Syn Chaosu - Katarzyna Wycisk - ebook + książka
NOWOŚĆ

Syn Chaosu ebook

Wycisk Katarzyna

4,6

96 osób interesuje się tą książką

Opis

W każdym z nas drzemie potwór. Czasami widać go na pierwszy rzut oka, jednak częściej ukrywa się gdzieś głęboko, czekając na odpowiedni moment.

 

Berlin to miasto kontrastów – czeluść, w której zło przenika dobro, a bieda i bogactwo współistnieją obok siebie. Niezwykle łatwo dać się zwieść i zatracić w objęciach grzechu. O wiele trudniej z nich uciec.

Cass doskonale wie, że odmówienie Amirowi, synowi bossa potężnego arabskiego klanu, to wyrok śmierci. Przyjmuje zlecenie, które początkowo wydaje się niemożliwe do wykonania. Wkrótce potem kobieta tonie w chaosie, gdzie różnica między prawdą a kłamstwem zupełnie zanika.

Seth, miliarder ze skłonnością do agresji i destrukcji, skrywa niejedną mroczną tajemnicę. Mężczyzna pojawił się znikąd i od razu zwrócił na siebie uwagę całego miasta. Plotki na jego temat przeplatają się z teoriami spiskowymi, ale tylko nieliczni są bliscy prawdy.

Co jest wyrachowaną grą, a co prawdziwym uczuciem?

Czy uzależniające pożądanie ma szansę przerodzić się w miłość?

A może ciężar sekretów zniweczy wszystkie starania?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 555

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (128 ocen)
95
16
13
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maltal

Nie oderwiesz się od lektury

Tak czułam, że lepiej poczekać na drugą części i wtedy czytać 😉 nie cierpię cliffhangerów!!! 🤪 Ale nie mogłam się powstrzymać i było świetnie 🔥🔥🔥 Bohaterowie wspaniałe wykreowani! Przez poznawanie ich myśli, wspomnień i motywów książka czasami może wydać się długa, ale jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak to się wszystko spójnie układa i jak ważny jest każdy wątek. Uwielbiam dialogi w tej książce, są pełne sprytu i inteligencji, bohaterowie bardzo w nich zyskują. Czuję się odrobinkę nienasycona, bo największy chaos nastąpi w drugim tomie 😈. Jednak jak wcześniej się wahałam to teraz zdecydowanie jestem team Cass... Oh Viktor, Viktor, coś ty chłopie narobił... mam nadzieję, że Cassie da mu porządną lekcję życia, kiedy prawda wyjdzie na jaw. Pani Katarzyno majstersztyk! 💥💪👏 Kreuje Pani cudownie głębokie historie! Syn chaosu wprowadził idealny chaos! Córko zemsty, przybywaj i zniszcz ich wszystkich!
30
lenka86r

Całkiem niezła

po skończeniu czuje rozczarowanie, nie wiem czy przeczytam 2 część
31
MartaDzska

Całkiem niezła

Ogolnie ok ale trochę się za bardzo ciągnęła.Tak jakby na siłę ktoś chciał stworzyć więcej niż jeden tom.
21
Zaczytana_Anex

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka zaskoczyła mnie nie tylko pięknym wydaniem, ale przede wszystkim treścią! To jedna z tych historii, które na długo pozostają w pamięci, a samo czytanie dostarcza mnóstwo emocji i ekscytacji. Główne postacie to Viktor - przyjaciel, pierwsza miłość, człowiek, przy którym bohaterka mogła być sobą, oraz Seth - tajemniczy miliarder, mroczny i niezwykle inteligentny. Choć wydaje się, że nic ich nie łączy, Cassie i Amir nie wiedzą, że to ta sama osoba, która wróciła, by zemścić się za dawne krzywdy. Zemsta jest motywem przewodnim tej opowieści i jest wyczuwalna na każdej stronie. Czy jednak tak łatwo zniszczyć osoby, które się kiedyś kochało? Dylemat głównego bohatera, rozdartego między pragnieniem odwetu a wspomnieniami dawnej miłości, towarzyszy czytelnikowi przez całą książkę. Fabuła przypomina wielką szachownicę, na której bohaterowie są pionkami. Pytanie brzmi, kto z nich stanie się królem, a kto pozostanie pionkiem? Akcja osadzona jest w brutalnym półświatku Berlina, gdzie...
10
sandraewertowska

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, zaskakująca i trzymająca w napięciu ♥️ zaczęłam na Wattpadzie, skończyłam tutaj, a teraz muszę mieć w papierze! 😍♥️🫶
10

Popularność




Syn Chaosu

Copyright © 2024 by Katarzyna Wycisk

Redakcja:

Katarzyna Mirończuk

Korekta:

Joanna Błakita

Korekta po składzie:

Alicja Szalska-Radomska

Skład i korekta techniczna:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Projekt okładki, oprawa graficzna:

Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik

ISBN: 978-83-967952-7-4

Wydanie I

Kontakt: [email protected]

IG: www.instagram.com/katarzynawycisk/

FB: www.facebook.com/KatarzynaWyciskAutor

www.katarzynawycisk.com

www.wydawnictwokdw.com

Spis treści

Okładka

Strona przed­ty­tu­łowa

Strona ty­tu­łowa

Strona re­dak­cyjna

Ostrze­że­nie

Roz­dział 1

Roz­dział 2

Roz­dział 3

Roz­dział 4

Roz­dział 5

Roz­dział 6

Roz­dział 7

Roz­dział 8

Roz­dział 9

Roz­dział 10

Roz­dział 11

Roz­dział 12

Roz­dział 13

Roz­dział 14

Roz­dział 15

Roz­dział 16

Roz­dział 17

Roz­dział 18

Roz­dział 19

Roz­dział 20

Roz­dział 21

Roz­dział 22

Roz­dział 23

Roz­dział 24

Roz­dział 25

Roz­dział 26

Roz­dział 27

Roz­dział 28

Roz­dział 29

Roz­dział 30

Roz­dział 31

Roz­dział 32

Roz­dział 33

Po­dzię­ko­wa­nia

Ostrzeżenie

Książka za­wiera sceny prze­mocy, tre­ści kon­tro­wer­syjne i wul­ga­ry­zmy. Nie jest prze­zna­czona dla osób wraż­li­wych ani dla czy­tel­ni­ków po­ni­żej osiem­na­stego roku ży­cia.

Przed­sta­wione uni­wer­sum nie ma od­nie­sie­nia do rze­czy­wi­sto­ści i zo­stało stwo­rzone je­dy­nie na po­trzeby po­wie­ści. Po­ja­wia­jące się w nim grupy prze­stęp­cze, w tym arab­skie klany, nie ist­nieją. Przed­sta­wiona hi­sto­ria to fik­cja li­te­racka. Wszelka zbież­ność po­staci, na­zwisk i zda­rzeń jest przy­pad­kowa i nie­za­mie­rzona.

Au­torka nie po­chwala za­cho­wań przed­sta­wio­nych na kar­tach po­wie­ści.

Rozdział 1

Seth

Świat jest areną, na któ­rej to­czy się nie­ustanna walka. Prze­trwają naj­sil­niejsi. Tu­taj nie ma miej­sca na li­tość. Nie­ważne, jak bar­dzo się sta­rasz, jak mocno pra­gniesz uwie­rzyć w lep­sze ju­tro – ono nie na­dej­dzie. Sam mu­sisz wy­kre­ować swoją rze­czy­wi­stość, by póź­niej móc po­cią­gać za sznurki i wresz­cie stać się pa­nem wła­snego losu.

Lata temu łu­dzi­łem się, że nie wszy­scy lu­dzie są źli. Ale to nie­prawda. W każ­dym z nas drze­mie po­twór. Cza­sami wi­dać go na pierw­szy rzut oka, jed­nak czę­ściej ukrywa się gdzieś głę­boko, cze­ka­jąc na od­po­wiedni mo­ment.

Moja be­stia od­po­czy­wała wy­star­cza­jąco długo. Z po­czątku ro­bi­łem wszystko, by się jej oprzeć, póź­niej – gdy do­tarło do mnie, że ona ni­gdy nie od­pu­ści – sta­ra­łem się ją kon­tro­lo­wać. Mimo naj­szczer­szych chęci – prze­gra­łem. A te­raz już nie wiem, dla­czego tak usil­nie z nią wal­czy­łem. Z ja­kiego po­wodu ha­mo­wa­łem sa­mego sie­bie?

Po­ja­wie­niem się w Ber­li­nie chcia­łem zwró­cić uwagę na swoją obec­ność. Po­ka­zać, że do mia­sta wkro­czył ktoś ważny. Ktoś, kogo się nie lek­ce­waży. Po­sta­no­wi­łem wy­krzy­czeć tu­tej­szym miesz­kań­com pro­sto w twarz: „Oto je­stem, klę­kaj­cie!”. Wła­śnie dla­tego na start ku­pi­łem całe pię­tro naj­droż­szego apar­ta­men­towca. Wo­że­nie tyłka w wy­pa­sio­nych spor­to­wych bry­kach i im­pre­zo­wa­nie do bia­łego rana spra­wiło, że lu­dzie za­częli ga­dać. Me­dia do dziś spe­ku­lują, kim tak wła­ści­wie je­stem i do czego dążę. Jesz­cze nikt nie do­tarł do prawdy i wąt­pię, że kie­dy­kol­wiek ją od­kryją. Tylko nie­liczni znają moją toż­sa­mość.

Wczo­raj prze­czy­ta­łem o so­bie ar­ty­kuł, w któ­rym na­zwano mnie bez­względ­nym fi­nan­si­stą dzia­ła­ją­cym na kra­wę­dzi etyki biz­ne­so­wej. By­naj­mniej nie wy­warło to na mnie wra­że­nia. Mój świat, moje za­sady, a je­śli ko­muś nie pa­suje, to niech spier­dala.

Za­wsze by­łem skory do ry­zyka, ale przy tym rów­nież trzeźwo my­ślący. Żeby od­nieść suk­ces, trzeba wi­dzieć wię­cej niż wszy­scy i do­strze­gać oka­zje, któ­rych inni nie za­uwa­żają. Póź­niej na tej pod­sta­wie ku­po­wać ta­nio, a sprze­da­wać drogo.

Pierw­sze zdo­byte przeze mnie mi­liony wią­zały się z ogrom­nym ry­zy­kiem. Zde­cy­do­wa­łem się na tę drogę świa­do­mie i do­sko­nale wie­dzia­łem, że mogę skoń­czyć z kulką w gło­wie. Czy ża­łuję? Nie spo­sób od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie jed­no­znacz­nie. Są rze­czy, które dziś zro­bił­bym ina­czej, jed­nak nie­ważne, ile forsy mam na kon­tach, czasu nie cofnę. Prze­szło­ści nie da się zmie­nić, a prze­lana krew już na za­wsze bę­dzie bru­dzić mi ręce.

Czło­wie­kowi w moim po­ło­że­niu nie jest ła­two zna­leźć przy­ja­ciół. Nie okła­muję sa­mego sie­bie i nie trzy­mam się z prze­gra­nymi. Na moje za­ufa­nie trzeba ciężko za­pra­co­wać. Kiedy tylko czuję, że coś nie jest w po­rządku, od­pusz­czam. Wo­kół krąży wielu krę­ta­czy, go­to­wych iść po tru­pach, by zdo­być choć na­miastkę tego, co ja zdo­by­łem. Na szczę­ście sam de­cy­duję, kim się ota­czam. Usu­wam lu­dzi, któ­rzy mo­gliby mnie ścią­gnąć w dół, i ro­bię to bez żad­nych skru­pu­łów.

Biorę głę­boki wdech, po czym po­woli wy­pusz­czam po­wie­trze przez lekko roz­chy­lone usta. Prze­czu­cie pod­po­wiada mi, że dzi­siej­szy wie­czór bę­dzie przy­po­mi­nał cyrk, w któ­rym to ja za­gram główną rolę. Otwar­cie luk­su­so­wego ho­telu w sa­mym sercu Ber­lina jest wiel­kim even­tem. Z tego, co mi wia­domo, za­pro­szono około trzy­stu go­ści, wśród któ­rych znaj­dują się przed­sta­wi­ciele me­diów, oso­bi­sto­ści świata biz­nesu i po­li­tyki, a także in­we­sto­rzy i udzia­łowcy wiel­kich firm.

Wjeż­dżam na wy­ło­żony kostką bru­kową par­king i wy­łą­czam sil­nik. Wy­sia­dam z sa­mo­chodu i prze­su­wam dłońmi po kla­pach szy­tej na miarę ma­ry­narki. Nie czuję się swo­bod­nie w tym od­pi­co­wa­nym gar­ni­turku i z ide­al­nie wy­sty­li­zo­wa­nymi wło­sami. Spo­glą­dam na swoje od­bi­cie w przy­ciem­nio­nej szy­bie ma­se­rati. Ope­ra­cje pla­styczne zmie­niły mnie nie do po­zna­nia. De­li­katne rysy twa­rzy zo­stały wy­ostrzone, po­liczki po­krywa trzy­dniowy za­rost, a tę­czówki oczu mają inną barwę niż kie­dyś.

Prze­no­szę wzrok na no­wiu­sieńką ma­je­sta­tyczną bu­dowlę. Pre­zen­tuje się im­po­nu­jąco. Ar­chi­tekci po­łą­czyli no­wo­cze­sność z tra­dy­cyj­nym ber­liń­skim sty­lem. Sza­ro­ści, stal i szkło two­rzą ele­gancką spójną ca­łość.

Wraz z in­nymi go­śćmi, w to­wa­rzy­stwie bły­sków fle­szy, wkra­czam na czer­wony dy­wan, który pro­wa­dzi do wej­ścia. Już te­raz czuję na so­bie wzrok cie­kaw­skich, sły­szę, jak szep­czą mię­dzy sobą i snują roz­ma­ite teo­rie. Nie przej­muję się nimi i idę przed sie­bie z dum­nie unie­sioną głową.

Gdy prze­kra­czam duże, szklane drzwi, znaj­duję się w prze­stron­nym holu, gdzie wita mnie kli­ma­tyczna, spo­kojna mu­zyka. Fi­ne­zyjne krysz­ta­łowe ży­ran­dole oświe­tlają wnę­trze cie­płym świa­tłem. For­te­pia­ni­sta spra­wia, że dźwięki płyną jak me­lo­dyjne fale. Ubrani w białe smo­kingi kel­ne­rzy po­dają go­ściom szam­pana i wy­szu­kane prze­ką­ski.

Roz­glą­dam się wo­kół i roz­po­znaję kilka waż­nych oso­bo­wo­ści. Cze­kają na od­po­wiedni mo­ment, by po­dejść i za­rzu­cić mnie py­ta­niami. Nie­któ­rzy le­dwo się od tego po­wstrzy­mują, ale resztka zdro­wego roz­sądku każe im za­cho­wać kul­turę.

Z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy zbliża się do mnie ko­bieta w gra­fi­to­wej ele­ganc­kiej sukni. Jest star­sza niż ja, może lekko po czter­dzie­stce, bar­dzo za­dbana, a po spo­so­bie, w jaki się po­ru­sza, śmiem wnio­sko­wać, że także pewna sie­bie.

– Chri­stina Braun, me­ne­dżerka. – Po­daje mi dłoń, którą bez wa­ha­nia ści­skam, gdy wi­tam się ski­nie­niem głowy. – W imie­niu Need It chcia­łam pana ser­decz­nie po­wi­tać na otwar­ciu na­szego trze­ciego już ho­telu w Ber­li­nie. Je­ste­śmy nie­zmier­nie wdzięczni za wspar­cie i po­moc w re­ali­za­cji tego pro­jektu. Czu­jemy się za­szczy…

– Wiem – prze­ry­wam jej mo­no­log, co na chwilę kom­plet­nie zbija ko­bietę z pan­ta­łyku, jed­nak szybko od­zy­skuje re­zon.

– Zo­sta­wię już pana sa­mego, ży­czę przed­niej za­bawy. – Po­ra­ża­jący bielą zę­bów uśmiech wy­gląda jak przy­kle­jony do jej wy­re­tu­szo­wa­nej ma­ki­ja­żem twa­rzy.

Wkrótce po­tem ofi­cjalna część ce­re­mo­nii roz­po­czyna się uro­czy­stym po­wi­ta­niem go­ści ze­bra­nych w ho­te­lo­wym lobby. Dy­rek­tor usta­wia się w stra­te­gicz­nym miej­scu, trzy­ma­jąc bez­prze­wo­dowy mi­kro­fon.

– Jako jedno z naj­bar­dziej in­spi­ru­ją­cych i kre­atyw­nych miast w Eu­ro­pie Ber­lin szczyci się mia­nem sto­licy kul­tury, ma in­te­re­su­jącą hi­sto­rię, ar­chi­tek­turę pełną kon­tra­stów oraz wy­jąt­kową kuch­nię, za­chwyca za­równo osoby po­dró­żu­jące w ce­lach biz­ne­so­wych, jak i tu­ry­stycz­nych – za­czyna z em­fazą. – Cie­szymy się, że mo­żemy za­ofe­ro­wać na­szym go­ściom cie­płą i przy­ja­zną ob­sługę spod znaku Need It, pod­czas gdy oni od­kry­wają uroki na­szego pięk­nego mia­sta…

Gdy wresz­cie tra­fiamy do głów­nej sali, je­stem zmu­szony wy­słu­chać ko­lej­nych nu­żą­cych prze­mów, które koń­czy sym­bo­liczne prze­cię­cie wstęgi. Za­nim roz­le­gają się brawa, je­stem o krok od za­śnię­cia.

– No pro­szę. Czło­wiek le­genda we wła­snej oso­bie.

Na dźwięk zna­jo­mego mę­skiego głosu mi­mo­wol­nie prze­ły­kam ślinę, ale za­cho­wuję zimną krew i po­woli od­wra­cam się do syna bossa jed­nego z naj­po­tęż­niej­szych arab­skich kla­nów dzia­ła­ją­cych na te­re­nie za­chod­niego Ber­lina.

Je­stem przy­go­to­wany na to spo­tka­nie. Wie­dzia­łem, że prę­dzej czy póź­niej do niego doj­dzie. W prze­szło­ści łą­czyła mnie z Ami­rem przy­jaźń, a przy­naj­mniej obaj tak wtedy są­dzi­li­śmy. Kiedy mia­łem pa­rę­na­ście lat, dał­bym się za niego po­kroić, ale te­raz… Gdy tylko za­my­kam oczy, śnię o jego śmierci. Niech zdy­cha. On i cała jego ro­dzina.

– Jaka szkoda, że w ogóle pana nie ko­ja­rzę. – Lu­struję go obo­jęt­nym spoj­rze­niem.

Wy­do­ro­ślał. Nie jest już kum­plem z po­dwórka, który pra­gnie się wy­rwać spod wła­dzy ojca i roz­po­cząć nie­za­leżne ży­cie. Stał się młod­szą ko­pią La­tifa, czyli do­kład­nie tym, czego tak usil­nie pró­bo­wał unik­nąć.

Moż­liwe, że gdyby na­sza hi­sto­ria po­to­czyła się ina­czej, miał­bym dla niego li­tość. Jed­nak wbrew wszyst­kiemu, co nas kie­dyś łą­czyło, czuję wy­łącz­nie nie­na­wiść.

– Naj­wyż­szy czas, by to zmie­nić – od­po­wiada. – Amir Sha­rif.

Spo­glą­dam na jego wy­cią­gniętą do mnie dłoń i ce­lowo prze­dłu­żam ten mo­ment, by po­zba­wić go choć odro­biny pew­no­ści sie­bie. Kiedy od­chrzą­kuje, sy­gna­li­zu­jąc tym gra­nicę wy­cze­ki­wa­nia, od­pusz­czam i uno­szę ką­cik ust, po czym wi­tam się z nim sil­nym uści­skiem dłoni.

– Seth Schwarz – przed­sta­wiam się, pa­trząc męż­czyź­nie pro­sto w oczy.

Po­dej­rze­wam, że oj­ciec wy­słał go na prze­szpiegi. Głowa klanu nie może so­bie po­zwo­lić na brak wie­dzy, szcze­gól­nie je­śli cho­dzi o wpły­wo­wych lu­dzi. Za­łożę się, że moje dzia­ła­nia nie uszły jego uwa­dze. Pra­co­wa­łem dla tego czło­wieka kilka lat, dzięki czemu zdo­by­łem mnó­stwo nie­zwy­kle przy­dat­nych in­for­ma­cji. Znam jego ma­rze­nia, wiem, do czego dąży. W za­ka­mar­kach mo­jej pa­mięci tkwią wszyst­kie cenne kon­takty.

– Sły­sza­łem, że po­ja­wi­łeś się zni­kąd i chcesz prze­jąć cały Ber­lin – oświad­cza cham­skim to­nem, jakby z nas dwóch to on był górą.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­by­śmy byli na „ty” – ga­szę go chłodno i w tym mo­men­cie do­strze­gam ją, a wszyst­kie chwile, kiedy się łu­dzi­łem, że szczę­śliwe za­koń­cze­nie jed­nak jest mi pi­sane, tra­fiają we mnie ze zdwo­joną siłą i na parę se­kund od­bie­rają mi dech w piersi.

Obok Amira staje Cass. Jej nie­gdyś dłu­gie włosy są ścięte do ra­mion i za­tknięte za uszy. Czarne ko­smyki zo­stały uło­żone w de­li­katne fale, ale ja wiem, że nor­mal­nie są pro­ste jak druty. Owalna twarz o ślicz­nie za­ry­so­wa­nych ko­ściach po­licz­ko­wych, pełne usta i te dia­bel­sko uwo­dzi­ciel­skie oczy w kształ­cie mig­da­łów – prawe brą­zowe, lewe błę­kitne. Lekko za­darty nos od za­wsze do­da­wał jej uro­dzie bun­tow­ni­czego cha­rak­teru. Smu­kłą szyję ozda­bia złoty wi­sio­rek. Wą­ska, ciem­no­zie­lona wie­czo­rowa suk­nia o wy­ra­fi­no­wa­nym kroju ide­al­nie pod­kre­śla sek­sowne kształty.

Bez­wied­nie przy­gry­zam dolną wargę i mo­men­tal­nie karcę się w du­chu za ten gest. Ro­bi­łem to wtedy, ro­bię i te­raz. Ża­ło­sne.

Ko­bieta uśmie­cha się do mnie, bio­rąc Amira pod ra­mię. Nie ma bla­dego po­ję­cia, na kogo wła­śnie pa­trzy. Jest nie­świa­doma tego, co ze mną robi. Na­wet po tylu la­tach.

– Po­zwoli pan, że przed­sta­wię moją to­wa­rzyszkę – od­zywa się Sha­rif, pod­czas gdy ja nie spusz­czam z bru­netki oczu.

– Ju­liette Mayer. – Cass go wy­prze­dza, po­da­jąc fał­szywe imię i na­zwi­sko. W su­mie się nie dzi­wię, że skła­mała.

Gdy wy­ciąga do mnie rękę, pew­nie ści­skam jej dłoń, przy czym rę­kawy ubra­nia de­li­kat­nie mi się pod­cią­gają, od­sła­nia­jąc małą bli­znę na prze­gu­bie. Niby nic ta­kiego i wcze­śniej na­wet o tym nie po­my­śla­łem, jed­nak w mo­men­cie, gdy czuję na so­bie in­ten­sywny wzrok Amira, wiem, że wzbu­dzi­łem w nim po­dej­rze­nia, któ­rych tak ła­two nie stłu­mię.

Sta­ram się nie tra­cić opa­no­wa­nia i nie wy­cho­dzić z roli. Nie je­stem je­dy­nym czło­wie­kiem z tego typu skazą. Po­pra­wiam spo­koj­nie man­kiet ko­szuli, by za­kryć ślad wy­pa­lony pa­pie­ro­sem.

– Ber­lin mu­siał się panu bar­dzo spodo­bać, skoro po­sta­no­wił pan zo­stać tu­taj na dłu­żej – przy­pusz­cza Cass.

– To mia­sto ma nie­sa­mo­witą ener­gię – mó­wię zgod­nie z prawdą.

– Ma pan ra­cję – zga­dza się Cass, a Amir zerka na nią ukrad­kiem, ob­li­zu­jąc wargi. – Trudno do­kład­nie okre­ślić, co spra­wia, że jest tak wy­jąt­kowe. Jed­no­cze­śnie hi­sto­ryczne i po­stę­powe, szorst­kie i ma­low­ni­cze. To roz­le­gły wie­lo­kul­tu­rowy kon­glo­me­rat z pra­wie czte­rema mi­lio­nami miesz­kań­ców. Cza­sami my­ślę, że wspa­niale by­łoby się wy­rwać z Eu­ropy i za­miesz­kać w ja­kimś przy­tul­nym, cie­płym miej­scu, ale… sama nie wiem. Pan zwie­dził już pew­nie cały świat?

– Można zjeź­dzić go wzdłuż i wszerz, a na­dal nie zo­ba­czyć zu­peł­nie ni­czego – stwier­dzam, bacz­nie ob­ser­wu­jąc jej re­ak­cję.

Otwiera usta, by coś po­wie­dzieć, jed­nak Amir ją uprze­dza:

– Po­cho­dzi pan z Ber­lina?

To jedno py­ta­nie mówi wię­cej niż ty­siąc słów. Te­raz je­stem już prze­ko­nany, że do­strzegł bli­znę na mo­jej ręce, a try­biki pod jego czaszką za­częły pra­co­wać na naj­wyż­szych ob­ro­tach.

– Skąd ten po­mysł? – od­bi­jam, nie da­jąc mu od­po­wie­dzi.

– In­stynkt. – Wzru­sza ra­mio­nami.

Kiedy pod­cho­dzi do nas kel­ner, bie­rzemy po lampce szam­pana i upi­jamy po łyku mu­su­ją­cego wina. Amir obej­muje Cass w pa­sie, jakby tym ge­stem chciał pod­kre­ślić, że ko­bieta na­leży do niego. Bru­netka nie pro­te­stuje, choć do­strze­gam w jej dwu­ko­lo­ro­wych oczach dziwny błysk.

– Nie będę od­bie­rał panu przy­jem­no­ści od­kry­wa­nia mo­ich se­kre­tów. Wtedy to nie by­łaby żadna za­bawa – mó­wię, po czym osu­szam szkło i sta­wiam pu­sty kie­li­szek na tacy mi­ja­ją­cego nas chło­paka z ob­sługi.

– Pla­nuje pan zo­stać tu­taj na dłu­żej? – Nie­wzru­szony Sha­rif za­daje ko­lejne py­ta­nie.

– Za­leży od sy­tu­acji.

– Pan wy­ba­czy wścib­skość, ale jedna sprawa nie daje mi spo­koju. W ja­kim celu wy­ku­pił pan bu­dynki miesz­kalne w Neu­kölln?

– Bo mo­głem – do­gry­zam mu, co ewi­dent­nie nie spo­tyka się z apro­batą męż­czy­zny.

Wy­pija szam­pana do dna i rów­nież od­sta­wia lampkę. Sta­ram się nie błą­dzić spoj­rze­niem do miej­sca, gdzie trzyma drugą łapę. Choć nie po­wi­nie­nem, czuję oso­bliwą po­trzebę ode­pchnię­cia go od Cass. Przez mo­ment do­pusz­czam do sie­bie na­wet na­miastkę po­czu­cia winy, jed­nak bły­ska­wicz­nie ją tłam­szę.

Ta ko­bieta także jest czę­ścią mo­jego planu. Zro­biła coś, czego nie je­stem w sta­nie jej wy­ba­czyć. Mógł­bym omi­jać ją z da­leka, dać szansę na nowe ży­cie, ale je­śli na­dal pra­cuje dla klanu, ozna­cza to, że nie po­szła po ro­zum do głowy. Sama się prosi, by po­czuć smak mo­jego gniewu. Na ho­ry­zon­cie za­ma­ja­czyły nowe opcje, z któ­rych grze­chem by­łoby nie sko­rzy­stać.

– Li­czę, że za­bawi pan u nas dłu­żej – wtrąca nie­spo­dzie­wa­nie bru­netka. – Ber­lin ma w so­bie wiele do od­kry­cia.

– Nie wąt­pię – zga­dzam się i pa­trzę, jak uma­lo­wane czer­wie­nią wargi Cass do­ty­kają szkła. Prze­chyla kie­li­szek, a mu­su­jący płyn znika w ku­szą­cych ustach.

Ma ra­cję. Wciąż po­znaję czę­ści mia­sta, o któ­rych nie mia­łem po­ję­cia, i chcę wię­cej. Tu­tej­szy kli­mat wręcz uza­leż­nia. Do tego do­cho­dzi ten drugi świat – ukryty, pe­łen bólu i fru­stra­cji. Świat, gdzie nie każdy jest w sta­nie prze­trwać. Ja za­czą­łem go po­zna­wać zbyt wcze­śnie, co spra­wiło, że cał­ko­wi­cie nim na­siąk­ną­łem.

Mój po­cząt­kowy plan nie za­kła­dał obu­dze­nia się z mi­liar­dami na kon­cie, które będę póź­niej suk­ce­syw­nie po­mna­żał. Je­den in­cy­dent zmie­nił wszystko. Wy­szar­pał ze mnie du­szę i ode­brał na­dzieję, a w za­mian na­kar­mił żą­dzą ze­msty. Ka­zał za­po­mnieć o tym, co do­bre, bo tylko tym spo­so­bem by­łem w sta­nie skon­cen­tro­wać się na ro­sną­cym we mnie gnie­wie.

Za­wsze cią­gnęło mnie do kło­po­tów. Zde­cy­do­wa­nie więk­sza część mo­jej oso­bo­wo­ści jest w chuj po­pa­prana i prze­sy­cona po­trzebą nisz­cze­nia. Pra­gnie za­nu­rzyć się w nie­ła­dzie i już ni­gdy nie wy­pły­nąć na po­wierzch­nię. Nie na darmo przy­bra­łem ta­kie, a nie inne imię. Seth – bóg burz, pu­styń, ciem­no­ści i cha­osu.

– Wi­tam sza­now­nego pana. Mi­chael Ro­ning, przed­sta­wi­ciel firmy Gold In­ve­st­ments. – Śred­niego wzro­stu męż­czy­zna z pod­krę­co­nym szpa­ko­wa­tym wą­sem kła­dzie mi dłoń na ra­mie­niu, praw­do­po­dob­nie nie zda­jąc so­bie sprawy, że je­stem o włos od zła­ma­nia mu nosa.

Nie­na­wi­dzę, gdy ktoś mnie do­tyka bez mo­jej wy­raź­nej zgody. Nie je­stem pie­przo­nym pu­dlem, któ­rego można po­dra­pać za uchem, nie do­sta­jąc za to po mor­dzie.

Za­ci­skam zęby i od­su­wam się o krok, ob­rzu­ca­jąc ele­gan­cika zło­wro­gim spoj­rze­niem. Prze­kaz jest tak ewi­dentny, że ten na­tych­miast go ro­zu­mie i szybko za­biera łapę.

– Pana po­ja­wie­nie się w Ber­li­nie wy­wo­łało nie­małe za­mie­sza­nie – stwier­dza Ro­ning, igno­ru­jąc to­wa­rzy­szącą mi dwójkę. Przy­pusz­czam, że nie ma po­ję­cia, kim jest Amir.

Syn głowy klanu Sha­rif nie pa­suje do tego miej­sca i wąt­pię, by otrzy­mał za­pro­sze­nie. Po­dej­rze­wam, że do­stał się na otwar­cie ho­telu dzięki kon­tak­tom ta­tu­sia.

– Wła­śnie taki był mój cel – oświad­czam bez ogró­dek.

– Ostat­nio dużo się mówi o kryp­to­wa­lu­tach, je­stem nie­zmier­nie cie­kawy, co pan o tym są­dzi.

– Nie wąt­pię, że jest pan cie­kawy. – Uśmie­cham się do niego sztucz­nie, do­sko­nale świa­domy, jak ku­rew­sko go tym wku­rzam.

– Z tego, co zdą­ży­łem za­uwa­żyć, pan Schwarz ak­tu­al­nie in­te­re­suje się ryn­kiem nie­ru­cho­mo­ści – wtrąca się Amir, który nie ma zie­lo­nego po­ję­cia, co ple­cie, ale pró­buje stwa­rzać po­zory obe­zna­nego.

– Ry­nek nie­ru­cho­mo­ści po­trafi być ka­pry­śny – pod­ła­puje Ro­ning.

Przez chwilę roz­ma­wiamy o ak­tu­al­nych ra­tin­gach ak­cji, ob­li­ga­cji, su­row­ców i wa­lut. Oma­wiamy trendy, pro­gno­zo­wa­nie zmian cen i prze­cho­dzimy do dys­ku­sji na te­mat po­ten­cjal­nych zmian dłu­go­fa­lo­wych.

Amir co ja­kiś czas przy­ta­kuje, ale jest na tyle by­stry, by trzy­mać gębę na kłódkę. Cas­sie przy­słu­chuje się nam z za­cie­ka­wie­niem, co do któ­rego nie je­stem w sta­nie prze­są­dzić, czy jest au­ten­tyczne, czy uda­wane. Już gdy zo­ba­czy­łem tę dziew­czynę po raz pierw­szy, nie umia­łem od­czy­tać jej praw­dzi­wych za­mia­rów, a przy­naj­mniej nie w stu pro­cen­tach. Jest jedną z nie­licz­nych osób, któ­rych nie mogę do końca roz­gryźć.

Mi­jają mi­nuty, a do na­szej grupy do­łą­cza wię­cej cie­kaw­skich. Od­po­wia­dam na ich py­ta­nia wy­mi­ja­jąco, nie zdra­dza­jąc przy tym o so­bie prak­tycz­nie ni­czego. Je­stem do­bry w tę grę. Umie­jęt­nie wy­cią­gam przy­datne in­for­ma­cje, czy­tam mię­dzy wier­szami i in­stynk­tow­nie pro­wo­kuję, kiedy wy­czu­wam ważny te­mat. Nie tracę czuj­no­ści. Na­wet gdy mó­wię, ob­ser­wuję zgro­ma­dzo­nych wo­kół mnie lu­dzi, jed­nak nie za­my­kam się wy­łącz­nie na nich.

Je­śli znasz swo­jego wroga, o wiele ła­twiej od­nieść suk­ces. Wkra­cza­jąc na nową ścieżkę, z góry za­kła­dam, że każdy chce pod­ło­żyć mi nogę. Uśmie­cha­jące się do mnie sępy tylko cze­kają, aż się po­tknę. Im wię­cej masz kasy, tym mniej – przy­ja­ciół. Na­uczy­łem się, że to ja je­stem naj­waż­niej­szą in­we­sty­cją. Dzięki wie­rze w sie­bie, chłod­nej kal­ku­la­cji i słu­cha­niu in­tu­icji roz­wi­ną­łem ka­rierę i osią­gną­łem bo­gac­two.

Jed­nym uchem słu­cham roz­wa­żań o naj­now­szej tech­no­lo­gii i in­no­wa­cjach mo­gą­cych wpły­nąć na różne sek­tory go­spo­darki, dru­gim pró­buję wy­ła­pać słowa Amira, który wła­śnie szep­cze coś do swo­jej to­wa­rzyszki. Po mi­nie Cass śmiem wnio­sko­wać, że prze­kaz mło­dego Sha­rifa nie bar­dzo jej się spodo­bał.

Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, ob­ser­wuję ją wni­kli­wie, ale z ostroż­no­ścią. Za­uwa­żam, że spina się za każ­dym ra­zem, gdy Amir jej do­tyka. Uśmiech­nięta zgrywa wy­lu­zo­waną i po­zwala mu na tę bli­skość, ale nie jest w sta­nie ukryć re­ak­cji swo­jego ciała. Za­sta­na­wiam się, dla­czego w tym sie­dzi. Co nią kie­ro­wało, że przy­szła na tę im­prezę?

W mo­jej gło­wie świta pewna opcja, jed­nak za­nim włą­czę ją do swo­jego planu, mu­szę po­znać wię­cej szcze­gó­łów.

Po wy­kwint­nej ko­la­cji zo­sta­jemy za­pro­szeni na ta­ras wi­do­kowy. Mi­go­czące lampki roz­ja­śniają pod­łogę z ciem­nego drewna. Wzdłuż ba­lu­strady stoją kwia­towe aran­ża­cje. Niebo jest już cał­ko­wi­cie ciemne, ale ty­siące świa­teł na bu­dyn­kach, mo­stach i uli­cach spra­wiają, że mia­sto błysz­czy ni­czym kon­ste­la­cja naj­ja­śniej­szych gwiazd. W od­dali wi­dać Bramę Bran­den­bur­ską.

Na nie­wiel­kiej sce­nie stoi odziana w długą czarną suk­nię skrzy­paczka. Gra z za­mknię­tymi oczami, wczu­wa­jąc się w ula­tu­jącą spod smyczka mu­zykę. Kie­dyś po­zwo­lił­bym so­bie za­to­nąć w tych me­lan­cho­lij­nych dźwię­kach, ode­rwać od rze­czy­wi­sto­ści i na mo­ment ukryć się przed ca­łym świa­tem.

Ucie­kam od dal­szych dys­ku­sji biz­ne­so­wych i sunę wprost ku ba­rierce. Spo­glą­dam w dół na ru­chliwe ulice i cze­kam. Je­stem prze­ko­nany, że Sha­rif tak ła­two nie od­pu­ści. Cie­kawi mnie, na ile so­bie dzi­siej­szego wie­czoru po­zwoli.

– Z góry wszystko wy­gląda tak pięk­nie. – Od razu roz­po­znaję głos Cas­sie.

Po­de­szła do mnie sama. Amir stoi w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, ale ką­tem oka wi­dzę, że nie spusz­cza z nas wzroku. Nie na­leży do dys­kret­nych.

– Nic nie jest ta­kie, na ja­kie wy­gląda – stwier­dzam, przez chwilę sku­pia­jąc całą uwagę wy­łącz­nie na bru­netce.

– A na kogo ja panu wy­glą­dam? – Prze­chyla głowę w bok, gdy z za­cie­ka­wie­niem czeka na od­po­wiedź.

– Mam być uprzejmy czy szczery?

Na jej ślicz­nej twa­rzy po­ja­wia się cień uśmie­chu.

– Szczery… za­wsze – oświad­cza zde­cy­do­wa­nym to­nem, za­kła­da­jąc za ucho ciemne ko­smyki.

– Wy­gląda pani na nie­szczę­śliwą, choć więk­szość osób tu­taj spra­wia wra­że­nie, że w ogóle tego nie do­strzega.

– Dla­czego pan tak uważa?

– Wy­star­czy Seth – oznaj­miam i opie­ram się ty­łem o ba­lu­stradę.

– Ju­liett. I wcale nie je­stem nie­szczę­śliwa.

– Czyli jed­nak mia­łem być uprzejmy – od­pie­ram, na co uśmiech roz­świe­tla twarz Cass.

Marsz­czy nos, a w ką­ci­kach jej oczu po­ja­wiają się de­li­katne zmarszczki. Po tylu fał­szy­wych uśmie­chach bez pro­blemu roz­po­znaję te praw­dziwe.

– Twój part­ner też wy­gląda na nie­szczę­śli­wego. – Z lek­kim roz­ba­wie­niem zer­kam w stronę na­bur­mu­szo­nego Amira.

– To nie jest mój part­ner, a przy­naj­mniej nie w ta­kim sen­sie. Nie je­ste­śmy ra­zem – zdra­dza, ła­piąc ha­czyk.

– On o tym wie?

– Jakby to ująć… Nie wpi­suję się w jego normę – oznaj­mia dy­plo­ma­tycz­nie.

Mi­mo­wol­nie przy­po­mi­nam so­bie frag­ment z prze­szło­ści, ale nie po­zwa­lam ob­ra­zom w mo­jej gło­wie trwać zbyt długo. Od­ci­nam się, bły­ska­wicz­nie wra­cam do tu i te­raz.

– Za­tańcz ze mną. – Nie py­tam, przez co za­bie­ram ko­bie­cie moż­li­wość od­mowy.

Wy­cią­gam ku niej rękę i wiem, że za­raz spełni moje po­le­ce­nie. Pra­gnie się do­wie­dzieć o mnie cze­goś wię­cej. Nie tylko ze względu na Amira. Do­strze­gam to w spo­so­bie, w jaki na mnie pa­trzy. Po­cią­gam ją, je­stem tego pe­wien.

Czuje się za­sko­czona, pełna wa­ha­nia i wi­dzę, jak usil­nie po­wstrzy­muje chęć spoj­rze­nia na mło­dego Sha­rifa. Brak jej pew­no­ści, czy może po­zwo­lić so­bie na ten ruch. A co za tym idzie, Amir ma nad nią pew­nego ro­dzaju kon­trolę. Py­ta­nie, jak dużą i gdzie jest gra­nica, któ­rej Cass nie prze­kro­czy.

Fi­nal­nie bru­netka ła­pie moją dłoń, więc pro­wa­dzę ją na śro­dek ta­rasu. Do­łą­czamy do ko­ły­szą­cych się w rytm mu­zyki par. Bez wa­ha­nia obej­muję ko­bietę w ta­lii, czuję słodki, zmy­słowy za­pach per­fum. Prze­su­wam pal­cami po je­dwa­bi­stym ma­te­riale sukni i de­cy­duję się za­ry­zy­ko­wać: gła­dzę kciu­kiem miękką skórę jej nad­garstka. Pa­trzy mi w oczy, ale nie po­trafi ukryć skrę­po­wa­nia. I wresz­cie pęka. Naj­pierw spusz­cza wzrok, a póź­niej, niby przy­pad­kiem, zerka na swo­jego to­wa­rzy­sza, prze­łyka ślinę i wraca spoj­rze­niem do mnie.

– Czym się zaj­mu­jesz? – py­tam, by od­cią­gnąć jej uwagę od Amira.

– Wszyst­kim po tro­chu.

– I to „wszystko po tro­chu” spra­wia ci przy­jem­ność? – drążę, pro­wa­dząc ją w po­wol­nym tańcu.

– Cza­sami tak.

– Już wiem, dla­czego wy­glą­dasz na nie­szczę­śliwą – mó­wię, po czym ob­ra­cam ją tak, by nie mo­gła pa­trzeć na Sha­rifa.

– Oświeć mnie – za­chęca.

– Zdra­dzę ci pe­wien se­kret: ży­cie jest zbyt krót­kie, by ro­bić rze­czy, na które nie mamy ochoty. – Ce­lowo wy­po­wia­dam te słowa ci­szej, nie­znacz­nie się do niej po­chy­la­jąc, a przy tym ła­pię kon­takt wzro­kowy z Ami­rem.

Arab strzela pal­cami, w ten spo­sób zdra­dza mi, że go to zde­ner­wo­wało. Bę­dzie się chciał upew­nić, że je­stem tym, kim my­śli, że je­stem, i praw­do­po­dob­nie wy­ko­rzy­sta do tego Cass. Mógłby na­słać na mnie swo­ich lu­dzi, byłby do tego zdolny. Jed­nak klanu Sha­ri­fów nie in­te­re­suje moja śmierć. Na­wet wtedy, gdy się upew­nią co do mo­jej toż­sa­mo­ści, nie wy­ślą ni­kogo, by po­słał mi kulkę pro­sto w łeb. Do­sko­nale to ro­zu­miem. Za­pra­gną od­wetu w po­staci gru­bej forsy i cier­pie­nia. Mo­jego cier­pie­nia, rzecz ja­sna.

– Chcesz mi przez to po­wie­dzieć, że to, czym ty się zaj­mu­jesz, jest speł­nie­niem two­ich ma­rzeń? – pyta Cass.

– Tak i nie.

– Sta­rasz się grać ta­jem­ni­czego?

– Wy­cho­dzi mi? – Nie daję się po­dejść i cią­gnę na­szą kon­wer­sa­cję, nie za­po­mi­na­jąc o ob­ser­wo­wa­niu Amira.

– My­ślę, że je­steś do­bry w tym, co ro­bisz, i do­sko­nale zda­jesz so­bie z tego sprawę. Uwa­żam też, że Seth Schwarz, któ­rego po­ka­zu­jesz światu, jest je­dy­nie czę­ścią cie­bie.

Nie po­twier­dzam ani nie oba­lam jej teo­rii. Skrzy­paczka roz­po­czyna ko­lejny utwór. My na­dal tań­czymy do spo­koj­nej mu­zyki.

Ukry­wa­nie praw­dzi­wych in­ten­cji jest jedną z mo­ich waż­niej­szych umie­jęt­no­ści. Pil­nuję tego na każ­dym kroku. Długo ćwi­czy­łem, by po­zbyć się daw­nych na­wy­ków i prze­obra­zić w sza­sta­ją­cego kasą aro­ganc­kiego dupka. A ona mówi mi coś ta­kiego na na­szym pierw­szym spo­tka­niu.

– Wiesz, co ja my­ślę? – zwra­cam się do niej.

– Mam wiele ta­len­tów, ale w my­ślach jesz­cze nie umiem czy­tać, i szcze­rze mó­wiąc, nie je­stem pewna, czy w ogóle bym chciała. Cza­sami le­piej nie wie­dzieć, co sie­dzi w gło­wach in­nych.

– Roz­sąd­nie.

– Mimo to ośmielę się za­py­tać: co my­ślisz?

Za­nim od­po­wia­dam, za­krę­cam nią w tańcu. Pod wpły­wem tego ru­chu he­ba­nowe ko­smyki się uno­szą, by chwilę póź­niej za­wi­ro­wać ra­zem z ko­bietą i opaść na jej smu­kłe ra­miona. Cass znów pre­zen­tuje piękny uśmiech. Coś mi mówi, że nie ro­biła tego od bar­dzo dawna.

– Nie pa­su­jesz do tego miej­sca – za­czy­nam. – Gdy­bym miał zga­dy­wać, po­wie­dział­bym, że nie po­winno cię tu­taj być. Co wię­cej, wcale nie chcia­łaś się tu­taj po­ja­wiać, ale te­raz sama już nie wiesz, czy chcesz tu być, czy nie.

– Od­ważne słowa. – Mruga dwa razy, a jej gę­ste, dłu­gie rzęsy rzu­cają trze­po­tliwy cień na za­ró­żo­wione po­liczki.

– Nie na­leżę do tchó­rzy.

– Nie­zwy­kle ła­two po­my­lić od­wagę z głu­potą.

– Ra­cja – zga­dzam się na­tych­miast. – Sztuka tkwi w tym, żeby inni mieli cię za głupca, pod­czas kiedy ty znasz prawdę.

Wy­raz jej twa­rzy ulega zmia­nie. Tym jed­nym stwier­dze­niem wpra­wi­łem ją w zdez­o­rien­to­wa­nie i da­łem po­wód do roz­wa­żań. Pionki usta­wione, pierw­szy ruch wy­ko­nany, te­raz ich ko­lej.

– Dzię­kuję za ta­niec. – Gdy mu­zyka cich­nie, wy­pusz­czam Cass z ob­jęć.

I tak spę­dzi­łem z nią za dużo czasu – wy­star­cza­jąco, by Amir miał o czym my­śleć. Pora się wy­co­fać i cier­pli­wie za­cze­kać na po­su­nię­cie klanu. Każdy szcze­gół ma zna­cze­nie. Na­wet je­den, na po­zór nic nie­zna­czący gest może po­pchnąć tę par­tię w zu­peł­nie inną stronę.

– Miło było cię po­znać – mówi ko­bieta, ale nie ru­sza się z miej­sca. Pa­trzy na mnie tym nie­sa­mo­wi­tym wzro­kiem, peł­nym prze­ję­cia, a za­ra­zem nie­obec­nym.

– Do po­zna­nia jesz­cze da­leka droga. Li­czę, że kiedy po­znasz mnie na­prawdę, po­wtó­rzysz, że było miło – że­gnam się z nią, po czym zer­kam na Sha­rifa i po­sy­łam mu krzywy uśmiech. – Albo i nie – koń­czę, mam­ro­cząc te słowa pod no­sem, i od­da­lam się od Cass.

Rozdział 2

Cassie

Stoję w rogu wiel­kiego, oto­czo­nego sta­lową kratą ringu. Włosy za­plo­tłam w cia­sne do­bie­rane war­ko­cze, żeby prze­ciw­niczka nie miała moż­li­wo­ści za nie zła­pać. Godna walka wy­klu­cza tego typu za­grywki, ale w klatce wszyst­kie chwyty są do­zwo­lone, a sie­dzące w za­wod­ni­kach be­stie czę­sto wy­my­kają się spod kon­troli, gdy za­pra­gną do­słow­nie roz­szar­pać ry­wala na ka­wałki.

W ustach mam ochra­niacz na zęby. Co prawda ka­wa­łek pla­stiku nie jest gwa­ran­cją ich za­cho­wa­nia, ale lep­sze to niż nic. Od­kąd jedna la­ska wy­biła mi je­dynkę, ni­gdy o nim nie za­po­mi­nam. Z tym ubyt­kiem wy­glą­da­łam jak dzie­ciak w cza­sie wy­pa­da­nia mle­cza­ków, na szczę­ście Amir za­dbał o ten szcze­gół i w pry­wat­nym ga­bi­ne­cie den­ty­stycz­nym za­fun­do­wał mi nowy uśmiech.

Z nie­wzru­szoną miną przy­glą­dam się mo­jej ry­walce. Ko­ja­rzę sukę. Na wła­sne oczy wi­dzia­łam, jak od­gry­zła po­cząt­ku­ją­cej dziew­czy­nie ucho, by chwilę póź­niej obi­jać ją tak długo, aż ta stra­ciła przy­tom­ność, spły­wa­jąc krwią. Ksywka „Slau­gh­ter”1 nie wzięła się zni­kąd.

Nie mia­łam oka­zji wal­czyć z nią wcze­śniej. Obie je­ste­śmy do­brymi za­wod­nicz­kami i da­jemy wi­dzom wy­śmie­nite show, któ­rego tak cho­ro­bli­wie pra­gną. Wsa­dze­nie nas do jed­nej klatki ozna­cza, że w naj­opty­mi­stycz­niej­szym sce­na­riu­szu któ­raś zo­sta­nie kon­tu­zjo­wana i na pe­wien czas wy­klu­czona z roz­gry­wek.

Prze­no­szę spoj­rze­nie na sie­dzą­cego w pierw­szym rzę­dzie Amira. Wło­żył ide­al­nie skro­jony gar­ni­tur, który ni chuja nie pa­suje do tego śmier­dzą­cego śmier­cią i wil­go­cią miej­sca. Ciemne włosy i broda męż­czy­zny jak zwy­kle zo­stały per­fek­cyj­nie wy­sty­li­zo­wane. Od­kąd prze­jął pro­wa­dze­nie in­te­re­sów na ber­liń­skich uli­cach oraz roz­wi­ja­jące się pręż­nie nie­le­galne walki, bar­dzo się zmie­nił. Jego ro­dzina od lat trudni się han­dlem nar­ko­ty­kami i le­kami, nie wspo­mi­na­jąc już o na­pa­dach, kra­dzie­żach i wy­mu­sze­niach. Głową klanu na­dal jest La­tif, jed­nak prę­dzej czy póź­niej odda cał­ko­witą wła­dzę w ręce syna. Kiedy do tego doj­dzie, oba­wiam się, że stracę go bez­pow­rot­nie. Już te­raz przy­po­mina zimną, za­pro­gra­mo­waną przez głowę klanu ma­szynę.

Po jego obu stro­nach stoją żoł­nie­rze. Są uzbro­jeni i w każ­dej chwili go­towi ode­przeć ewen­tu­alny atak. La­tif na­lega, by syn za­wsze miał przy so­bie ochronę, jed­nak w Ami­rze na­dal zo­stała odro­bina zbun­to­wa­nego chło­paka, któ­rego tak lu­bi­łam. By­wają chwile, kiedy czu­jemy się w swoim to­wa­rzy­stwie jak daw­niej, gdy mie­li­śmy po kil­ka­na­ście lat. Nie­stety co­raz czę­ściej wi­dzę w tym czło­wieku ko­goś zu­peł­nie in­nego. Jakby po­win­ność wo­bec ro­dziny po­woli wy­sy­sała z niego em­pa­tię i kształ­to­wała go na po­zba­wio­nego serca po­twora.

Kiedy na­sze spoj­rze­nia się krzy­żują, do­strze­gam sub­telny ruch ką­cika jego ust. Gdy za­czy­na­łam wal­czyć w klatce, prze­ko­ny­wał, że wcale nie mu­szę tego ro­bić, prze­cież on o mnie za­dba. Te­raz nie sły­szę już tych za­pew­nień. Wcho­dząc na ring, wiem, że Amir tego wła­śnie chce. Zgod­nie ze wska­za­niami ojca do­pil­no­wał, bym prze­szła szko­le­nie, aż sta­łam się bez­względną za­wod­niczką. Nie ma skru­pu­łów, by wy­ko­rzy­sty­wać moje umie­jęt­no­ści i to, że je­stem ko­bietą. Dla niego mój wy­gląd jest ide­al­nym ka­mu­fla­żem, a ja – bro­nią, za któ­rej spust może w każ­dej chwili po­cią­gnąć.

Wra­cam uwagą do ko­biety w ringu. Jest ode mnie niż­sza, ma więk­szą masę mię­śniową. Przy­pusz­czam, że jest sil­niej­sza, ale za to nie taka szybka i zwinna jak ja. Naj­le­piej za­ła­twić ją od razu albo cze­kać, aż się zmę­czy, i do­piero wtedy za­ata­ko­wać.

Slau­gh­ter mie­rzy mnie lo­do­wa­tym wzro­kiem. Ko­cham ten mo­ment, gdy spo­glą­dam głę­boko w oczy ry­walki, prze­bi­jam się do jej du­szy i od­naj­duję strach. Mimo że za­wsze pró­bują go ukryć. Mimo że zgry­wają twarde, nie­ustę­pliwe suki.

Wy­daje mi się, że ru­do­włosa ni­gdy nie wi­działa mnie w ak­cji. Moż­liwe, że do­tarły do niej po­gło­ski o mo­ich wy­stę­pach, ale co in­nego o czymś sły­szeć, a co in­nego to zo­ba­czyć. Oso­bi­ście za­wsze sta­ram się przyj­rzeć swoim prze­ciw­ni­kom, o ile zo­staję wcze­śniej po­wia­do­miona, z kim przyj­dzie mi się zmie­rzyć. Zwy­kle do­staję cynk, ale bywa, że do­piero wkra­cza­jąc do klatki, wi­dzę, kto w niej na mnie czeka.

Klub nocny Horns na­leży do klanu Sha­ri­fów i nie­rzadko jest miej­scem waż­nych spo­tkań. Al­ko­hol, nar­ko­tyki, dziwki i do­bra mu­zyka są ide­al­nym wa­bi­kiem. Wta­jem­ni­czeni znają na­to­miast drugą stronę lo­kalu. Pod­czas kiedy na par­kie­cie sza­leje upo­jony tłum, kilka me­trów ni­żej roz­grywa się uczta dla tych łak­ną­cych roz­lewu krwi.

Amir trzyma w gar­ści ten pod­ziemny świat. Czer­pie duże ko­rzy­ści z za­kła­dów, a raz w mie­siącu or­ga­ni­zuje walkę, która do­pusz­cza uży­cie broni, co czę­sto koń­czy się ostrą jatką, a na­wet śmier­cią. Sta­ram się za dużo o tym nie my­śleć. Gdy­bym ule­gła pre­sji su­mie­nia, nie prze­trwa­ła­bym w tym świe­cie ani se­kundy.

Sę­dzia daje sy­gnał do walki, po czym wy­cho­dzi z klatki i zo­sta­wia mnie sam na sam z na­rwaną dzi­ku­ską. Staję w roz­kroku, ugi­nam ko­lana, głowę cho­wam za gardą za­ci­śnię­tych pię­ści. Nad­garstki, kciuki i śród­rę­cza mam okle­jone spe­cjalną ta­śmą. Brak rę­ka­wic stwa­rza ry­zyko groź­nych ura­zów, czę­sto śmier­tel­nych, ale tu­taj wła­śnie o to cho­dzi. Wi­dzów nie kręcą tech­nika i kunszt, dużo bar­dziej pod­nie­cają ich try­ska­jąca krew, ła­miące się ko­ści i ucho­dzące z prze­gra­nych ży­cia.

Ta walka nie bę­dzie miała nic wspól­nego ze spor­tem. Punkty nie grają żad­nej roli. Masz za­dać ból, spra­wić, by prze­ciw­nik krwa­wił. Wi­dow­nia nie czeka na piękny po­kaz, tylko prze­peł­nioną ję­kami bólu ma­sa­krę.

Ruda nie grze­szy cier­pli­wo­ścią i rzuca się na mnie od razu po za­mknię­ciu klatki. Bez pro­blemu wy­ko­nuję pierw­szy unik. Je­stem sku­piona, a mój umysł czy­sty. Nie do­pusz­czam do sie­bie żad­nych bodź­ców, li­czy się wy­łącz­nie wy­grana. Wy­ci­szam krzyki i iry­tu­jące gwizdy. Zo­sta­jemy tylko ja i moja prze­ciw­niczka.

Ko­bieta na­ciera. Czuję bi­jące z niej de­ter­mi­na­cję i wście­kłość. Nie znam jej, ale mam wra­że­nie, że dzia­łam na nią jak czer­wona płachta na byka. Trzy­mam się de­fen­sywy, z ła­two­ścią prze­wi­duję ru­chy ry­walki. Je­stem pewna sie­bie i swo­ich umie­jęt­no­ści. Wiem, do czego dążę oraz czego mu­szę uni­kać, by wyjść z tego spo­tka­nia zwy­cię­sko. Tań­czę na ringu, czym zmu­szam ru­do­włosą do więk­szego wy­siłku. Niech się zmę­czy.

Slau­gh­ter nie od­pusz­cza i ata­kuje z im­pe­tem, jed­nak dzięki wy­ćwi­czo­nemu re­flek­sowi i gib­ko­ści nie ob­ry­wam ani razu. Z cza­sem ru­chy prze­ciw­niczki tracą na in­ten­syw­no­ści. Ciosy są spo­wol­nione, a twarz ko­biety ob­lewa pot. Walki w pod­zie­miach nie mają rund. Brak przerw po­trafi szybko wy­koń­czyć mniej wy­trzy­ma­łych. Tu­taj po pro­stu wcho­dzisz do klatki i na­pier­da­lasz tak długo, aż twój ry­wal pad­nie na glebę.

Pro­wo­kuję ru­do­włosą opusz­cze­niem ra­mie­nia, a kiedy ta chce mnie ude­rzyć w od­kryty bok, znów jej umy­kam. War­czy, zi­ry­to­wana moim za­cho­wa­niem, a ob­ser­wu­jący nas wi­dzo­wie za­czy­nają gło­śno bu­czeć. To dla mnie znak, by prze­stać się prze­ko­ma­rzać.

Ry­walka po­now­nie ata­kuje, tym ra­zem kop­nię­ciem z pół­ob­rotu skie­ro­wa­nym pro­sto w moją twarz. Płyn­nym, szyb­kim ru­chem schy­lam się i na­tych­miast pro­stuję tuż za jej ple­cami. Biorę za­mach, by – gdy tylko ko­bieta od­wróci się do mnie – ude­rzyć ją pię­ścią w po­li­czek, ale zo­staję za­blo­ko­wana. Nie spo­dzie­wa­łam się tego. Zdzira ma w so­bie nie­zmie­rzone po­kłady ener­gii, jed­nak tego star­cia nie wy­gra. Amir po­sta­wił na mnie sporą sumkę, wściek­nie się, je­śli to spar­tolę.

Zo­staję za­lana falą pa­da­ją­cych na moje przed­ra­miona cio­sów. Sta­wiam krok w tył i ko­rzy­sta­jąc z po­wsta­łego dy­stansu, ko­pię w od­sło­nięty brzuch prze­ciw­niczki, li­cząc, że tra­fię w wą­trobę. Slau­gh­ter traci rów­no­wagę, ale nie lą­duje na ma­cie.

Kiedy znowu na­ciera, de­cy­duję się na coś bar­dziej wi­do­wi­sko­wego. Ob­ra­cam się do niej ple­cami, co na pierw­szy rzut oka wy­gląda, jak­bym chciała uciec, ale mój plan jest inny. Z roz­biegu od­bi­jam się nogą od jed­nej ze ścian klatki i z pół­ob­rotu ko­pię rudą w oko­licę mostka. Pada z gło­śnym hu­kiem, a pu­blika do­ce­nia po­kaz grom­kimi bra­wami. Nie zwle­kam, sia­dam na za­wod­niczce okra­kiem i wy­mie­rzam ciosy w jej twarz. Suka unosi gwał­tow­nie bio­dra. Mimo wi­docz­nej utraty sił na­dal ma krzepę.

Wy­star­cza chwila za­wa­ha­nia, żeby prze­wró­ciła mnie na plecy i po­trak­to­wała pię­ściami. Czuję w ustach me­ta­licz­no­słodki smak, któ­remu to­wa­rzy­szy pie­kący ból.

Zbie­ram się w so­bie i blo­kuję ko­lejny cios, na­stęp­nie za­ci­skam ra­miona wo­kół szyi ry­walki i prze­rzu­cam ją na ło­patki. Ciężki tre­ning walki w par­te­rze nie po­szedł na marne.

Bły­ska­wicz­nie wsta­jemy i przy­bie­ramy po­zy­cję do dal­szego star­cia. Z nosa ru­dej ciek­nie krew, a lewe oko za­czyna puch­nąć, co utrud­nia jej wi­dze­nie. Bez wąt­pie­nia je­stem w lep­szym sta­nie niż ona, jed­nak nie mogę dłu­żej się ba­wić. Mu­szę ją za­ła­twić, za­nim po­peł­nię ja­kiś głupi błąd i ta szmata mnie do­pad­nie. Ma parę w ła­pach i gdyby do­brze wy­ce­lo­wała, to spo­tka­nie skoń­czy­łoby się moim no­kau­tem.

Slau­gh­ter po­ka­zuje mnie pię­ścią, po czym prze­suwa pal­cem po szyi. Wi­dow­nia ry­czy, żą­da­jąc roz­lewu krwi. Nie ma sprawy, my­ślę i cze­kam, aż ry­walka się do mnie zbliży. Kiedy to robi, le­wym sier­po­wym zbi­jam jej gardę, a kop­nię­ciem ude­rzam w szczękę.

Czer­wień try­ska z ust ko­biety, która pada bez­wład­nie na matę. Tłum wrzesz­czy, że­bym ją do­biła. Jesz­cze ni­gdy nie za­bi­łam i nie­ważne, jak bar­dzo za­do­wo­li­łoby to wi­dzów, nie po­su­wam się do tego i tym ra­zem. Pod­cho­dzę do pół­przy­tom­nej Slau­gh­ter i pa­trząc pro­sto w jej le­dwo uchy­lone oczy, wy­mie­rzam osta­teczny cios, czym cał­ko­wi­cie ją uniesz­ko­dli­wiam.

W pod­zie­miach nie ma le­ka­rza, a od­po­wie­dzial­ność za wal­czą­cych po­no­szą albo oni sami, albo ich opie­ku­no­wie.

Sę­dzia ogła­sza moje zwy­cię­stwo, a ja na mo­ment się wy­łą­czam. Chcę po pro­stu stąd wyjść, zrzu­cić z sie­bie za­krwa­wione ciu­chy i za­nu­rzyć się po sam czu­bek nosa w wan­nie peł­nej wody.

Po walce, gdy ad­re­na­lina opada, zwy­kle je­stem wy­czer­pana i po­trze­buję czasu na od­po­czy­nek. Za­li­czam ką­piel i opa­truję rany, a po­tem pa­dam na łóżko i śpię aż do po­łu­dnia. Nie opusz­czam miesz­ka­nia, z ni­kim nie roz­ma­wiam, na­wet z moją współ­lo­ka­torką, która orien­tuje się w sy­tu­acji bar­dziej, niż po­winna, i przy po­waż­niej­szych ura­zach składa mnie do kupy. Daję so­bie dwa dni, by na­ła­do­wać ba­te­rie. Póź­niej znów wkro­czę do ot­chłani jako ma­rio­netka Amira – po­słuszny kun­del do wy­ko­ny­wa­nia naj­gor­szych i nie­mo­ral­nych zle­ceń. Tak to już jest. Je­śli nie chcesz, by ber­liń­skie dia­bły cię za­rżnęły, mu­sisz do nich do­łą­czyć.

Znów mam ten sam kosz­mar. Za­czy­nam tra­cić na­dzieję, że to się kie­dy­kol­wiek skoń­czy. Bu­dzę się ze snu zdy­szana i mo­kra od potu. Przez chwilę leżę bez ru­chu z wa­lą­cym ser­cem, spa­ra­li­żo­wana stra­chem. Na­dal sły­szę trzask pę­ka­ją­cych de­sek, czuję swąd pa­lą­cego się ciała, wi­dzę po­że­ra­jący wszystko ogień. A póź­niej na­staje chaos. Z nieba spada śnieg. Lą­duje wprost na mo­jej twa­rzy. Zli­zuję z ust biały puch, po­nie­waż wiem, że po­może mi się znie­czu­lić. Jak przez mgłę wi­dzę mi­ja­jące mnie sa­mo­chody. Pisk opon jest ogłu­sza­jący. Huk, krzyk, wszystko wi­ruje. I w końcu na­staje ci­sza. Pier­do­lona mar­twa ci­sza.

Prze­cie­ram oczy i pró­buję się po­zbie­rać. Wstaję z łóżka i na mięk­kich no­gach pod­cho­dzę do ko­mody. Otwie­ram górną szu­fladę, prze­su­wam na bok bie­li­znę, po czym się­gam po pła­ską ka­setkę, w któ­rej ukry­łam swoje naj­więk­sze skarby. Wyj­muję z niej jego fo­to­gra­fię. Przez chwilę pa­trzę w błę­kitne oczy, a ob­razy w mo­jej gło­wie prze­la­tują cią­gle od nowa, nie da­jąc mi spo­koju.

Zda­niem Amira po­win­nam się od­ciąć i wy­ma­zać tamte zda­rze­nia z pa­mięci. Ale ja wcale tego nie chcę, pra­gnę pie­lę­gno­wać każdą se­kundę.

Na opusz­kach dwóch pal­ców skła­dam po­ca­łu­nek, na­stęp­nie do­ty­kam zdję­cia, by chwilę póź­niej znów je scho­wać.

Do­pro­wa­dzam się do po­rządku i idę na mia­sto za­ła­twić parę spraw dla klanu. Nie jest to szczyt mo­ich ma­rzeń, ale jak­kol­wiek na to pa­trzeć, nie mam wiel­kiego wy­boru. La­tif kreuje się na czło­wieka ho­noru, po­sia­da­ją­cego wła­sny kom­pas mo­ralny. Wy­pra­co­wał we­wnętrzny sys­tem wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści dla człon­ków swo­jej wiel­kiej ro­dziny. Błędy są za­wsze ka­rane. W naj­lep­szym wy­padku do­sta­jesz po mor­dzie, w naj­gor­szym – zgi­niesz w mę­czar­niach i po­cią­gniesz za sobą wszyst­kich bli­skich.

Gdy za­war­łam zna­jo­mość z Ami­rem, nie mia­łam po­ję­cia, kim jest jego oj­ciec. W gor­szych chwi­lach za­czy­nam ża­ło­wać swo­ich na­sto­let­nich de­cy­zji, ale póź­niej przy­po­mi­nam so­bie wszyst­kie te do­bre mo­menty i po­zby­wam się roz­te­rek.

Ostat­nia walka nie na­le­żała do naj­trud­niej­szych, co nie ozna­cza, że wy­szłam z niej bez szwanku. Do­ku­czają mi drobne stłu­cze­nia i roz­cięta warga, ale na szczę­ście tego typu urazy szybko się goją. Do ty­go­dnia nie po­winno być po nich śladu. Ko­lejne star­cie do­piero w przy­szłym mie­siącu, więc mogę tro­chę ode­tchnąć. Boję się my­śleć, jak bym skoń­czyła, gdyby za­brano mi moż­li­wość udziału w wal­kach. Klatka jest dla mnie pew­nego ro­dzaju te­ra­pią. Wcho­dzę i daję upust wście­kło­ści. Po­peł­ni­łam w ży­ciu wiele błę­dów. Nie­które stały się mo­imi oso­bi­stymi kosz­ma­rami.

Wie­czo­rem za­my­kam się w swoim po­koju. Nie umiem się wy­ci­szyć. W po­nie­dzia­łek czeka mnie spo­tka­nie z Ami­rem. Czuję, że cze­goś ode mnie chce. Mam twardy ty­łek, ale to nie ozna­cza, że zniosę każdy cios. Przy­wal wy­star­cza­jąco mocno, a upadnę.

– Cas­sie, rusz się, za­bie­ram cię do klubu. – Do­cho­dzi mnie głos mo­jej współ­lo­ka­torki.

Rok star­sza niż ja Leni jest po­łożną i ubó­stwia swój za­wód. Mo­głaby go­dzi­nami ga­dać o tym, jak bar­dzo ko­cha pra­co­wać z ko­bie­tami, być po­wier­niczką i źró­dłem in­for­ma­cji pod­czas jed­nego z naj­waż­niej­szych wy­da­rzeń w ich ży­ciu. Przez jej nie­wia­ry­god­nie ob­ra­zowe opisy po­rodu śmiem wąt­pić, że kie­dy­kol­wiek ze­chcę zo­stać matką. Zresztą, co ja pier­dolę? Ja i dzieci to de­fi­ni­cja ab­surdu. Moja obecna sy­tu­acja jest to­tal­nie po­rą­bana i prę­dzej pod­cię­ła­bym so­bie żyły, niż spro­wa­dziła coś tak kru­chego i nie­win­nego na świat.

– Halo! Ży­jesz tam? – Leni puka do drzwi mo­jej sa­motni, więc nie­chęt­nie zwle­kam się z łóżka, by prze­krę­cić klu­czyk i wyjść na ko­ry­tarz.

– Mam inne plany – oświad­czam, opie­ra­jąc się o po­ma­lo­waną na se­le­dy­nowy ko­lor ścianę. Wy­bór Leni, nie mój.

– Niech zgadnę: za­ba­ry­ka­du­jesz się w po­koju i bę­dziesz nad sobą uża­lać aż do bia­łego rana. – Szcze­rzy bie­lu­sień­kie zęby, lu­stru­jąc mnie spoj­rze­niem od góry do dołu.

– Lep­sze to niż uga­nia­nie się za fa­ce­tami, po­budka w cu­dzym łóżku i kac gi­gant – kontr­uję.

– Oj tam, oj tam, już nie bądź taka święta.

– Nie je­stem – spro­sto­wuję sar­ka­stycz­nym to­nem.

– No to zbie­raj się wresz­cie, wci­śnij dup­sko w ja­kąś sek­sowną kieckę, zrób ma­ki­jaż i wy­pad z tej budy. Mam wolne do końca ty­go­dnia. Poza tym po­trze­bu­jemy tego.

– My? – py­tam z nie­do­wie­rza­niem.

– Wy­bacz bez­po­śred­niość, ale kiedy ostatni raz ktoś cię po­rząd­nie prze­le­ciał? – wy­pala, jed­nak ja za do­brze znam jej nie­wy­pa­rzony ję­zyk, by zro­biło to na mnie ja­kie­kol­wiek wra­że­nie.

– Mam cał­kiem sprawne ręce. – Na pod­kre­śle­nie tych słów uno­szę dłoń i po­ru­szam te­atral­nie pal­cami. – Je­śli nie wie­rzysz, mogę ci po­ka­zać parę sztu­czek. – Mru­gam do niej, opusz­cza­jąc ra­mię.

– Nie ze mną te nu­mery. – Gra twar­dzielkę, krzy­żuje ra­miona na piersi, ale wy­gląda przy tym jak roz­ka­pry­szona smar­kula. – Kto cię opa­truje, gdy przy­cho­dzisz po pół­nocy z po­obi­janą gębą?

– Ty – przy­znaję z gło­śnym wes­tchnie­niem.

– Kto trzyma gębę na kłódkę, choć po­wi­nien już dawno po­wia­do­mić gliny? – kon­ty­nu­uje nie­ubła­ga­nie.

– Ty, ale…

– Nie ma żad­nego „ale”. Daję ci do­kład­nie go­dzinę na do­pro­wa­dze­nie się do po­rządku, póź­niej wy­cho­dzimy. Prze­stań przej­mo­wać się tym ro­bią­cym ci z ży­cia pie­kło dup­kiem i za­cznij my­śleć o so­bie! – pod­nosi głos, marsz­cząc ide­al­nie wy­kon­tu­ro­wane brwi.

Mil­czę, co pew­nie bie­rze za zgodę, bo kiwa głową i znika w ła­zience.

Ma tro­chę ra­cji. Amir nie jest tym męż­czy­zną, któ­rym był daw­niej. Ni­gdy nie po­sta­wiłby się ojcu i nie zhań­bił ho­noru ro­dziny. Kiedy La­tif wy­brał mu na­rze­czoną, na­wet przez chwilę nie pro­te­sto­wał. Wy­glą­dał wręcz na szczę­śli­wego, a za­py­tany o przy­szłą mał­żonkę mó­wił, że dzięki temu związ­kowi kon­flikt z kla­nem Ha­ri­rich wresz­cie zo­sta­nie za­że­gnany, a Sha­ri­fo­wie zy­skają moc­nego so­jusz­nika.

Pa­mię­tam, że kiedy go po­zna­łam, był wul­ka­nem ener­gii. Ma­rzył o ka­rie­rze ra­pera. Pra­gnął się od­ciąć od szem­ra­nych in­te­re­sów ro­dziny i sa­memu wy­brać drogę, po któ­rej bę­dzie kro­czył. Choć nie był moją pierw­szą wielką mi­ło­ścią, po­czu­łam do niego coś zna­czą­cego. Łu­dzi­łam się, że to wy­star­czy, ale czas zwe­ry­fi­ko­wał na­iwne ma­rze­nia i ude­rzył w nas bru­talną rze­czy­wi­sto­ścią.

Amir jest żo­naty od pra­wie dwóch lat. Wiem, że nie ko­cha Dża­mili i na­dal po­suwa inne ko­biety. Z roku na rok staje się co­raz zim­niej­szy. Chło­pak, któ­rego tak bar­dzo ce­ni­łam, znika bez­pow­rot­nie. Stra­ci­łam już jed­nego z nich, a nie­długo zo­stanę cał­kiem sama.

Może to do­bry po­mysł, żeby wyjść z miesz­ka­nia i dać się po­nieść w to­wa­rzy­stwie drin­ków i gło­śnej mu­zyki? Może wła­śnie tego te­raz po­trze­buję? Mam za dużo na gło­wie, a z tego, co twier­dzi Amir, wy­nika, że to do­piero po­czą­tek. Im­preza z oka­zji otwar­cia ho­telu, a ra­czej to, co się na niej wy­da­rzyło, była ist­nym sza­leń­stwem. Mie­li­śmy z Sha­ri­fem ob­ser­wo­wać Schwa­rza, wy­ba­dać sy­tu­ację i zo­ba­czyć, z kim mamy do czy­nie­nia. Nie spo­dzie­wa­łam się, że mi­liar­der ze­chce z nami roz­ma­wiać, a jed­nak za­mie­ni­li­śmy wię­cej niż jedno zda­nie, a póź­niej, na ta­ra­sie…

Uchy­lam okno, by wpu­ścić do po­koju świeże po­wie­trze. Coś w tym męż­czyź­nie nie­zwy­kle mnie in­try­guje. Ota­cza­jąca go aura ta­jem­ni­czo­ści zdaje się przy­cią­gać ni­czym silny ma­gnes. Pod­czas roz­mowy z nim od­nio­słam wra­że­nie, że każde słowo ma skru­pu­lat­nie prze­my­ślane. Gdy po­de­szłam do niego drugi raz, wi­dzia­łam oso­bliwy błysk w bursz­ty­no­wych oczach. Przy­po­mi­nał my­śli­wego czy­ha­ją­cego na ofiarę. A ja, jak na­iwna, cie­kaw­ska sa­renka, po­de­szłam mu pod samą lufę. Za­sta­na­wiam się, ile czasu mi­nie, za­nim strzeli mi w łeb.

Ścią­gam luźny dres i szpe­ram w sza­fie w po­szu­ki­wa­niu od­po­wied­niego ubra­nia. Wy­bie­ram krótką czarną su­kienkę z od­sło­nię­tymi ple­cami. Wy­glą­dam w niej sek­sow­nie, ale nie wy­zy­wa­jąco. Lu­bię po­ka­zy­wać nogi, na­wet wtedy, gdy po­kry­wają je si­niaki.

W ła­zience ro­bię szybki ma­ki­jaż, za­bie­ram naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy i ra­zem z Leni wy­cho­dzimy się za­ba­wić.

Kiedy przy­ja­ciółka mó­wiła o pój­ściu do klubu, są­dzi­łam, że wy­bie­rze któ­rąś z na­szych sta­łych miej­scó­wek. Lo­kal, któ­rego próg wła­śnie prze­kro­czy­ły­śmy, nie na­leży do Sha­ri­fów, więc moje zmy­sły au­to­ma­tycz­nie się wy­ostrzają.

Wej­ście jest ob­sta­wione przez dwóch bar­czy­stych ochro­nia­rzy. Trudno stwier­dzić, ja­kie mają kry­te­ria se­lek­cji, po­nie­waż osoby przez nich od­rzu­cane cał­ko­wi­cie się od sie­bie róż­nią. Kiedy nad­cho­dzi moja i Leni ko­lej, ogo­leni na łyso bo­dy­gu­ar­dzi ska­nują nas ukry­tym za ciem­nymi oku­la­rami wzro­kiem, po czym ski­nie­niem głów dają znać, że­by­śmy we­szły do środka.

– Miał ra­cję – oznaj­mia przy­ja­ciółka, a ja się za­sta­na­wiam, kogo ma na my­śli i o co tak wła­ści­wie cho­dzi.

W szatni ścią­gam skó­rzaną kurtkę, na­stęp­nie pa­trzę wni­kli­wie na ni­ską blon­dynkę i cze­kam na wy­ja­śnie­nie jej stwier­dze­nia.

– Wczo­raj, pod­czas drogi po­wrot­nej do domu, po­zna­łam faj­nego ko­le­sia – za­czyna, gdy od­daje płaszcz szat­nia­rzowi. – Je­cha­li­śmy ra­zem me­trem, a póź­niej ja­koś tak wy­szło, że da­łam się mu za­pro­sić na kawę. Opo­wie­dział mi o no­wym za­je­bi­stym klu­bie i za­py­tał, czy chcę ob­czaić tę miej­scówkę. Zgo­dzi­łam się, bo zro­bił na mnie se­rio do­bre wra­że­nie. Po­wie­dział, że nie bę­dziemy miały pro­blemu z wej­ściem.

– Leni – wy­ma­wiam jej imię, jakby było ostrze­że­niem – skąd wie­dział, że przyj­dziesz ze mną?

– Wiesz, jak to jest. – Za­czyna ge­sty­ku­lo­wać, co wska­zuje na jej zde­ner­wo­wa­nie. – On zdra­dził mi tro­chę o so­bie, ja się od­wdzię­czy­łam. Od słowa do słowa te­mat zszedł na­gle na cie­bie. Nie prze­pa­dam za cho­dze­niem po mie­ście sa­mej, a ile już razy mi po­wta­rza­łaś, że je­śli pla­nuję się z kimś umó­wić, mu­szę tego go­ścia spraw­dzić? Ja nie je­stem tak spo­strze­gaw­cza jak ty. Przed­sta­wię was so­bie, a przy oka­zji się za­ba­wimy. Świet­nie, nie?

– Try­skam szczę­ściem – mó­wię po­zba­wio­nym emo­cji gło­sem.

Za­wsze je­stem nad wy­raz ostrożna, szcze­gól­nie je­śli cho­dzi o nowe zna­jo­mo­ści. Ży­cie na­uczyło mnie, by wszę­dzie szu­kać pod­stępu.

Po­now­nie sku­piam uwagę na przy­ja­ciółce, ale do­ciera do mnie je­dy­nie ostatni frag­ment tego, co mówi:

– …więc stwier­dzi­łam, że co nam szko­dzi. Przy­je­dziemy, spraw­dzimy, a jak nie bę­dzie nam się po­do­bać, opu­ścimy lo­kal.

– Chodźmy już. – Igno­ruję nie­przy­jemne uczu­cie w żo­łądku i ru­szam w stronę wy­ście­ła­nych ak­sa­mi­tem drzwi.

Dud­niąca za nimi mu­zyka jest inna niż ta, do któ­rej przy­wy­kłam w klu­bach noc­nych. Ostra, dra­pieżna, po­cią­ga­jąca. Wkra­czamy na główną salę. Za­cho­wuję czuj­ność, uważ­nie omia­tam wzro­kiem po­miesz­cze­nie. Wzdłuż ścian ulo­ko­wane są dwa bary, przy któ­rych im­pre­zo­wi­cze za­ma­wiają drinki. W głębi wi­dzę po­de­sty z klat­kami, we­wnątrz nich wije się kilka po­nęt­nych ko­bie­cych i mę­skich ciał. La­se­rowe świa­tła zmie­niają ko­lor w mo­men­cie moc­niej­szych ak­cen­tów mu­zycz­nych. Cały klub zdaje się pul­so­wać, jakby był ży­wym or­ga­ni­zmem.

– On tu jest? – py­tam Leni, gdy to­ru­jemy so­bie przej­ście przez tań­czący tłum.

– Po­wie­dział, że bę­dzie na mnie cze­kał przy ba­rze. Je­śli się nie znaj­dziemy, mam do niego na­pi­sać albo za­dzwo­nić.

– Da­łaś ob­cemu fa­ce­towi swój nu­mer? – nie­do­wie­rzam, choć prze­cież to dla niej ty­powe.

– A jak ina­czej miałby się ze mną skon­tak­to­wać? – Rzuca mi krót­kie, ale wy­mowne spoj­rze­nie; naj­wy­raź­niej nie wi­dzi w swoim za­cho­wa­niu ni­czego od­bie­ga­ją­cego od normy.

– Wiesz, do kogo na­leży ten klub? – drążę, gdy do­cie­ramy do pod­świe­tlo­nej czer­wo­nym świa­tłem lady.

Przy­ja­ciółka wzru­sza ra­mio­nami, a kiedy pod­cho­dzi do nas ubrany w białą ko­szulę i czarną muszkę bar­man, za­ma­wia dwa piwa.

– Amir nie bę­dzie za­chwy­cony, że szla­jam się po ob­cych…

– Chrza­nić go! – nie daje mi do­koń­czyć zda­nia i przy­biera bo­jową po­stawę. – Trak­tuje cię jak chłopca na po­syłki. Je­steś na każde jego ski­nie­nie.

Mil­czę, po­nie­waż nie mogę so­bie po­zwo­lić na roz­ma­wia­nie o Sha­ri­fie w miej­scu pu­blicz­nym. Wcale nie po­win­nam o nim ga­dać, ale gdy­bym trzy­mała się twardo tej za­sady, już dawno po­stra­da­ła­bym zmy­sły. Spo­śród mo­ich zna­jo­mych Leni jest je­dyną osobą spoza pół­światka. Za­nim za­miesz­ka­łam z nią pod jed­nym da­chem, upew­ni­łam się, że ko­bieta nie ma nic wspól­nego z gli­nia­rzami. Od lat sie­dzę w ba­gnie ze świa­do­mo­ścią tego, że wy­star­czy je­den nie­roz­sądny ruch, bym zo­stała wcią­gnięta.

Opróż­niam ku­fel, a Leni pi­sze do fa­ceta, któ­rego imię wy­le­ciało mi z głowy se­kundę po tym, jak je usły­sza­łam. Nie mija dużo czasu, gdy męż­czy­zna do nas do­łą­cza. Blon­dynka przed­sta­wia nas so­bie i za­czy­namy luźną gadkę. Umie­jęt­nie wpla­tam w roz­mowę py­ta­nia, dzięki któ­rym mo­gła­bym uspo­koić nerwy. Bez po­śpie­chu wy­cią­gam, skąd po­cho­dzi nowy obiekt po­żą­da­nia mo­jej przy­ja­ciółki, w ja­kim to­wa­rzy­stwie się ob­raca i co lubi.

Za­zwy­czaj po­tra­fię roz­po­znać kłam­stwo, jed­nak nie je­stem nie­omylna i zdaję so­bie sprawę, że mnie rów­nież może coś umknąć.

Po wy­pi­ciu dru­giego piwa daję się na­mó­wić Leni na ta­niec. Z po­czątku je­stem spięta i nie umiem wy­łą­czyć my­śli, ale dwie pio­senki póź­niej od­pusz­czam i wresz­cie za­czy­nam się do­brze ba­wić. Mocne brzmie­nia al­ter­na­tyw­nego me­talu wpro­wa­dzają mnie w oso­bliwy stan nie­waż­ko­ści. Mrużę oczy i daję się po­nieść. For­sa­ken Da­vida Dra­imana zdaje się prze­ni­kać wprost do mo­ich żył. Pły­nie ra­zem z krwią, aż opa­no­wuje każdą ko­mórkę ciała.

Uno­szę ręce, za­ha­czam nimi o roz­pusz­czone włosy. Ko­ły­szę bio­drami i cie­szę się tą chwilą za­po­mnie­nia.

Pod­czas na­stęp­nego utworu wspo­mnie­nia oży­wają. Nie prze­staję tań­czyć, wsłu­chu­jąc się w słowa pio­senki. Znam ten ka­wa­łek na pa­mięć, mimo że ostatni raz pusz­cza­łam go lata temu. Tor­tu­ruję się ob­ra­zami z prze­szło­ści. After Dark Mr.Kitty dudni mi w uszach, od­bija echem od ścian mo­jego umy­słu, by osta­tecz­nie do­trzeć pro­sto do serca.

My­śli ko­tłują się w gło­wie, nie mo­gąc dojść do po­ro­zu­mie­nia. Czyżby DJ ce­lowo się nade mną pa­stwił? Wie, przez co prze­szłam i z kim ko­ja­rzy mi się ta prze­klęta pio­senka?

Za­ci­skam zęby z taką mocą, że za­czyna mi drżeć szczęka. Da­lej się ka­tuję, prze­cież na to za­słu­ży­łam. Wi­dzę jego błę­kitne oczy. Na końcu ję­zyka mam słowa, któ­rych ni­gdy nie wy­po­wie­dzia­łam. Te, któ­rych on już ni­gdy nie usły­szy.

Czuję, jak po po­licz­kach spły­wają mi łzy. Wście­kam się, po­nie­waż nie­zwy­kle rzadko oka­zuję emo­cje. Ale ta jedna pio­senka…

Tłu­ma­czę so­bie, że to zwy­czajny przy­pa­dek, nic nie­zna­czący zbieg oko­licz­no­ści. Nikt tu­taj nie wie o tym chło­paku. Nikt nie ma po­ję­cia, co się wtedy wy­da­rzyło i jak bar­dzo mnie to zła­mało.

Po­spiesz­nie wy­cie­ram słone strużki z twa­rzy, sta­ra­jąc się zro­bić to tak, by tań­cząca obok Leni ni­czego nie za­uwa­żyła. Trzy­mam się do­brej my­śli, że wo­do­od­porny tusz nie spły­nął mi z rzęs i nie zo­sta­wił wi­docz­nych śla­dów mo­jej chwi­lo­wej sła­bo­ści. Mam ochotę na­pić się cze­goś moc­niej­szego i wiem, że je­śli błę­kit jego tę­czó­wek nie znik­nie wkrótce z mo­jej głowy, będę za­le­wać go al­ko­ho­lem, do­póki nie prze­sta­nie bo­leć.

Na szczę­ście czasy wcią­ga­nia koksu z de­ski klo­ze­to­wej są już za mną i choć cho­ler­nie mnie kusi, by się­gnąć po jedną z to­re­be­czek Sha­rifa, wy­sy­pać biały pro­szek i ko­rzy­sta­jąc z karty kre­dy­to­wej, ufor­mo­wać dwie grube kre­ski, nie ro­bię tego.

On nie­na­wi­dził nar­ko­ty­ków. Gdyby wie­dział, kim się sta­łam, splu­nąłby mi pro­sto w twarz. Ale ja nie mo­głam się oprzeć. By­łam taka słaba i pew­nie gdyby nie Amir, skoń­czy­ła­bym za­ćpana w ja­kimś ro­wie.

Utwór się koń­czy, a ja cią­gle je­stem ro­ze­dr­gana. Jedna część mnie pra­gnie po­gnać do baru i wy­chlać całą flaszkę czy­stej, druga – ta roz­sąd­niej­sza – każe mi wyjść z klubu, za­wieźć ty­łek do miesz­ka­nia i wy­ła­do­wać całą fru­stra­cję na worku bok­ser­skim za­wie­szo­nym w moim po­koju.

Prze­cze­suję mo­kre od potu włosy. Otwie­ram sze­rzej oczy i wi­dzę, jak do Leni pod­cho­dzi sza­tyn, przez któ­rego się tu­taj dzi­siaj zna­la­zły­śmy. Mówi coś do niej, ale gło­śna mu­zyka za­głu­sza słowa i nic do mnie nie do­ciera. Co­kol­wiek to było, roz­śmie­sza przy­ja­ciółkę. Dziew­czyna ob­raca się przo­dem do męż­czy­zny, za­rzuca mu ręce na szyję i za­czyna z nim tań­czyć.

Jest do­ro­sła i praw­do­po­dob­nie wie, co robi, ale mimo to bar­dzo się o nią mar­twię. Jako je­dy­naczka ni­gdy nie mia­łam ro­dzeń­stwa, któ­rym mo­gła­bym się za­opie­ko­wać. Leni jest dla mnie jak sio­stra. Dużo jej za­wdzię­czam. Nie wy­ba­czy­ła­bym so­bie, gdyby tę ko­bietę spo­tkało coś złego. Sta­ram się ją chro­nić przed ciemną stroną mo­jego ży­cia, jed­nak nie za­wsze jest to moż­liwe. Wbrew za­pew­nie­niom przy­ja­ciółki, że ze wszyst­kim so­bie po­ra­dzi, czę­sto czuję strach i wy­rzuty su­mie­nia. Beze mnie by­łoby jej ła­twiej.

Tań­czę jesz­cze przez chwilę, ob­ser­wu­jąc sza­tyna. Wy­daje się w po­rządku. Nie jest na­chalny, nie ob­ła­pia Leni przy każ­dej moż­li­wej oka­zji. Ży­czę przy­ja­ciółce jak naj­le­piej. Mam rów­nież świa­do­mość, że zło czai się prak­tycz­nie wszę­dzie. Na po­zór nie­winna osoba może się oka­zać se­ryj­nym mor­dercą. Przy­stojny i kul­tu­ralny fa­cet – zwy­rod­nia­łym gwał­ci­cie­lem. A śliczna nie­po­zorna dziew­czyna – byłą ćpunką, di­lerką i wal­czącą w klatce be­stią.

– Leni, ko­cha­nie! – Trójka wy­pin­dżo­nych la­sek ota­cza moją przy­ja­ciółkę.

Ko­biety za­czy­nają ga­dać jak na­jęte, po czym cią­gną blon­dynkę i jej part­nera w stronę baru. Mu­szę przy­znać, że ich na­głe po­ja­wie­nie się jest mi na rękę. At­mos­fera tego miej­sca wpływa na mnie w bar­dzo oso­bliwy spo­sób i nie wiem, jak prze­trwa­ła­bym tu­taj kilka ko­lej­nych go­dzin.

Leni ma­cha do mnie, ski­nie­niem głowy ko­mu­ni­ku­jąc, bym do nich do­łą­czyła. Ro­bię do­brą minę do złej gry i speł­niam prośbę. Wi­tam się, ale nie po­daję imie­nia. Za to szybko wy­cho­dzi, że przy­była ekipa uczęsz­czała do tej sa­mej szkoły co moja przy­ja­ciółka. Jak same przy­znały, znają się od wie­ków i swego czasu ostro ra­zem im­pre­zo­wały.

Dwie ko­lejki sho­tów póź­niej męż­czy­zna, z któ­rym tu je­ste­śmy, idzie na ze­wnątrz, by za­pa­lić, a dziew­czyny udają się do ubi­ka­cji. Ści­skam ra­mię Leni i pro­szę, by zo­stała ze mną, po­nie­waż mu­szę za­mie­nić z nią dwa zda­nia.

– Bę­dziesz zła, je­śli wyjdę wcze­śniej? – py­tam, gdy je­ste­śmy już same.

– Źle się czu­jesz? – W jej gło­sie sły­chać nie­po­kój. – Mó­wi­łaś, że nie obe­rwa­łaś mocno. Wie­dzia­łam, że po­win­nam cię obej­rzeć, za­nim…

– Nic mi nie jest – wtrą­cam i uśmie­chem pró­buję po­de­przeć to stwier­dze­nie. – Będę wam tylko za­wa­dzać. Poza tym chyba prze­ce­ni­łam siły. Oczy same mi się za­my­kają. Nie zo­sta­wi­ła­bym cię tylko w to­wa­rzy­stwie ja­kie­goś ob­cego typa, ale…

– On ma na imię Alex i jest se­rio spoko.

– Le­piej dla niego, żeby taki wła­śnie był, w prze­ciw­nym ra­zie obe­tnę mu jaja – mó­wię śmier­tel­nie po­waż­nym to­nem.

Leni pod­su­mo­wuje moją re­ak­cję prze­wró­ce­niem oczu. Cza­sami wy­daje się taka na­iwna. Ale może to dla­tego, że nie prze­szła przez to, co ja. I do­brze. Nie za­słu­żyła na po­dobne gówno.

– Dasz so­bie radę? – Pa­trzę na nią bacz­nie.

– Obie­cuję, że będę grzeczna i nie wsko­czę dziś Ale­xowi do łóżka… Ale nie mogę ci przy­siąc, że to nie wy­da­rzy się w póź­niej­szym cza­sie.

– Co ja z tobą mam. – Roz­ma­so­wuję spiętą szyję i pro­stuję plecy.

– Nie­po­trzeb­nie cię tu­taj wy­cią­ga­łam, co? Na­prawdę wy­glą­dasz na zmę­czoną – po­waż­nieje.

– Jakby coś było nie tak, dzwoń, okej? Włą­czę dźwięk w ko­mórce.

– Nie pa­ni­kuj tak. Za­nim cię po­zna­łam, pa­łę­ta­łam się po Ber­li­nie sa­miu­sieńka i ni­gdy nic złego mnie nie spo­tkało.

– Ale te­raz mnie znasz i wła­śnie dla­tego mu­sisz uwa­żać na sie­bie jesz­cze bar­dziej – mó­wię szcze­rze.

– Bę­dziemy w kon­tak­cie. Spły­waj już. Wy­ślę ci wia­do­mość, kiedy wyj­dziemy z klubu.

Przy­ta­kuję, daję jej ca­łusa w po­li­czek i opusz­czam lo­kal.

Wra­cam me­trem. Przy ulicy, na któ­rej znaj­duje się mój blok, zo­staję za­cze­piona przez ja­kie­goś bez­dom­nego. Mam wra­że­nie, że los się dziś na mnie uwziął. Ze ści­śnię­tym do bólu żo­łąd­kiem daję nie­zna­jo­memu dwa bank­noty i szyb­kim kro­kiem wpa­ro­wuję na klatkę scho­dową. Wbie­gam na trze­cie pię­tro, ze zło­ścią ścią­gam z sie­bie ciu­chy i biorę go­rący prysz­nic, by kilka mi­nut póź­niej znów się spo­cić, ude­rza­jąc w bok­ser­ski wo­rek.

1Slau­gh­ter (z ang.) – rzeź­nik

Rozdział 3

Seth

Dec­ker spi­sał się na me­dal. Przy­wlókł do klubu nie tylko Leni Brach, ale także mój cel. Cie­kawe, czy Amir wie, gdzie ak­tu­al­nie jest jego pod­opieczna. Jak bar­dzo byłby roz­cza­ro­wany, gdy­bym po­de­słał mu kilka zdjęć Cass tań­czą­cej w moim lo­kalu?

Opie­ram się o ba­rierkę, w ręce trzy­mam szklankę z bur­szty­no­wym pły­nem. Upi­jam łyk i roz­ko­szuję się in­ten­syw­nym aro­ma­tem szkoc­kiej whi­sky.

Stoję na an­tre­soli, gdzie zwy­czajni go­ście nie mają wstępu. Mam stąd ide­alny wi­dok na główną część lo­kalu. Ob­ser­wuję sie­dzące przy ba­rze ko­biety, cze­ka­jąc na od­po­wiedni mo­ment, by wy­ko­nać ko­lejny ruch. Cas­sie wy­gląda nie­sa­mo­wi­cie sek­sow­nie. Nic dziw­nego, że przy­ciąga wzrok więk­szo­ści fa­ce­tów, a na­wet kilku ko­biet. Sie­dzi obok swo­jej współ­lo­ka­torki i po­woli są­czy piwo. Mój czło­wiek po­ja­wia się nie­długo po­tem. Jest dys­kretny, lo­jalny i do­bry w swoim fa­chu. Po­trafi okrę­cić so­bie ofiarę wo­kół palca w za­le­d­wie kilka go­dzin.

Roz­ma­wiają w trójkę. Dzięki pod­słu­chowi, który ma przy so­bie Elias, śle­dzę prze­bieg ich kon­wer­sa­cji. Mu­zyka jest gło­śna, ale nie mu­szę znać każ­dego słowa, by wy­su­nąć od­po­wied­nie wnio­ski. Wy­star­czy mi kon­tekst.

Cass za­lewa Dec­kera py­ta­niami. Jest czujna i po­dejrz­liwa, jed­nak wąt­pię, by się do­my­śliła prawdy. Amir ra­czej nie po­dzie­lił się z nią po­dej­rze­niami, o ile rze­czy­wi­ście do­strzegł moją bli­znę i po­łą­czył ją ze swoim daw­nym przy­ja­cie­lem. Młody Sha­rif nie po­stę­puje po­chop­nie. Poza tym nie może so­bie po­zwo­lić na sa­mo­wolkę. Jest wy­łącz­nie ma­rio­netką w rę­kach ta­tu­sia. Póki La­tif nie za­twier­dzi jego dzia­łań, bę­dzie miał zwią­zane ręce. Już nie­długo wy­bie­rze je­den z na­pi­sa­nych przeze mnie sce­na­riu­szy. Py­ta­nie który.

Ko­biety wstają i do­łą­czają do tań­czą­cego tłumu. Dzięki ostrej se­lek­cji w lo­kalu nie jest cia­sno. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Cass nie zo­sta­łaby wpusz­czona. Ma zbyt duże po­wią­za­nia z kla­nem. Mia­łem kilka dni, by się do­wie­dzieć o niej cze­goś przy­dat­nego. In­for­ma­cje, na które tra­fi­łem, ani tro­chę mi się nie spodo­bały. Spo­dzie­wa­łem się po niej cze­goś wię­cej.

Usy­tu­owany na­prze­ciwko DJ zerka w moim kie­runku z każdą koń­czącą się pio­senką. Wcze­śniej zo­stał po­wia­do­miony, że kiedy uniosę rękę, ma pu­ścić wy­brany przeze mnie utwór. Stra­te­gia ma­łych kro­ków jest znacz­nie bar­dziej po­cią­ga­jąca niż gło­śne jed­no­ra­zowe pier­dol­nię­cie. Chcę się upa­jać po­wol­nym cier­pie­niem Sha­ri­fów. Będę wo­kół nich krą­żył, za­da­wał ty­siące cięć, a kiedy wresz­cie znu­dzi mnie ich mę­czar­nia, wy­ko­nam osta­teczne pchnię­cie i po­ślę klan do pia­chu.

Cass za­czyna tań­czyć. Przy­glą­dam się jej ru­chom, upi­ja­jąc mały łyk whi­sky. Moje dawne „ja” pra­gnie dojść do głosu, prze­jąć kon­trolę nad cia­łem i po­biec do tej ko­biety, wy­ja­wić jej wszyst­kie se­krety. Na­iwny, słaby gno­jek. Na­wet po tylu od­nie­sio­nych ra­nach nie prze­stał ży­wić na­dziei. Dla­tego go za­bi­łem. A przy­naj­mniej pró­bo­wa­łem. Je­stem aż za­nadto świa­domy, że cząstka Vik­tora na­dal się chowa w za­ka­marku mo­jej pod­świa­do­mo­ści.

Od­sta­wiam pu­sty krysz­tał na sto­lik. Koń­cem ję­zyka zwil­żam wargi i z pre­me­dy­ta­cją uno­szę prawą rękę, by chwilę póź­niej usły­szeć zna­jome nuty After Dark.

Uśmie­cham się bez­wied­nie, gdy wi­dzę, jak Cass nie­ru­cho­mieje na kilka se­kund. Jest zbyt da­leko, bym zdo­łał do­strzec wy­raz jej twa­rzy. Mogę go so­bie je­dy­nie wy­obra­zić, ale to za mało.

Po­cie­ram kciu­kiem miej­sce, gdzie roz­ża­rzony pa­pie­ros zo­sta­wił ślad. Już dawno prze­sta­łem się za­sta­na­wiać, co by było gdyby… Ta droga pro­wa­dziła do­ni­kąd i nie przy­nio­słaby mi żad­nych ko­rzy­ści. Ze­msta jest dużo bar­dziej po­cią­ga­jąca.

Wo­dzę spoj­rze­niem za bru­netką. Siada przy ba­rze, w to­wa­rzy­stwie Brach, Dec­kera i trzech nowo przy­by­łych dziew­czyn. Nie­długo po­tem opusz­cza lo­kal, a ja ku­rew­sko ża­łuję, że nie mogę po­je­chać za nią i za­trzy­mać się w miej­scu, gdzie za­pła­ci­łem bez­dom­nemu, by za­ło­żył oku­lary z pęk­niętą so­czewką oraz czarną bluzę z sze­ro­kim kap­tu­rem. A po­tem przy­glą­dać się re­ak­cji ko­biety, gdy zo­sta­nie przez niego za­cze­piona. Wresz­cie zo­ba­czy, jak to jest, kiedy ktoś igra z tobą i two­imi uczu­ciami.

Noc mija szybko. Bu­dzę się punk­tu­al­nie o dzie­wią­tej, a go­dzinę póź­niej wy­cho­dzę po­bie­gać. Jest zbyt spo­koj­nie. Wiem, że to ci­sza przed bu­rzą. Czarne chmury nie­długo przy­sło­nią słońce i po­czę­stują nas żrą­cym desz­czem. Moż­liwe, że nie prze­trwam tej rzezi, jed­nak to nie jest istotne. Naj­waż­niej­sze, że do­stanę swoją ze­mstę.

Bie­gnąc, tracę po­czu­cie czasu. Nie in­te­re­suje mnie po­ko­na­nie dzie­się­ciu czy trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów. Ni­gdy nie cho­dzi o kon­kretny dy­stans. Po pro­stu wy­cho­dzę na świeże po­wie­trze i prze­mie­rzam metr za me­trem tak długo, jak chcę.

Od­kąd po­now­nie po­ja­wi­łem się w Ber­li­nie, za­wsze mam przy so­bie broń. Mu­szę być przy­go­to­wany na każdą moż­li­wość. W ka­bu­rze przy pa­sie tkwi glock. Nie­ustanne no­sze­nie pi­sto­letu nie jest wy­godne, ale pod­nosi po­ziom bez­pie­czeń­stwa, więc idę na ten kom­pro­mis. Ciężko tre­no­wa­łem, by w ra­zie po­trzeby móc wy­ka­ra­skać się z kło­po­tów.

La­tif jest by­stry. Trzyma syna na krót­kiej smy­czy i nie po­zwoli so­bie na głu­pie błędy. Bę­dzie dzia­łał ostroż­nie. Moi lu­dzie po­wia­do­mili mnie, że już za­czął ko­pać. Nada­rem­nie szuka in­for­ma­cji na mój te­mat. Znaj­dzie tylko to, co chcę, żeby zna­lazł, i do­kład­nie wtedy, kiedy bę­dzie mi to na rękę.

Zer­kam na za­pięty wo­kół nad­garstka smar­twatch. Za nie­spełna dwie go­dziny mam się spo­tkać z Fin­nem, człon­kiem Red Jac­kals. Znie­na­wi­dzony przez Sha­ri­fów gang mo­to­cy­klowy jest jed­nym z sil­niej­szych pion­ków na roz­ło­żo­nej przeze mnie sza­chow­nicy. Sza­kale są wro­gami mo­jego wroga, jed­nak nie za­kła­dam, że z tego po­wodu wi­dzą we mnie przy­ja­ciela. Ni­komu nie ufam w stu pro­cen­tach. Na­wet naj­bliż­sza osoba może pew­nego dnia wbić mi nóż w plecy.

Horst, przy­wódca Red Jac­kals, nie po­trze­bo­wał dużo czasu, by po­łą­czyć fakty i do­strzec oka­zję do za­ro­bie­nia forsy. Dwa dni po tym, jak po­ja­wi­łem się w mie­ście, za­czął pod­jeż­dżać pod mój apar­ta­ment z całą zgrają mo­to­cy­kli­stów. Gło­śnym ry­kiem sil­ni­ków da­wał mi znać o swo­jej obec­no­ści, na­stęp­nie zni­kał. Ro­bił to tak długo, aż nie prze­kro­czy­łem progu na­le­żą­cego do niego baru i nie za­pro­po­no­wa­łem współ­pracy.

Sza­kale są pie­przo­nymi ra­si­stami. Do swo­ich sze­re­gów przyj­mują wy­łącz­nie bia­łych. Nie było ła­two zdo­być ich za­ufa­nie. Włą­cze­nie no­wego kan­dy­data od­bywa się tylko za po­le­ce­niem członka gangu. Osoby, które kie­dy­kol­wiek miały kon­takt ze służ­bami bez­pie­czeń­stwa, nie są ak­cep­to­wane. No­wi­cjusz prze­cho­dzi próbny okres, pod­czas któ­rego jest ob­ser­wo­wany. Do­piero gdy grupa uzna, że na to za­słu­żył, przy­znaje mu prawo no­sze­nia na­szywki gangu i zna­kuje go ta­tu­ażem – dwiema ósem­kami.

Finn działa w Red Jac­kals od pra­wie dwu­dzie­stu lat, ale tak na­prawdę ko­leś na­leży do mnie i wy­star­czyłby je­den roz­kaz, by roz­wa­lił pre­zy­den­towi Sza­kali łeb. Mię­dzy in­nymi dzięki niemu mo­to­cy­kli­ści wzięli pro­po­zy­cję Vik­tora sprzed pół de­kady na po­waż­nie. Gdyby nie ten fa­cet, cały mój plan po­szedłby się wtedy je­bać.

Pot spływa mi po skro­niach, więc wy­cie­ram go przed­ra­mie­niem. Ani na mo­ment się nie za­trzy­muję. Nad­miar ener­gii mógłby mnie po­pchnąć w nie­cie­kawe strony, a tego wo­lał­bym unik­nąć.

Wy­prze­dzam spa­ce­ru­ją­cych lu­dzi. Z po­wodu do­brej po­gody jest cał­kiem tłoczno. Bie­gnę wzdłuż wody, a póź­niej wkra­czam na Re­ichen­ber­ger Strasse i kie­ruję się ku Gör­lit­zer Park.

Gdy w mo­ich my­ślach po­ja­wia się twarz Cass, przy­spie­szam i za­ci­skam dło­nie w pię­ści. Mu­szę się wy­zbyć sła­bo­ści. Uci­szyć Vik­tora raz na za­wsze i na do­bre wejść w rolę Se­tha. Nie je­stem dłu­żej na­iw­nym na­sto­lat­kiem trzy­ma­ją­cym ję­zyk za zę­bami i od­zy­wa­ją­cym się tylko wtedy, gdy ktoś go o coś za­pyta. Mam głos i je­śli ze­chcę, będę krzy­czał, aż mój wrzask po­roz­rywa in­nym bę­benki.

Mię­śnie pieką z wy­siłku. Czuję, że moje ciało ma już dość, więc zwal­niam i prze­cho­dzę do spa­ceru. Za­sy­cha mi w gar­dle. Za­trzy­muję się przy wy­so­kim, za­pusz­czo­nym bloku, wy­cią­gam z ple­caka bu­telkę wody i biorę kilka ły­ków. Opie­ram się o ozdo­biony graf­fiti mur. Ła­pię od­dech, lu­stru­jąc oko­licę czuj­nym wzro­kiem.

Przy prze­peł­nio­nym ko­szu na śmieci ciem­no­skóry na­sto­la­tek po­daje ja­kiejś dziew­czy­nie paczkę z bia­łym prosz­kiem, jed­no­cze­śnie od­biera od blon­dyny forsę. Kilka me­trów da­lej par­kuje czarny mer­ce­des, z któ­rego wy­siada grupa męż­czyzn. Ich po­stawa ja­sno daje do zro­zu­mie­nia, że z nimi się nie za­dziera. Wy­mie­niają po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia, na­stęp­nie wcho­dzą do nowo otwar­tego pubu. Od­li­czam do dzie­się­ciu, za­nim sły­szę do­bie­ga­jący z lo­kalu trzask.

Nie ru­szam się z miej­sca. To nie moja sprawa, że wła­ści­ciel knajpy nie zna tu­tej­szych re­guł, które ewi­dent­nie wła­śnie zo­stają mu przed­sta­wione. Sha­ri­fo­wie mają się za nie­ty­kal­nych. Z roku na rok są co­raz śmielsi i bar­dziej za­chłanni. Arab­skie klany spra­wują wła­dzę nad ca­łymi dziel­ni­cami wielu miast. W sa­mym Ber­li­nie strze­la­niny mają miej­sce nie­mal re­gu­lar­nie. W mie­ście i oko­li­cach działa dwa­dzie­ścia kla­no­wych gan­gów gro­ma­dzą­cych około dzie­się­ciu ty­sięcy żoł­nie­rzy.

Po­pra­wiam czapkę z dasz­kiem. Na­cią­gam ją moc­niej, by cień padł na oczy. Wąt­pię, by ktoś mnie roz­po­znał, ale prze­zorny za­wsze ubez­pie­czony.

Drzwi pubu otwie­rają się gwał­tow­nie, a na ze­wnątrz wy­cho­dzą za­do­wo­leni Ara­bo­wie. Jak gdyby ni­gdy nic zaj­mują miej­sca w wy­pa­sio­nym naj­now­szym mo­delu mer­ce­desa i od­jeż­dżają, ma­jąc w głę­bo­kim po­wa­ża­niu, czy ko­leś, któ­remu przed chwilą praw­do­po­dob­nie obili mordę, we­zwie gliny.

W chwili gdy z bloku wy­cho­dzi ja­kiś dzie­ciak, blo­kuję stopą drzwi. Wbie­gam po scho­dach na naj­wyż­sze pię­tro i staję przed miesz­ka­niem nu­mer trzy­dzie­ści sie­dem. Pu­kam dwa razy, po czym sły­szę czy­jeś kroki. Otwiera mi ja­sno­włosy męż­czy­zna z długą brodą. Prze­suwa po mo­jej syl­wetce spoj­rze­niem, za­cią­ga­jąc się trzy­ma­nym w pal­cach pa­pie­ro­sem, na­stęp­nie scho­dzi na bok i wpusz­cza mnie do środka.

W mil­cze­niu prze­cho­dzę przez hol, kie­ru­jąc się do ostat­niego po­koju. Na znisz­czo­nej pod­ło­dze wa­lają się pu­ste bu­telki i puszki. Śmier­dzi faj­kami, stę­chli­zną i czymś, o czym na­wet nie chcę my­śleć. Krzy­wię się, pró­buję nie do­pu­ścić do sie­bie wspo­mnień, ale one są jak ta­ran. Bez py­ta­nia roz­gasz­czają się w mo­jej gło­wie i sieją za­męt.

Po­py­cham uchy­lone drzwi i wkra­czam do praw­do­po­dob­nie naj­czyst­szego po­miesz­cze­nia w tej me­li­nie. Na mój wi­dok Finn wstaje z fo­tela i wita się ski­nie­niem głowy. Wska­zuje miej­sce na­prze­ciwko sie­bie, a kiedy je zaj­muję, za­czyna mó­wić:

– Nasi prze­jęli to­war. Horst jest za­do­wo­lony. Było ostro, ale ni­kogo nie stra­ci­li­śmy. Za­łożę się, że stary Sha­rif jest nie­źle wkur­wiony.

– Też byś był na jego miej­scu. Ob­ser­wu­je­cie Ka­dira?

– Znamy jego plan dnia – po­twier­dza, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni dżin­so­wej ka­mi­zelki paczkę fa­jek. – Za­pa­lisz?