Sylvia i powódź stulecia - Robert Beatty - ebook

Sylvia i powódź stulecia ebook

Beatty Robert

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść autora bestsellerowej Willi, dziewczyny z lasu!

Kiedy huragan zmienia bieg rzeki, wywołując niszczycielską powódź, trzynastoletnia Sylvia Doe staje przed największym wyzwaniem swojego życia. Od lat mieszka w domu dziecka Highground, miejscu, z którym czuje silną więź. To tutaj najbliższymi jej towarzyszami są konie z pobliskiej stadniny – Jastrząbka, Beatrice i Juliette – oraz Mason, posępny, lecz troskliwy zarządca.

Gdy woda zaczyna przynosić dziwne przedmioty i zwierzęta, Sylvia dokonuje niezwykłego odkrycia – w nurcie rzeki znajduje nieprzytomnego chłopca. Okazuje się, że ma na imię Jorna i zdaje się nie pasować do tego świata. Kim jest? Jak trafił do Highground? I co kryje się za tajemniczymi wydarzeniami, które nawiedziły okolicę? Sylvia i Jorna wyruszają w niebezpieczną podróż pełną sekretów i zaskakujących odkryć.

Sylvia i powódź stulecia to ekscytująca i niezwykle urzekająca opowieść o przyjaźni i odwadze. Robert Beatty kreśli świat, w którym magia i rzeczywistość splatają się w niezwykły sposób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 285

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Sy­lvia Doe and the 100-Year Flood
Opieka re­dak­cyjna: DO­MI­NIKA WRE­SIŁO
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rekta: EMI­LIA KO­LINKO, ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: PHIL BU­CHA­NAN
Ilu­stra­cja na okładce: ANNA I ELENA BAL­BUSSO
Ilu­stra­cje we­wnątrz książki: JEN­NI­FER BE­ATTY
Opra­co­wa­nie okładki i stron ty­tu­ło­wych na pod­sta­wie ory­gi­nału: ANNA PA­PIER­NIK
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
SY­LVIA DOE AND THE 100-YEAR FLOOD by Ro­bert Be­atty Co­py­ri­ght © 2024 by Ro­bert Be­atty Il­lu­stra­tions by Jen­ni­fer Be­atty By ar­ran­ge­ment with the Pro­prie­tor. All ri­ghts re­se­rved. © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Łu­kasz Ma­łecki © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-08712-1
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kim za­gu­bio­nym, sa­mot­nym i tym,któ­rym się wy­daje, że nie pa­sują.

1

Sylvia nie za­sta­na­wiała się, c z y  sko­czyć – bo je­dyne py­ta­nie brzmiało: k i e d y? A bar­dziej niż „gdzie” li­czyło się „jak”. Je­śli zrobi to do­brze, prze­żyje. Je­śli się po­myli...

Le­żała sku­lona za trze­po­czącą plan­deką na na­cze­pie cię­ża­rówki do trans­portu drewna. Wielki po­jazd mknął w za­ci­na­ją­cym desz­czu krętą gór­ską drogą.

Sy­lvia bo­le­śnie od­czu­wała każdy wy­bój, pod­ska­ku­jąc na twar­dej me­ta­lo­wej pod­ło­dze. W noz­drza wwier­cał jej się ostry, draż­niący za­pach ben­zyny i smaru do pro­wad­nic pił, a w uszy – szum opon na mo­krej na­wierzchni.

Kiedy kie­rowca za­czął ha­mo­wać przed zna­kiem stopu, wy­gra­mo­liła się w po­śpie­chu spod plan­deki, go­towa do skoku.

Ale po­jazd się nie za­trzy­mał. Prze­mknął przez skrzy­żo­wa­nie, a sil­nik znów za­ry­czał, aż serce pod­sko­czyło jej do gar­dła. Je­śli tak da­lej pój­dzie, za chwilę do­trą do ko­lej­nej do­liny.

Sy­lvia zro­biła więc to, co zro­bi­łaby na jej miej­scu każda sza­nu­jąca się dziew­czyna.

Ze­sko­czyła z ja­dą­cej cię­ża­rówki.

Wy­lą­do­wała pra­wie do­brze, lecz ude­rzyła ko­la­nem o as­falt tak mocno, że z jej gar­dła wy­rwał się krzyk. Przez rzepkę prze­mknął prąd, jakby po­ra­ził ją elek­tryczny pa­stuch. Prze­to­czyła się po dro­dze – sku­lony kłę­bek koń­czyn. Wszystko ją bo­lało, ale nie mo­gła le­żeć bez ru­chu na środku ulicy, więc pod­nio­sła się i prze­kro­czyła chwiej­nie po­dwójną li­nię cią­głą.

Dwa snopy świa­teł prze­cięły ciem­ność.

Pę­dził w jej kie­runku ja­kiś sa­mo­chód. Za­pisz­czały opony.

W ostat­niej chwili usko­czyła w bok i sto­czyła się do rowu – plusk! – wprost do zim­nej wody. Prze­brnęła na drugą stronę i ry­jąc dłońmi w ziemi, wspięła się po skar­pie.

Gdy brnęła przez błot­ni­ste pole, niebo prze­cięła bły­ska­wica.

Ucie­kała od dwu­dzie­stu go­dzin. Wska­ki­wała na po­ciągi to­wa­rowe, drze­mała, gdy tylko miała ku temu oka­zję, ukry­wała się na na­cze­pach cię­ża­ró­wek, przede wszyst­kim jed­nak była w cią­głym ru­chu, szybka i nie­uchwytna.

Miała już trzy­na­ście lat i je­śli się na czymś znała, to wła­śnie na ucie­ka­niu.

2

Tym ra­zem Sy­lvia sta­rała się wy­trwać w domu za­stęp­czym – n a p r a w d ę  się sta­rała – ale znów przy­tło­czyły ją dawne tro­ski. Przez ostatni ty­dzień hu­ra­gan Jes­sa­mine chło­stał bez­li­to­śnie Ka­ro­linę Pół­nocną. Choć w te­le­wi­zji trą­bili, że główną siłę ude­rze­nia przy­jęło na sie­bie wy­brzeże, z re­la­cji me­te­oro­lo­gicz­nych wy­ni­kało, że ze­wnętrzna kra­wędź ol­brzy­miej spi­ral­nej bu­rzy za­le­wała desz­czem góry po prze­ciw­nej stro­nie stanu – a to wła­śnie w tam­tym kie­runku Sy­lvia zmie­rzała od po­nad trzy­stu ki­lo­me­trów.

Te­raz zaś, gdy wresz­cie do­tarła na miej­sce, sy­tu­acja wy­glą­dała jesz­cze go­rzej, niż dziew­czyna się spo­dzie­wała. Cią­głe ulewy, rowy pełne wody, błoto po kostki na zie­miach go­spo­darstw usy­tu­owa­nych wzdłuż rzeki...

Mimo to parła na­przód, po­ko­nu­jąc pole za po­lem.

Gdzieś za chmu­rami krył się tej nocy księ­życ w pełni, a bły­ska­wice raz za ra­zem roz­świe­tlały jej wę­drówkę upior­nym bla­skiem.

Była mo­kra, zmar­z­nięta i głodna, kiedy jed­nak uno­siła wzrok na wy­so­kie gra­nie i po­ro­śnięte drze­wami zbo­cza, wie­działa, że osią­gnęła cel: ucie­kła z mia­sta i do­tarła w góry, do któ­rych na­le­żała.

Jej zno­szone dżinsy i stare skó­rzane buty do jazdy kon­nej były rów­nie mo­kre jak splą­tane czarne włosy, a kurtka ocie­kała wodą. Sy­lvia miała tylko na­dzieję, że książki w tor­bie – w tym Pod­ręczny prze­wod­nik po pta­kach – wciąż na­dają się do czy­ta­nia.

Do­tarł­szy do zna­jo­mej li­nii drzew, wspięła się na płot za­grody dla koni, bie­gnący wo­kół te­renu ośrodka, i do­strze­gła im­po­nu­jące ka­mienne za­bu­do­wa­nia Hi­gh­gro­und, tu­lące się do sie­bie na szczy­cie wznie­sie­nia.

Da­lej, w dół zbo­cza za drze­wami, cią­gnęły się pola uprawne i łąki, także na­le­żące do tej in­sty­tu­cji. Się­gały aż do dłu­giej rzeki wi­ją­cej się przez do­linę, nad którą z oby­dwu stron gó­ro­wały wy­so­kie gra­nie.

Choć stare i ciemne za­bu­do­wa­nia Hi­gh­gro­und na pierw­szy rzut oka spra­wiały dość po­nure wra­że­nie, Sy­lvia pa­trzyła na nie zu­peł­nie ina­czej. Po­ranne lek­cje, po­po­łu­dniowa praca na far­mie i wie­czorny od­po­czy­nek w po­ko­jach sta­no­wiły ele­menty „bu­do­wa­nia cha­rak­teru”, jak zwy­kli ma­wiać wy­cho­wawcy, ale ona nie miała nic prze­ciwko żad­nej z tych rze­czy.

Od lat po­ma­gała Ma­so­nowi w sto­dole. Tasz­cze­nie wia­der z pa­szą, ćwi­cze­nie koni, za­ga­nia­nie do za­grody zbłą­ka­nych ma­ru­de­rów... Wszystko to uwiel­biała ca­łym ser­cem.

Ko­nie wy­ko­rzy­sty­wano w Hi­gh­gro­und do hi­po­te­ra­pii, która miała po­ma­gać no­wym pod­opiecz­nym ra­dzić so­bie z trau­mami. Ro­dzice gi­nęli w wy­pad­kach sa­mo­cho­do­wych, tra­fiali do wię­zie­nia, od­bie­rano im wła­dzę ro­dzi­ciel­ską z po­wodu uza­leż­nie­nia od nar­ko­ty­ków, a cza­sem po pro­stu ich nie było. Sy­lvia nie umiała po­wie­dzieć, która z tych rze­czy była naj­gor­sza, ale ra­zem z końmi – i opie­ku­nami z ośrodka – pró­bo­wała po­ma­gać wszyst­kim do­świad­czo­nym przez los.

Od lat setki dzieci ko­rzy­stały ze wspar­cia te­ra­peu­tów i zwie­rząt, a mimo to Sy­lvia nie miała po­ję­cia, czy od­no­siło to ja­ki­kol­wiek sku­tek. Także dla­tego, że więk­szość pod­opiecz­nych spę­dzała w Hi­gh­gro­und za­le­d­wie kilka ty­go­dni lub mie­sięcy, po czym tra­fiała do ro­dziny za­stęp­czej lub do ad­op­cji. Nikt nie za­grze­wał tu miej­sca.

Nikt oprócz niej.

Nie­za­leż­nie od tego, jak da­leko ją od­sy­łali, za­wsze od­naj­dy­wała drogę po­wrotną. To było jej miej­sce, jej za­ką­tek w świe­cie; ni­czym ka­myk, który opiera się nur­towi rzeki, nie za­mie­rzała po­zwo­lić, by mio­tała nią ja­kaś ze­wnętrzna siła.

A te­raz stała w ciem­no­ściach i desz­czu, wpa­tru­jąc się z od­dali w bu­dynki Hi­gh­gro­und. Ciemne okna świad­czyły o tym, że za­równo dzieci, jak i opie­ku­no­wie smacz­nie spali, chro­nieni przed ży­wio­łem.

Była cał­kiem pewna, że uda jej się od­na­leźć ja­kieś nie­do­mknięte okno i za­kraść nie­po­strze­że­nie do jed­nego z cie­płych łó­żek – może na­wet do tego sa­mego, które na­le­żało do niej, za­nim pięć ty­go­dni temu wy­słali ją do ko­lej­nej ro­dziny za­stęp­czej?

Naj­pierw jed­nak mu­siała zro­bić to, po co tu­taj przy­szła.

Przez kilka ostat­nich lat do jej obo­wiąz­ków na­le­żało co­dzienne spę­dza­nie wszyst­kich szes­na­stu koni na wła­ściwe pa­stwi­sko. W mie­ście, gdzie wiatr ude­rzał o szyby, a te­le­wi­zor krzy­czał nie­prze­rwa­nie o skut­kach hu­ra­ganu, zry­wała się cza­sami w środku nocy z łóżka, prze­ra­żona, że za­po­mniała wy­ko­nać swoją pracę. We śnie na­wie­dzały ją kosz­mary o rwą­cych po­to­kach, bło­cie i spa­ni­ko­wa­nych, wierz­ga­ją­cych ko­niach po­rwa­nych przez wodę. To wła­śnie one ją bu­dziły i osta­tecz­nie to one przy­wio­dły ją do Hi­gh­gro­und.

Gdy niebo prze­cięła ko­lejna bły­ska­wica, Sy­lvia skie­ro­wała wzrok na pa­stwi­ska, szu­ka­jąc tam swo­jego stada.

Ko­nie nie miesz­kały w stajni – za­miast tego wa­łę­sały się po ogro­dzo­nych łą­kach. Kto­kol­wiek za­stę­po­wał Sy­lvię, po­wi­nien był spę­dzić je na górne pa­stwi­ska, poza za­sięg rzeki.

Nie wi­działa tam jed­nak żad­nego zwie­rzę­cia.

Strach ści­snął ją w piersi. Spoj­rzała ni­żej, na środ­kowe pa­stwi­ska, wi­doczne ze wznie­sie­nia. One także były pu­ste.

Ko­nie znik­nęły.

Prze­szły ją ciarki. Pod­czas gdy nad jej głową prze­wa­lały się brzu­chate chmury, poły i rę­kawy kurtki za­częły brzę­czeć i trzesz­czeć, a w jej noz­drza wnik­nął me­ta­liczny, kwa­śny za­pach. Wło­ski na karku sta­nęły dęba.

Spoj­rzała w górę. Pod ni­sko wi­szą­cymi chmu­rami tań­czyły bły­ska­wice, jakby ol­brzy­mie pa­jąki bie­gały po skle­pie­niu świata.

Wtem nie­opo­dal coś huk­nęło o zie­mię. Sy­lvia ob­ró­ciła się od­ru­chowo i usły­szała trzask dzie­sią­tek ła­ma­nych ga­łęzi.

Ko­lejne ude­rze­nie, jesz­cze bli­żej.

Dziwny, dud­niący ha­łas na­ra­stał do­okoła.

Coś ude­rzyło ją w plecy tak mocno, że się za­to­czyła i upa­dła. Za­raz po­tem po­ciem­niało jej przed oczami.

3

Sylvia le­żała na ziemi z twa­rzą w bło­cie. Prze­wró­ciła się? Ale kiedy, dla­czego...? Pod­nio­sła się z wy­sił­kiem.

Po­wie­trze wciąż skwier­czało elek­trycz­no­ścią. Wy­soko nad dziew­czyną nie­sa­mo­wite świa­tło, prze­ska­ku­jące mię­dzy chmu­rami, raz po raz roz­świe­tlało desz­czową noc.

Jesz­cze dziw­niej­sze było to, że wo­kół niej stało kil­ka­dzie­siąt wy­so­kich sza­rych pta­ków o dłu­gich no­gach i szy­jach. Każdy mie­rzył po­nad metr, miał długi dziób przy­po­mi­na­jący ostrze, białe po­liczki i czer­woną cza­peczkę. Wszyst­kie gło­śno krzy­czały, ryt­micz­nie i pi­skli­wie – od­głos ten przy­po­mi­nał trą­bie­nie. Sy­lvia była za­sko­czona ich wi­do­kiem tu­taj, w sa­mym środku bu­rzy, ale od razu je roz­po­znała: żu­raw ka­na­dyj­ski, nu­mer 97 na jej ży­cio­wej li­ście.

Dziew­czyna nie miała po­ję­cia, w jaki spo­sób ptaki za­pa­mię­tują na­po­tkane przez sie­bie ga­tunki – ile­kroć ona ja­kiś roz­po­zna­wała, skrzęt­nie za­pi­sy­wała datę i miej­sce spo­tka­nia w dzien­niku, na mar­gi­ne­sie tuż obok szkicu. Każdy taki wpis był ka­mie­niem mi­lo­wym jej oso­bi­stej mi­sji. Ni­gdy nie za­po­mni tam­tego dnia, gdy uj­rzała je po raz pierw­szy – stado mi­gru­ją­cych żu­rawi ka­na­dyj­skich wy­soko na nie­bie po­nad wierz­choł­kami gór. Za­ko­chała się w nich od pierw­szego wej­rze­nia. Te­raz żal ści­snął ją za serce, bo na ziemi le­żało mnó­stwo nie­ru­cho­mych ciał o nie­na­tu­ral­nie po­wy­gi­na­nych skrzy­dłach i gło­wach.

Mnó­stwo tych pięk­nych pta­ków wciąż krą­żyło pod roz­bły­sku­ją­cym nie­bem. Szu­ka­jąc miej­sca do lą­do­wa­nia, spa­dały gwał­tow­nie lub ude­rzały, zdez­o­rien­to­wane, w drzewa, in­nym jed­nak uda­wało się bez­piecz­nie przy­siąść na ziemi wśród swo­ich po­bra­tym­ców.

Sy­lvia starła błoto z twa­rzy, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co się wła­ści­wie dzieje.

Z te­le­wi­zji do­wie­działa się ostat­nio, że z po­wodu zmian kli­ma­tycz­nych z roku na rok prądy mor­skie ro­bią się cie­plej­sze, co spra­wia, że zja­wi­ska ta­kie jak hu­ra­gany prze­bie­gają co­raz gwał­tow­niej. Skoro po­ry­wi­sty wiatr po­tra­fił roz­trza­skać dom w drobny mak lub unieść w po­wie­trze łódź, to ja­kie szkody mógł wy­rzą­dzić mi­gru­ją­cemu stadu żu­rawi?

Cu­dow­nie było zo­ba­czyć je z bli­ska – w każdą inną noc wy­ko­rzy­sta­łaby oka­zję, żeby je na­ry­so­wać. Wie­działa jed­nak, że dziś nie ma na to czasu. Ma­son i ko­nie – gdzie­kol­wiek zwie­rzęta te­raz były – po­trze­bo­wali jej po­mocy. Za­rzu­ciła więc torbę na ra­mię i ru­szyła w dół zbo­cza. Na­tych­miast się po­tknęła i znów upa­dła, bo­le­śnie ka­le­cząc so­bie dło­nie o ka­mie­nie.

Bur­cząc ze zło­ści, już pró­bo­wała wstać, gdy zdała so­bie sprawę, że tuż przed nią leży je­den z żu­rawi, bez­radny kłę­bek piór. Skrzy­dło miał prze­bite ga­łę­zią, ale wciąż żył.

Gdy pierw­szy raz tra­fiła do Hi­gh­gro­und, miała za­le­d­wie cztery lata. Nie pa­mię­tała tego, ale starsi opie­ku­no­wie opo­wia­dali, że przy­była do ośrodka zdez­o­rien­to­wana i po­ra­niona. Po­trze­bo­wała po­mocy i ją otrzy­mała.

Była wtedy w tak wiel­kim szoku, że nie po­tra­fiła po­wie­dzieć, co ją spo­tkało, skąd po­cho­dzi ani kim są jej ro­dzice. Z tru­dem wy­du­kała swoje imię. Na­zwi­ska so­bie nie przy­po­mi­nała, dla­tego opie­ku­no­wie wpi­sali do do­ku­men­ta­cji: „Sy­lvia Doe”[1], jak za­wsze, kiedy nie mo­gli zwe­ry­fi­ko­wać toż­sa­mo­ści dziecka.

Nie wie­działa, kim była wcze­śniej, ale tam­tego dnia na­ro­dziła się po­now­nie jako Sy­lvia Doe – i po­zo­stała nią aż do dziś. Wszel­kie wspo­mnie­nia z wcze­śniej­szego ży­cia roz­wiały się ni­czym po­ranna gór­ska mgła.

Na­uczyła się wtedy jed­nego: każdy cza­sem po­trze­buje po­mocy. Nie tylko czło­wiek, ale także zwie­rzę.

Zbli­żyła się do ran­nego ptaka po­woli, bo się bała, że dziob­nie ją w twarz albo ude­rzy skrzy­dłem. Lecz gdy go do­tknęła, ani drgnął.

Unio­sła pal­cami skrzy­dło, by le­piej przyj­rzeć się ra­nie. Wszystko wska­zy­wało na to, że ga­łąź prze­biła pióra i tkanki mięk­kie, ale nie uszko­dziła ko­ści. Choć była to świetna wia­do­mość, ptak wił się pod do­ty­kiem dziew­czyny i kła­pał dzio­bem. Wy­raź­nie cier­piał, a Sy­lvia wie­działa, że z prze­bi­tym skrzy­dłem zwie­rzę nie po­żyje zbyt długo.

Trzy­ma­jąc je mocno jedną ręką, drugą szarp­nęła za ga­łąź. Żu­raw za­trą­bił do­no­śnie i za­czął wście­kle dzio­bać, żeby się uwol­nić, ale Sy­lvia nie pusz­czała – aż w końcu ga­łąź ustą­piła.

Po pió­rach po­cie­kło tro­chę krwi, rana nie wy­glą­dała jed­nak naj­go­rzej.

Gdy tylko skoń­czyła swoje za­biegi, ptak ucichł. Z drże­niem roz­cią­gnął skrzy­dła i uniósł się na dłu­gich, pa­ty­ko­wa­tych no­gach, po czym spoj­rzał na dziew­czynę po­ma­rań­czo­wymi oczami, jakby zdu­miony tym, co dla niego zro­biła.

– Nie ma za co – po­wie­działa.

Z unie­sioną głową po­stą­pił na­przód kilka kro­ków, by do­łą­czyć do in­nych żu­rawi, i wy­dał z sie­bie nie­moż­li­wie gło­śny klan­gor, na który od­po­wie­działo całe stado.

Sy­lvia uśmiech­nęła się na ten po­kaz krnąbr­no­ści, ale mu­siała ru­szać da­lej. Wstała i udała się po­śpiesz­nym kro­kiem w kie­runku sto­doły, zo­sta­wia­jąc stado za ple­cami.

Nie­spo­dzie­wane spo­tka­nie z żu­ra­wiami dało jej do my­śle­nia. Z Pod­ręcz­nego prze­wod­nika po pta­kach wie­działa, że żu­ra­wie ka­na­dyj­skie mi­grują za dnia, a nie w nocy. Dla­czego pró­bo­wały le­cieć pod­czas gwał­tow­nej wi­chury? I czemu nie wy­lą­do­wały w do­li­nie, na brzegu rzeki, by tam po­cze­kać aż do świtu, jak to miały w zwy­czaju?

Spoj­rzała w dół, na rzekę wi­jącą się wśród gór, i ze zdu­mie­nia wstrzy­mała od­dech. Nie wie­rzyła w to, co wi­dzi.

Jej wody świe­ciły nie­ziem­skim nie­bie­skim bla­skiem.

Przez dzie­więć lat po­bytu w Hi­gh­gro­und ni­gdy ni­czego ta­kiego nie wi­działa. Na­wet nie miała po­ję­cia, że coś ta­kiego jest w ogóle moż­liwe!

Od­wró­ciła się w stronę za­bu­do­wań ośrodka – okna wciąż były ciemne; spoj­rzała na pa­stwi­ska – ani śladu koni. Gdzie one się po­działy? Przy­naj­mniej część z nich mu­siała być nad rzeką, chyba że... Chyba że prze­pa­dły?

Po­gnała do sto­doły, mo­dląc się w du­chu, żeby zna­la­zła tam uko­chaną klacz, Ja­strząbkę.

4

Gdy Sy­lvia we­szła do sto­doły, otu­lił ją zna­jomy za­pach mo­krego siana i skóry sio­deł. Wdu­siła przy­cisk obok drzwi, ale świa­tło się nie za­pa­liło – naj­wy­raź­niej hu­ra­gan do­pro­wa­dził do awa­rii prądu.

Sto­doła dzie­liła się na główną część, sio­dlar­nię, kilka bok­sów i ma­ga­zy­nek. Po­nadto z tyłu stał rząd żło­bów, by ko­nie miały do nich swo­bodny do­stęp z tyl­nego pa­doku, gdy Ma­son wo­łał je na po­si­łek. Jed­nakże na­wet w ciem­no­ściach było oczy­wi­ste, że zwie­rząt tu nie ma.

Sy­lvia zdjęła la­tarkę z półki, po­świe­ciła i od razu za­uwa­żyła, że w żło­bach leży nie­tknięta pa­sza. „Weź głę­boki od­dech”, na­po­mniała samą sie­bie, sta­ra­jąc się nie pa­ni­ko­wać. Ła­twiej po­wie­dzieć, niż zro­bić – gdy do żło­bów sy­pano pa­szę, ko­nie przy­bie­gały w te pędy! Coś było bar­dzo nie w po­rządku.

Wy­szła ze sto­doły ty­łem i wy­tę­żyła oczy, świ­dru­jąc wzro­kiem ciem­ność. Pa­dok – od­rębna za­groda, w któ­rej trzy­mali z Ma­so­nem swoje ko­nie – był pu­sty.

– Ja­strząbko?! – krzyk­nęła, li­cząc na to, że w od­po­wie­dzi usły­szy coś wię­cej niż tylko jed­no­stajny szum desz­czu. A je­śli pod jej nie­obec­ność ośro­dek sprze­dał ko­nie? Albo Ja­strząbkę spo­tkało coś złego?

Na­gle roz­le­gło się rże­nie i Sy­lvia uśmiech­nęła się sze­roko.

Przez ulewę mknął ku niej zna­jomy kształt. Ko­pyta ude­rzały z im­pe­tem o roz­mię­kłą zie­mię, od­ci­ska­jąc w niej głę­bo­kie ślady. Klacz par­skała roz­sze­rzo­nymi noz­drzami, jej ciem­no­brą­zowa sierść lśniła.

– Tu je­steś, moja dziew­czynko! – Sy­lvia po­kle­pała Ja­strząbkę po ło­patce, gdy ta pod­bie­gła do sto­doły, ci­cho rżąc. – Och, ja też za tobą tę­sk­ni­łam. – Ob­jęła ko­nia za szyję i uści­snęła go mocno, po czym wpro­wa­dziła do środka i po­dała mu jabłko. Gdy klacz chru­pała przy­smak, Sy­lvia prze­szła do sio­dlarni, by zaj­rzeć do torby. – Oby były su­che – wy­mam­ro­tała pod no­sem, roz­pi­na­jąc pla­sti­kowy wo­re­czek stru­nowy, do któ­rego scho­wała książki.

Prze­kart­ko­wała piękne, ko­lo­rowe ilu­stra­cje Pod­ręcz­nego prze­wod­nika po pta­kach, szczę­śliwa, że kartki nie za­mo­kły i się nie po­skle­jały. Na­stęp­nie drżą­cymi rę­kami spraw­dziła stare, po­strzę­pione wy­da­nia ko­lej­nych ksią­żek: Pod­ręcz­nego prze­wod­nika po ska­łach, Pod­ręcz­nego prze­wod­nika po po­go­dzie i kli­ma­cie i jesz­cze kilku in­nych. Uff – wszyst­kie oca­lały. Na ko­niec otwo­rzyła no­tat­nik, w któ­rym szki­co­wała i opi­sy­wała prze­różne ptaki, ssaki i inne zwie­rzęta, na ja­kie na­tknęła się w ostat­nich la­tach.

Nie po­tra­fiła so­bie przy­po­mnieć, kiedy do­kład­nie za­częła pro­wa­dzić no­tat­nik, ale miała dzie­sięć lat, kiedy roz­po­znała pierw­szy ga­tu­nek ptaka i za­no­to­wała in­for­ma­cje na jego te­mat. Wspo­mnie­nie od­żyło w jej gło­wie, jakby to się działo wczo­raj: wspa­niały pu­chacz wir­gi­nij­ski, prze­la­tu­jący ni­sko nad po­lem o po­ranku, gdy kar­miła ko­nie. Tylko Sy­lvia wstała dość wcze­śnie, by go zo­ba­czyć, a więk­szość dzie­cia­ków z Hi­gh­gro­und nie wie­rzyła póź­niej w jej opo­wieść. A może było im po pro­stu wszystko jedno? Za­wsze uwa­żały, że jest inna – bo miała fioła na punk­cie pta­ków i koni i ni­g­dzie się nie wy­bie­rała. Czy rze­czy­wi­ście tak było...? Cóż, wi­dok sowy mkną­cej bez­sze­lest­nie przez mgłę roz­pa­lił ogień w jej du­szy. Od tam­tej pory uwiel­biała ptaki.

Upew­niw­szy się, że jej prze­wod­niki są su­che, za­mknęła je z po­wro­tem w wo­reczku stru­no­wym i scho­wała do torby, którą prze­wie­siła przez ra­mię.

Na szczę­ście w sio­dlarni wi­siały na ha­czy­kach uzdy, sio­dła i inne wy­po­sa­że­nie jeź­dziec­kie, do­kład­nie tam, gdzie zo­sta­wiła wszystko przed pię­cioma ty­go­dniami. Bez trudu zna­la­zła swoje rę­ka­wiczki i kask. Po­nie­waż głowę za­przą­tał jej tylko je­den cel – od­na­leźć po­zo­stałe ko­nie – prze­brała się i osio­dłała Ja­strząbkę w kilka chwil. Wła­śnie miała się wspiąć na sio­dło, gdy do­strze­gła w mroku dwa zbli­ża­jące się cie­nie.

– Sy­lvio, co ty tu­taj ro­bisz? – roz­legł się głos na­le­żący do Ma­sona.

Wszedł do sto­doły, pro­wa­dząc za uzdę swo­jego wiel­kiego czar­nego ko­nia, Go­liata. Jego długi płaszcz prze­ciw­desz­czowy ocie­kał wodą.

Ma­son był wy­so­kim czar­nym męż­czy­zną o su­ro­wej apa­ry­cji, który na­uczył Sy­lvię wszyst­kiego, co dziew­czyna wie­działa o ko­niach. Twarz miał po­marsz­czoną od słońca, włosy przy­pró­szone si­wi­zną, a jego spra­co­wane i na­zna­czone od­ci­skami dło­nie wy­glą­dały tak, jakby za­wsze ści­skały wo­dze.

Sy­lvia przez cały ubie­gły dzień ćwi­czyła w gło­wie tę roz­mowę, ale gdy przy­szło co do czego, nie była w sta­nie skle­cić ani jed­nego zda­nia.

– Przez ten deszcz... My­śla­łam, że bu­rza... To zna­czy, że rzeka może... Gdzie się po­działy na­sze ko­nie?

– Skąd się tu wzię­łaś? Nic ci nie jest? – Ma­son zi­gno­ro­wał jej beł­kot i ob­szedł ją do­okoła, jakby szu­kał na jej ciele ran.

– Nie, j-ja... – znów się za­jąk­nęła. – Na wzgó­rzu jest całe stado żu­rawi ka­na­dyj­skich, a rzeki się świe...

– W kółko do mnie wy­dzwa­niają! – wszedł jej w słowo, naj­wy­raź­niej zu­peł­nie nie­za­in­te­re­so­wany opo­wie­ścią o nie­co­dzien­nych fe­no­me­nach. – Pra­cow­nicy opieki spo­łecz­nej, Glo­wer­ma­no­wie, a na­wet po­li­cja sta­nowa. Wszy­scy się za­sta­na­wiają, co się z tobą dzieje! Jak ty w ogóle... Kto cię tu­taj przy­wiózł?

Sy­lvia po­czuła, że jej żo­łą­dek za­ci­ska się w su­peł. Do­piero te­raz do­tarło do niej, ile na­ro­biła kło­po­tów.

– Sama tu przy­je­cha­łam – wy­mam­ro­tała skru­szona.

Ma­son wy­ba­łu­szył oczy.

– Chyba so­bie żar­tu­jesz. Nie za­uwa­ży­łaś, że mamy hu­ra­gan?

– Zo­sta­wi­łam Glo­wer­ma­nom wia­do­mość, że to nie z ich winy ucie­kam – pró­bo­wała się tłu­ma­czyć, ale męż­czy­zna nie za­mie­rzał tego słu­chać.

Krę­cąc głową, wy­cią­gnął te­le­fon i wy­brał nu­mer ze szczytu li­sty kon­tak­tów.

– To ja – ode­zwał się po­ufa­łym, ale po­waż­nym to­nem, roz­ma­wia­jąc za­pewne z pa­nią So­lo­mon, pra­cow­nicą opieki spo­łecz­nej, którą z po­wodu Sy­lvii po­znał aż na­zbyt do­brze. – Tak, zna­la­złem ją... Nie, nic jej nie jest. Ja­sne, daj im znać. Ro­zu­miem. Wi­dzimy się rano. Idę się ro­zej­rzeć nad rzeką.

Cho­wa­jąc ko­mórkę z po­wro­tem do kie­szeni, spoj­rzał na Sy­lvię su­ro­wym, ale za­tro­ska­nym wzro­kiem.

– Pani So­lo­mon to złoty czło­wiek, Sy­lvio. Robi dla cie­bie wszystko, co w jej mocy. Wiesz o tym? Ale ty też mu­sisz po­dejść do tego po­waż­nie.

– Je­stem bar­dzo po­ważna – stwier­dziła sta­now­czo dziew­czyna.

– Po­trze­bu­jesz domu.

– Ale ja już mam dom! – od­burk­nęła.

Zmarsz­czył brwi, bo nie po­do­bała mu się jej opry­skli­wość.

– Mam na my­śli praw­dziwy dom, a nie Hi­gh­gro­und. – Mó­wiąc to, zdjął z półki re­flek­tor i przy­piął go do sio­dła, po czym za­ło­żył su­chą parę rę­ka­wi­czek.

– Gdzie się po­działy ko­nie? – po­wtó­rzyła Sy­lvia. – Bła­gam, po­wiedz, że nic im się nie stało.

– Co tym ra­zem było nie tak z do­mem, do któ­rego cię wy­słali? – udał, że nie usły­szał py­ta­nia, i się­gnął do szafki po gruby zwój sznura.

– Za dużo było tam... No, tego...

– Za dużo czego? – do­cie­kał.

– Be­tonu – przy­po­mniała so­bie wła­ściwe słowo.

– Mia­sto nie jest ta­kie straszne – burk­nął. – Mo­gła­byś cho­ciaż spró­bo­wać.

– Spró­bo­wa­łam.

Tak na­prawdę prze­ra­biali to już wie­lo­krot­nie. Gdy po­przed­nio ucie­kła z domu za­stęp­czego, Ma­son szu­kał jej z pa­nią So­lo­mon przez całą noc, a o po­ranku oka­zało się, że spała w sto­dole, zwi­nięta w kłę­bek w bok­sie Ja­strząbki. Wcze­śniej zaś na­tknęli się na nią po­środku łąki – za­snęła w tra­wie, gdzie oto­czyły ją ko­nie, jakby jej strze­gły.

Ko­nie były jej przy­ja­ciółmi, braćmi i sio­strami, je­dyną ro­dziną, jaką miała.

– Prze­pra­szam – ode­zwała się po chwili i po­wie­działa to szcze­rze. Zda­wała so­bie sprawę, że tym ra­zem na­prawdę na­roz­ra­biała. – Przez ten hu­ra­gan okrop­nie mar­twi­łam się o na­sze zwie­rzęta, no i chcia­łam... – urwała.

– Co chcia­łaś? – Ma­son spoj­rzał w jej stronę.

– Być z tobą – burk­nęła.

– Prze­stań pleść bzdury – ofuk­nął ją, od­wra­ca­jąc się w stronę ko­nia, żeby za­sło­nić twarz, i do­cią­gnął po­pręg. – Co się stało z te­le­fo­nem, który ci da­łem? Pró­bo­wa­łem się do cie­bie do­dzwo­nić.

Sy­lvia wo­la­łaby nie po­ru­szać tego te­matu, ale te­raz po­zo­stało jej tylko prze­łknąć ślinę i wy­znać Ma­so­nowi prawdę.

– Wy­łą­czy­łam go. Trzy dni temu.

– Dla­czego?

– Ja­koś tak.

– To nie jest od­po­wiedź. – Wpa­try­wał się w nią z góry ni­czym kro­gu­lec w kurę ze zwich­nię­tym skrzy­dłem.

– Dzie­ciaki ze szkoły pi­sały do mnie wia­do­mo­ści. – Sta­rała się za­cho­wać spo­kój, ale czuła, że za­raz straci pa­no­wa­nie nad sobą.

– Ja­kie wia­do­mo­ści? – do­py­ty­wał Ma­son.

– A czy to ważne? – Cof­nęła się o krok. Spa­li­łaby się ze wstydu, gdyby zo­ba­czył te ry­sunki: ptaki po­ba­zgrane nie­cen­zu­ral­nymi sło­wami i ob­sce­nicz­nymi kształ­tami.

– Daj mi ten te­le­fon – za­żą­dał Ma­son, wy­cią­ga­jąc rękę.

O Boże! Na­prawdę wpa­dła w szpony ja­strzę­bia – i wie­działa, że już się z nich nie wy­rwie. Zre­zy­gno­wana wy­jęła ko­mórkę z kie­szeni i od­dała ją Ma­so­nowi.

Kiedy jed­nak pró­bo­wał włą­czyć urzą­dze­nie, na pod­łogę wy­cie­kła z obu­dowy strużka wody.

Wi­dząc, że te­le­fon praw­do­po­dob­nie do ni­czego się nie na­daje, Sy­lvia ci­cho wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc.

Na twarz męż­czy­zny wy­pły­nął krzywy, iro­niczny uśmie­szek, a jego wzrok prze­niósł się na dziew­czynę.

– Zga­duję, że tym ra­zem tu przy­pły­nę­łaś. To coś no­wego, na­wet jak na cie­bie.

– To prawda, psze pana. – Sy­lvia bar­dzo sta­rała się nie ro­ze­śmiać.

– No do­brze, po­roz­ma­wiamy o tym ju­tro. – Znów zro­bił po­ważną minę. – Te­raz mamy pil­niej­sze sprawy na gło­wie.

– Ko­nie nie wró­ciły na wie­czorny po­si­łek – wy­pa­liła Sy­lvia.

– Zga­dza się. Spraw­dzi­łem wszyst­kie górne i środ­kowe pa­stwi­ska, ale nie ma po nich śladu. Coś je mu­siało za­go­nić nad rzekę.

Wy­pro­wa­dził Go­liata w deszcz, po czym, pod­cią­gnąw­szy się na sio­dło, zer­k­nął przez ra­mię na swoją pod­opieczną.

– No, na co cze­kasz? Wska­kuj na ko­nia. Przyda mi się twoja po­moc, trzeba bę­dzie ścią­gnąć tu­taj na­sze stadko.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] W Sta­nach Zjed­no­czo­nych oso­bom o nie­zna­nej toż­sa­mo­ści na­daje się urzę­dowo per­so­na­lia John Doe (w przy­padku męż­czyzn) lub Jane Doe (w przy­padku ko­biet) – stąd wła­śnie ta­kie na­zwi­sko Sy­lvii (przyp. tłum.).