Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Nowa powieść autora bestsellerowej Willi, dziewczyny z lasu!
Kiedy huragan zmienia bieg rzeki, wywołując niszczycielską powódź, trzynastoletnia Sylvia Doe staje przed największym wyzwaniem swojego życia. Od lat mieszka w domu dziecka Highground, miejscu, z którym czuje silną więź. To tutaj najbliższymi jej towarzyszami są konie z pobliskiej stadniny – Jastrząbka, Beatrice i Juliette – oraz Mason, posępny, lecz troskliwy zarządca.
Gdy woda zaczyna przynosić dziwne przedmioty i zwierzęta, Sylvia dokonuje niezwykłego odkrycia – w nurcie rzeki znajduje nieprzytomnego chłopca. Okazuje się, że ma na imię Jorna i zdaje się nie pasować do tego świata. Kim jest? Jak trafił do Highground? I co kryje się za tajemniczymi wydarzeniami, które nawiedziły okolicę? Sylvia i Jorna wyruszają w niebezpieczną podróż pełną sekretów i zaskakujących odkryć.
Sylvia i powódź stulecia to ekscytująca i niezwykle urzekająca opowieść o przyjaźni i odwadze. Robert Beatty kreśli świat, w którym magia i rzeczywistość splatają się w niezwykły sposób.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Wszystkim zagubionym, samotnym i tym,którym się wydaje, że nie pasują.
1
Sylvia nie zastanawiała się, c z y skoczyć – bo jedyne pytanie brzmiało: k i e d y? A bardziej niż „gdzie” liczyło się „jak”. Jeśli zrobi to dobrze, przeżyje. Jeśli się pomyli...
Leżała skulona za trzepoczącą plandeką na naczepie ciężarówki do transportu drewna. Wielki pojazd mknął w zacinającym deszczu krętą górską drogą.
Sylvia boleśnie odczuwała każdy wybój, podskakując na twardej metalowej podłodze. W nozdrza wwiercał jej się ostry, drażniący zapach benzyny i smaru do prowadnic pił, a w uszy – szum opon na mokrej nawierzchni.
Kiedy kierowca zaczął hamować przed znakiem stopu, wygramoliła się w pośpiechu spod plandeki, gotowa do skoku.
Ale pojazd się nie zatrzymał. Przemknął przez skrzyżowanie, a silnik znów zaryczał, aż serce podskoczyło jej do gardła. Jeśli tak dalej pójdzie, za chwilę dotrą do kolejnej doliny.
Sylvia zrobiła więc to, co zrobiłaby na jej miejscu każda szanująca się dziewczyna.
Zeskoczyła z jadącej ciężarówki.
Wylądowała prawie dobrze, lecz uderzyła kolanem o asfalt tak mocno, że z jej gardła wyrwał się krzyk. Przez rzepkę przemknął prąd, jakby poraził ją elektryczny pastuch. Przetoczyła się po drodze – skulony kłębek kończyn. Wszystko ją bolało, ale nie mogła leżeć bez ruchu na środku ulicy, więc podniosła się i przekroczyła chwiejnie podwójną linię ciągłą.
Dwa snopy świateł przecięły ciemność.
Pędził w jej kierunku jakiś samochód. Zapiszczały opony.
W ostatniej chwili uskoczyła w bok i stoczyła się do rowu – plusk! – wprost do zimnej wody. Przebrnęła na drugą stronę i ryjąc dłońmi w ziemi, wspięła się po skarpie.
Gdy brnęła przez błotniste pole, niebo przecięła błyskawica.
Uciekała od dwudziestu godzin. Wskakiwała na pociągi towarowe, drzemała, gdy tylko miała ku temu okazję, ukrywała się na naczepach ciężarówek, przede wszystkim jednak była w ciągłym ruchu, szybka i nieuchwytna.
Miała już trzynaście lat i jeśli się na czymś znała, to właśnie na uciekaniu.
2
Tym razem Sylvia starała się wytrwać w domu zastępczym – n a p r a w d ę się starała – ale znów przytłoczyły ją dawne troski. Przez ostatni tydzień huragan Jessamine chłostał bezlitośnie Karolinę Północną. Choć w telewizji trąbili, że główną siłę uderzenia przyjęło na siebie wybrzeże, z relacji meteorologicznych wynikało, że zewnętrzna krawędź olbrzymiej spiralnej burzy zalewała deszczem góry po przeciwnej stronie stanu – a to właśnie w tamtym kierunku Sylvia zmierzała od ponad trzystu kilometrów.
Teraz zaś, gdy wreszcie dotarła na miejsce, sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, niż dziewczyna się spodziewała. Ciągłe ulewy, rowy pełne wody, błoto po kostki na ziemiach gospodarstw usytuowanych wzdłuż rzeki...
Mimo to parła naprzód, pokonując pole za polem.
Gdzieś za chmurami krył się tej nocy księżyc w pełni, a błyskawice raz za razem rozświetlały jej wędrówkę upiornym blaskiem.
Była mokra, zmarznięta i głodna, kiedy jednak unosiła wzrok na wysokie granie i porośnięte drzewami zbocza, wiedziała, że osiągnęła cel: uciekła z miasta i dotarła w góry, do których należała.
Jej znoszone dżinsy i stare skórzane buty do jazdy konnej były równie mokre jak splątane czarne włosy, a kurtka ociekała wodą. Sylvia miała tylko nadzieję, że książki w torbie – w tym Podręczny przewodnik po ptakach – wciąż nadają się do czytania.
Dotarłszy do znajomej linii drzew, wspięła się na płot zagrody dla koni, biegnący wokół terenu ośrodka, i dostrzegła imponujące kamienne zabudowania Highground, tulące się do siebie na szczycie wzniesienia.
Dalej, w dół zbocza za drzewami, ciągnęły się pola uprawne i łąki, także należące do tej instytucji. Sięgały aż do długiej rzeki wijącej się przez dolinę, nad którą z obydwu stron górowały wysokie granie.
Choć stare i ciemne zabudowania Highground na pierwszy rzut oka sprawiały dość ponure wrażenie, Sylvia patrzyła na nie zupełnie inaczej. Poranne lekcje, popołudniowa praca na farmie i wieczorny odpoczynek w pokojach stanowiły elementy „budowania charakteru”, jak zwykli mawiać wychowawcy, ale ona nie miała nic przeciwko żadnej z tych rzeczy.
Od lat pomagała Masonowi w stodole. Taszczenie wiader z paszą, ćwiczenie koni, zaganianie do zagrody zbłąkanych maruderów... Wszystko to uwielbiała całym sercem.
Konie wykorzystywano w Highground do hipoterapii, która miała pomagać nowym podopiecznym radzić sobie z traumami. Rodzice ginęli w wypadkach samochodowych, trafiali do więzienia, odbierano im władzę rodzicielską z powodu uzależnienia od narkotyków, a czasem po prostu ich nie było. Sylvia nie umiała powiedzieć, która z tych rzeczy była najgorsza, ale razem z końmi – i opiekunami z ośrodka – próbowała pomagać wszystkim doświadczonym przez los.
Od lat setki dzieci korzystały ze wsparcia terapeutów i zwierząt, a mimo to Sylvia nie miała pojęcia, czy odnosiło to jakikolwiek skutek. Także dlatego, że większość podopiecznych spędzała w Highground zaledwie kilka tygodni lub miesięcy, po czym trafiała do rodziny zastępczej lub do adopcji. Nikt nie zagrzewał tu miejsca.
Nikt oprócz niej.
Niezależnie od tego, jak daleko ją odsyłali, zawsze odnajdywała drogę powrotną. To było jej miejsce, jej zakątek w świecie; niczym kamyk, który opiera się nurtowi rzeki, nie zamierzała pozwolić, by miotała nią jakaś zewnętrzna siła.
A teraz stała w ciemnościach i deszczu, wpatrując się z oddali w budynki Highground. Ciemne okna świadczyły o tym, że zarówno dzieci, jak i opiekunowie smacznie spali, chronieni przed żywiołem.
Była całkiem pewna, że uda jej się odnaleźć jakieś niedomknięte okno i zakraść niepostrzeżenie do jednego z ciepłych łóżek – może nawet do tego samego, które należało do niej, zanim pięć tygodni temu wysłali ją do kolejnej rodziny zastępczej?
Najpierw jednak musiała zrobić to, po co tutaj przyszła.
Przez kilka ostatnich lat do jej obowiązków należało codzienne spędzanie wszystkich szesnastu koni na właściwe pastwisko. W mieście, gdzie wiatr uderzał o szyby, a telewizor krzyczał nieprzerwanie o skutkach huraganu, zrywała się czasami w środku nocy z łóżka, przerażona, że zapomniała wykonać swoją pracę. We śnie nawiedzały ją koszmary o rwących potokach, błocie i spanikowanych, wierzgających koniach porwanych przez wodę. To właśnie one ją budziły i ostatecznie to one przywiodły ją do Highground.
Gdy niebo przecięła kolejna błyskawica, Sylvia skierowała wzrok na pastwiska, szukając tam swojego stada.
Konie nie mieszkały w stajni – zamiast tego wałęsały się po ogrodzonych łąkach. Ktokolwiek zastępował Sylvię, powinien był spędzić je na górne pastwiska, poza zasięg rzeki.
Nie widziała tam jednak żadnego zwierzęcia.
Strach ścisnął ją w piersi. Spojrzała niżej, na środkowe pastwiska, widoczne ze wzniesienia. One także były puste.
Konie zniknęły.
Przeszły ją ciarki. Podczas gdy nad jej głową przewalały się brzuchate chmury, poły i rękawy kurtki zaczęły brzęczeć i trzeszczeć, a w jej nozdrza wniknął metaliczny, kwaśny zapach. Włoski na karku stanęły dęba.
Spojrzała w górę. Pod nisko wiszącymi chmurami tańczyły błyskawice, jakby olbrzymie pająki biegały po sklepieniu świata.
Wtem nieopodal coś huknęło o ziemię. Sylvia obróciła się odruchowo i usłyszała trzask dziesiątek łamanych gałęzi.
Kolejne uderzenie, jeszcze bliżej.
Dziwny, dudniący hałas narastał dookoła.
Coś uderzyło ją w plecy tak mocno, że się zatoczyła i upadła. Zaraz potem pociemniało jej przed oczami.
3
Sylvia leżała na ziemi z twarzą w błocie. Przewróciła się? Ale kiedy, dlaczego...? Podniosła się z wysiłkiem.
Powietrze wciąż skwierczało elektrycznością. Wysoko nad dziewczyną niesamowite światło, przeskakujące między chmurami, raz po raz rozświetlało deszczową noc.
Jeszcze dziwniejsze było to, że wokół niej stało kilkadziesiąt wysokich szarych ptaków o długich nogach i szyjach. Każdy mierzył ponad metr, miał długi dziób przypominający ostrze, białe policzki i czerwoną czapeczkę. Wszystkie głośno krzyczały, rytmicznie i piskliwie – odgłos ten przypominał trąbienie. Sylvia była zaskoczona ich widokiem tutaj, w samym środku burzy, ale od razu je rozpoznała: żuraw kanadyjski, numer 97 na jej życiowej liście.
Dziewczyna nie miała pojęcia, w jaki sposób ptaki zapamiętują napotkane przez siebie gatunki – ilekroć ona jakiś rozpoznawała, skrzętnie zapisywała datę i miejsce spotkania w dzienniku, na marginesie tuż obok szkicu. Każdy taki wpis był kamieniem milowym jej osobistej misji. Nigdy nie zapomni tamtego dnia, gdy ujrzała je po raz pierwszy – stado migrujących żurawi kanadyjskich wysoko na niebie ponad wierzchołkami gór. Zakochała się w nich od pierwszego wejrzenia. Teraz żal ścisnął ją za serce, bo na ziemi leżało mnóstwo nieruchomych ciał o nienaturalnie powyginanych skrzydłach i głowach.
Mnóstwo tych pięknych ptaków wciąż krążyło pod rozbłyskującym niebem. Szukając miejsca do lądowania, spadały gwałtownie lub uderzały, zdezorientowane, w drzewa, innym jednak udawało się bezpiecznie przysiąść na ziemi wśród swoich pobratymców.
Sylvia starła błoto z twarzy, próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje.
Z telewizji dowiedziała się ostatnio, że z powodu zmian klimatycznych z roku na rok prądy morskie robią się cieplejsze, co sprawia, że zjawiska takie jak huragany przebiegają coraz gwałtowniej. Skoro porywisty wiatr potrafił roztrzaskać dom w drobny mak lub unieść w powietrze łódź, to jakie szkody mógł wyrządzić migrującemu stadu żurawi?
Cudownie było zobaczyć je z bliska – w każdą inną noc wykorzystałaby okazję, żeby je narysować. Wiedziała jednak, że dziś nie ma na to czasu. Mason i konie – gdziekolwiek zwierzęta teraz były – potrzebowali jej pomocy. Zarzuciła więc torbę na ramię i ruszyła w dół zbocza. Natychmiast się potknęła i znów upadła, boleśnie kalecząc sobie dłonie o kamienie.
Burcząc ze złości, już próbowała wstać, gdy zdała sobie sprawę, że tuż przed nią leży jeden z żurawi, bezradny kłębek piór. Skrzydło miał przebite gałęzią, ale wciąż żył.
Gdy pierwszy raz trafiła do Highground, miała zaledwie cztery lata. Nie pamiętała tego, ale starsi opiekunowie opowiadali, że przybyła do ośrodka zdezorientowana i poraniona. Potrzebowała pomocy i ją otrzymała.
Była wtedy w tak wielkim szoku, że nie potrafiła powiedzieć, co ją spotkało, skąd pochodzi ani kim są jej rodzice. Z trudem wydukała swoje imię. Nazwiska sobie nie przypominała, dlatego opiekunowie wpisali do dokumentacji: „Sylvia Doe”[1], jak zawsze, kiedy nie mogli zweryfikować tożsamości dziecka.
Nie wiedziała, kim była wcześniej, ale tamtego dnia narodziła się ponownie jako Sylvia Doe – i pozostała nią aż do dziś. Wszelkie wspomnienia z wcześniejszego życia rozwiały się niczym poranna górska mgła.
Nauczyła się wtedy jednego: każdy czasem potrzebuje pomocy. Nie tylko człowiek, ale także zwierzę.
Zbliżyła się do rannego ptaka powoli, bo się bała, że dziobnie ją w twarz albo uderzy skrzydłem. Lecz gdy go dotknęła, ani drgnął.
Uniosła palcami skrzydło, by lepiej przyjrzeć się ranie. Wszystko wskazywało na to, że gałąź przebiła pióra i tkanki miękkie, ale nie uszkodziła kości. Choć była to świetna wiadomość, ptak wił się pod dotykiem dziewczyny i kłapał dziobem. Wyraźnie cierpiał, a Sylvia wiedziała, że z przebitym skrzydłem zwierzę nie pożyje zbyt długo.
Trzymając je mocno jedną ręką, drugą szarpnęła za gałąź. Żuraw zatrąbił donośnie i zaczął wściekle dziobać, żeby się uwolnić, ale Sylvia nie puszczała – aż w końcu gałąź ustąpiła.
Po piórach pociekło trochę krwi, rana nie wyglądała jednak najgorzej.
Gdy tylko skończyła swoje zabiegi, ptak ucichł. Z drżeniem rozciągnął skrzydła i uniósł się na długich, patykowatych nogach, po czym spojrzał na dziewczynę pomarańczowymi oczami, jakby zdumiony tym, co dla niego zrobiła.
– Nie ma za co – powiedziała.
Z uniesioną głową postąpił naprzód kilka kroków, by dołączyć do innych żurawi, i wydał z siebie niemożliwie głośny klangor, na który odpowiedziało całe stado.
Sylvia uśmiechnęła się na ten pokaz krnąbrności, ale musiała ruszać dalej. Wstała i udała się pośpiesznym krokiem w kierunku stodoły, zostawiając stado za plecami.
Niespodziewane spotkanie z żurawiami dało jej do myślenia. Z Podręcznego przewodnika po ptakach wiedziała, że żurawie kanadyjskie migrują za dnia, a nie w nocy. Dlaczego próbowały lecieć podczas gwałtownej wichury? I czemu nie wylądowały w dolinie, na brzegu rzeki, by tam poczekać aż do świtu, jak to miały w zwyczaju?
Spojrzała w dół, na rzekę wijącą się wśród gór, i ze zdumienia wstrzymała oddech. Nie wierzyła w to, co widzi.
Jej wody świeciły nieziemskim niebieskim blaskiem.
Przez dziewięć lat pobytu w Highground nigdy niczego takiego nie widziała. Nawet nie miała pojęcia, że coś takiego jest w ogóle możliwe!
Odwróciła się w stronę zabudowań ośrodka – okna wciąż były ciemne; spojrzała na pastwiska – ani śladu koni. Gdzie one się podziały? Przynajmniej część z nich musiała być nad rzeką, chyba że... Chyba że przepadły?
Pognała do stodoły, modląc się w duchu, żeby znalazła tam ukochaną klacz, Jastrząbkę.
4
Gdy Sylvia weszła do stodoły, otulił ją znajomy zapach mokrego siana i skóry siodeł. Wdusiła przycisk obok drzwi, ale światło się nie zapaliło – najwyraźniej huragan doprowadził do awarii prądu.
Stodoła dzieliła się na główną część, siodlarnię, kilka boksów i magazynek. Ponadto z tyłu stał rząd żłobów, by konie miały do nich swobodny dostęp z tylnego padoku, gdy Mason wołał je na posiłek. Jednakże nawet w ciemnościach było oczywiste, że zwierząt tu nie ma.
Sylvia zdjęła latarkę z półki, poświeciła i od razu zauważyła, że w żłobach leży nietknięta pasza. „Weź głęboki oddech”, napomniała samą siebie, starając się nie panikować. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić – gdy do żłobów sypano paszę, konie przybiegały w te pędy! Coś było bardzo nie w porządku.
Wyszła ze stodoły tyłem i wytężyła oczy, świdrując wzrokiem ciemność. Padok – odrębna zagroda, w której trzymali z Masonem swoje konie – był pusty.
– Jastrząbko?! – krzyknęła, licząc na to, że w odpowiedzi usłyszy coś więcej niż tylko jednostajny szum deszczu. A jeśli pod jej nieobecność ośrodek sprzedał konie? Albo Jastrząbkę spotkało coś złego?
Nagle rozległo się rżenie i Sylvia uśmiechnęła się szeroko.
Przez ulewę mknął ku niej znajomy kształt. Kopyta uderzały z impetem o rozmiękłą ziemię, odciskając w niej głębokie ślady. Klacz parskała rozszerzonymi nozdrzami, jej ciemnobrązowa sierść lśniła.
– Tu jesteś, moja dziewczynko! – Sylvia poklepała Jastrząbkę po łopatce, gdy ta podbiegła do stodoły, cicho rżąc. – Och, ja też za tobą tęskniłam. – Objęła konia za szyję i uścisnęła go mocno, po czym wprowadziła do środka i podała mu jabłko. Gdy klacz chrupała przysmak, Sylvia przeszła do siodlarni, by zajrzeć do torby. – Oby były suche – wymamrotała pod nosem, rozpinając plastikowy woreczek strunowy, do którego schowała książki.
Przekartkowała piękne, kolorowe ilustracje Podręcznego przewodnika po ptakach, szczęśliwa, że kartki nie zamokły i się nie posklejały. Następnie drżącymi rękami sprawdziła stare, postrzępione wydania kolejnych książek: Podręcznego przewodnika po skałach, Podręcznego przewodnika po pogodzie i klimacie i jeszcze kilku innych. Uff – wszystkie ocalały. Na koniec otworzyła notatnik, w którym szkicowała i opisywała przeróżne ptaki, ssaki i inne zwierzęta, na jakie natknęła się w ostatnich latach.
Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy dokładnie zaczęła prowadzić notatnik, ale miała dziesięć lat, kiedy rozpoznała pierwszy gatunek ptaka i zanotowała informacje na jego temat. Wspomnienie odżyło w jej głowie, jakby to się działo wczoraj: wspaniały puchacz wirginijski, przelatujący nisko nad polem o poranku, gdy karmiła konie. Tylko Sylvia wstała dość wcześnie, by go zobaczyć, a większość dzieciaków z Highground nie wierzyła później w jej opowieść. A może było im po prostu wszystko jedno? Zawsze uważały, że jest inna – bo miała fioła na punkcie ptaków i koni i nigdzie się nie wybierała. Czy rzeczywiście tak było...? Cóż, widok sowy mknącej bezszelestnie przez mgłę rozpalił ogień w jej duszy. Od tamtej pory uwielbiała ptaki.
Upewniwszy się, że jej przewodniki są suche, zamknęła je z powrotem w woreczku strunowym i schowała do torby, którą przewiesiła przez ramię.
Na szczęście w siodlarni wisiały na haczykach uzdy, siodła i inne wyposażenie jeździeckie, dokładnie tam, gdzie zostawiła wszystko przed pięcioma tygodniami. Bez trudu znalazła swoje rękawiczki i kask. Ponieważ głowę zaprzątał jej tylko jeden cel – odnaleźć pozostałe konie – przebrała się i osiodłała Jastrząbkę w kilka chwil. Właśnie miała się wspiąć na siodło, gdy dostrzegła w mroku dwa zbliżające się cienie.
– Sylvio, co ty tutaj robisz? – rozległ się głos należący do Masona.
Wszedł do stodoły, prowadząc za uzdę swojego wielkiego czarnego konia, Goliata. Jego długi płaszcz przeciwdeszczowy ociekał wodą.
Mason był wysokim czarnym mężczyzną o surowej aparycji, który nauczył Sylvię wszystkiego, co dziewczyna wiedziała o koniach. Twarz miał pomarszczoną od słońca, włosy przyprószone siwizną, a jego spracowane i naznaczone odciskami dłonie wyglądały tak, jakby zawsze ściskały wodze.
Sylvia przez cały ubiegły dzień ćwiczyła w głowie tę rozmowę, ale gdy przyszło co do czego, nie była w stanie sklecić ani jednego zdania.
– Przez ten deszcz... Myślałam, że burza... To znaczy, że rzeka może... Gdzie się podziały nasze konie?
– Skąd się tu wzięłaś? Nic ci nie jest? – Mason zignorował jej bełkot i obszedł ją dookoła, jakby szukał na jej ciele ran.
– Nie, j-ja... – znów się zająknęła. – Na wzgórzu jest całe stado żurawi kanadyjskich, a rzeki się świe...
– W kółko do mnie wydzwaniają! – wszedł jej w słowo, najwyraźniej zupełnie niezainteresowany opowieścią o niecodziennych fenomenach. – Pracownicy opieki społecznej, Glowermanowie, a nawet policja stanowa. Wszyscy się zastanawiają, co się z tobą dzieje! Jak ty w ogóle... Kto cię tutaj przywiózł?
Sylvia poczuła, że jej żołądek zaciska się w supeł. Dopiero teraz dotarło do niej, ile narobiła kłopotów.
– Sama tu przyjechałam – wymamrotała skruszona.
Mason wybałuszył oczy.
– Chyba sobie żartujesz. Nie zauważyłaś, że mamy huragan?
– Zostawiłam Glowermanom wiadomość, że to nie z ich winy uciekam – próbowała się tłumaczyć, ale mężczyzna nie zamierzał tego słuchać.
Kręcąc głową, wyciągnął telefon i wybrał numer ze szczytu listy kontaktów.
– To ja – odezwał się poufałym, ale poważnym tonem, rozmawiając zapewne z panią Solomon, pracownicą opieki społecznej, którą z powodu Sylvii poznał aż nazbyt dobrze. – Tak, znalazłem ją... Nie, nic jej nie jest. Jasne, daj im znać. Rozumiem. Widzimy się rano. Idę się rozejrzeć nad rzeką.
Chowając komórkę z powrotem do kieszeni, spojrzał na Sylvię surowym, ale zatroskanym wzrokiem.
– Pani Solomon to złoty człowiek, Sylvio. Robi dla ciebie wszystko, co w jej mocy. Wiesz o tym? Ale ty też musisz podejść do tego poważnie.
– Jestem bardzo poważna – stwierdziła stanowczo dziewczyna.
– Potrzebujesz domu.
– Ale ja już mam dom! – odburknęła.
Zmarszczył brwi, bo nie podobała mu się jej opryskliwość.
– Mam na myśli prawdziwy dom, a nie Highground. – Mówiąc to, zdjął z półki reflektor i przypiął go do siodła, po czym założył suchą parę rękawiczek.
– Gdzie się podziały konie? – powtórzyła Sylvia. – Błagam, powiedz, że nic im się nie stało.
– Co tym razem było nie tak z domem, do którego cię wysłali? – udał, że nie usłyszał pytania, i sięgnął do szafki po gruby zwój sznura.
– Za dużo było tam... No, tego...
– Za dużo czego? – dociekał.
– Betonu – przypomniała sobie właściwe słowo.
– Miasto nie jest takie straszne – burknął. – Mogłabyś chociaż spróbować.
– Spróbowałam.
Tak naprawdę przerabiali to już wielokrotnie. Gdy poprzednio uciekła z domu zastępczego, Mason szukał jej z panią Solomon przez całą noc, a o poranku okazało się, że spała w stodole, zwinięta w kłębek w boksie Jastrząbki. Wcześniej zaś natknęli się na nią pośrodku łąki – zasnęła w trawie, gdzie otoczyły ją konie, jakby jej strzegły.
Konie były jej przyjaciółmi, braćmi i siostrami, jedyną rodziną, jaką miała.
– Przepraszam – odezwała się po chwili i powiedziała to szczerze. Zdawała sobie sprawę, że tym razem naprawdę narozrabiała. – Przez ten huragan okropnie martwiłam się o nasze zwierzęta, no i chciałam... – urwała.
– Co chciałaś? – Mason spojrzał w jej stronę.
– Być z tobą – burknęła.
– Przestań pleść bzdury – ofuknął ją, odwracając się w stronę konia, żeby zasłonić twarz, i dociągnął popręg. – Co się stało z telefonem, który ci dałem? Próbowałem się do ciebie dodzwonić.
Sylvia wolałaby nie poruszać tego tematu, ale teraz pozostało jej tylko przełknąć ślinę i wyznać Masonowi prawdę.
– Wyłączyłam go. Trzy dni temu.
– Dlaczego?
– Jakoś tak.
– To nie jest odpowiedź. – Wpatrywał się w nią z góry niczym krogulec w kurę ze zwichniętym skrzydłem.
– Dzieciaki ze szkoły pisały do mnie wiadomości. – Starała się zachować spokój, ale czuła, że zaraz straci panowanie nad sobą.
– Jakie wiadomości? – dopytywał Mason.
– A czy to ważne? – Cofnęła się o krok. Spaliłaby się ze wstydu, gdyby zobaczył te rysunki: ptaki pobazgrane niecenzuralnymi słowami i obscenicznymi kształtami.
– Daj mi ten telefon – zażądał Mason, wyciągając rękę.
O Boże! Naprawdę wpadła w szpony jastrzębia – i wiedziała, że już się z nich nie wyrwie. Zrezygnowana wyjęła komórkę z kieszeni i oddała ją Masonowi.
Kiedy jednak próbował włączyć urządzenie, na podłogę wyciekła z obudowy strużka wody.
Widząc, że telefon prawdopodobnie do niczego się nie nadaje, Sylvia cicho wypuściła powietrze z płuc.
Na twarz mężczyzny wypłynął krzywy, ironiczny uśmieszek, a jego wzrok przeniósł się na dziewczynę.
– Zgaduję, że tym razem tu przypłynęłaś. To coś nowego, nawet jak na ciebie.
– To prawda, psze pana. – Sylvia bardzo starała się nie roześmiać.
– No dobrze, porozmawiamy o tym jutro. – Znów zrobił poważną minę. – Teraz mamy pilniejsze sprawy na głowie.
– Konie nie wróciły na wieczorny posiłek – wypaliła Sylvia.
– Zgadza się. Sprawdziłem wszystkie górne i środkowe pastwiska, ale nie ma po nich śladu. Coś je musiało zagonić nad rzekę.
Wyprowadził Goliata w deszcz, po czym, podciągnąwszy się na siodło, zerknął przez ramię na swoją podopieczną.
– No, na co czekasz? Wskakuj na konia. Przyda mi się twoja pomoc, trzeba będzie ściągnąć tutaj nasze stadko.
Przypisy
[1] W Stanach Zjednoczonych osobom o nieznanej tożsamości nadaje się urzędowo personalia John Doe (w przypadku mężczyzn) lub Jane Doe (w przypadku kobiet) – stąd właśnie takie nazwisko Sylvii (przyp. tłum.).