypaństwowej, a sąsiedzi z kamienicy przestają odpowiadać na pozdrowienia. Wreszcie ktoś uniemożliwia chłopcu wyjście na egzamin maturalny…

Komu zawinił skromny urzędnik i jego syn? By dotrzeć do prawdy, bohater będzie musiał zawrzeć sojusz z artystą-ekscentrykiem, Maksymilianem Winterem, w którym czytelnik z łatwością dostrzeże rysy pewnego znanego, polskiego twórcy. Wkrótce okaże się, że sprawa ma drugie, a nawet i trzecie dno, i jest konsekwencją wydarzeń, do których doszło ponad dwadzieścia lat wcześniej w Rosji ogarniętej gorączką rewolucji lutowej i październikowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 616

Oceny
3,9 (25 ocen)
10
8
3
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tylne drzwiczki taksówki, która zatrzymała się na podjeździe zaplecza muzeum, otwierały się na raty. Jakby ten, kto nią przyjechał, nie mógł się zdecydować: wyjść czy może zostać. Wreszcie z samochodu wygramolił się mężczyzna w średnim wieku, przy tuszy. Ubrany był w jasny, nieco wymięty garnitur. W ręku trzymał teczkę.

W drzwiach budynku stanęła szczupła blondynka.

– Dobrze, że pan już jest!

– Dzień dobry, pani Dominiko. – Mężczyzna sapnął, niespiesznie przełożył teczkę z prawej do lewej ręki, po czym ścisnął dłoń dziewczyny.

– Czy dobry, to się jeszcze okaże. Chodźmy. Wszyscy już czekają.

Oboje zniknęli w drzwiach budynku z jasnego piaskowca.

Doktor Jarosław Edmund Szwarc, bo tak nazywał się i taki tytuł naukowy miał mężczyzna przywieziony wczesnym przedpołudniem do głównego gmachu Muzeum Narodowego w Warszawie, był jednym z najbardziej cenionych ekspertów od autentyczności obrazów, wybitnym specjalistą od malarstwa polskiego przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku.

– Pan wie, co się u nas dzieje – perorowała kobieta, gdy pokonywali korytarze; ona z łatwością, on z trudem, starając się dotrzymać jej kroku. – Od tygodnia mamy inwentaryzację.

– Tak, słyszałem o tym.

– Chodzi przede wszystkim o to, co znajduje się w piwnicach. Sama nie wiedziałam, że jest tego aż tyle. Obrazy, rzeźby, szkice… Gdyby chcieć to wszystko pokazać ludziom, trzeba by dwa razy więcej sal, niż mamy teraz… A wczoraj wieczorem nasi pracownicy natknęli się na dość zagadkowy eksponat.

– Dlaczego zagadkowy?

– Bo nie figuruje w żadnym z katalogów. Nie jest nawet ocechowany.

W gabinecie dyrektora było siedem osób. Większość otaczała stojący na środku stół, kilka siedziało na krzesłach pod ścianą. Ktoś stał w oknie i wyglądał na niezainteresowanego, choć tylko pozornie, ponieważ w pomieszczeniu nie było postronnych. Brakowało tylko kłębów tytoniowego dymu. Prawie wszystkich Jarosław Edmund Szwarc znał z widzenia, kilku osobiście.

– Jest i pan profesor! – Przez gwar przebił się głos dyrektora placówki, który tak zwykł tytułować Szwarca.

Przywitali się. Sekundę później wzrok przybysza powędrował w stronę stołu. Wszystkie głosy umilkły w jednej chwili.

– Czy to ten obraz? – zapytał.

– Tak – odpowiedział dyrektor i spojrzał na pozostałych.

Wyglądało to tak, jakby za chwilę Szwarc miał się stać przedmiotem jakiegoś psikusa. Na przykład z ust postaci uwiecznionej na portrecie wytrysnąłby strumień wody.

Jednak zamiast tego padło nazwisko. Było to nazwisko bardzo znanego malarza, którego jeden z obrazów, skradziony wiele lat temu, policja odzyskała w ubiegłym miesiącu. Dzięki temu o twórcy, a także cenach, które aktualnie osiągają jego pastele, znów zaczęło być głośno.

Czyżby miało się okazać, że kolejne jego dzieło przeleżało zupełnie zapomniane w muzealnych magazynach nawet kilkadziesiąt lat?

Szwarc pochylił się nad obrazem. Wszyscy wiedzieli, że na pierwszym etapie ekspertyzy nie musiał posługiwać się żadnymi narzędziami poza własnymi oczami, wspartymi jedynie przez szkła okularów. Był naprawdę wybitnym fachowcem.

– Szary papier naklejony na tekturę. Węgiel na równi z pastelem… – zaczął mówić, jakby do siebie, ale słyszeli go wszyscy, bo stół został otoczony jeszcze ciaśniejszym pierścieniem.

Trzymał dłonie około dwudziestu centymetrów nad blatem. Przypominał jasnowidza, który spoglądając na fotografię zaginionego, stara się czegokolwiek dowiedzieć o jego losie.

– Do tego mamy równomierne rozłożenie akcentów barwnych – ciągnął – a także silne kontrasty. Cynobrowa czerwień, ciemny błękit i jaskrawa żółć, stonowane dużymi plamami bieli i czerni…

– Czy to on?! – Nie wytrzymał dyrektor.

Szwarc przymknął oczy. Z zewnątrz dobiegł odgłos tramwaju hamującego w Alejach Jerozolimskich.

– Nie sądzę – mruknął po chwili. – Choć, muszę przyznać, łatwo się nabrać. Papier na pewno pochodzi z pierwszej połowy dwudziestego wieku. Może nawet sprzed wojny.

Dyrektor parsknął z niezadowoleniem, gwałtownie odchodząc od stołu. Ktoś z obecnych gwizdnął. Było jasne, że wszyscy oczekiwali zupełnie innego werdyktu.

– Wciąż jednak nie wiemy, kto jest autorem tego obrazu i w jaki sposób znalazł się w zbiorach Muzeum Narodowego. – Szwarc ponownie pochylił się nad stołem.

Dominika przysunęła się bliżej i również zbliżyła twarz do obrazu. Przez ułamek sekundy wzrok eksperta zmierzał ku rozpiętemu guzikowi jej bluzki, jednak leżące przed nim tajemnicze znalezisko okazało się ciekawsze.

– Widzę tu jeszcze jeden kolor – powiedział. – Coś, co początkowo wziąłem za cynober…

– To co? – Dziewczyna spojrzała z ukosa na Szwarca.

– Wydaje mi się, że to krew…

Prolog  (Warszawa, początek sierpnia 1939 roku)

– Gdzie żeś to ukradł, co? – Przodownik niedbałym gestem wskazał na leżący na biurku kształt owinięty w gazetę, częściowo naddartą i ukazującą rysunek przedstawiający czyjąś twarz, a dokładnie czoło, jedno oko i połowę nosa.

– To moje – padła odpowiedź.

– Kupiłeś?

– Nie.

– Czyli dał ci kto?

Cisza.

– No! – warknął policjant. – Słucham.

– Sam namalowałem.

– Artysta znaczy? Pewnie komunista do tego, co? Wiadomo to, z kim się wąchacie, gnidy… A może szpieg niemiecki?! – Przodownik uniósł w górę prawą brew.

Siedzący po drugiej stronie biurka mężczyzna nic nie odpowiedział. Przez jego twarz przebiegł krótki skurcz.

– Co też pan opowiada… – mruknął po chwili, uciekając wzrokiem w bok.

Mógłby być synem policjanta. Miał około dwudziestu lat, choć ściągnięte brwi i poorane zmarszczkami czoło mocno go postarzały. Nad dużymi, ciemnymi oczami, o których często mówi się, że mądrze patrzą, piętrzyły się zmierzwione, jasne włosy. Wyglądał na zmęczonego, coraz wolniej podnosił powieki. Co chwila przygryzał dolną wargę.

Przodownik przeciwnie – właśnie się rozkręcał i późna pora, a zbliżała się północ, nie miała dla niego znaczenia. Rozpiął kołnierzyk munduru, podniósł się z krzesła i zrobił kilka kroków w kierunku okna. Chwilę tam stał, po czym wrócił na wcześniejsze miejsce.

– Artysta… – wsparłszy się na rękach, spojrzał z góry na przesłuchiwanego.

Razem z nim z portretów wiszących na ścianie po obu stronach godła robili to prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Ignacy Mościcki i marszałek Edward Śmigły-Rydz, naczelny wódz.

– To jak to było z tym człowiekiem na Solcu? – zapytał po chwili.

– Już mówiłem, panie przodowniku.

– To niech opowie jeszcze raz. Mamy dużo czasu, a ja lubię słuchać ciekawych opowieści.

Przesłuchiwany opuścił głowę. Znów zagryzł wargę.

– Się nie gniewa za tego komunistę. – Przodownik ukazał w uśmiechu żółte zęby.

– Nie ma problemu. Za niemieckiego szpiega też się nie gniewam.

– To dobrze. Choć z malarstwa to ja wolę jednak tego Matejkę, bo zawsze jest na co popatrzeć i nawet się wzruszyć można. Uważasz pan, ilekroć staję przed Bitwą pod Grunwaldem, mam łzy w oczach? Jak Boga kocham, płaczę jak dziecko! – Uderzył się w piersi. – No, to jak było na tym Solcu? Znałeś pan tego człowieka?

– Pierwszy raz go widziałem.

– I nie zauważyłeś pan nikogo podejrzanego? Może ktoś pana mijał?

– Oczywiście, że mnie ktoś mijał. Dziesiątki ludzi! – żachnął się młody. – Ale skąd mogłem wiedzieć, że wśród nich jest zabójca, skoro jego ofiarę znalazłem dopiero później? Leżał w ciemnym zaułku, broczył krwią i jęczał, gdy do niego podszedłem…

– Jeszcze żył, gdy pan go widział? – wszedł mu w słowo przodownik.

– Tak.

– Powiedział, co się stało? Kto to zrobił?

– Nie. Mówił cicho i niewyraźnie, niepodobna było go zrozumieć. To już była agonia. Gdy na miejscu znalazł się patrol, ten człowiek już nie żył. Albo tylko stracił przytomność, nie wiem. Nie jestem lekarzem.

Mówił prawdę. Patrolujący Solec i Powiśle policjanci, którzy przypadkowo znaleźli się we wspomnianym zaułku, natknęli się na dwóch mężczyzn. Jeden leżał na bruku, drugi zaś pochylał się nad nim. Gdy ujrzał stójkowych, zaczął krzyczeć i wzywać pomocy.

– „Zabili człowieka. Pomóżcie. Jezus Maria!” – przeczytał przodownik, po czym odłożył raport z powrotem na blat biurka. – Takich słów pan użył?

– Nie pamiętam, być może takich.

– Czyli że… nie jest pan Żydem?

– Nie, nie jestem Żydem. Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.

– Pozwolisz pan, że to ja będę oceniał, czy ma to coś do rzeczy, czy nie. – Mundurowy wyprostował się na krześle. – Poza tym mam wrażenie, że już gdzieś pana widziałem.

– Ja pana widzę po raz pierwszy.

Co działo się dalej na Solcu? Wezwano pomoc, ale nic to nie dało. Przybyły na miejsce lekarz z pobliskiego Szpitala Śródmiejskiego stwierdził zgon. Policjanci z patrolu wylegitymowali jedynego świadka zdarzenia. W zaułku zrobiło się nawet zbiegowisko, ale jak przyszło co do czego, wszyscy zniknęli jak kamfora; nikt nie chciał mieć kłopotów. Wreszcie wsadzili go do samochodu i mimo próśb i wymawiania się pośpiechem, zabrali na Daniłowiczowską.

– Gdyby pan sobie jeszcze coś przypomniał, proszę dzwonić lub przyjść osobiście – podsumował policjant.

Zza ściany dobiegł krzyk jakiegoś człowieka, może również przesłuchiwanego, ale za pomocą trochę innych metod. Przodownik chrząknął, po czym znów wziął do ręki kartkę ze spisanym zeznaniem i udawał, że czyta. Wreszcie podał ją siedzącemu naprzeciwko.

– Proszę podpisać.

Młody mężczyzna przebiegł wzrokiem po zeznaniu. Nie od razu jednak wykonał polecenie.

– Czy wiadomo już, jak się nazywał tamten człowiek? – zapytał.

Niecały kwadrans później szedł przez plac Teatralny. Pod pachą ściskał owinięty w starą gazetę obraz.

Miasto jeszcze nie spało. Tu i ówdzie przemknął ulicą samochód lub motocykl. W stronę Powązek zmierzał ostatni chyba tramwaj, „jedynka”. Na tle łuny świateł Śródmieścia rysował się niczym góra monstrualny cień Teatru Wielkiego.

Noc była ciepła i pogodna, ale w głowie człowieka, który kilka godzin wcześniej na własne oczy widział śmierć, a nawet jej dotknął, kotłowały się czarne myśli.

Muszę się napić – postanowił w duchu.

Przez chwilę zastanawiał się, gdzie mógłby zrealizować swój zamiar szybko i niedrogo. Niedaleko, bo na Niecałej, w pobliżu Ogrodu Saskiego, był Merkury. Z nadzieją, że jest jeszcze otwarte, wędrowiec skierował swoje kroki właśnie tam.

Po chwili przekraczał już próg lokalu. W części restauracyjnej nie było nikogo. Na szczęście w barowej siedziało kilku klientów.

– „Nikt, tylko ty. Nikt inny niż przez pół godziny…” – dobiegł go z patefonu lub radia głos Zofii Terné.

Przybysz zbliżył się do szynkwasu.

– Wódki – rzucił do przylizanego barmana, który na jego widok przerwał żmudną czynność wycierania szklanki ściereczką.

– Służę szanownemu panu. – Sięgnął po kieliszeczek i w połowie pustą butelkę starki. – Czy życzy pan sobie coś na zakąskę?

– Nie. Dziękuję.

Barman zgrabnym ruchem nalał wódkę.

– Jak pan myśli, będzie wojna? – Posunął kieliszek w stronę klienta.

Ten, miast odpowiedzieć cokolwiek, jednym haustem wypił starkę.

– Jeszcze raz.

Z drugim kieliszkiem i śledziem na talerzyku, na którego się jednak zdecydował, powędrował w kąt baru i usiadł przy małym stoliczku. Pakunek postawił przed sobą. Przez chwilę przypatrywał mu się w milczeniu. Nagle wstał, pochylił się i jednym ruchem zdarł z niego gazetę. Usiadł powoli, nie spuszczając wzroku z mężczyzny przedstawionego na portrecie. Mężczyzna ów spoglądał na świat, a świat ten najwyraźniej go przerażał.

Chłopak odkroił widelcem kawałek śledzia i wraz z ociekającą olejem cebulką włożył go do ust. Potem sięgnął po kieliszek i zasalutował postaci z portretu.

– Zdrowie – powiedział cicho. – Twój największy wróg właśnie pożegnał się z życiem, wiesz? Tylko czy to koniec kłopotów? No, nie wiem…

Wypił wódkę. Tym razem już się nie skrzywił. Zaczęło go wypełniać przyjemne ciepło. No i, co najważniejsze, uspokoił się. Myśli przepływały przez głowę dużo wolniej. I nawet nie zorientował się, kiedy zmieniły kierunek. Podążały ku przeszłości, ale nieco dalszej niż wydarzenia na Solcu.

Jak to się właściwie stało, że się tam znalazł?

Rozdział pierwszy  (1938)

Podręcznik przez sekundę wyglądał jak leżący ptak: okładki przypominały skrzydła, kartki – brzuch, a koniec grzbietu, odklejony nieco – głowę. Kolor wskazywał na gołębia, wielkość też. Ale już prędkość, z jaką leciał, przywodziła na myśl orła lub jastrzębia.

Ciśnięta z całej siły książka pokonała w powietrzu kilka metrów, niemal całą szerokość pokoju, trzasnęła o ścianę i spadła na podłogę.

Czy poczułem dzięki temu ulgę? Nie wiem. Może przez chwilę…

Wciąż cisnęły mi się bowiem na usta słowa nieprzystojne, z rynsztoka, jak zwykł je nazywać ojciec. Nie chciałem jednak niepotrzebnie prowokować sąsiadki z dołu, która, babsko wstrętne i wścibskie, miała mnie na oku, odkąd zacząłem dorastać. Poza tym nie byłem w mieszkaniu sam. W kuchni krzątała się Klementyna, nasza służąca i kucharka jednocześnie.

Jaki był powód mojego gniewu, którego ofiarą padł niewinny podręcznik literatury polskiej do ostatniej klasy liceum? Taki sam, jaki pewnie zagęszczał powietrze w tysiącu pokoi maturzystów, którzy przygotowywali się do egzaminu, zwanego nie wiadomo dlaczego egzaminem dojrzałości.

Na zewnątrz była wiosna, piękna i słoneczna pogoda. Ciepło, choć jeszcze tydzień temu na ulicach leżał śnieg. Dla młodego chłopaka była to prawdziwa tortura: siedzieć w domu i rozwiązywać zadania z rachunków albo powtarzać hasła przyświecające twórcom w kolejnych epokach literackich, miast wyjść z domu, by kopać piłkę albo jeździć na rowerze.

Skrzypnęły drzwi, a w nich pokazała się twarz Klementyny. Zdziwiło mnie, że weszła do mojego pokoju bez pukania. Najpewniej zatopiony w myślach i nauce nie dosłyszałem, jak weszła.

– Coś się stało? – zapytała.

Wyprostowałem się na tapczanie i potrząsnąłem zdecydowanie głową.

– Nic.

Na potwierdzenie swoich słów pokazałem jej otwarty zeszyt do języka polskiego.

– Uczę się, Klementyno – powiedziałem, zgodnie z prawdą.

– Aha – mruknęła swoim zwyczajem; wiele razy zastanawiałem się, jakbyśmy z ojcem żyli, gdyby nie to jej „aha”.

– Uczę się. Literatury – dorzuciłem nieco głośniej.

Ale nasza służąca nie była w ciemię bita. Odkąd zabrakło mojej matki, a od tej chwili minęły już trzy lata, uzurpowała sobie prawo do wychowywania mnie. Nie, nie było w tym nic złego. Sama miała czwórkę dzieci i dodatkowe jedno nie robiło jej różnicy. Ja zaś nie protestowałem, gdy rugała mnie, nie podnosząc jednak nigdy głosu, za walające się po pokoju skarpetki czy niezasłane łóżko.

– To widzę. – Otworzyła drzwi na oścież i zamaszystym krokiem, szeleszcząc spódnicą i halką, przekroczyła próg mojej gawry.

Wyraz zakłopotania czy nawet strachu, jaki jeszcze przed chwilą gościł na jej twarzy, ustąpił miejsca zwyczajowemu grymasowi. Na swój użytek nazywałem go: „Aleś znów nabałaganił, gałganie, lekarstwa na ciebie nie ma!”.

Tym razem jednak nie robiła mi wymówek. Bez słowa podniosła z podłogi podręcznik i odłożyła go na stół. Następnie powiedziała, że jest do mnie telefon.

– Telefon? Do mnie? – zapytałem, jakbym nie dosłyszał.

– Nie. Do pana Wołodyjowskiego.

Telefon! Czyż nie było to wybawienie dla kogoś w mojej sytuacji? Ktoś do mnie dzwonił, czekał po drugiej stronie, cierpliwie trzymając słuchawkę przy uchu. I nieważne, kto to. Ważne, że mogłem oderwać się od podręczników, a przede wszystkim – przestać myśleć o tym, co mnie czeka.

– Dziękuję – rzuciłem przez ramię i wybiegłem z pokoju.

Aparat znajdował się w przedpokoju, blisko drzwi wejściowych, co ułatwiało życie sąsiadom, którzy często z niego korzystali. Ojciec nigdy nikomu nie odmówił tej uprzejmości, a też raczej nie zdarzało się, by ktoś niepokoił nas z błahego powodu.

Słuchawka leżała na stoliczku. Podnosząc ją, poczułem, że ręka mi drży.

– Antek? – gdzieś jakby z głębokich czeluści dobiegł głos kobiecy.

– Tak. Kto mówi?

– Justyna. Nie poznajesz mnie? Justyna Tarnawska.

– Serwus. Oczywiście, że cię poznaję. Co słychać?

– Wszystko dobrze. Chciałabym zapytać, czy nie zechciałbyś wybrać się ze mną…

Minutę później, mimo protestów poczciwej Klementyny, która właśnie miała podawać obiad, biegłem w dół po schodach, walcząc z rękawami palta. Pod wciśniętą na bakier czapką licealisty z błyszczącym daszkiem kłębiły się setki myśli. Ani jedna z nich nie dotyczyła matury.

*

Wiosna 1938 roku nie sprzyjała maturzystom. Na drzewach były już pąki, trawniki zmieniały kolor z szaroburego na zielony, a po ulicach chodzili ludzie, z których każdy wydawał się szczęśliwszy od tego jednego z drugim biedaka, ucznia ostatniej klasy liceum.

Zawahałem się tylko raz, znalazłszy się na podwórku, które właśnie zamiatał stróż, Wincenty Wasiak. Ukłoniłem mu się, jak mnie nauczono. Mężczyzna przerwał pracę i w pozdrowieniu machnął w powietrzu zdjętą z głowy czapką.

Mieszkaliśmy z ojcem w pięciopiętrowej, zbudowanej przed ponad trzydziestoma laty kamienicy Harczyka na rogu ulic Jasnej i Sienkiewicza, naprzeciwko gmachu Filharmonii Narodowej, w samym centrum Warszawy. Wystarczyło więc kilka chwil niespiesznego spaceru, by znaleźć się na Marszałkowskiej.

Jednak tego dnia z wielu względów pokonałem ten dystans dużo szybciej niż zazwyczaj. Jednocześnie wciąż byłem zamyślony, w wyniku czego na rogu Zgody, na wysokości księgarni Gebethnera i Wolffa, omal nie wpadłem pod pędzącego ulicą czarnego, pięknie lśniącego citroëna.

Cofnąłem się na krawężnik. Incydent wzbudził uwagę przechodniów. Miałem nadzieję, że nie widział mnie nikt z sąsiadów.

– Zakochany – moich uszu doleciał kobiecy głos, więc mocniej wcisnąłem czapkę na głowę.

Marszałkowska żyła swoim zwyczajnym, hałaśliwym życiem: tędy jeździły najpiękniejsze samochody, motocykle i ciężarówki wyładowane towarem, pojazdy wojskowe z tajemniczo falującymi plandekami, a także dorożki. Trotuarami przemieszczali się najwytworniej ubrani ludzie, ale i wałęsali się biedacy.

Słońce świeciło mocno, ale ja szedłem w cieniu górującego nad ulicą gmachu Towarzystwa Ubezpieczeń „Rosja”. Wiał chłodny wiatr, więc zapiąłem palto, a szyję szczelniej okręciłem szalikiem w szaro-czerwoną kratę, w ostatniej chwili capniętym z wieszaka w przedpokoju.

– Rząd Sławoja Składkowskiego na krawędzi upadku! Édouard Daladier premierem Francji! Jaka będzie angielska odpowiedź na Anschluss Austrii?! – wydzierał się gazeciarz, wymachując złożoną w pół płachtą zadrukowanego i zapełnionego zdjęciami papieru.

Pokrzykiwania chłopaka, które miały zachęcać przechodniów do zakupienia „Kuriera Porannego” czy „Rzeczpospolitej” i zatopienia się w lekturze wszystkich okropności, które zafundował nam świat, zagłuszył wizg nadjeżdżającego od Królewskiej tramwaju. Ucieszyłem się, bo była to „dwójka” na Czerniaków.

Rozległ się dzwonek. Przeskoczyłem jezdnię i dopadłem wagonu w chwili, gdy tramwaj już ruszał z przystanku. Wyglądający groźnie konduktor, w którego stronę wyciągnąłem rękę z monetą, nie zrobił mi jednak wymówki. Widać i jego aura nastrajała pozytywnie.

– Studencki?

Pomyślałem, że pewnie pracuje od niedawna, skoro nie rozróżnia czapek studentów od czapek licealistów. Z drugiej strony łatwo było się pomylić. Poza tym moja czapka, wbrew staremu zwyczajowi, nie miała jeszcze wyszytego denka.

– Nie. Jeszcze liceum – odpowiedziałem, by w myślach dokończyć: oby ostatni rok.

– Wyglądasz pan poważnie – ocenił konduktor.

Wiele razy słyszałem te słowa i nie wiedziałem, czy się nimi cieszyć, czy nie. Fakt, wąs sypał mi się już od dawna, a natura oszczędziła pryszczy, które hodował co drugi mój kolega.

Usiadłem na ławce i znów pogrążyłem się w rozmyślaniach. Nim się spostrzegłem, „dwójka” znalazła się w Alejach. Po kilku chwilach zza Banku Gospodarstwa Krajowego wyłonił się cel mojej krótkiej podróży – budynki Muzeum Narodowego. Wyskoczyłem z tramwaju chwilę po tym, jak skręcił w Nowy Świat.

Dostrzegłem ją z daleka. Justyna Tarnawska, sprawczyni zamieszania, która jednocześnie wybawiła mnie od mordęgi nauki, stała przed wejściem na dziedziniec. Ubrana była w granatowy płaszczyk i białe rajstopy. Na głowie miała czerwony beret, a w ręku teczkę, kryjącą, wiedziałem to, szkicownik i kolorowe ołówki.

– Jesteś! – przywitała mnie z uśmiechem, od którego zawsze miękły mi nogi.

– Serwus, Justyna.

– Jak nauka? – Niechcący trąciła czułą strunę; szybko jednak wytłumaczyłem ją przed samym sobą: maturzysty nie sposób było przecie nie zapytać o maturę!

– W porządku. Wałkuję wieszczów – odpowiedziałem szkolną gwarą, by po chwili przygarbić się i zadeklamować niskim, schrypniętym głosem, urywając słowa niczym Jaracz: „Słuchaj, dzieweczko. Ona nie słucha…”.

Efekt był natychmiastowy: Justyna zachichotała. A ja lubiłem, jak się śmieje.

– Powinieneś zdawać do szkoły teatralnej – stwierdziła po chwili.

– Nie, to nie dla mnie.

– Jak to nie? Jesteś przecież świetny!

Poznaliśmy się prawie rok temu na majowym festynie na Bielanach rodzin pracowników Komisariatu Rządu na Miasto Stołeczne Warszawę. Mój ojciec pracował tam jako skromny starszy referent, ojciec Justyny zaś był dyrektorem.

Na spotkaniu wszyscy byli jednak równi. Śmiano się, dowcipkowano, jedzono i pito. Potem były gry i zabawy. Ani się spostrzegłem, jak znalazła się obok: przy przeciąganiu liny stała przede mną, a podczas gry w dwa ognie dzieliła swoją uwagę między mnie i piłkę. Po zakończeniu zabaw, sącząc lemoniadę, powiedzieliśmy sobie wszystko o sobie. Niewiele tego było, bo i życie każdego z nas dopiero się zaczynało. Wystarczyło po dwie szklanki na głowę, by wiedzieć o sobie wszystko.

Justyna była rok młodsza ode mnie. Chodziła do liceum Królowej Jadwigi i lubiła malarstwo. Planowała studia na Akademii Sztuk Pięknych. Pokazywała mi swoje prace. Były niezłe, jak na mój gust. Raz na jakiś czas spotykaliśmy się w muzeum, gdzie ćwiczyła rękę. Lubiliśmy to miejsce, mimo że placówka wciąż była w budowie, a więcej dzieł prezentowała Zachęta. Tam też przyszła studentka zazwyczaj kopiowała polskich malarzy.

– Wchodzimy? – wykonała ruch głową w stronę drzwi gmachu z piaskowca.

– Jasne.

Jednak kilka metrów przed wejściem uświadomiłem sobie jedną rzecz.

– Justyna, czy ty nie powinnaś być czasem w szkole?

– Już skończyłam zajęcia – odpowiedziała szybko i zdecydowanie, jakby tylko czekała, aż zadam jej to pytanie.

Jest na wagarach. To pewne – pomyślałem.

I była to jedyna reakcja, do której miałem prawo. Nie byłem przecież ani jej ojcem, ani bratem, ani narzeczonym. Właściwie nie wiedziałem nawet, czego mogę oczekiwać po tej dziewczynie. Raz tylko pocałowała mnie w policzek na do widzenia. A mimo to wystarczył jeden telefon, bym rzucił przygotowania do egzaminów i biegł przez miasto, by spędzić z nią parę chwil.

– Rozumiem – zakończyłem temat, otwierając przed nią drzwi.

– A ty? Czemu nie jesteś na lekcjach?

– Dziś wtorek. Od dwóch tygodni to dzień nauki własnej. Obowiązuje tylko maturzystów.

Weszliśmy do środka i skierowaliśmy się do kasy. Kupiłem dwa bilety ze zniżką dla młodzieży licealnej, które po chwili podałem drzemiącej przed drzwiami bileterce w bordowym fartuchu z białym, koronkowym kołnierzykiem.

Od razu nas poznała.

– O, to znowu wy, dzieci?! – ucieszyła się, oddając mi ledwo naddarte bilety. – Jak miło.

Znalazłszy się w wysokim westybulu, skierowaliśmy się na lewo.

– Co chcesz dziś obejrzeć? – zapytałem.

– Przejdźmy się, a być może po drodze coś mi wpadnie w oko, dobrze?

W kolejnych salach oglądaliśmy wystawione eksponaty. Przy żadnym z nich jednak nie zatrzymaliśmy się na dłużej, a szkicownik Justyny pozostawał w teczce. Po drodze spotkaliśmy tylko wyjątkowo karną i cichą wycieczkę szkolną oraz dwóch żołnierzy piechoty, którzy najwyraźniej nie mieli co ze sobą zrobić na przepustce.

Runda skończyła się szybciej niż zazwyczaj. Justyna skierowała kroki ku wyjściu. Dyskretnie zadarłem mankiet marynarki i spojrzałem na zegarek. Dochodziła pierwsza, o czym dodatkowo informował mnie mój żołądek.

Tarnawska zatrzymała się i obejrzała przez ramię.

– Zostajesz? – zapytała.

– Nie, idę – odpowiedziałem.

– Jestem strasznie głodna.

*

Szliśmy wschodnią stroną Nowego Światu, nie odzywając się do siebie. Dzieliła nas odległość pół metra, czasem mniej, czasem więcej. Kilka razy, gdy na chodniku zrobiło się ciasno, nasze dłonie się dotykały.

Musiałem zachować czujność, byśmy nie napatoczyli się na policjanta, który mógłby zapytać, czemu o tej porze nie jesteśmy na lekcjach. Ubrani w uczniowskie stroje, byliśmy łatwym celem. Ech, żeby już być na studiach…

Po prawej minęliśmy pałac Branickich, mieszczący ambasadę brytyjską. Akurat przez bramę wyjeżdżała lśniąca limuzyna z chorągiewką imperium na małym maszciku.

– Chyba nie mogłabym nigdy wyjechać z kraju – powiedziała Justyna, odprowadziwszy samochód wzrokiem. – To znaczy wyjechać na stałe… A ty?

– Sam nie wiem. To zależy dokąd.

– Z twoim talentem możesz pracować i mieszkać wszędzie, gdzie będziesz chciał. Czuję to.

– Jakim talentem?

– Nie udawaj.

W jednej z bocznych uliczek Justyna kupiła dwa rogale z makiem (ja fundowałem muzeum, więc ona uparła się zapłacić za jedzenie). Pochłanialiśmy je, jakbyśmy od trzech dni nic w ustach nie mieli.

Wkrótce minęliśmy kino Casino pod pięćdziesiątką, w kamienicy Willerta. Od kilku dni grano w nim polski film Szczęśliwa trzynastka, o czym informowały plakaty. Na chwilę w mojej głowie zapaliła się myśl, czy nie zaprosić by Justyny na wieczorny seans. Dzisiaj, a może jutro.

Już chciałem o to zapytać, gdy nagle jak spod ziemi wyrósł przed nami mężczyzna z długą, siwą brodą i długimi włosami, które teraz przykrywała futrzana czapa. Nosił prosty, szary i sięgający ziemi płaszcz przypominający habit czy sutannę. Mamrotał coś pod nosem, szybko i niezrozumiale, a w pewnym momencie usłyszałem wyraźnie:

– Gospodin pomiłuj…

Znałem go z widzenia, wiele razy mijałem na ulicy, jednak jeszcze nigdy nie widziałem go z bliska. Ludzie mówili, że to były batiuszka z soboru Świętego Aleksandra Newskiego, świątyni, która stała kiedyś na placu Piłsudskiego, a w 1926 roku została rozebrana. Duchowny nie wyjechał jednak z Polski, wciąż mieszka gdzieś w Warszawie, a trudni się wróżbiarstwem. Nie wiedziałem, jak to się dzieje, ale ulica zawsze wiedziała swoje.

Jedno było pewne: osobnika można się było przestraszyć, gdy – tak jak nam teraz – zastępował komuś drogę. Nawet w sercu miasta, w biały dzień. Nie słyszałem jednak, by ów jurodiwyj komuś zrobił krzywdę. Nawet dzieciakom, które, bywało, rzucały w niego kamieniami, choć też chyba bardziej dla zabawy niż po to, aby zadać ból.

– Kto to jest? – Justyna chwyciła mnie kurczowo za ramię.

– Nie bój się. On nie zrobi nam nic złego.

Przeczucie podpowiadało mi, że za chwilę dowiem się dwóch rzeczy: po pierwsze, jak ten człowiek z brodą do pasa wróży ludziom. W naszym przypadku, tu i teraz, nie mógł zrobić tego ani z fusów, ani z wnętrzności zwierzęcych. Do bardziej prawdopodobnych należały wróżba z ziaren fasoli lub chiromancja. A po drugie, dowiem się czegoś o przyszłości – swojej, a może i Justyny.

Rosjanin kilkoma ruchami głowy dał nam znak, byśmy za nim poszli. Tarnawska opierała się, ale ja już byłem zdecydowany. Zatrzymaliśmy się w bramie najbliższej kamienicy. Sięgnąłem do kieszeni, skąd wydobyłem resztę pieniędzy. Była to złotówka i sześćdziesiąt pięć groszy. Dziwak przyjął zapłatę, po czym z jednej z przepastnych kieszeni płaszcza wydobył trzy nieduże deszczułki, pomalowane z jednej strony na biało, z drugiej na czarno.

– Dierży! – podał mi drewienka.

Gdy już je trzymałem, ruchem ręki nakazał mi rzucić deszczułkami przed siebie, co też zrobiłem. Dwie z nich upadły białym do góry, jedna czarnym.

Czy to biała strona wróży powodzenie, a czarna odwrotnie? – pomyślałem.

Utkwiłem wzrok we wróżbicie. Jednak z twarzy kogoś, kto nosi taki zarost, a w dodatku nieczęsto używa mydła i wody, trudno było cokolwiek wyczytać.

– Teraz panienka – powiedział po polsku.

Schyliłem się, pozbierałem deszczułki i podałem Justynie. Wzięła je do rąk nie bez wstrętu i szybko odrzuciła. Wszystkie trzy upadły białym do góry. Pewne było zatem, że nasze przyszłe losy różnią się. Były batiuszka pozbierał – tym razem sam – swoje przyrządy i schował je do kieszeni.

Przez chwilę bałem się, że odejdzie bez słowa, nie wywiązawszy się z umowy. Ale on przymknął oczy i zaczął mówić.

– Widzę daleką podróż, obce, wielkie miasto, pięknych ludzi. Wielką salę pełną widzów. Słyszę oklaski…

Niestety, nie dowiedzieliśmy się niczego więcej, gdyż od strony podwórka ruszył na nas miejscowy dozorca, zbrojny w jakiś trzonek i bojową minę.

– Paszoł won! – ryknął.

Czmychnęliśmy z powrotem na ulicę, odbiegliśmy na bezpieczną odległość, zatrzymując się dopiero na rogu Ordynackiej. Wróż zniknął.

– Pewnie wszystko było ukartowane – orzekłem, trąc dłonią czoło. – Cieć dostanie za to swoją dolę. Daliśmy się naciągnąć…

– To nic.

Gdy minutę później zbliżaliśmy się do Świętokrzyskiej, Justyna zatrzymała się i popatrzyła na mnie poważnie.

– To było o tobie, Antku – powiedziała.

I znów nie zdążyłem. Nie zdążyłem zapytać, co dokładnie ma na myśli, gdyż tuż obok nas zatrzymało się osobowe auto. Ktoś otworzył drzwiczki i zawołał Justynę po imieniu.

Schyliłem się i rozpoznałem jej ojca, dyrektora Tarnawskiego, siedzącego na tylnej kanapie.

Inżynier Kazimierz Tarnawski był szefem mojego ojca. Nieraz słyszałem, jak wyrzekali na niego z panem Weissem, najlepszym kolegą taty z pracy, gdy ten nas odwiedzał. Kosztowali wtedy nalewki, która była specjalnością Weissa. Im mniej jej było, tym bardziej dostawało się Tarnawskiemu, choć żadnych konkretnych zarzutów nigdy nie udawało mi się zapamiętać. Ot, zwykłe stosunki między przełożonym a jego podwładnymi. Z tego, co wiedziałem, na mojego ojca jako pracownika niepodobna było narzekać.

Ukłoniłem się, ale Tarnawski udał, że mnie nie dostrzega. A może rzeczywiście nie zauważył. Justyna uśmiechnęła się przepraszająco.

– Zadzwonię – powiedziała.

Zanim jednak wsiadła do samochodu, szybkim ruchem sięgnęła do teczki i wyjęła ze szkicownika złożoną na pół kartkę.

– Obejrzyj, ale dopiero jak odjadę – szepnęła mi do ucha.

Po chwili zostałem sam w chmurze spalin.

*

Wróciłem do domu około piątej po południu. Klementyna wyglądała na obrażoną, ale nic nie powiedziała. Podała mi spóźniony obiad, który pochłonąłem w mgnieniu oka. Normalnie nasza gosposia byłaby tym zachwycona. Teraz jednak nie.

Zbierając talerze ze stołu, poinformowała mnie, że podczas mojej nieobecności zadzwonił ojciec. Zapowiedział, że wróci dziś do domu później niż zwykle. I że z pewnością nie był szczęśliwy, słysząc, że nie siedzę w swoim pokoju z książką w ręku.

Tej ostatniej wiadomości najmniej byłem pewien, gdyż tata nigdy nie zmuszał mnie do nauki. Było wielce prawdopodobne, że Klementyna to sobie zmyśliła.

– Dziękuję. – Wstałem od stołu.

– Na zdrowie.

Zamknąłem się w pokoju.

O powrocie do nauki nie mogło być mowy. Zamiast po podręcznik do literatury sięgnąłem po leżącą na stole złożoną na kartkę od Justyny. Był to wykonany przez nią mój portret węglem. Obejrzałem go, stojąc jeszcze na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej. Nagły podmuch wiatru omal nie wyrwał mi go wtedy z rąk.

Czy byłem podobny do siebie? Nie potrafiłem odpowiedzieć. Poza tym wolałbym oglądać, owszem, portret, ale nie swój, tylko Justyny. A najlepiej jej zdjęcie.

Nawet nie zauważyłem, jak przyszedł wieczór.

– Kawaler będzie jadł kolację, czy niebieskie migdały wystarczą? – zapiała Klementyna, wycierając dłonie w ścierkę.

Nie lubiłem jadać kolacji w pojedynkę, ale nie było rady. Do tego, że ojciec nie wraca do domu jak większość pracowników administracji, czyli w godzinach popołudniowych, zaczynałem się powoli przyzwyczajać. Tłumaczył to nawałem pracy, ale za bardzo w to nie wierzyłem.

Tata mój był przecież człowiekiem doskonale zorganizowanym i wciąż młodym. Miał tylko czterdzieści sześć lat. Spekulowałem, że albo ma jakieś kłopoty w biurze, albo próbuje w ten sposób zagłuszyć ból po śmierci mamy.

Na szczęście apetyt nadal mi dopisywał. Zjadłem cztery kanapki z żółtym serem, ogórkiem i zieloną sałatą, przed południem przyniesionymi z Kercelaka. Popiłem szklanką herbaty, do której nałożyłem sobie odrobinę pigwy.

Położywszy się do łóżka, zapaliłem lampkę nocną. Leżąc na wznak z rękami splecionymi pod głową, zastanawiałem się, dlaczego Justyna powiedziała, że wizja rosyjskiego wróża dotyczyła mnie właśnie. Że sala pełna ludzi i wielkie miastoto akurat moja przyszłość?

– Chciała być miła, nic więcej – wytłumaczyłem sam sobie na głos.

Bo przecież jak nie wyszyłem jeszcze denka czapki, tak nie miałem pojęcia, na jakie studia pójść. Taka była prawda. Moi koledzy z drugiej A szacownego Liceum Stefana Batorego przy Myśliwieckiej od dawna wiedzieli, co będą robić po maturze – jeśli ją zdadzą.

Kilku z nich widziało siebie w zielonych mundurach z epoletami podchorążych. Nie brakowało kandydatów na lekarzy, którzy będą leczyć Polaków zarówno bogatych, jak i biednych. Ten i ów wybrał dla siebie przyszłość księdza, czego nawet nie próbowano wyperswadować, uznając za przypadek beznadziejny. Jednych pociągały przedmioty ścisłe, więc szykowali się na studia politechniczne, inni byli mocniejsi w naukach humanistycznych.

Wszyscy jednakowo mieliśmy w tych wiosennych dniach po prostu ogromną chrapkę na życie i wszystko dobre, co ze sobą niesie. Nie miało być dni deszczowych. Nikt też, może prócz owego nieszczęsnego kandydata do księżej sukienki, nie myślał o nieuchronnym końcu.

Przecież byliśmy nieśmiertelni!

A ja? Mimo że koledzy, nauczyciele, a przede wszystkim najbliżsi coraz częściej wiercili mi dziurę w brzuchu, wciąż nie potrafiłem udzielić odpowiedzi na pytanie, kim chcę zostać w przyszłości. Fakt, miałem pewne talenty. Ojciec pewnie zaśmiałby się, że owszem, ale do dodawania mu siwych włosów. Justyna, gdy naśladowałem trupio poważnego Jaracza, poruszyła czułą strunę. Choć i ja mówiłem prawdę: swoje szanse dostania się do Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, który od sześciu lat działał w mieście, oceniałem jako równe zeru.

Czym innym było błaznowanie, robienie głupich min, naśladowane głosów ptaków, zwierząt, a nawet maszyn czy parodiowanie nauczycieli za ich plecami ku uciesze kolegów z klasy. Czym innym zaś nauczenie się tekstu poematu Mickiewicza i deklamowanie go przed komisją egzaminacyjną. Albo dialogowanie na scenie z kimś poznanym chwilę wcześniej.

– „To dzień biały, to miasteczko…” – powiedziałem głośno, tym razem kozim głosem Stanisława Sielańskiego, bo właśnie przypomniał mi się ten film wyświetlany w mijanym przed paroma godzinami Casinie.

Zresztą, co można wiedzieć o życiu, gdy ma się osiemnaście lat, a każdy z nauczycieli przekonuje, że to jego przedmiot jest najważniejszy? Jak dokonać świadomie tego najważniejszego wyboru, by potem tego nie żałować?

Coś stuknęło w głębi mieszkania. Wstrzymałem oddech. W naszej kamienicy późno wieczorem nie słyszało się nawet szmeru. Mieszkało tu, jak często słyszałem, porządne towarzystwo.

Jeszcze jedno stuknięcie. Dopiero teraz rozpoznałem dźwięk zamykanych drzwi. To ojciec wrócił z pracy. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziesiąta.

– Nie śpisz? – zapytał przez szparę w drzwiach.

– Nie.

Wszedł do środka. Miał podkrążone oczy, włosy w nieładzie.

– Nie ucz się tak długo – poradził.

Nic nie odpowiedziałem. Ojciec schylił się i podniósł z podłogi jeden z moich butów, który wcześniej bezmyślnie rzuciłem, i postawił obok drugiego. On też nie lubił, gdy bałaganiłem.

– Wszystko dobrze, tato? – zapytałem.

Skinął głową.

– Zgaś światło, już późno. Dobranoc.

*

Było już tradycją, że podczas długiej przerwy zbieraliśmy się z kilkoma kolegami w Klubie X. Tak nazywaliśmy stare, od dawna nieużytkowane pomieszczenie magazynowe we wschodnim skrzydle szkoły, na pierwszym piętrze, w załomie korytarza.

Przejęliśmy je w spadku po zeszłorocznych maturzystach, którzy klucz otrzymali od jeszcze starszych. Jak długo to trwało, świadczyły napisy na ścianach, niektóre z datami, a większość zawierająca niecenzuralne słowa. Były tam również rysunki pornograficzne czy karykatury profesorów mówiące o poczuciu humoru i wyjątkowym talencie anonimowego autora.

O tym, że maturzyści nie spotykali się tutaj tylko i wyłącznie po to, by w tajemnicy palić papierosy i rozmawiać o dziewczynach, świadczyły matematyczne czy chemiczne wzory. W końcu znajdowaliśmy się w liceum Batorego!

Za każdym razem trzeba było wykazać się najwyższą czujnością, by naszej kryjówki nie dostrzegły niepowołane oczy nauczycieli i młodszych kolegów. Klucz za każdym razem miał inny z nas, żeby uniknąć wpadki.

– Idziesz? – zapytałem Janka Bazylewicza, gdy po skończonych zajęciach powtórkowych z matematyki wstawaliśmy z ławek.

– Od rana nie marzę o niczym innym – odparł konspiracyjnym szeptem.

Janek był wesołym chłopakiem z Mokotowa, synem radcy Bazylewicza, kandydatem na studenta prawa. Miał okrągłą, dobroduszną twarz. Uwielbiał jeść. Jego teczka, prócz książek i zeszytów na dany dzień, mieściła zawsze kilka potężnych kanapek i tabliczkę czekolady Wedla, którą Janek często dzielił się z nami. Był bowiem bardzo koleżeński, nie zdarzyło się, by nie dał ściągnąć na klasówce czy nie podpowiedział, gdy było się przepytywanym.

– No to chodźmy – zaordynowałem już normalnym głosem.

Względy bezpieczeństwa nakazywały oddzielną wędrówkę na miejsce zbiórki. Tego dnia sytuację dodatkowo komplikowała pogoda. Było słonecznie i ciepło, więc wszyscy uczniowie liceum i gimnazjum tłumnie biegli na dziedziniec szkoły, by tam spędzić kilka chwil na powietrzu, grając w zośkę lub kopiąc futbolówkę. Marsz pod prąd mógł więc budzić podejrzenia.

Ale udało się. Po umówionym pukaniu (trzy razy szybko, przerwa, a potem cztery razy szybko) zachrobotał klucz w zamku i drzwi otwarto od wewnątrz.

– Pochwalony – rzuciłem w gęstą zasłonę tytoniowego dymu.

– Na wieki wieków – odpowiedział piskliwy głos.

W klubie byli już wszyscy: Heniek Kuśmider, Franek Bela, Felek Bromski, Władek Michalski i Jarosław Lenc. Słowem, co lubiliśmy podkreślać, szkolna elita!

– Zapalisz? – Bela zbliżył się do mnie z paczką egipskich w wyciągniętej ręce.

Pokręciłem głową. Wszyscy wiedzieli, że nie palę i nie zamierzam się złamać. Próbować namówić mnie do złego jednak nigdy nie zawadzało. Ot, obowiązkowy punkt programu, który nigdy się nie nudził.

– Matura za pasem, a ty nie nabyłeś jeszcze tej jednej z najważniejszych umiejętności dojrzałego mężczyzny. – Kuśmider zaciągnął się papierosem z lubością, jak sam mówił: „po pięty, a nawet niżej”.

– Myślisz, że do czegoś w życiu mi się to przyda? – zainteresowałem się.

– Owszem. Na przykład w wojsku. Jak nie będziesz palił, to nie wyjdziesz. A jak nie wyjdziesz, to zwariujesz.

– Nie zamierzam iść w kamasze.

– Tego jeszcze nie wiesz, mój drogi – wtrącił milczący dotąd Jarosław Lenc, zwany przez nas Jajarosławem za sprawą sposobu wypowiadania się.

– Wiem. Jestem klinicznym przypadkiem niesubordynacji. Poza tym mam uczulenie na zapach stajni.

– Ponoć dla naszego rocznika przygotowano sporo miejsc w łodziach podwodnych – rzucił któryś obojętnym tonem.

– Nie straszcie – bąknął Bazylewicz, który już zdążył rozsiąść się w starym fotelu i rozpakować pierwszą z kanapek.

– Ja nie straszę. Ja jestem realistą – powiedział Lenc.

Przez chwilę panowała cisza. Tylko przez uchylone maleńkie, prostokątne okienko pod samym sufitem wpadał tu wrzask chłopaków szalejących na szkolnym podwórku.

– Macie pietra? – zapytał Felek Bromski.

– A kto nie ma! – prychnąłem.

– Ja na przykład nie mam – rzekł Jajarosław, wrzucając niedopałek do wypełnionej wodą butelki po mleku; flasza pełniła rolę popielniczki, ale nikt jej nie opróżniał. – Co ma być, to będzie.

– Mówisz zupełnie jak Czesio Bielawny – zauważył ktoś. – Czyżby zdołał cię namówić na studia w seminarium?

Zaśmialiśmy się wszyscy, włącznie z Lencem, a ten dorzucił jeszcze:

– Zauważyliście, że wystarczy poprzestawiać kilka liter w nazwisku Czesia i lekko przekręcić, żeby wyszło… wielebny?

– Oto wielka tajemnica wiary – zanucił Bromski, fałszując.

W poszarzały sufit uderzyła kolejna salwa śmiechu. Widmo zbliżającego się kataklizmu, któremu na imię matura, zostało, przynajmniej na jakiś czas, odpędzone.

Po chwili dymna zasłona zaczęła z wolna opadać, dzięki czemu znów mogliśmy oglądać swoje twarze: wystraszone, bo egzaminy w istocie były coraz bliżej, albo błazeńsko skrzywione, bo i ten sposób dobry był na wszelkie lęki. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że to ostatnie chwile, które możemy spędzić razem w tym miejscu i w tym gronie. Jeszcze kilka tygodni, a każdy pójdzie w swoją stronę.

– Nie wiem, czy wiecie, ale jest jeszcze jedna ważna umiejętność dojrzałego mężczyzny. – Heniek Kuśmider przybrał minę tyleż uroczystą, ileż tajemniczą.

Spojrzeliśmy na niego. O co mu chodziło?

– To znaczy? – pierwszy nie wytrzymał Władek Michalski, najwyższy z nas i najbardziej wysportowany, mistrz szkoły w pchnięciu kulą, który też nie palił.

Heniek już otwierał usta, by powiedzieć nam, jaka to jest inna ważna umiejętność dojrzałego mężczyzny, gdy nagle z podwórka dobiegł jakiś rwetes. Spojrzałem na zegarek; do końca pauzy były jeszcze ponad cztery minuty. Władek dopadł okienka. Widok stąd nie był zbyt dobry, ale stając na palcach, można było zobaczyć kawałek dziedzińca.

– Pierwszaki się tłuką – poinformował. – Jeśli dobrze widzę, to Bytnar i…

– Baczyński – dokończyłem.

– Masz rację, to Krzysiek. O, właśnie dostał pięścią w żołądek…

– Czego Janek chce od tego chuchra? – zainteresował się Kuśmider.

– Słyszałem, że Baczyński ma matkę Żydówkę, a to pewnym osobom nie za bardzo się podoba – wyjaśniłem. – W zeszłym tygodniu pan poeta o mało co nie dostał w zęby od Kindlera.

– Harcerze? Nie wierzę! – prychnął Bromski.

Odezwał się dzwonek. Spojrzeliśmy po sobie, a potem znów wszyscy na Heńka. Wiedział, że czekamy na wyjaśnienia, specjalnie się z nami droczył. Odezwał się dopiero, gdy cała nasza paczka znalazła się na korytarzu:

– Powiem tylko jedno słowo, a właściwie dwa: piękna Helena.

Jeśli ktoś z nas o coś wtedy zapytał, jego głos zniknął w narastającym wrzasku powracającej z podwórka hałastry.

*

Przez następne godziny intensywnie zastanawiałem się, o co mogło chodzić Heńkowi.

Nazwa, którą rzucił, kojarzyła mi się co najmniej dwojako. Przede wszystkim z postacią z wałkowanej na lekcjach języka polskiego oraz łaciny Iliady Homera, Heleną trojańską, przez którą wynikła cała ta krwawa awantura. A także z noszącym tę nazwę parowozem pospiesznym Pm 36 z charakterystyczną, aerodynamiczną obudową, który kilka razy widziałem na Dworcu Głównym, jak z dołączonymi wagonami ruszał w Polskę.

Szybko okazało się, że Kuśmider nie miał na myśli ani mitycznej bohaterki, ani lokomotywy. Piękna Helena, o której wspomniał, nie wymagała zbyt intensywnego myślenia.

– Burdel? – Felek Bromski z niedowierzaniem kręcił głową, gdy po zakończeniu lekcji wspinaliśmy się po skarpie w stronę Alej Ujazdowskich. – Chcesz, żebyśmy wszyscy poszli do burdelu, który nazywa się Piękna Helena?!

– Prawdziwy mężczyzna powinien to zrobić jeszcze przed maturą – odrzekł Heniek i nawet zatrzymał się w miejscu. – A jak ci nazwa nie pasuje, to nie ma problemu, możemy wybrać inny. Dolores albo Carmen, choć tam jest drogo. Oczywista, mam na myśli jedynie placówki leżące po tej stronie Wisły…

– A skąd ty masz, smyku, pewność, że żaden z nas już tego nie robił? – odezwał się Bela.

– Zakładam, że nie.

– Ja uważam, że to sprawa zbyt osobista, aby o tym rozmawiać – zaprotestował z obrażoną miną Lenc.

Jako że szedłem przodem, zatrzymałem się, odwróciłem i jednym spojrzeniem ogarnąłem całe towarzystwo: kilku pokraśniało na twarzach, Bromski głupio szczerzył zębiska. Za to prowodyr dyskusji prężył pierś jakby w oczekiwaniu na przypięcie krzyża zasługi za swój pomysł.

Rację mógł mieć zarówno Heniek, jak i Franek (zdaniem Jajarosława nikt się nie przejmował). W przechwałki raczej nikomu nie wierzono, a opowieści o wakacyjnych podbojach każdy lubił mocno ubarwiać, by przed kolegami udawać casanovę, a przynajmniej nie wyjść na dupę, która przepuściła okazję stania się prawdziwym mężczyzną.

– No to jak będzie, panowie szlachta? – Kuśmider zatarł dłonie. – Szable w dłoń! Kto z Kmicicem?

– A ile to może kosztować? – zapytał dotąd tylko przysłuchujący się dyspucie Bazylewicz.

Wszystkie spojrzenia spotkały się na twarzy prowodyra, na której jednak nie drgnął ani jeden mięsień. Widać Henio i na to był przygotowany. Podał cenę. Orientacyjną.

Ktoś się zaśmiał szyderczo, a może nerwowo, ktoś inny tylko rozkasłał. Nikt nie sięgnął do kieszeni, by sprawdzić, czy będzie go stać na tę rozrywkę dorosłych mężczyzn.

– Nie wiem jak wy, ale ja jestem cholernie głodny – oświadczył Felek.

– Ja chyba muszę się pouczyć – zawtórował mu Lenc.

I powlekliśmy się po skarpie. Mimo deklaracji kolegów uśmiech nie schodził z twarzy Heńka. Wiedział doskonale, że rzucone przez niego ziarno padło na podatny grunt.

*

Pieniądze trzymałem na książeczce oszczędnościowej, którą na moje ostatnie urodziny założył ojciec, by nauczyć dobrych nawyków. Wpłacałem tam resztkę kieszonkowego, które od niego dostałem co miesiąc. A także tych parę złotych, które wygrałem w grach hazardowych w Klubie X i zapracowałem, pomagając przy wyładunku towaru w zaprzyjaźnionym sklepie kolonialnym pana Bajtla.

Niewiele tego było, ale jednocześnie wystarczająco dużo, żeby coś sobie kupić. Albo przehulać, choć tej ostatniej możliwości nie brałem pod uwagę. Do dziś.

Pracownicy Centralnej Kasy Pożyczkowo-Oszczędnościowej „Zgoda” już mnie znali. Bank mieścił się w kamienicy Lewenfisza przy placu Napoleona, niedaleko domu. Znalazłszy się w obszernej hali, pozdrawiałem strażnika i kierowałem się zawsze do tego samego okienka, gdzie witała mnie kasjerka, która, za sprawą koloru włosów i uczesania, bardzo odpowiadała mojemu wyobrażeniu o królowej Kleopatrze.

Była najwyżej pięć lat ode mnie starsza i podobała mi się. Nie zdarzyło się też, aby obsłużyła mnie bez uśmiechu, nie wypytywała co tam w szkole i „ile to dziś kawaler mi przyniósł? Oj, jak dużo! Chyba na bank jakiś kawaler napadł!”.

Nazajutrz po tym, jak Kuśmider rzucił swój szalony pomysł, znów przypadał dzień, który mieliśmy spożytkować na indywidualne przygotowania do egzaminów. Zełgałem Klementynie, że idę do biblioteki, bo czegoś mi brakuje, po czym wyszedłem z domu i udałem się do „Zgody”.

Znajoma kasjerka była na posterunku. Zbliżając się do okienka, czułem, jak serce bije mi coraz szybciej. Wszystkie pytania i wątpliwości dopadły mnie właśnie w tej chwili.

Czy wypłacą mi pieniądze? A co, jeśli ktoś zapyta, po co mi są potrzebne?

Było już jednak za późno, by zawrócić. Kobieta dostrzegła mnie.

– Dzień dobry – zbliżyłem usta do okrągłego otworu wyciętego w grubej szybie.

– Witam kawalera – odpowiedziała wesoło Kleopatra. – Jak nauka?

– Dobrze.

– Proszę się zanadto nie mitrężyć. Piękna wiosna przyszła.

– Rzeczywiście, piękna.

– Ciekawam, ile dziś kawaler mi przyniósł?

Nie odpowiedziałem. Musiałem przełknąć ślinę, co przyszło mi z trudem.

– Chciałem wypłacić pieniądze – wykrztusiłem wreszcie.

Uśmiech zgasł na jej twarzy niczym płomyk zapałki. Po krótkiej chwili znów się uśmiechnęła, ale już nieco inaczej. Bardziej powściągliwie. Służbowo.

– Ile? – zapytała.

Położyłem na marmurowym parapecie wypełniony uprzednio i wyrwany z książeczki odcinek. Wpisałem tam dokładnie tę kwotę, którą wymienił Heniek. Miałem jeszcze sekundę, aby się wycofać, złapać kwitek, zmiąć go w dłoni i pod byle pretekstem opuścić bank.

Ale wypielęgnowana, wąska dłoń Kleopatry, niczym zwinna jaszczurka wśliznęła się pod łuk wycięty u dołu szyby i porwała mój kwitek.

Podczas gdy ja próbowałem znaleźć sobie jakieś oparcie dla wzroku, kobieta za szybą operowała piórem. Po chwili usłyszałem zgrzyt stalówki na papierze, a potem uderzenia pieczęci. Wreszcie szelest przesuwanych po marmurowej powierzchni banknotów, które wygłuszyły brzęk nielicznych monet.

– Proszę.

Upchałem pieniądze po kieszeniach bez ładu, niczym złodziej, któremu zostało kilka sekund na ucieczkę. Coś bąknąłem w podziękowaniu, wciąż nie mając odwagi spojrzeć na swoją dobrą znajomą. Byłem więcej niż pewien, że właśnie ją straciłem.

Jednak już po kilku krokach od banku doszło do mnie, że to, na co niedługo wydam większość oszczędności, wynagrodzi mi tę stratę. I że to, do diaska, przecież moje pieniądze!

*

Pozostało jeszcze jedno: uśpić czujność domowników. Na to miałem resztę dnia. Wszystko mi sprzyjało, ojciec bowiem około trzeciej po południu znów zapowiedział telefonicznie, że będzie musiał dłużej zostać w biurze, Klementyna zaś miała jakieś kłopoty ze swoją gromadką, toteż zaraz po podaniu mi kolacji przebrała się i wyszła. Dokończyłem posiłek w ciszy. W przerwie od układania sobie w myślach, co i jak powiem, jak się zachowam, czy wreszcie którą z części garderoby zdejmę jako pierwszą, a którą jako ostatnią (trzeba będzie o to koniecznie zapytać chłopaków!), przyszła refleksja. Czy każdy mężczyzna czuł, czuje i będzie czuł w tej niezwykłej chwili to samo? A może powinienem wypić kieliszeczek czegoś mocniejszego dla dodania sobie animuszu?

Wiedziałem, że ojciec ma kilka napoczętych butelek i że uszczknięcie z którejkolwiek z nich z pewnością nie zostałoby przezeń zauważone. Na palcach, jakby to był środek nocy, a tata spał za ścianą, zbliżyłem się do kredensu, gdzie za żółtym, rżniętym szkłem znajdowały się alkohole i kieliszki. Już miałem otworzyć drzwiczki, gdy z dołu dobiegł przeciągły gwizd. Znałem go dobrze: tak potrafił gwizdać tylko Felek. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła siódma. To mogli być oni.

Podszedłem do okna i dyskretnie – cały czas mogłem jeszcze wycofać się, udając, że nie ma mnie w domu – przez firankę wyjrzałem na zewnątrz. Stali pod ścianą filharmonii, choć na pierwszy rzut oka nie mogłem ocenić, czy wszyscy.

– Antek! – wydarł się Michalski.

– Tu się nie gwiżdże! Tu mieszkają porządni ludzie – bezwiednie zacytowałem dozorcę.

Żeby tylko ktoś z sąsiadów się nie zainteresował, bo jak nic napytam sobie biedy – pomyślałem z trwogą, po czym otworzyłem okno, machnąłem ręką do kolegów, by następnie palec wskazujący położyć na ustach.

Szybko ubrałem się, zatrzasnąłem za sobą drzwi i zbiegłem po schodach, by po niespełna minucie zameldować się na rogu Jasnej i Sienkiewicza.

Byli wszyscy.

– Szacuneczek – sapnąłem.

– Znamy się? – bąknął Kuśmider i wybuchnął śmiechem.

Rzeczywiście, trudno było ich poznać: żaden nie miał przecież na sobie ani czapki, ani marynarki, ani nawet portek, w których na co dzień chadzał do Batorego.

Bo przecie nie mogliśmy tam pójść jako licealiści! Zamiast codziennych strojów koledzy mieli zatem na sobie garnitury należące do ich starszych braci i ojców, czasem sporo za duże. Reszty dopełniały koszule, pożyczone krawaty i kapelusze naciśnięte mocno na głowy, z szerokimi rondami, chroniące przed rozpoznaniem. Z takim kamuflażem zabawa musiała się udać!

– Już myśleliśmy, żeś zdrefił, brachu – powiedział Janek, klepiąc mnie po ramieniu.

Odpowiedziałem mu miną, którą podpatrzyłem u pana Weissa, kolegi z pracy ojca. Była to mina ważniaka.

– To jak? Idziemy czy gramy w zośkę? – rzucił od niechcenia prowodyr.

Mimo że odpowiedziało mu milczenie, tym razem był to wyraz bezapelacyjnej aprobaty dla marszruty i pomysłu. Każdy z nas inaczej przeżywał te chwile, a jednocześnie tak samo. Za jakiś czas miało się okazać, co wspólnego mają pornograficzne rysunki i nieprzyzwoite napisy, którymi pokryte były ściany Klubu X, z prawdziwym życiem.

Ruszyliśmy Jasną w stronę Alej. Trochę żałowałem, że nie zdążyłem sobie golnąć przed wyjściem. Kuśmider jakby czytał w moich myślach. Przecinaliśmy Złotą, gdy zaordynował:

– Najpierw, jeśli panowie pozwolą, proponuję sznapsa. Na odwagę.

I nie czekając na głosy poparcia ani – tym bardziej – sprzeciwu, splunął pod nogi, skręcił w prawo i wszedł po kilku schodkach.

– Jeden mały nie zaszkodzi, prawda? – Michalski spojrzał na mnie pytająco.

– Mam tylko nadzieję, że mają tu coś do jedzenia – westchnął Bazylewicz.

– Ja… – zaczął coś mówić Lenc, ale nie dosłyszałem, bo ulicą przejechał właśnie samochód z uszkodzonym tłumikiem.

Wszedłem do środka jako ostatni. Heniek już siedział przy kontuarze, a barman kończył nalewać wódkę do ostatniego z kieliszków stojących w równym szeregu. Poczęstunek był już najprawdopodobniej opłacony. Kuśmider wykonał szeroki gest.

– Czym chata bogata! – zawołał, po czym wzniósł toast: – Za zdrowie pięknych dam.

– Obyś miał rację – mruknął pozostający wciąż trochę z boku Bela.

– A co? Poprosiłeś Żyda o pożyczkę na dzisiejszy wieczór? – zaśmiał się Bromski.

– Można tak powiedzieć…

Tymczasem – jedni na raz, mniej zaprawieni w bojach na raty – opróżniliśmy ostatnie kieliszki, więc można było iść dalej. Wyszliśmy na ulicę i z hardym przytupem ruszyliśmy Bracką.

Zapadał już zmierzch, co nam sprzyjało. Mocny alkohol, mimo że w niewielkiej dawce, rozwiązał języki i podziałał rozweselająco. Któryś zaczął podśpiewywać:

– „Pijmy wino, szwoleżerowie, zatopmy smutki w rozbitym szkle…”.

Na widok policjanta stojącego na środku trójkątnego placyku u zbiegu Szpitalnej, Brackiej i Chmielnej domorosły Kiepura umilkł. Kapelusze, zsunięte w knajpie na tył głowy, na powrót powędrowały ku przodowi.

Stójkowy popatrzył na nas znudzonym wzrokiem. Prawdopodobnie niedługo kończył służbę.

Maszerowaliśmy dalej. Nikt jakoś nie pytał o cel eskapady, czy to daleko jeszcze, czy blisko i należy już zacząć się bać. Heniek, dla którego wypity chwilę wcześniej sznaps najpewniej nie był pierwszym, parł do przodu z rękami głęboko w kieszeniach spodni. Zadarty z tyłu płaszcz upodabniał go do jakiegoś dziwnego brodzącego ptaka.

– Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że nasz Cicero zapomniał adresu – spekulował Bromski, naczelny katastrofista. – Albo w ogóle go nie znał.

– Może ktoś go zapyta? – zaproponował Bela, wciąż czemuś niespokojny.

Ale nikt nie wyraził chęci.

– Źle to widzę – skwitował.

Przecięliśmy Aleje Jerozolimskie oświetlone przez latarnie przypominające paciorki nanizane na nitkę. Minęliśmy półokrągły, piętrowy sklep, na którego frontonie umieszczano właśnie tablicę z reklamą proszku do prania Radion. „Pierze za nią” – informował napis pod wizerunkiem kobiety bawiącej się z dwojgiem dzieci.

– Sam bym taką sprał – westchnął Michalski.

– Już niedługo – pocieszył go Heniek.

Miasto tętniło wieczornym życiem. Ludzie zmierzali do kin i cukierni, panie śmiały się, panowie trzaskali drzwiczkami swoich eleganckich aut, które przed chwilą zaparkowali z fasonem wzdłuż krawężnika.

– Jesteśmy blisko, panowie – rzucił przez ramię Kuśmider.

Było więc przynajmniej pewnie, że to, co się stanie, nie stanie się na Pradze.

*

A stało się szybciej, niż ktokolwiek z nas się spodziewał. Heniek, nic nikomu nie mówiąc, odbił gwałtownie w prawo, a my za nim. Tylko zamyślonego Belę, który pewnie liczył złotówki, ktoś szarpnął za rękaw płaszcza, bo pewnie poszedłby prosto.

Znaleźliśmy się w ciemnym zaułku. Kuśmider zapukał do drzwi, jednocześnie wyjaśniając nam konspiracyjnym szeptem:

– Musimy wejść od zakrystii.

Po chwili rozległo się skrzypnięcie zawiasów. Naszych uszu doleciała zabłąkana melodia.

– Czego? – ze szpary dobiegł nieprzyjazny, schrypnięty męski głos.

– My do cioci Klary – oznajmił Kuśmider, puszczając oko do tych z nas, którzy stali najbliżej. – Jesteśmy jej siostrzeńcami – dorzucił jeszcze, bo drzwi jakoś nie otwierały się szerzej.

– Nie znam – burknął cerber.

Ale nasz dzisiejszy guru był przygotowany i na to: sięgnął w zanadrze, skąd wydobył banknot. Mimo że był on złożony, poznałem Emilię Plater. Całkiem więc młoda i niczego sobie była ta nasza ciocia Klara.

– Mam tu jej fotografię – rzekł, wyciągając przed siebie rękę z dwudziestką. – Pan zobaczy.

Wkrótce szliśmy wąskim, skąpo oświetlonym korytarzem, prowadzeni przez cerbera, którego twarzy nie udało mi się dostrzec. Po chwili znaleźliśmy się w słabo oświetlonej izbie. Nie było tam okien, za to można było usiąść i odsapnąć po wędrówce na jednym z kilku foteli czy kanapie. Meble nie były nowe, znać było po nich lata dość intensywnego użytkowania, ale siedziało się na nich wygodnie.

– Dobra, teraz flota. Wrzucajcie na tacę – zaordynował Heniek, podstawiając kapelusz, po czym dodał: – Tyle, ile było mówione. O portrecie cioci Klary porozmawiamy później.

Ktoś westchnął. Zabrzęczały monety, które być może kilka godzin temu spoczywały sobie cichutko w czyjejś skarbonce. Wszystkie aktywa lądowały w fedorze Heńka.

Gdy ostatnia ręka rzuciła datek, otworzyły się drzwi i do pokoiku weszła kobieta w długiej, czerwonej sukni. Miała mocny makijaż, na głowie czarnego pazia, w ręku długą lufkę z zapalonym papierosem. Na oko była w wieku naszych matek. To znaczy matek moich kolegów. Na jej widok Bromski podniósł się z fotela.

– Dzień… bry – bąknął, kłaniając się przy tym, po czym klapnął z powrotem, gwałtownie pociągnięty w dół za brzeg marynarki przez Władka.

– Gotowi? – rzuciła ponad naszymi głowami.

W odpowiedzi Kuśmider wstał z miejsca i z eleganckim ukłonem wręczył burdelmamie plik banknotów, które udało mu się złożyć nie wiadomo kiedy.

– Oczywiście, madame – rzekł dziwnie niskim głosem, którego wcześniej u niego nie słyszeliśmy.

Kobieta przyjęła pieniądze, nie licząc. Cały plik zniknął gdzieś w fałdach sukni. Nie za dekoltem, choć pewnie jeden z drugim na to czekali, bo pani była wcale hojnie obdarzona przez naturę. Po chwili usłyszeliśmy damskie trele i stało się to, na co tak długo czekaliśmy: do pokoju weszły te, które miały nas tego wieczora uszczęśliwić.

Poczułem, jak coś zaczyna mi trzepotać w brzuchu. Rozluźniłem kołnierzyk koszuli. Kuśmider, który siedział jak turecki pasza, rozwalony na środku kanapy, rozłożył ręce w geście powitania albo błogosławieństwa. Spojrzał na nas w oczekiwaniu aprobaty. Nie doczekał się jej jednak, wszyscy bowiem pożeraliśmy już wzrokiem podopieczne madame.

– No, Heniek, chyba masz u mnie dużą wódkę, brachu – mruknął Bazylewicz.

Przez głowę przeszła mi niepokojąca myśl: w jaki sposób dokonamy wyboru.

Ale już pierwsza z dziewczyn zbliżała się do Lenca.

– Jestem Mimi – przedstawiła się. – A ty jak masz na imię, piękny ułanie?

– Ja… Jarosław – wykrztusił Jajarosław, czerwony jak Wola.

– Chcesz pójść ze mną, ułanie?

– Ja… ja…

– Wolisz rozmawiać po niemiecku? Słabo znam ten język… Ale mam płytę z marszami! – ożywiła się nagle. – I ułańską czapkę.

Dopiero teraz zaczynałem dostrzegać w tych kobietach to, co kazałoby mi obojętnie minąć je na ulicy, a nawet skrzywić się czy trącić łokciem towarzysza, by ten również miał ubaw. Jedna miała lekkiego zeza. Inna musiała spędzić sporo czasu przed lustrem i zużyć sporo pudru, by zatuszować niedoskonałości skóry. Jeszcze inna uśmiechała się, ukazując braki w uzębieniu.

Zrozumiałem, czemu tak naprawdę miał służyć sznaps zafundowany nam przez Heńka. Bielmo z oczu opadało. Ciekawe, czy tylko moich. Mimo to z bijącym sercem wypatrywałem tej, która skieruje swe kroki ku mnie.

– Hurra, matura! Komu dziś… nie zejdzie skóra?!

To Franek Bela rymował i śmiał się, obejmując na kanapie dwie dziewczyny. Za to Kuśmider nie wiadomo kiedy stracił animusz: siedział sztywno i uśmiechał się blado. Mimi wyprowadzała za rękę oniemiałego Lenca, najpewniej do któregoś z pokoików, których drzwi mijaliśmy po drodze.

Nagle wszystko zawirowało mi przed oczami. Dym z papierosów, a palili je w tym momencie Bela, Bromski i chyba z połowa dziwek, zasnuwał wszystko, wwiercając się w moje nozdrza, do gardła i pod powieki. Na sztywnych nogach zrobiłem kilka kroków ku wyjściu.

– Antek, co z tobą?! – zawołał za mną Michalski.

Nie odpowiedziałem. Chwyciwszy oburącz futrynę, obejrzałem się za siebie. Nikt prócz kulomiota nie zwrócił jednak uwagi na moje zachowanie.

Wezmą mnie za słabeusza. Albo jeszcze gorzej: pederastę! – przemknęło mi przez myśl.

Stałem w progu, plecami do wszystkich. Jeszcze można było wszystko obrócić w żart, wymówić się potrzebą skorzystania z toalety. Skwitowaliby to śmiechem, ale pewnie zrozumieli.

– Przepraszamy szanownego pana – rozpoznałem znajomy głos.

Odwróciłem się i ujrzałem Janka z jedną z dziewczyn, tą bez zęba. Trzymali się pod ręce niczym wzorowe małżeństwo na niedzielnym spacerku w Łazienkach. Przyszły student prawa i przyjaciel serdeczny konsekwentnie unikał mojego wzroku.

– Proszę. – Usunąłem się z drogi.

Para opuściła salon, skręciła w prawo i zniknęła w mroku. Tylko śmiech dziewczyny było słychać jeszcze przez dłuższą chwilę.

A może zniknąć tak jak oni i wcześniej Lenc? – pomyślałem. Przecież nikt mi nie udowodni, że nie zrobiłem tego, po co tu przyszliśmy. Wszyscy są pijani albo otumanieni chucią. Nikt się też nie doliczy, bo panienek było przecież więcej niż nas, klientów…

Podjąłem decyzję. Ledwo jednak zrobiłem dwa kroki ku, jak sądziłem, wyjściu z burdelu, jakaś ogromna siła rzuciła mną o ścianę. Zanim upadłem na podłogę, uderzyłem głową w twardą powierzchnię. Zdążyłem jeszcze usłyszeć tupot kilku par ciężkich butów, a po chwili przeszywający pisk podopiecznych madame.

*

Świadomość przywróciły mi pulsujący ból głowy i suchość w ustach, a także natarczywe krakanie wron. Tak mi się przynajmniej ów dźwięk skojarzył. Dopiero po chwili doszło do mnie, że to ludzkie głosy. Właściwie głos jednego człowieka. Człowiek ten wydawał rozkazy innym.

– Podnieście to gówno – usłyszałem, nie wiedząc jeszcze, o co lub o kogo może chodzić.

Sekundę później czyjeś ręce chwyciły mnie pod ramiona i szarpnęły ku górze. Uderzenie otwartą dłonią w twarz dokończyło dzieła: otworzyłem oczy i parsknąłem niczym źrebak.

– No to mamy komplet – rzekł z zadowoleniem właściciel wroniego głosu.

Siedziałem w tym samym pomieszczeniu, z którego kilka sekund wcześniej planowałem uciec. Nie na jednym z miękkich foteli czy kanap, na których legliśmy wcześniej, ale na podłodze. Razem z innymi towarzyszami eskapady, która miała z nas zrobić prawdziwych mężczyzn.

A kogo zrobiła? Gdy odwróciłem głowę, zrozumiałem. Na burdel, do którego przyprowadził nas Kuśmider, miał miejsce nalot policji. Kilku posterunkowych pilnowało zdobyczy, kilku innych mignęło w korytarzu, gdzie wciąż panowało poruszenie: dziewczyny biegały z piskiem, drobili jacyś faceci w rozpiętych koszulach, niezdarnie podciągając portki.

– Mam jeszcze dwóch do kompletu, panie komisarzu – sapnął wysoki przodownik, prowadzący przed sobą Jajarosława i Bazylewicza.

Pchnięci przez policjanta, klapnęli obok nas. Pierwszy miał koszulę włożoną na lewą stronę. Garderoba drugiego była bez zarzutów. Prawdopodobnie nie zdążył nic zrobić.

– Dobra robota – usłyszałem znów krakanie.

Wtedy odważyłem się spojrzeć w kierunku, skąd dobiegał głos. Człowiek noszący stopień komisarza siedział na fotelu stojącym w kącie, w cieniu, więc było widać tylko jego nogi. Palił papierosa, co chwila wydmuchując dym na głowy więźniów. A może to było cygaro?

W pewnym momencie jeden z pilnujących nas przodowników dotknął ręką kabury.

– Niech pan nas nie zabija! – krzyknął Kuśmider, zakrywając twarz dłońmi.

Ale policjant chciał sięgnąć gdzie indziej, bo do kieszeni mundurowej bluzy. Po chwili, wciąż z tym samym, srogim wyrazem twarzy wydobył zeń gruby służbowy notes. Poślinił ogryzek ołówka i spojrzał na pierwszego z brzegu, którym był Władek.

– Imię, nazwisko, imię ojca, adres zamieszkania.

Nasz mistrz w pchnięciu kulą skrzętnie podał swoje dane, a policjant z wprawą je zapisał. Potem przyszła kolej na Belę, który również nie miał zamiaru naciągać nerwów mundurowego.

Wtedy w głowie zaświtała mi nadzieja, że nas wypuszczą. Ale to świtanie trwało krótko, bo zaraz zdałem sobie sprawę, że płazem nam to jednak nie ujdzie. Nazajutrz policja powiadomi rodziców i szkołę, to pewne! Wezwą nas na dywanik. Może nawet w trybie nadzwyczajnym zbierze się rada pedagogiczna? Za taki wybryk mogą nawet nie dopuścić nas do matury! Nie, ojciec by tego nie przeżył. Kłopoty w pracy i jeszcze na okrasę coś takiego…

– Jan Bazylewicz, syn Kazimierza, zamieszkały w Warszawie, ulica Wiktorska szesnaście – klepał jak na spowiedzi mój druh ze szkolnej ławy, a głos mu się przy tym dziwnie podwyższył; z kącika ust Janka, co zauważyłem ze zgrozą i obrzydzeniem, zwisała nitka śliny.

– … syn Kazimierza… zamieszkały… – powtarzał pod wąsem przodownik, sadząc pracowicie kulfony.

– Wiktorska szesnaście mieszkania dwadzieścia dziewięć – powtórzył usłużnie chłopak.

– … dwadzieścia dziewięć. – Policjant stuknął z zadowoleniem w papier, a potem najpewniej w nim trochę powiercił, stawiając kropkę.

Ale to jeszcze nie był koniec. Obok Bazylewicza siedziałem bowiem ja. Przodownik przeniósł spojrzenie, poruszył głową w dół na znak, że mogę już zacząć się przedstawiać. A gdy milczałem, kiwnął nią w górę, co miało pewnie znaczyć: czemu się nie odzywasz, czekam, choć z cierpliwością u mnie kiepsko.

– Imię, nazwisko, imię ojca, adres zamieszkania.

– Köszönöm… Seretlek! – wyrzuciłem z siebie bezwiednie.

Poczułem na sobie spojrzenia wszystkich. Zarówno kolegów, jak i policjantów.

– Co takiego? – prychnął przodownik, nie zdający sobie sprawy, że przed chwilą wyznałem mu miłość, bo było to… jedno z dwóch słów, które umiałem po węgiersku.

Ktoś się zaśmiał. Z kąta, gdzie siedział oficer, dobiegło gniewne chrząknięcie.

– Szeretlek – powtórzyłem, pewny już, że nikt z obecnych nie zna tego języka.

Po czym zacząłem wydawać z siebie dźwięki naśladujące madziarską mowę, czym wiele razy rozśmieszałem kolegów. Nawet profesorowie, którzy byli świadkami tych występów, przyznawali, że bełkot ów można bardzo łatwo wziąć za język węgierski.

Przodownik podniósł rękę. Przerwałem, nie spuszczając wzroku z ręki, która już raz dotknęła kabury. Przełknąłem ślinę.

Tymczasem policjant spojrzał ponad naszymi głowami, szukając pomocy u przełożonego. Czegoś takiego chyba nie przewidzieli.

– On nie jest z nami, proszę pana – odezwał się nagle Bromski.

– Co takiego? – Przodownik najwyraźniej jeszcze nie rozumiał.

– To prawda – Felkowi przyszedł w sukurs Bela. – Pierwszy raz go widzimy.

Niewidzialna ręka chwyciła mnie za gardło, a w oczach wezbrały łzy. Poczułem się jak ktoś, komu uwięzieni na wyspie ludożerców kompani oddają wszystko, a przede wszystkim jednoosobową łódeczkę, by przynajmniej on mógł się uratować.

– Nie mają panowie prawa więzić poddanego króla Węgier – wtrącił Bazylewicz tonem, który zapewne słyszał u ojca.

I wtedy człowiek, który palił tytoń w kącie pokoju, wstał z fotela. Usłyszeliśmy stukot twardych podeszew na podłodze. Wreszcie stanął w świetle, tuż obok przodownika.

– Panie komisarzu… – zaczął podwładny, ale jedno chrząknięcie sprawiło, że zamilkł.

Nie można się było temu dziwić. Komisarza, którego głos pomyliłem z krakaniem wron i który przez dobrych kilkanaście minut podtruwał nas dymem z papierosów najgorszej jakości, chyba nikt nie chciałby spotkać w ciemnym zaułku. Wysoki, szeroki w barach. No i ta twarz – kwadratowa i pociemniała od zarostu, z osadzonymi głęboko oczami; w kąciku ust tkwiła zapałka.

Takie gęby widywałem w amerykańskich komiksach, należących do jednego ze szkolnych kolegów, którego tata był na placówce dyplomatycznej w USA.

– Poddany króla Węgier, mówicie – powtórzył półgębkiem. – A, no zobaczymy, czy nie czasem… żołnierz królowej Madagaskaru. Przodowniku – zwrócił się do stojącego obok wąsala – proszę mi tu zaraz sprowadzić węgierskiego konsula. Mamy sporo czasu. Przed nami długa noc.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.