RAIN Spraw, by cienie stały się światłem - Katarzyna Wycisk - ebook

RAIN Spraw, by cienie stały się światłem ebook

Wycisk Katarzyna

4,6

Opis

     MÓWIĄ, ŻE NASTOLETNIA MIŁOŚĆ JEST NAJBARDZIEJ SZALONA I NAMIĘTNA.

JEDNAK NIKT NIE WSPOMINA, ŻE BYWA RÓWNIE BOLESNA.


💙💙💙💙💙💙💙💙💙

Szesnastoletni Jace jest gnębiony przez rówieśników. Obdarzony talentem poetyckim chłopak wyróżnia się swoją wrażliwością i oryginalnym wyglądem. Szkoła to dla niego prawdziwe piekło… dopóki nie pojawia się ona. May przeprowadza się do Tuttlingen na jeden rok szkolny. Jest pewną siebie, dobrą dziewczyną z charakterem, która bez problemu nawiązuje nowe znajomości. Jako jedyna próbuje poznać zamkniętego w sobie chłopaka. Czy sprawi, że cienie Jace’a staną się światłem? Czy odkryje prawdę o nim? A może ściągnie na niego jeszcze większy mrok? Przecież nikt nie może być tak do końca dobry…

💙💙💙💙💙💙💙💙💙

 

RAIN Spraw, by cienie stały się światłem jest pierwszą częścią historii May i Jace'a. Druga będzie miała premierę w sierpniu 2023 roku.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (343 oceny)
248
68
23
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniareader

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogę się doczekać drugiej części. Kocham Jace'a. Chcę więcej.
80
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna emocji i bólu historia , od której nie można się oderwać. Mimo, że bohaterowie mają po 16 lat , nie jest to tylko książka dla młodego czytelnika. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy
70
AgaWiktoria

Nie oderwiesz się od lektury

Podobała mi się bardzo 💙
50
MAJKI013
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna fabuła, poruszająca ważny temat... ale zabrakło mi tu trochę zakończenia.. jakiegoś wyjaśnienia ze strony May. Liczyłam na więcej niż autorka nam dała. Ps. Będzie druga część! Czekam. Poprzednie części porwały mnie absolutnie 💜 🧡 💙
50
MagiDi

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna historia, czekam na 2 część 💙
30

Popularność




Tę hi­sto­rię de­dy­kuję tym, któ­rzy w sa­mot­no­ści prze­ży­wają kosz­mar, bo­jąc się pro­sić o po­moc. Mam na­dzieję, że Jace po­każe Wam, jak ważna jest od­waga, by za­ufać dru­giej oso­bie i móc po­dzie­lić się swo­imi prze­ży­ciami. Liczę, że Wy rów­nież znaj­dzie­cie deszcz, który prze­ła­mie Wasz lęk i wzmocni Wa­szą siłę

Od Au­torki

Po­wieść po­ru­sza bar­dzo ważny te­mat bul­ly­ingu i za­wiera sceny prze­mocy psy­chicz­nej oraz fi­zycz­nej!

Bul­ly­ing po­lega na prze­śla­do­wa­niu dziecka lub na­sto­latka i znę­ca­niu się nad nim przez in­nych uczniów z klasy lub szkoły. Może przy­brać różne formy: od nie­mi­łych, ano­ni­mo­wych li­ści­ków, po­przez wul­garne SMS-y, po­sty na por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych, po znę­ca­nie się fi­zyczne, bi­cie czy upo­ka­rza­nie cho­ciażby przez pu­bli­ko­wa­nie wsty­dli­wych fil­mów z drę­czoną osobą.

Roz­dział 1

Wrze­sień, rok 2006

Jace

Sły­sząc gło­śne śmie­chy i od­głosy roz­mów, za­trzy­ma­łem się pod czer­wo­nymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi do sali lek­cyj­nej. Moje serce przy­spie­szyło, a wszyst­kie zmy­sły wy­ostrzyły się w ułamku se­kundy. Każda część mnie wzbra­niała się przed prze­kro­cze­niem progu tego po­miesz­cze­nia, jed­nak nie mia­łem wiel­kiego wy­boru.

Wzią­łem głę­boki wdech, przy­go­to­wu­jąc się na ko­lejny dzień w tym prze­klę­tym pie­kle, o ile na coś ta­kiego można się w ogóle uod­por­nić. Nie uwa­ża­łem się za sła­bego, choć wielu pró­bo­wało mi to wmó­wić. By­łem po pro­stu… nie­kon­flik­towy. Gar­dzi­łem prze­mocą i ro­bi­łem wszystko, co w mo­jej mocy, by jej unik­nąć. Szkoda tylko, że tak rzadko mi się to uda­wało.

Po­ło­ży­łem dłoń na klamce. W mo­men­cie, gdy ją na­ci­sną­łem, ogar­nęły mnie silne mdło­ści. Naj­wy­raź­niej nie skoń­czy się tylko na po­ran­nych wy­mio­tach. Prze­łkną­łem żółć pod­cho­dzącą do gar­dła i z ni­sko spusz­czoną głową wsze­dłem do klasy.

– Hej, spójrz­cie, ciota przy­była! – krzyk­nął je­den z uczniów.

Znie­ru­cho­mia­łem na dźwięk jego głosu. Wy­star­czyło, że Ben Schne­ider kiw­nął pal­cem, a stado idio­tów, zwa­nych przez nie­któ­rych mo­imi ko­le­gami, po­dą­żało za nim bez wa­ha­nia. To, co mó­wił, było święte, a je­śli ktoś miał na tyle od­wagi, by się z nim nie zgo­dzić… no cóż, wtedy koń­czył do­kład­nie tak jak ja. Bo prze­cież ze szkolną gwiazdą się nie dys­ku­tuje!

– Śmier­dzisz jak gówno – oświad­czył, pod­cho­dząc nie­bez­piecz­nie bli­sko mnie.

– Fu­uuj! – Reszta klasy na­tych­miast się z nim zgo­dziła, wy­krzy­wia­jąc twa­rze, jakby wy­czuła po­tworny smród.

– Kiedy ty się ostatni raz ką­pa­łeś, co? – Za­dał mi py­ta­nie, na które od­po­wie­dzia­łem niby obo­jęt­nym wzru­sze­niem ra­mion. – No tak, w su­mie, to ty prze­cież na­wet ciu­chów nie zmie­niasz, więc po co mar­no­wać wodę.

– Ojej – mruk­nęła Klara, prze­wod­ni­cząca klasy. – Za­raz się po­pła­cze.

– Ni­czego in­nego bym się po tej piź­dzie nie spo­dzie­wał – do­rzu­cił jesz­cze ktoś.

Za­ci­sną­łem pię­ści, po skroni spły­nęła mi strużka potu, co tylko po­gor­szyło moją i tak bez­na­dziejną sy­tu­ację. Mia­łem ochotę na­cią­gnąć na głowę kap­tur czar­nej bluzy, ale nie by­łem w sta­nie unieść rąk. Jakby cię­żar spoj­rzeń tych dup­ków ode­brał mi zdol­ność po­ru­sza­nia się. Je­dyne, na co było mnie w tym mo­men­cie stać, to wy­co­fa­nie się o kilka kro­ków i przy­par­cie ple­cami do fra­mugi drzwi. Cią­gle prze­ły­ka­łem ślinę i mru­ga­łem, żeby nie uro­nić ani jed­nej łzy. Nie te­raz, nie przy nich. Ni­gdy wię­cej nie dam im tej sa­tys­fak­cji.

Ben zła­pał mnie za szczękę, ści­snął mocno i zmu­sił do unie­sie­nia głowy. Chi­chot po­zo­sta­łych uczniów od­bi­jał się echem od ścian, po­tę­gu­jąc moje po­czu­cie bez­rad­no­ści. W tym cza­sie zro­zu­mia­łem, że prze­ciw­sta­wia­nie się nie miało naj­mniej­szego sensu, a wręcz na­krę­cało Schne­idera, który po­tra­fił wy­ka­zać się ­nie­zwy­kłą kre­atyw­no­ścią, je­śli cho­dziło o znę­ca­nie się nade mną. Po­wie­dze­nie o wszyst­kim ro­dzi­com nie wcho­dziło w grę. Ży­wi­łem prze­ko­na­nie, że ta­kie po­su­nię­cie by­łoby gor­sze od po­strzału w ko­lano. Oczy­wi­ście mógł­bym po­roz­ma­wiać z Re­ine­rem, tylko że on miał na gło­wie waż­niej­sze rze­czy niż wy­słu­chi­wa­nie mo­jego glę­dze­nia. Mi­nął pra­wie rok od wy­padku jego ro­dzi­ców. Rok od śmierci ojca, a jemu na­dal było trudno. O wiele trud­niej niż mnie. Chcia­łem być dla niego wspar­ciem, on po­trze­bo­wał sil­nego przy­ja­ciela, a nie roz­pa­da­ją­cego się na jego oczach wraku. Po­sta­no­wi­łem więc wy­brać mil­cze­nie i prze­cze­kać ten szajs, li­cząc, że po za­koń­cze­niu szkoły od­zy­skam w miarę nor­malne ży­cie.

– Sły­sza­łem, że lu­bisz po­ły­kać. – Ben uśmiech­nął się cham­sko, zer­k­nął ką­tem oka na swoją wi­dow­nię i upew­niw­szy się, że wszy­scy pa­trzą, do­dał: – Otwórz japę, cipo!

Ści­snął mnie jesz­cze moc­niej, a kiedy spró­bo­wa­łem się wy­rwać, za­to­pił pa­lu­chy dru­giej ręki w ma­te­riale mo­jej bluzy i szarp­nął gwał­tow­nie, przy­gważ­dża­jąc mnie z po­wro­tem do fra­mugi. Za­ci­sną­łem zęby tak mocno, że przez chwilę wy­da­wało mi się, iż szczęka pęk­nie mi na pół. Chcia­łem znik­nąć, roz­pły­nąć się, byle nie mu­sieć dłu­żej stać w tym miej­scu.

Schne­ider chark­nął i splu­nął mi cel­nie w usta. Gę­sta ślina spły­nęła po mo­ich war­gach i bro­dzie. Zro­biło mi się nie­do­brze. Wbi­ja­łem pa­znok­cie w swoje dło­nie, spra­wia­jąc so­bie lekki ból. Skon­cen­tro­wa­łem się na tym pul­su­ją­cym od­czu­ciu, mo­dląc się w du­chu, by ktoś w końcu prze­rwał tę ich po­sraną za­bawę.

– Co jest? Nie zli­żesz tego? – Ben nie miał za­miaru od­pu­ścić.

Gno­jek do­piero się roz­krę­cał, a ja do­sko­nale wie­dzia­łem, że stać go na o wiele wię­cej, jed­nak w sali lek­cyj­nej mu­siał być czujny. Co in­nego to­a­leta, szat­nia, au­to­bus, któ­rego wręcz nie cier­pia­łem…

– Pan Schröder idzie! – ostrze­gła Greta, która naj­wy­raź­niej cze­kała na ko­ry­ta­rzu, pil­nu­jąc, by nikt przy­pad­kiem nie za­uwa­żył tego, co ze mną ro­bią.

– Jesz­cze z tobą nie skoń­czy­łem, brudny pe­dale! – fuk­nął Schne­ider, po czym mi­giem po­biegł do swo­jej ławki.

Od razu, gdy mnie pu­ścił, wy­tar­łem twarz przed­ra­mie­niem, po­wstrzy­mu­jąc się od zwy­mio­to­wa­nia na pod­łogę. Po­pra­wi­łem ple­cak i już chcia­łem za­jąć swoje miej­sce, gdy usły­sza­łem srogi głos na­uczy­ciela:

– Bec­ker, co ty tu­taj ro­bisz?! Na­tych­miast sia­daj na tyłku!

Śmiech… ci­chy, a jed­no­cze­śnie tak do­no­śny, że le­dwo trzy­ma­łem się na no­gach. Do tego szepty, które rów­nie do­brze ­mo­głyby być szty­le­tami wbi­ja­nymi w moje plecy.

Spu­ści­łem wzrok i ru­szy­łem w stronę ostat­niej ławki, ale za­nim do niej do­tar­łem, ktoś pod­ło­żył mi nogę. Ku roz­cza­ro­wa­niu klasy udało mi się nie upaść na twarz i nie wy­bić so­bie zę­bów.

– Ru­chy! – za­grzmiał Schröder. – Za każ­dym ra­zem to samo…

Zi­gno­ro­wa­łem jego dal­szą wy­po­wiedź. Zna­łem tę prze­mowę na pa­mięć. Nie prze­pa­dał za mną, zresztą więk­szość bel­frów mo­głaby so­bie z nim po­dać rękę. No może poza pa­nią Her­furth, na­uczy­cielką ję­zyka an­giel­skiego; ona jako je­dyna wi­działa we mnie ko­goś wię­cej niż od­rzu­co­nego przez klasę dzi­waka. Dla niej two­rzone przeze mnie tek­sty miały du­szę, dla in­nych sta­no­wiły wy­łącz­nie po­wód do kpin. Ni­gdy nie prze­szka­dzał jej mój wy­gląd ani styl by­cia. By­łem sobą i nie mia­łem za­miaru się zmie­niać tylko dla­tego, żeby ko­mu­kol­wiek do­go­dzić.

Wy­ją­łem z ple­caka książkę do matmy, dłu­go­pis i no­tat­nik, który otwo­rzy­łem na ostat­nio za­pi­sa­nej stro­nie. Słowa same po­ja­wiły się w mo­jej gło­wie, ja mu­sia­łem je tylko uło­żyć w lo­giczną ca­łość i prze­nieść na pa­pier. To mnie od­prę­żało, spra­wiało, że za­po­mi­na­łem o ota­cza­ją­cym mnie sy­fie. Po­trze­bo­wa­łem tych mo­men­tów, tego ode­rwa­nia się od rze­czy­wi­sto­ści.

Od­kąd pa­mię­ta­łem, wy­róż­nia­łem się na tle mo­ich ró­wie­śni­ków, a prze­czy­ta­nie na głos przed całą klasą dłu­giego wier­sza mo­jego au­tor­stwa tylko po­twier­dziło fakt, że nie by­łem jak inni ucznio­wie.

To nie tak, że nie po­do­bała mi się moja in­ność, lu­bi­łem ją, lecz pro­blem w tym, że po­zo­stali – nie­ko­niecz­nie. Dla więk­szo­ści by­łem za­mknię­tym w so­bie in­tro­wer­ty­kiem, marną imi­ta­cją Wil­liama Szek­spira, dzie­cia­kiem, z któ­rym nie warto się kum­plo­wać.

Dzięki Re­ine­rowi mia­łem w Grund­schule1 sta­tus nie­ty­kal­nego, ale po tym, jak on i moja sio­stra tra­fili do Gym­na­sium, a ja do Re­al­schule, wszystko ule­gło zmia­nie. Nie było już przy mnie przy­ja­ciela, który w ra­zie czego mógłby się za mną wsta­wić. Zo­sta­łem sam.

Piąta klasa zda­wała się pie­kłem na ziemi, a wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łem, że każda na­stępna bę­dzie gor­sza. Zo­stał mi rok. Tylko tyle i aż tyle. Nie mia­łem po­ję­cia, jak i czy w ogóle go prze­trwam. Rzy­ga­łem tym gów­nem, mia­łem ser­decz­nie dość co­dzien­nych szy­kan.

– Dzień do­bry. – Głos dy­rek­tora Kauf­manna wy­rwał mnie z za­my­śle­nia.

Nie­chęt­nie spoj­rza­łem na ni­skiego, star­szego męż­czy­znę w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze, a póź­niej prze­nio­słem wzrok na sto­jącą obok niego dziew­czynę.

– Przy­pro­wa­dzi­łem panu nową uczen­nicę – za­ko­mu­ni­ko­wał, kła­dąc dłoń na drob­nym ra­mie­niu sza­tynki. – Niech się sama przed­stawi kla­sie, ja mam kilka waż­nych spraw do za­ła­twie­nia.

I już go nie było. Tym­cza­sem ucznio­wie wpa­try­wali się z za­cie­ka­wie­niem w nową ko­le­żankę, za­pewne oce­nia­jąc ją pod nie­mal każ­dym wzglę­dem. Po­mię­dzy ław­kami prze­pły­wały ko­men­ta­rze. Za­równo po­chlebne, jak i te iro­niczne. Zi­gno­ro­wa­łem je wszyst­kie. Wku­rzało mnie, że wy­ra­biają so­bie opi­nię na jej te­mat, nie za­mie­nia­jąc z nią ani jed­nego słowa. Nie­któ­rzy szep­tali, że pew­nie wy­le­ciała z po­przed­niej szkoły, inni, że wy­gląda na ła­twą zdzirę. Ben za­su­ge­ro­wał, że przed koń­cem roku z pew­no­ścią mu ob­cią­gnie, na co Klara za­śmiała się odro­binę zbyt gło­śno i kiw­nęła zgod­nie głową.

Byli obrzy­dliwi. Nie­na­wi­dzi­łem ich i naj­chęt­niej po­trzą­snął­bym każ­dym z nich z osobna. Mia­łem wra­że­nie, że ota­cza mnie stado dzi­kich hien, go­to­wych w każ­dej chwili rzu­cić się na ofiarę, roz­szar­pu­jąc ją na drobne czę­ści.

– Wi­taj, młoda damo. Tra­fi­łaś na bar­dzo cie­kawą lek­cję. Ale za­nim za­czniemy, przed­staw się i znajdź so­bie wolne miej­sce.

Schröder na­gle prze­obra­ził się w po­tul­nego, kul­tu­ral­nego mi­sia. Cie­kawe, kogo on chciał oszu­kać? Miał nas wszyst­kich w głę­bo­kim po­wa­ża­niu i po­dej­rze­wa­łem, że sie­dział w tym miej­scu rów­nie chęt­nie jak ja.

– Na­zy­wam się Maya Wolf, ale wszy­scy mó­wią na mnie May – od­po­wie­działa dziew­czyna z lek­kim szwaj­car­skim ak­cen­tem, a któ­ryś z chło­pa­ków gło­śno za­wył, pre­zen­tu­jąc no­wej po­ziom in­te­lek­tu­alny tej jakże wspa­nia­łej klasy.

Wy­wró­ci­łem oczami, co było głu­pim błę­dem, któ­rego skutki od­czu­łem nie­mal na­tych­miast. Fe­lix wy­strze­lił w moją stronę po­śli­nioną kulkę pa­pieru. Od­ra­ża­jące. Tylko resztka zdro­wego roz­sądku po­wstrzy­mała mnie od po­ka­za­nia temu pa­ja­cowi środ­ko­wego palca. Za­miast tego prze­cze­sa­łem włosy, po czym na­cią­gną­łem kap­tur na głowę, sta­ra­jąc się sto­pić z tłem.

– Hej.

Aż pod­sko­czy­łem, rap­tow­nie za­sła­nia­jąc twarz z obawy, że ktoś spu­ści mi wpier­dol na oczach Schrödera. Mój in­stynkt za­dzia­łał prę­dzej niż umysł i do­piero po chwili zo­rien­to­wa­łem się, że nikt nie pod­niósł na mnie ręki.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­tała May.

Jej głos był ni­ski, cie­pły i po­my­śla­łem, że faj­nie by było usły­szeć, jak jego wła­ści­cielka się śmieje. Wła­ści­wie to nie prze­pa­da­łem za cu­dzym śmie­chem. Ko­ja­rzył mi się głów­nie z bó­lem i po­czu­ciem wstydu. Dziwne…

– Nie sia­dał­bym obok niego na twoim miej­scu! – po­ra­dził Ben, pod­czas kiedy ja na­dal mil­cza­łem jak ostatni pa­lant.

– Ja bym się bała, że mnie za­razi wszami – ode­zwała się Greta.

Ści­sną­łem trzy­many w dłoni dłu­go­pis, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak jego ko­niec lą­duje w jej oku. Dla­czego?, py­ta­łem sam sie­bie, co było zu­peł­nie bez­sen­sowne, ale cza­sami nie po­tra­fi­łem się od tego po­wstrzy­mać. Za­cho­dzi­łem w głowę, co im ta­kiego zro­bi­łem. Czym pod­pa­dłem?

– Poza tym on nie lubi dziew­czyn – do­dał Fe­lix.

– Dużo bar­dziej po­doba mu się ru­cha­nie od ty…

– Spo­kój! – krzyk­nął Schröder.

May się schy­liła, by spoj­rzeć mi w twarz. Kur­tyna jej de­li­kat­nych kasz­ta­no­wych lo­ków za­sło­niła prze­dzie­ra­jące się przez okna pro­mie­nie słońca. Słodki, przy­jemny za­pach tra­fił do mo­ich noz­drzy, spra­wia­jąc, że na­bra­łem ochoty, by się uśmiech­nąć.

– Mogę? – za­py­tała, wska­zu­jąc na krze­sło obok.

Ona tak se­rio? Chce do­bro­wol­nie tra­fić na czarną li­stę Schne­idera i to od razu pierw­szego dnia? Jest nie­nor­malna? A może nie ro­zu­mie do­brze po nie­miecku i nie po­ła­pała się, że sie­dze­nie ze mną w jed­nej ławce bę­dzie jak wkro­cze­nie w ogni­stą pu­łapkę?

Wzru­szy­łem ra­mio­nami, wra­ca­jąc do swo­ich no­ta­tek.

Maya

Mi­nęły pra­wie trzy ty­go­dnie, od­kąd prze­pro­wa­dzi­łam się do Tut­tlin­gen. Tę­sk­ni­łam za do­mem w Szwaj­ca­rii, ale po­sta­no­wi­łam się nie za­ła­my­wać. Nie na­le­ża­łam do nie­śmia­łych, skry­tych dziew­czyn, a co za tym szło, zna­le­zie­nie no­wych zna­jo­mych ni­gdy nie spra­wiało mi pro­ble­mów. By­łam prze­ko­nana, że nie­ba­wem po­czuję się tu­taj jak u sie­bie.

Nie mo­głam się sku­pić na pro­wa­dzo­nej przez Schrödera lek­cji. Po­dej­rze­wa­łam, że jego mo­no­tonny spo­sób mó­wie­nia uśpiłby na­wet naj­bar­dziej nie­złom­nych uczniów. Za­kry­łam usta ręką i ziew­nę­łam sze­roko, po czym opar­łam się na łok­ciu i skie­ro­wa­łam wzrok w stronę sie­dzą­cego obok mnie chło­paka.

Mia­łam nie­od­parte wra­że­nie, że bie­dak pró­bo­wał się sto­pić z krze­słem, na któ­rym sie­dział, albo po pro­stu roz­pły­nąć się w po­wie­trzu. Był bar­dzo szczu­pły i blady, ale przy­stojny. Kru­czo­czarne, wy­glą­da­jące na far­bo­wane, włosy były dłuż­sze z przodu, krót­sze z tyłu. Po­strzę­piona grzywka opa­dała mu na czoło, za­sła­nia­jąc brwi. Zie­lone oczy miał mocno ob­ry­so­wane czarną kredką. No­sił cienki, okrą­gły kol­czyk w le­wym noz­drzu i drugi taki sam w dol­nej war­dze. Za­ło­żył ob­ci­słe, ciemne dżinsy i czarną bluzę z logo ze­społu Slipk­not.

Chyba się zo­rien­to­wał, że go ob­ser­wuję, bo przy­gryzł pa­zno­kieć kciuka i jesz­cze bar­dziej się zgar­bił, za­pi­su­jąc coś w ze­szy­cie.

Wes­tchnę­łam, opie­ra­jąc się o krze­sło. Chcia­łam dać mu tro­chę prze­strzeni, by po­czuł się swo­bod­niej, jed­nak nie mo­głam się po­wstrzy­mać od zer­ka­nia w jego kie­runku.

Nie mu­sia­łam umieć czy­tać w my­ślach, żeby wie­dzieć, jak bar­dzo ten chło­pak był prze­ra­żony. Głu­pie do­cinki praw­do­po­dob­nie sta­no­wiły tylko kro­plę w mo­rzu ota­cza­ją­cego go mroku. Zna­łam to. Dzie­ciaki z mo­jej daw­nej szkoły też po­tra­fiły być ist­nymi po­two­rami. Pa­mię­tam, jak kilka dziew­czyn uwzięło się na po­cho­dzącą z Tur­cji Elif. Wy­śmie­wały ją na każ­dym kroku, ­na­zy­wa­jąc Ka­nake2. Zresztą ja nie by­łam lep­sza. Za­wsze, gdy inni jej do­ku­czali, sta­łam, przy­glą­da­łam się i cze­ka­łam, aż skoń­czą. Prawda była taka, że okrop­nie się ba­łam. By­łam prze­ko­nana, że wsta­wie­nie się za Elif bę­dzie moim koń­cem. Prze­ła­ma­łam się do­piero kilka dni przed wy­jaz­dem z Schaf­fhau­sen i po­sta­no­wi­łam z nią po­ga­dać, prze­pro­sić za swoje tchó­rzo­stwo, ale wtedy było już za późno. Ja­dąc z ro­dzi­cami sa­mo­cho­dem w stronę Tut­tlin­gen, przy­się­głam so­bie, że już ni­gdy nie będę obo­jętna na krzywdę in­nych.

Rzu­ci­łam okiem na ze­gar wi­szący nad ta­blicą. Do końca lek­cji zo­stało dzie­sięć mi­nut. Schröder wła­śnie za­da­wał za­da­nie do­mowe, a blon­dyn, który wcze­śniej za­cze­pił mo­jego ko­legę z ławki, za­re­cho­tał, po­da­jąc swo­jemu są­sia­dowi kartkę wy­rwaną z ze­szytu. Strona zo­stała pusz­czona w obieg po ca­łej kla­sie, aż wresz­cie tra­fiła na blat na­szego stołu.

Ob­ra­zek przed­sta­wiał dwójkę ro­bią­cych so­bie na­wza­jem do­brze chłop­ców. Nie­trudno się było zo­rien­to­wać, kogo miał na my­śli au­tor. Do tego ktoś do­pi­sał czer­wo­nym mar­ke­rem: „Jesz­cze się nie po­wie­si­łeś, pe­dale?”.

Czar­no­włosy chło­pak ze­rwał się z miej­sca równo z dzwon­kiem i mo­gła­bym przy­siąc, że na wi­dok ry­sunku za­ci­snął kur­czowo zęby.

Się­gnę­łam po tę cho­lerną kartkę, prze­klę­łam pod no­sem, po czym zmię­łam pa­pier, chcąc wy­rzu­cić śmieć do ko­sza.

– A ty do­kąd, skar­bie? – Za­trzy­mał mnie wy­soki, po­stawny blon­dyn. Typ, który gnę­bie­nie słab­szych naj­wy­raź­niej po­sta­wił so­bie za swój cel ży­ciowy. – Je­stem Ben – przed­sta­wił się, wy­cią­ga­jąc do mnie rękę.

Spoj­rza­łam na jego dłoń, póź­niej w jego lekko zmru­żone, nie­bie­skie oczy. Miał się za gwiazdę i przy­pusz­czal­nie nikt go jesz­cze nie wy­pro­wa­dził z błędu. Za­ło­ży­łam ra­miona na piersi, cho­wa­jąc pięść ze zgnie­cioną kartką pod pa­chę. Wy­pro­sto­wa­łam się, uno­sząc dum­nie głowę. Chcia­łam mu w ten spo­sób po­ka­zać, że ze mną nie warto po­gry­wać.

– To twój pierw­szy dzień, więc nie dzi­wię się, że je­steś tro­szeczkę po­gu­biona. Po­zwól, że wy­ja­śnię ci kilka pod­sta­wo­wych re­guł. – Ten im­per­ty­nencki gno­jek ob­jął mnie ra­mie­niem, jak­by­śmy byli naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi, po czym za­czął mnie pro­wa­dzić w stronę ko­ry­ta­rza.

Od razu, gdy opu­ści­li­śmy salę lek­cyjną, wy­mknę­łam się z jego uści­sku, co w ogóle mu się nie spodo­bało.

– O co ci cho­dzi, ma­leńka?

– Na­zwij mnie tak jesz­cze raz, a przy­się­gam, że zła­mię ci nos – ostrze­głam śmier­tel­nie po­waż­nie.

– O, jaka na­rwana, po­doba mi się to.

Od­wró­ci­łam się na pię­cie, po­de­szłam do ko­sza i wy­rzu­ci­łam po­mięty ry­su­nek.

– Wsta­łaś dziś lewą nogą czy zimna suka to twój stały stan? – za­śmiała się ja­kaś dziew­czyna.

Ktoś inny wy­cią­gnął kartkę ze śmiet­nika, roz­ło­żył ją i wy­szcze­rzył zęby.

– Toż to istne dzieło sztuki! – stwier­dził, pre­zen­tu­jąc ry­su­nek to­wa­rzy­szą­cym nam uczniom. – Pro­po­no­wał­bym umie­ścić w szkol­nej ga­blotce.

– Da­waj to, mam ta­śmę kle­jącą! – ode­zwała się sto­jąca obok mnie blon­dynka.

– Od­biło wam? – Chcia­łam wy­rwać jej z rąk ry­su­nek, ale Ben za­stą­pił mi drogę, pa­trząc na mnie w taki spo­sób, jak­bym to ja po­stra­dała ro­zum.

– Co ci to prze­szka­dza? Tylko ro­bimy so­bie nie­winne żarty. Poza tym ani razu nie skła­ma­łem. Bec­ker to ciota, ma na­wet swo­jego chłop­ta­sia. Pech chciał, że mu­sieli się roz­stać. Za­łożę się, że be­czał przez co naj­mniej ty­dzień…

– Na­wet je­śli jest ge­jem, nie ro­zu­miem, co w tym śmiesz­nego. To ża­den po­wód, by się z niego na­bi­jać.

– Wy­lu­zuj, mała, złość pięk­no­ści szko­dzi. Żal by było ta­kiej ślicz­nej buźki.

Chciał mnie do­tknąć, więc po­spiesz­nie się od­su­nę­łam. W tle sły­sza­łam roz­ba­wioną gro­madkę dzie­cia­ków i by­łam pewna, że wła­śnie zre­ali­zo­wali swój plan przy­wie­sze­nia tych okrop­nych ba­zgro­łów w ga­blotce.

– W so­botę jest im­prezka u Fe­liksa. – Ben nie­spo­dzie­wa­nie zmie­nił te­mat. – By­łoby faj­nie, jak­byś wpa­dła. Za­po­znam cię z na­szą paczką.

– Skąd po­mysł, że chcę was po­znać?

– Słodka je­steś. – Znów ob­jął mnie ra­mie­niem.

Wszyst­kie moje mię­śnie spięły się w ułamku se­kundy.

– Bez nas zgi­niesz – oświad­czył, uśmie­cha­jąc się do mnie szel­mow­sko.

Nie po­wiem, był cho­ler­nie przy­stojny, ale za to miał pa­skudny cha­rak­ter. Ta­kie piękne, czer­wo­niut­kie, lecz ro­ba­czywe jabłko.

Ko­lejną pauzę, tę dwu­dzie­sto­mi­nu­tową, spę­dzi­li­śmy na dwo­rze, sie­dząc na scho­dach i ga­da­jąc o wszyst­kim i o ni­czym. Z tym że głów­nie ga­dał Ben, a jego nie­od­łączni kom­pani przy­ta­ki­wali mu jak stado bez­mó­zgich ba­ra­nów. Nie czu­łam się kom­for­towo w ich to­wa­rzy­stwie, ale za­uwa­ży­łam, że dzięki temu od­wró­ci­łam ich uwagę od szy­ka­no­wa­nego chło­paka. Nie mia­łam po­ję­cia, gdzie on spę­dzał prze­rwy. Do­słow­nie wy­bie­gał z klasy po każ­dym dzwonku, zni­ka­jąc jak ja­kiś ninja.

Roz­dział 2

Jace

Wbrew po­zo­rom to był na­prawdę do­bry dzień. Nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio mia­łem tyle luzu w szkole. Do­sko­nale wie­dzia­łem, komu za­wdzię­czam te chwile bez­tro­ski. Ben i jego klika za­jęli się nową, któ­rej na ra­zie nie po­tra­fi­łem roz­gryźć.

Na pierw­szy rzut oka May wy­da­wała się do­kład­nie taka jak reszta mo­jej klasy. Jej di­zaj­ner­skie ciu­chy aż krzy­czały, że ro­dzice dziew­czyny do­brze za­ra­biają, do tego no­siła per­fek­cyj­nie uło­żone włosy i de­li­katny, pod­kre­śla­jący urodę ma­ki­jaż. Była nie­malże ide­alna, więc w ogóle mnie nie zdzi­wiło, że Schne­ider tak się nią za­in­te­re­so­wał.

W chwili, gdy za­jęła miej­sce w mo­jej ławce, Ben aż się za­go­to­wał ze zło­ści. Na­ry­so­wany przez niego ob­ra­zek za­pewne na­wet w ma­łym stop­niu nie zre­kom­pen­so­wał mu tej znie­wagi, ale za to wy­wo­łał na jego wred­nej gę­bie sze­roki uśmiech.

Nie­na­wi­dzi­łem, gdy ob­ra­żali mo­jego przy­ja­ciela. Mo­gli wy­ży­wać się na mnie, do tego zdą­ży­łem już przy­wyk­nąć, ale Re­iner nie za­słu­żył so­bie na ta­kie trak­to­wa­nie. Gdyby był na moim miej­scu, obiłby Schne­ide­rowi dziób i do­pil­no­wał, żeby taka sy­tu­acja ni­gdy się nie po­wtó­rzyła. Ale ja nie by­łem jak on. Po­tra­fi­łem tylko ucie­kać i cho­wać się przed kło­po­tami, a kiedy spy­chano mnie na gra­nicę wy­trzy­ma­ło­ści, od­szcze­ki­wa­łem się, co tylko po­gar­szało moją sy­tu­ację.

– Jak było w szkole? – Mama po­sta­wiła na stole ta­lerz z ka­nap­kami i usia­dła na­prze­ciwko.

– Jak zwy­kle nudno – oświad­czyła sio­stra. – Ej, Re­ini o cie­bie py­tał. Ma­cie się spo­tkać w so­botę u babci?

Przy­tak­ną­łem.

– Biedny chło­pak – sko­men­to­wał tata, do­le­wa­jąc so­bie go­rą­cej her­baty.

– Pew­nie cią­gle jest mu bar­dzo trudno. – Mama po­krę­ciła głową, wy­raź­nie po­chmur­nie­jąc.

Ro­dzice moi i Re­inera od lat byli do­brymi zna­jo­mymi, dla­tego tra­giczny wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy, śmierć pana Schwa­rza i zły stan jego żony wstrzą­snęły całą na­szą ro­dziną. Sta­ra­łem się być twardy i wspie­rać przy­ja­ciela, mimo że cza­sami po­cie­sze­nie go gra­ni­czyło z cu­dem. Był bar­dzo przy­wią­zany do swo­jej matki, a ona le­żała te­raz przy­kuta do łóżka, wal­cząc o każdy ko­lejny dzień.

Ni­gdy nie za­po­mnę pustki w jego oczach, kiedy spusz­czono trumnę z jego tatą do grobu. Ba­łem się, że go stracę, a prze­cież był dla mnie jak ro­dzony brat. Nie mo­głem do tego do­pu­ścić.

– Pa­mię­tasz Mię? – za­py­tała mnie Sa­brina. – Wy­gląda na to, że Re­iner się w niej za­bu­jał. Za­łożę się, że ci dwoje będą parą jesz­cze przed za­koń­cze­niem roku.

Też mi nie­spo­dzianka. Ruda in­te­re­so­wała się moim kum­plem już w Grund­schule i tylko ślepy by tego nie za­uwa­żył. No do­bra… ślepy i Re­iner.

– Po­my­śla­łam, że mo­żemy ją za­pro­sić na moje uro­dziny, to już za dwa mie­siące! – cią­gnęła da­lej sio­stra.

– Bła­gam cię, nie baw się w swatkę. – Rzu­ci­łem jej wy­mowne spoj­rze­nie.

– Cza­sami szczę­ściu trzeba po­móc.

– A jak mi­nął twój pierw­szy dzień? – Mama za­częła mi się wni­kli­wie przy­glą­dać.

– W po­rządku – od­po­wie­dzia­łem bez wa­ha­nia, przy­kle­ja­jąc uśmiech, który z po­zoru miał wy­glą­dać na­tu­ral­nie, choć w rze­czy­wi­sto­ści wcale taki nie był.

– Jak zwy­kle ga­da­tliwy – pod­su­mo­wała z iro­nią Sa­brina.

– Jedna ga­duła w ro­dzi­nie w zu­peł­no­ści wy­star­cza – od­cią­łem się zło­śli­wie.

Po od­ro­bie­niu lek­cji wzią­łem prysz­nic, prze­bra­łem się w pi­żamę i po­ło­ży­łem na łóżku ze słu­chaw­kami w uszach. Zga­si­łem świa­tło, za­mkną­łem oczy i wsłu­cha­łem się w ostre ka­wałki ze­społu Bul­let for My Va­len­tine.

Od­kąd skoń­czy­łem dzie­sięć lat, mia­łem po­ważne pro­blemy z za­sy­pia­niem. Na­wet gdy by­łem wy­czer­pany i pa­da­łem ze zmę­cze­nia. Oba­wia­łem się kosz­ma­rów, w któ­rych na nowo prze­ży­wa­łem naj­gor­sze chwile swo­jego ży­cia. Nie wy­star­czało, że mnie szy­ka­no­wano i po­ni­żano w szkole, nocą wszystko wra­cało i to ze zdwo­joną siłą. Gdy­bym tylko mógł, w ogóle prze­stał­bym sy­piać.

Za­sta­na­wia­łem się, co mnie czeka ju­tro. Czy nowa znów usią­dzie w mo­jej ławce? A może Ben i jego banda opo­wie­dzieli jej wy­star­cza­jąco dużo obrzy­dli­wych hi­sto­ry­jek, by trzy­mała się ode mnie z da­leka? I czy uwie­rzyła w ich opo­wie­ści?

Nie chcia­łem ro­bić so­bie na­dziei, że coś może się zmie­nić, a jed­nak ja­kaś mała część mnie ubz­du­rała so­bie, że May wi­działa we mnie ko­goś wię­cej niż wdep­taną psy­chicz­nie w pod­łogę ofiarę losu.

Uni­ka­łem au­to­bu­sów szkol­nych. Jeź­dzi­łem nimi tylko wtedy, gdy po­goda nie da­wała mi wy­boru. Zwy­kle bu­dzi­łem się go­dzinę wcze­śniej i całą drogę po­ko­ny­wa­łem pie­szo lub na ro­we­rze. Nie­stety tego dnia lało i wiał po­ry­wi­sty wiatr.

Cze­ka­jąc na przy­stanku, wsłu­chi­wa­łem się w mu­zykę roz­brzmie­wa­jącą w słu­chaw­kach. Co chwilę przy­gry­za­łem dolną wargę, nie mo­gąc prze­stać my­śleć o tym, ja­kie atrak­cje przy­go­to­wano dla mnie tym ra­zem. By­łem w sta­nie znieść na­prawdę wiele, ale ja także mia­łem gra­nicę wy­trzy­ma­ło­ści.

Na­cią­gną­łem sze­roki kap­tur bluzy, opusz­cza­jąc go aż do na­sady nosa, za­su­ną­łem za­mek skó­rza­nej kurtki i wsze­dłem do au­to­busu. Naj­chęt­niej za­jął­bym miej­sce za­raz obok kie­rowcy, może wtedy Ben i jego paczka zo­sta­wi­liby mnie w spo­koju. Szkoda, że pan Frank jesz­cze ani razu mi na to nie po­zwo­lił. Nie lu­bił to­wa­rzy­stwa dzie­cia­ków… aż dziw brał, że zde­cy­do­wał się na taką, a nie inną pracę.

– Na co cze­kasz, sia­daj na tyłku! – po­go­nił mnie otyły męż­czy­zna.

– Panu rów­nież ży­czę mi­łego dnia – po­wie­dzia­łem sar­ka­stycz­nie.

W uszach po­ja­wił mi się zna­jomy pisk, a gdy roz­po­zna­łem za­gro­że­nie, serce przy­spie­szyło tempa. Utkwiw­szy spoj­rze­nie w czub­kach swo­ich gla­nów, sta­wia­łem krok za kro­kiem, okła­mu­jąc w my­ślach sa­mego sie­bie, że dziś da­dzą mi spo­kój.

Zła­pa­łem się sta­lo­wej po­rę­czy, wolną ręką po­cią­gną­łem za kra­wędź kap­tura, jesz­cze bar­dziej za­sła­nia­jąc twarz.

– Co jest, cioto? Nie sia­dasz? Dup­sko boli? – Ben nie omiesz­kał się ze mną przy­wi­tać, a cała reszta za­akom­pa­nio­wała mu grom­kim śmie­chem.

Za­drżała mi górna warga i za­nim zdą­ży­łem się od tego po­wstrzy­mać, unio­słem rękę, po­ka­zu­jąc gno­jowi środ­kowy pa­lec.

– Śmier­dzący pe­dał! – wark­nął Schne­ider.

Rap­tow­nie ze­rwał się z fo­tela, chwy­cił mnie za fraki i nie zwa­ża­jąc na pro­wa­dzą­cego po­jazd do­ro­słego, ude­rzył ko­la­nem w brzuch, a kiedy się sku­li­łem, po­pra­wił łok­ciem w plecy.

– Tam jest twoje miej­sce, cwelu, na ziemi, ra­zem z ro­ba­kami! I nie wsta­waj, do­póki ci nie po­zwolę! – roz­ka­zał to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

Nie mia­łem za­miaru obe­rwać ko­lejny raz, więc nie zo­stało mi nic in­nego, jak po­słu­chać. Klę­cza­łem przed tym dup­kiem, drżąc z wście­kło­ści i bez­rad­no­ści. Chciało mi się pła­kać i śmiać. Sam nie ro­zu­mia­łem roz­sa­dza­ją­cych mnie emo­cji.

Maya

– Có­ruś, wsta­waj! Tata już dawno jest go­towy!

Mało co nie do­sta­łam za­wału, czu­jąc na karku lo­do­wate palce, jak się po chwili oka­zało, na­le­żące do mo­jej ro­dzi­cielki. Wcią­ga­jąc z sy­kiem po­wie­trze, ze­rwa­łam się z łóżka i pra­wie przy­ła­do­wa­łam głową w jej szczękę.

– Co? Prze­cież… Ja­kim cu­dem? Głupi bu­dzik! – Prze­cze­sa­łam zmierz­wione włosy, po­tar­łam twarz i z kwa­śną miną skon­tro­lo­wa­łam go­dzinę na no­wiu­sień­kiej no­kii. – Szlag!

– Maya! – za­grzmiała moja ko­chana mama.

– Już po­je­chał? Za­raz się prze­biorę, daj mi pięć… nie, dzie­sięć mi­nut.

– Masz cztery! – Do­szedł mnie głos ojca.

– Sche­iße3, Sche­iße, Sche­iße, Sche­iße!

– Jesz­cze jedno Schei… – Mama nie do­koń­czyła, ale za to jej po­liczki aż po­czer­wie­niały. – Jesz­cze jedno prze­kleń­stwo, a nie wyj­dziesz z domu przez naj­bliż­sze dwa ty­go­dnie.

W po­ry­wie gniewu już chcia­łam po­now­nie rzu­cić mię­sem, ale per­spek­tywa ki­sze­nia się w miesz­ka­niu przez całe czter­na­ście dni w ogóle mi się nie po­do­bała. Ugry­złam się w ję­zyk i z pręd­ko­ścią godną Fla­sha4 wy­sko­czy­łam z pi­żamy, za­ło­ży­łam świeże ciu­chy i znik­nę­łam w ła­zience.

Nie mia­łam czasu, by umyć włosy i zro­bić ma­ki­jaż, więc zwią­za­łam kasz­ta­nowe ko­smyki w koń­ski ogon i uma­lo­wa­łam usta błysz­czy­kiem. Nie wy­glą­da­łam źle, ale coś mi mó­wiło, że nie­które dziew­czyny z mo­jej no­wej klasy będą miały na ten te­mat inne zda­nie… Niech się walą.

Wy­bie­głam na ko­ry­tarz, wy­rwa­łam z rąk mamy po­sma­ro­wany dże­mem tost, po­dzię­ko­wa­łam i wgry­złam się w chru­piące pie­czywo, wy­cho­dząc na klatkę scho­dową, gdzie cze­kał na mnie tato.

– Ko­biety – pod­su­mo­wał, wy­wra­ca­jąc oczami, po czym dał mi ca­łusa w czoło i ra­zem ze­szli­śmy po scho­dach.

Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do Tut­tlin­gen z po­wodu pracy ojca. Sta­ru­szek zaj­mo­wał się pro­gra­mo­wa­niem ma­szyn CNC. By­łam świa­doma, że nie za­ba­wimy tu­taj długo. Za ja­kiś rok mie­li­śmy wró­cić do Szwaj­ca­rii. Firma taty wy­słała go do Nie­miec, żeby przy­pil­no­wał ja­kie­goś waż­nego pro­jektu.

Po tym, jak roz­sia­dłam się na fo­telu pa­sa­żera na­szego te­re­no­wego audi, jesz­cze raz skon­tro­lo­wa­łam wy­gląd w lu­sterku sa­mo­cho­do­wym.

– Wy­glą­dasz ślicz­nie, Bien­chen5 – sko­men­to­wał tata, wy­jeż­dża­jąc z ga­rażu pod­ziem­nego.

Uśmiech­nę­łam się jed­no­cze­śnie szczę­śliwa i za­kło­po­tana. Ro­dzice na­zy­wali mnie tak, od­kąd pa­mię­tam. By­łam ich ko­chaną „psz­czółką” Mają. W kar­to­nach na stry­chu na­szego domu w Schaf­fhau­sen były scho­wane książki i prze­różne za­bawki z tej bajki: od ma­sko­tek po puz­zle. Gdy mia­łam pięć lat, mama uszyła mi na­wet ko­stium i od tego czasu więk­szość człon­ków mo­jej ro­dziny, jak tylko mnie zo­ba­czy, za­czyna gło­śno bzy­czeć.

– Wczo­raj nie mie­li­śmy oka­zji po­ga­dać. – Tata za­trzy­mał się na czer­wo­nym świe­tle i rzu­cił mi krót­kie spoj­rze­nie. – Mam na­dzieję, że u cie­bie wszystko do­brze? Po­zna­łaś ja­kieś fajne ko­le­żanki?

– Za rok wró­cimy do Szwaj­ca­rii, nie wi­dzę sensu w szu­ka­niu no­wych przy­ja­ciół.

– Masz mi za złe tę prze­pro­wadzkę. My­śla­łem, że wszystko so­bie wy­ja­śni­li­śmy i…

– To nie tak! – prze­rwa­łam mu, si­ląc się na uśmiech. – Jest spoko, choć nie­któ­rzy zdą­żyli mi już zajść za skórę.

Sta­ru­szek za­śmiał się gło­śno, a kiedy za­świe­ciło zie­lone, ru­szył w kie­runku Re­al­schule.

– Nie ma to jak do­bre pierw­sze wra­że­nie – oświad­czył.

– Mogę cię o coś za­py­tać? – Spo­chmur­nia­łam, co od razu za­uwa­żył, bo rów­nież przy­brał po­sępną minę.

– Oczy­wi­ście, Bien­chen.

– Co byś zro­bił, gdyby ktoś, a ra­czej wię­cej kto­siów, do­ku­czało słab­szemu na two­ich oczach?

– Ktoś ci do­ku­cza?

Mo­głam się do­my­ślić, że od­bie­rze to w ten spo­sób. Każdy, kto choć tro­chę mnie znał, wie­dział, że by­łam có­reczką ta­tu­sia. Ko­cha­łam tego zwa­rio­wa­nego sta­ruszka i choć nie­któ­rzy uwa­żali to za dziwne, ła­twiej mi było roz­ma­wiać z nim niż z mamą.

– Nie cho­dzi o mnie – wy­ja­śni­łam, na co uniósł brew i zer­k­nął w moją stronę z nie­do­wie­rza­niem. – Od­po­wiesz mi?

– Wsta­wił­bym się za tym bie­da­kiem. Gnę­bie­nie słab­szych jest ob­ja­wem tchó­rzo­stwa i ni­skiej sa­mo­oceny. Lu­dzie, któ­rzy do­pusz­czają się ta­kich rze­czy, czę­sto szu­kają uwagi, chcą być w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia i nie zwa­żają na to, że spra­wiają ból in­nym. A wy­star­czy­łoby tro­chę wię­cej em­pa­tii.

Mó­wił tak, jakby sam do­świad­czył cze­goś po­dob­nego, co odro­binę mnie za­nie­po­ko­iło. Za­nim jed­nak zdą­ży­łam wy­cią­gnąć od niego wię­cej in­for­ma­cji, za­trzy­mał się na szkol­nym par­kingu.

– Na pewno wszystko u cie­bie w po­rządku? – Tata po­ło­żył mi rękę na udzie, po­wstrzy­mu­jąc od wyj­ścia z auta.

– Nie mu­sisz się o mnie mar­twić, dam radę. Kto jak nie ja?

– Ale w ra­zie, jakby coś… Pa­mię­taj, że mo­żesz mi o wszyst­kim po­wie­dzieć, okej?

Na­chy­li­łam się i mocno go przy­tu­li­łam, był ko­chany i nie za­mie­ni­ła­bym go na ni­kogo in­nego.

– Wi­dzimy się w domu – po­że­gna­łam się.

– Bien­chen.

– Tak?

– Masz dżem na bro­dzie.

Zdą­ży­łam na za­ję­cia w ostat­nim mo­men­cie. Nie zna­łam jesz­cze babki od an­glika, ale z tego, co opo­wia­dała Klara, wy­ni­kało, że na­le­żała ona do grona sym­pa­tycz­niej­szych na­uczy­cieli.

We­szłam do sali i szybko ru­szy­łam w stronę ostat­niej ławki. Dziew­czyny z grupy Bena po­ma­chały do mnie, ge­sty­ku­lu­jąc, że­bym do­sia­dła się do któ­rejś z nich. Uśmiech­nę­łam się, ale za­ję­łam miej­sce obok chło­paka, któ­rego imie­nia nie zna­łam.

– Hej. – Szturch­nę­łam go łok­ciem, czego pra­wie na­tych­miast po­ża­ło­wa­łam.

Bru­net wzdry­gnął się tak mocno, jak­bym przy­ło­żyła mu pię­ścią w twarz.

– Mam na imię May – przed­sta­wi­łam się na wy­pa­dek, gdyby nie pa­mię­tał. – A ty?

Spoj­rzał na mnie sze­roko otwar­tymi oczami i chyba nie był pe­wien, co zro­bić. Pro­mie­nie świa­tła za­tań­czyły w jego zie­lo­nych tę­czów­kach, spra­wia­jąc, że nie mo­głam ode­rwać od nich wzroku. Było w nich coś wy­jąt­ko­wego i tak in­ten­syw­nego, że za­pra­gnę­łam wię­cej. Nie ob­cho­dziły mnie ci­che śmie­chy w tle ani ob­raź­liwe do­cinki szep­tane przez część klasy. Chcia­łam po­znać tego chło­paka. Prze­ko­nać się, jaki był na­prawdę.

– Jace? – od­po­wie­dział py­ta­jąco, wy­wo­łu­jąc na mo­jej twa­rzy de­li­katny uśmiech.

Chcia­łam po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale za­nim to zro­bi­łam, próg po­miesz­cze­nia prze­kro­czyła na­uczy­cielka. W trak­cie lek­cji prze­ko­na­łam się, że pani Her­furth oka­zała się do­kład­nie taka, jak ją so­bie wy­obra­ża­łam. Miła i uprzejma, ale kiedy trzeba było, po­tra­fiła także upo­mnieć i przy­wo­łać nie­po­słusz­nych uczniów do po­rządku. Klasa ją sza­no­wała, co było godne po­dziwu. To były pierw­sze za­ję­cia, na któ­rych nikt nie za­cze­pił sie­dzą­cego przy mnie chło­paka. Pierw­sze, na któ­rych czu­łam się na­prawdę do­brze.

Pięć po dzie­sią­tej za­częła się długa pauza. Jace znów znik­nął mi z oczu, a Ben wraz ze swoją paczką oto­czyli mnie na ko­ry­ta­rzu, za­sy­pu­jąc py­ta­niami:

– Jak bę­dzie z tą so­botą? Mam na­dzieję, że wpad­niesz?

– Mogę po cie­bie pod­je­chać, mój brat ma prawko.

– Będą pro­centy i może coś eks­tra.

– Ka­me­ralna at­mos­fera, tylko naj­lepsi z naj­lep­szych!

– Może się po­ja­wię – od­po­wie­dzia­łam, żeby ich zbyć, ale prawda była taka, że nie bar­dzo cią­gnęło mnie na tę im­prezę.

– Po­ka­żemy ci, jak pić, tań­czyć i do­brze się ba­wić – oświad­czył Ben, usta­wia­jąc się tuż za mo­imi ple­cami.

Kiedy uło­żył dło­nie po obu stro­nach mo­ich bio­der, po­sta­wi­łam krok do przodu. Nie chcia­łam, żeby mnie do­ty­kał. W ogóle się nie zna­li­śmy!

– Wiesz, że nie mu­sisz sie­dzieć obok tego fra­jera? – ode­zwała się na­gle Le­oni, ni­ska, ru­do­włosa dziew­czyna, trzy­ma­jąca dłoń Alana.

– Nie ro­zu­miem, dla­czego mia­ła­bym się prze­sia­dać. – Wy­pro­sto­wa­łam się i zmie­rzy­łam ją gniew­nym spoj­rze­niem.

– Daj­cie jej spo­kój. – Ben mach­nął ręką. – Ale nie mów, że cię nie ostrze­ga­li­śmy, jak ob­lezą cię wszy! – zwró­cił się do mnie.

Zi­gno­ro­wa­łam go. Ku mo­jej ucie­sze, roz­mowa szybko ze­szła na inny te­mat. Dziew­czyny opo­wia­dały, co za­łożą na so­bot­nią im­prezę, chło­paki, jak dużo al­ko­holu są w sta­nie wy­doić i ile la­sek za­li­czyć.

Mie­li­śmy po szes­na­ście lat i chyba każdy z nas już nie­raz my­ślał o sek­sie. Ja nie czu­łam się go­towa na ten krok, poza tym nie było mi jesz­cze dane spo­tkać ko­goś od­po­wied­niego. W Szwaj­ca­rii zna­łam kilku chło­pa­ków, któ­rzy bar­dzo mi się po­do­bali, ale prze­cież nie cho­dziło wy­łącz­nie o wy­gląd. Szu­ka­łam ko­goś wy­jąt­ko­wego. Ko­goś, w kim mo­gła­bym za­to­nąć i przy kim nie mu­sia­ła­bym ni­czego uda­wać.

Po prze­rwie wró­ci­li­śmy na za­ję­cia. Jace nie ode­zwał się do mnie ani sło­wem. Nie do końca wie­dzia­łam, czy nie chciał ze mną ga­dać, czy po pro­stu cie­szył się, że dano mu tro­chę prze­strzeni. Ben spę­dzał każdą pauzę ze mną, a zwa­żyw­szy na fakt, że nie mógł być w dwóch miej­scach jed­no­cze­śnie, śmiało wy­wnio­sko­wa­łam, że nie zro­bił ni­czego głu­piego i zo­sta­wił Jace’a w spo­koju.

Lek­cje skoń­czyły się dziś wcze­śniej, bo przed czter­na­stą. Za­nim opu­ści­łam bu­dy­nek, wyj­rza­łam przez okno. Deszcz prze­stał pa­dać kilka go­dzin temu, a niebo ozdo­biła prze­piękna tę­cza. Reszta dnia za­po­wia­dała się sło­necz­nie, co wpra­wiło mnie w do­bry na­strój. Jesz­cze nie mia­łam oka­zji, by po­znać Tut­tlin­gen. Tata koń­czył pracę do­piero po pięt­na­stej, więc po­sta­no­wi­łam na­pi­sać mu SMS-a, w któ­rym da­łam znać, że będę się szla­jać po rynku, a wpół do czwar­tej chcę się z nim spo­tkać w pu­bie, gdzie – jak twier­dził – ro­bią naj­lep­sze ke­baby w mie­ście.

Za­rzu­ci­łam ple­cak na ra­mię i ze­szłam do szatni. Na scho­dach za­trzy­mała mnie Klara, twier­dząc, że musi mi coś ko­niecz­nie po­ka­zać. Wzru­szy­łam ra­mio­nami. Mia­łam jesz­cze wy­star­cza­jąco dużo czasu, by móc chwilę z nią po­ga­dać. Za­wró­ci­łam i ra­zem z blon­dynką usia­dły­śmy pod ścianą, obok świe­tlicy.

Jace

Wy­ją­łem z szafki w szatni skó­rzaną kurtkę, prze­wie­si­łem ją przez ra­mię i wło­ży­łem słu­chawki do uszu. Włą­czy­łem mu­zykę na od­twa­rza­czu mp3, mocno po­gła­śnia­jąc. Nie po­mo­gło. I tak sły­sza­łem głosy, za­równo te rze­czy­wi­ste, jak i wy­ima­gi­no­wane. Prze­zwi­ska, do­cinki, śmie­chy…

Zmierz­wi­łem włosy tak, by gę­sta grzywka za­sło­niła mi oczy. Nie mo­głem stać się nie­wi­dzialny, co nie ozna­czało, że nie pró­bo­wa­łem. Po­pra­wi­łem ple­cak, od­cią­ga­jąc my­śli od szy­ka­nu­ją­cych mnie idio­tów i skie­ro­wa­łem się do wyj­ścia.

– A to­bie gdzie tak spieszno?

Za­mkną­łem oczy i chcia­łem wziąć głę­boki wdech, ale nie mo­głem. Mia­łem wra­że­nie, że coś przy­gnio­tło moją prze­ponę. Wszystko we mnie krzy­czało, bym ucie­kał. Co z tego, skoro stopy były jak przy­kle­jone do pod­łogi? Nie mo­głem się ru­szyć, nie mo­głem krzy­czeć, nie mo­głem zro­bić nic. Za­sty­głem, a moje serce sza­leń­czo obi­jało się w klatce pier­sio­wej, jakby chciało wy­sko­czyć na ze­wnątrz.

Zmu­si­łem się do uchy­le­nia po­wiek, a kiedy od­na­la­złem spoj­rze­niem Bena, Fe­liksa, Alana i Pe­tera, wie­dzia­łem, że nie opusz­czę szkoły bez ko­lej­nych si­nia­ków.

– Ani tro­chę mi się nie po­doba, że krę­cisz się koło tej no­wej. Trzy­maj się od niej z da­leka! – roz­ka­zał Schne­ider, co to­tal­nie mnie roz­ba­wiło, bo prze­cież zdą­ży­łem się wspo­mnia­nej dziew­czy­nie je­dy­nie przed­sta­wić.

Po­wstrzy­ma­łem się od śmie­chu, ale nie od kpią­cego wes­tchnie­nia. Błąd! Chło­paki na­tych­miast do mnie pod­bie­gły, je­den wy­rwał mi ple­cak i wy­rzu­cił jego za­war­tość, drugi zła­pał mnie od tyłu, a trzeci ze­rwał kap­tur z głowy i szarp­nął za włosy, zwra­ca­jąc twarz w stronę ich li­dera. Słu­chawki wy­pa­dły mi z uszu.

Wy­ry­wa­nie się nie miało sensu. Mu­sia­łem to po pro­stu prze­trwać. Za­cze­kać, aż wy­ła­dują na mnie fru­stra­cję i gniew, a póź­niej za­po­mnieć. Nie było in­nego wyj­ścia. Nikt się za mną nie wstawi, nikt ich nie po­wstrzyma. By­łem tylko ja i pa­ra­li­żu­jący mnie strach.

– Masz się nie zbli­żać do May! Zo­staw tę pannę w spo­koju! – Ben za­ci­snął pięść i ude­rzył mnie w brzuch.

Zgią­łem się z bólu wpół, ale jego ko­leżka przy­pil­no­wał, bym wró­cił do po­przed­niej po­zy­cji. Na­gle ogar­nął mnie bez­gra­niczny gniew i choć by­łem świa­domy, że dys­ku­to­wa­nie z tym gnoj­kiem skoń­czy się więk­szym la­niem, nie po­tra­fi­łem trzy­mać gęby na kłódkę.

– Py­ta­nie, czy ona bę­dzie chciała zo­sta­wić w spo­koju mnie. Jak my­ślisz?

Twarz Schne­idera bły­ska­wicz­nie zro­biła się czer­wona, a jego pięść po­wę­dro­wała na spo­tka­nie z moim po­licz­kiem.

– Bi­jesz jak baba – stwier­dzi­łem, na­stęp­nie prze­je­cha­łem ję­zy­kiem po zę­bach, z ulgą re­je­stru­jąc, że wszyst­kie znaj­do­wały się na miej­scu.

By­łem na­prawdę do­bry w pro­wo­ko­wa­niu. Cza­sami tylko dzięki temu na­dal trzy­ma­łem się na no­gach. Ba­łem się tych dup­ków i oni do­sko­nale o tym wie­dzieli, a słowa sta­no­wiły moją je­dyną broń. Zwy­kle uda­wało mi się mil­czeć, ale kiedy miarka się prze­bie­rała, wy­bu­cha­łem jak wul­kan i było mi wszystko jedno, ile razy mnie zdzielą.

– Chłopcy prze­stali ci wy­star­czać, szmato? – za­py­tał, znów ude­rza­jąc, tym ra­zem w że­bra. Nie wło­żył w to ca­łej siły, ha­mo­wał się. Przy­pusz­czal­nie nie chciał prze­giąć i stra­cić swo­jego worka do bi­cia.

Po­wód, dla któ­rego po­sta­no­wił mi do­ło­żyć, był śmieszny i zu­peł­nie nie­po­ważny, ale Ben po­tra­fił mnie sko­pać na­wet za to, że od­dy­cha­łem tym sa­mym po­wie­trzem co on. Każdy pre­tekst do przy­ło­że­nia mi był wy­star­cza­jąco do­bry.

Wąt­pi­łem, by May się mną in­te­re­so­wała. Przy­pusz­czal­nie wy­brała moją ławkę, bo było jej mnie żal. Ta­kie dziew­czyny jak ona nie oglą­dały się za prze­gra­nymi. Ży­wi­łem prze­ko­na­nie, że wy­trwa w swoim po­sta­no­wie­niu góra kilka ty­go­dni, po czym prze­sią­dzie się do ko­goś in­nego.

– Nie zbli­żaj się do niej – po­wtó­rzył Ben, wy­mie­rza­jąc mi jesz­cze je­den cios.

Przy­trzy­mu­jący mnie Fe­lix za­re­cho­tał tuż obok mo­jego ucha, po czym po­pchnął mnie tak, że upa­dłem na ko­lana. Ale to im nie wy­star­czyło. Ktoś kop­nął mnie w plecy, a póź­niej na­ci­snął stopą, aż do­tkną­łem twa­rzą pod­łogi.

– Je­steś ni­kim, nie wiem, po co ty tu w ogóle przy­cho­dzisz. By­łoby le­piej, gdy­byś się po­wie­sił.

– No co ty, nie zro­bię ci tego – rzu­ci­łem. – Za bar­dzo byś za mną tę­sk­nił.

Kop­niak w bok ode­brał mi na kilka se­kund dech. Prze­wró­ci­łem się na plecy, sy­cząc z bólu i za­czą­łem się hi­ste­rycz­nie śmiać. Nie lu­bili tego, ale ten od­ruch był sil­niej­szy ode mnie. Kiedy czu­łem, że zbli­żam się do gra­nicy wy­trzy­ma­ło­ści, cał­ko­wi­cie tra­ci­łem kon­trolę.

– Chory po­jeb! – ryk­nął na po­że­gna­nie Schne­ider.

Ktoś na mnie splu­nął, inny kop­nął w nogi. Nie wsta­łem, do­póki nie na­bra­łem pew­no­ści, że so­bie po­szli.

Maya

Kiedy prze­glą­da­jąca „Bravo”6 Klara za­częła się do­słow­nie roz­pły­wać z za­chwytu nad jed­nym z wo­ka­li­stów US57, po­de­szła do nas grupka chło­pa­ków z klasy. Dziew­czyna za­mknęła cza­so­pi­smo i scho­wała je do ple­caka. Ode­tchnę­łam z ulgą, bo mia­łam już dość tej bez­sen­sow­nej pa­pla­niny. Po pierw­sze nie prze­pa­da­łam za tego typu mu­zyką, po dru­gie za­czy­nało mnie mdlić od wy­słu­chi­wa­nia jej wzdy­chań. Okej, Ri­chie8 był ni­czego so­bie, ale to tylko wy­gląd. Poza tym Ben był prak­tycz­nie jego ła­twiej do­stępną ko­pią. Cie­kawe, czy Klara pod­ko­chi­wała się także w nim?

– Co tam? – Fe­lix mru­gnął do sie­dzą­cej obok mnie blon­dynki.

– Mam ochotę na loda – oświad­czyła, a po jej mi­nie wy­wnio­sko­wa­łam, że wcale nie cho­dziło o zimny de­ser.

– Spa­dajmy stąd! – Ką­cik ust Fe­liksa po­wę­dro­wał w górę. Chło­pak wy­cią­gnął rękę do Klary i po­mógł jej wstać, po czym ra­zem znik­nęli, na­wet się nie że­gna­jąc.

– A ty? – za­py­tał mnie Ben.

– Co ja?

– Masz ochotę na loda?

Wy­wró­ci­łam oczami, pod­no­sząc się z miej­sca. Po­pra­wi­łam włosy i po­kle­pa­łam Bena po ra­mie­niu, si­ląc się przy tym na uśmiech.

– Oba­wiam się, że nie masz ta­kiego, który by mi po­sma­ko­wał. – Pu­ści­łam do niego oczko, po­ma­cha­łam i ode­szłam, nie re­agu­jąc na jego gło­śne na­rze­ka­nie i pro­te­sty.

Cza­sami się za­sta­na­wia­łam, czy na­sto­letni fa­ceci rze­czy­wi­ście my­ślą wy­łącz­nie o sek­sie. Nie po­trze­bo­wa­łam tego, a przy­naj­mniej nie w tam­tym mo­men­cie. Ma­rzy­łam o czymś praw­dzi­wym, głę­bo­kim… i by­łam pewna, że zdo­by­cie tego gra­ni­czyło z cu­dem.

Scho­dząc do szatni, usły­sza­łam sze­lest i ci­cho wy­ma­wiane prze­kleń­stwa. W pierw­szej chwili nie roz­po­zna­łam głosu, ale kiedy po­dą­ży­łam za źró­dłem ha­łasu, od­kry­łam, do kogo na­le­żał. Za­ci­snę­łam pię­ści, zda­jąc so­bie sprawę z wła­snej na­iw­no­ści. Przez krótki mo­ment łu­dzi­łam się, że Ben zo­sta­wił Jace’a w spo­koju, ale to by­łoby zbyt piękne.

Do­tarło do mnie coś jesz­cze. Klara nie za­ga­dała mnie przy­pad­kiem. Nie chciała, że­bym na­kryła bandę na gno­je­niu chło­paka, i nie daj Boże, ich od tego po­wstrzy­mała. Po­czu­łam złość, ale nie by­łam pewna, czy bar­dziej wku­rza­łam się na Bena, czy na samą sie­bie.

Nie cze­ka­jąc, po­de­szłam do klę­czą­cego na pod­ło­dze bru­neta, który cho­wał do ple­caka po­roz­rzu­cane książki i ze­szyty. Po­mo­głam mu bez słowa, a kiedy skoń­czy­li­śmy i Jace chciał się pod­nieść, z jego ust wy­do­było się ci­che syk­nię­cie.

– Coś cię boli? – za­py­ta­łam, czu­jąc się jak kom­pletna idiotka, po­nie­waż w głębi sie­bie wie­dzia­łam, że przed chwilą go po­bili.

– Py­ta­nie, co mnie nie boli – mruk­nął, a z jego ust wy­do­był się iro­niczny śmiech.

Tak, on na­prawdę się za­śmiał, a ja śmiało stwier­dzi­łam w my­ślach, że mi się to po­doba. Dawno nie sły­sza­łam cze­goś tak praw­dzi­wego i spon­ta­nicz­nego. Więk­szość lu­dzi wo­lała uda­wać, po­ka­zu­jąc in­nym ko­goś, kim wcale nie są.

– Daj mi to – roz­ka­za­łam i nie przej­mu­jąc się pro­te­stami Jace’a, chwy­ci­łam jego ple­cak.

– Nie po­win­naś mi po­ma­gać.

– A to niby dla­czego?

– To im się nie spodoba.

– No i? – Unio­słam brwi, wni­kli­wie przy­glą­da­jąc się chło­pa­kowi.

Nie chcia­łam go spło­szyć albo za­brzmieć nie­uprzej­mie. Wy­da­wał się cał­kiem faj­nym go­ściem i wbrew temu, co pró­bo­wali mi wmó­wić Ben i jego przy­ja­ciele, za­słu­gi­wał na sza­cu­nek. By­łam także prze­ko­nana, że przy nim mo­gła­bym być sobą i czuć się swo­bod­nie. Może tylko mi się zda­wało, bo prze­cież prak­tycz­nie go nie zna­łam, ale tak wła­śnie pod­po­wia­dała mi in­tu­icja.

– Wku­rzą się – pod­kre­ślił i pierw­szy raz spoj­rzał mi pro­sto w oczy.

– Mam ich w du­pie – rzu­ci­łam ostro.

– Chcesz skoń­czyć jak ja?

– To by­łoby lep­sze niż sta­nie się jedną z nich, nie są­dzisz?

Z roz­ba­wie­niem po­krę­cił głową. Gdy przy­gryzł dolną wargę, za­trzy­ma­łam się wzro­kiem na jego ustach. Były su­che i po­pę­kane, a miej­sce, które chwy­cił mię­dzy zęby, wy­glą­dało tak, jakby nie­ustan­nie się nad nim znę­cał.

– Je­steś szur­nięta – oświad­czył nie­spo­dzie­wa­nie.

– To źle?

– Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem.

Wy­szli­śmy na ze­wnątrz, ale ja nie mia­łam za­miaru się z nim roz­sta­wać. In­try­go­wał mnie do tego stop­nia, że za­pra­gnę­łam go po­znać. Tak na­prawdę po­znać, o ile on mi na to po­zwoli.

– Jest jesz­cze wcze­śnie – stwier­dzi­łam, ści­ska­jąc moc­niej szelkę jego ple­caka.

– Od­daj mi go, se­rio, za­czy­nam się głu­pio czuć. Nie je­stem nie­peł­no­sprawny.

– Tego nie po­wie­dzia­łam.

– Ale tak się za­cho­wu­jesz – burk­nął.

– Za­wsze masz z tym pro­blem? – za­py­ta­łam pro­wo­ka­cyj­nie.

– Z czym?

– Z tym, że ktoś chce ci po­móc.

Spo­waż­niał i znów przy­gryzł dolną wargę. Wy­glą­dało na to, że ten gest w pew­nym stop­niu go uspo­ka­jał.

– Od­dam ci ple­cak, je­śli ty opro­wa­dzisz mnie po mie­ście – za­pro­po­no­wa­łam.

– Ja? – Po­pa­trzył na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

– A wi­dzisz tu­taj ko­goś in­nego?

– To nie jest naj­lep­szy po­mysł – po­wie­dział, na­cią­ga­jąc kap­tur na głowę.

Aż mnie palce świerz­biły, żeby go od tego po­wstrzy­mać. Zdą­ży­łam za­uwa­żyć, że tym spo­so­bem Jace się ukry­wał. Było mi źle z my­ślą, że przy mnie także od­czu­wał dys­kom­fort. Nie­wy­klu­czone, że ro­bił to pod­świa­do­mie. Bu­do­wał wo­kół sie­bie obronny mur na wy­pa­dek, gdyby ktoś po­sta­no­wił go za­ata­ko­wać.

– Od­no­szę dziwne wra­że­nie, że wcale nie chcesz od­zy­skać ple­caka – za­żar­to­wa­łam, usi­łu­jąc roz­ła­do­wać at­mos­ferę.

– Na zwie­dze­nie ca­łego mia­sta za­bra­kłoby nam czasu, ale… Je­śli chcesz…

– A już usta­li­li­śmy, że chcę – do­koń­czy­łam po swo­jemu i pełna za­cie­ka­wie­nia za­cze­ka­łam, aż bę­dzie mó­wił da­lej.

– Czę­sto po lek­cjach cho­dzę w pewne miej­sce. Po­my­śleć. Od­po­cząć… No wiesz, ode­rwać się od… – Prze­rwał i ro­zej­rzał się, upew­nia­jąc, że nikt nas nie pod­słu­chuje. – Mo­żemy tam pójść, je­śli chcesz… – po­wtó­rzył nie­pew­nie.

– Pro­wadź.

Nie wiem, ile razy za­py­ta­łam Jace’a, czy na pewno do­brze się czuje. Nie umknęło mo­jej uwa­dze, że co ja­kiś czas ła­pał się za brzuch. Li­czy­łam, że ten spa­cer był dla niego rów­nie przy­jemny jak dla mnie. Przez całą drogę pra­wie nie roz­ma­wia­li­śmy, za­miast tego od czasu do czasu wy­mie­nia­li­śmy się spoj­rze­niami, które wy­da­wały się mieć o wiele więk­sze zna­cze­nie niż ja­kie­kol­wiek słowa.

Szli­śmy bli­sko sie­bie, cza­sami sty­ka­jąc się ra­mio­nami. Droga pro­wa­dziła pod górę, w kie­runku lasu. Na szczy­cie wznie­sie­nia skrę­ci­li­śmy w prawo, chwilę po­tem w lewo. Po­wi­tał nas śpiew pta­ków, który – w miarę jak zbli­ża­li­śmy się do celu – sta­wał się wy­raź­niej­szy.

Oto­czył mnie cha­rak­te­ry­styczny za­pach ży­wicy, igli­wia, mchu i grzy­bów. De­li­katny, rześki wiatr mu­skał moją od­sło­niętą twarz. Ob­ję­łam się ra­mio­nami, czu­jąc, jak ma­leń­kie wło­ski na mo­ich rę­kach stają dęba.

– Kurtka za ple­cak? – ode­zwał się po dłuż­szym mil­cze­niu Jace.

Przy­tak­nę­łam i od­da­łam mu ma­te­ria­łową kostkę. Za­nim na­rzu­cił mi na ra­miona swoją kurtkę, za­wa­hał się, a mię­śnie jego szczęki mocno się na­pięły.

– Coś nie tak? – za­nie­po­ko­iłam się.

– Nie, nic… Ja tylko… – Wes­tchnął gło­śno, opusz­cza­jąc cięż­kie okry­cie na moje barki.

– Cho­dzi o… – Za­sta­no­wi­łam się, czy na pewno chcę zdra­dzić mu swoje przy­pusz­cze­nia, ale szybko do­szłam do wnio­sku, że po­win­nam być wo­bec niego szczera, więc do­koń­czy­łam: – To przez tego pa­lanta ze szkoły, Bena.

Wzru­szył ra­mio­nami, a ja przy­wo­ła­łam w pa­mięci słowa Schne­idera: „Nie mów, że cię nie ostrze­ga­li­śmy, jak ob­lezą cię wszy!”.

– Nie przej­muj się nimi – po­ra­dzi­łam, świa­doma, że to tylko bez­war­to­ściowe słowa, które nie po­pra­wią sy­tu­acji ­Jace’a i nie obro­nią go przed nę­ka­niem.

– Już pra­wie je­ste­śmy – oznaj­mił, nie od­no­sząc się do mo­jej wy­po­wie­dzi.

Po kil­ku­dzie­się­ciu me­trach opu­ści­li­śmy żwi­rową ścieżkę, wkra­cza­jąc na wielką po­lanę, po­środku któ­rej ro­sła ma­je­sta­tyczna se­kwoja.

– Pięk­nie tu. – Ob­ró­ci­łam się wo­kół wła­snej osi, po­dzi­wia­jąc wi­dok.

Jace zbli­żył się do po­ma­lo­wa­nej na biało drew­nia­nej ławki i oparł się o jej szcze­ble. Kiedy chcia­łam usiąść, po­wstrzy­mał mnie od tego, ła­piąc za ra­mię.

– Uwa­żaj, jest mo­kra.

– Och – mruk­nę­łam, wdzięczna, że ura­to­wał mój ty­łek przed prze­mo­cze­niem, po czym bio­rąc z niego przy­kład, rów­nież opar­łam się o jej plecki.

– Jak czę­sto tu­taj przy­cho­dzisz? – za­py­ta­łam, ob­ser­wu­jąc oto­cze­nie.

Gdy­bym miała przy so­bie apa­rat, zro­bi­ła­bym mnó­stwo zdjęć. W tym miej­scu było coś ma­gicz­nego, coś war­tego utrwa­le­nia.

– Pra­wie co­dzien­nie – przy­znał. – Po­słu­chaj, nie wiem, dla­czego to ro­bisz. Na­wet nie je­stem pe­wien, czy chcę to wie­dzieć.

Zmarsz­czy­łam czoło, nie ro­zu­mie­jąc, o co mu cho­dzi. Zer­k­nął na mnie, a kiedy do­strzegł wy­pi­sane na mo­jej twa­rzy sko­ło­wa­nie, kon­ty­nu­ował:

– Nie znam cię, a ty nie znasz mnie. Może ci się to wy­da­wać na­iwne, ale za­wsze daję lu­dziom szansę. Sta­ram się nie skre­ślać in­nych na star­cie.

– To chyba do­brze.

– Za­leży dla kogo. Dla mnie nie­ko­niecz­nie.

– Za­raz… – Ode­pchnę­łam się od ławki i usta­wi­łam przo­dem do niego. – Chyba nie są­dzisz, że ro­bię so­bie z cie­bie żarty?

– Nie wy­klu­czam tego – przy­znał otwar­cie.

– Ni­komu nie zro­bi­ła­bym ta­kiego świń­stwa!

– Do­brze.

– Mó­wię se­rio! – pod­kre­śli­łam, pró­bu­jąc od­gad­nąć jego my­śli.

Jace uśmiech­nął się le­dwo za­uwa­żal­nie, wsu­wa­jąc kciuki w kie­sze­nie czar­nych, do­pa­so­wa­nych dżin­sów.

– Prze­pro­wa­dzi­łaś się do nas ze Szwaj­ca­rii? – Jakby ni­gdy nic zmie­nił te­mat.

– Mamy dom w Schaf­fhau­sen – przy­zna­łam i po krótce opo­wie­dzia­łam mu, dla­czego za­miesz­ka­li­śmy w Tut­tlin­gen.

– Więc za rok wy­je­dziesz? – za­py­tał z trudną do zin­ter­pre­to­wa­nia miną.

– Do­kład­nie tak, dla­tego nie mam żad­nego po­wodu, żeby mu­sieć się przy­po­do­bać tym po­ze­rom. Ro­bię to, na co mam ochotę, a w tej chwili wy­da­jesz się sto razy lep­szym kan­dy­da­tem na kum­pla niż oni wszy­scy ra­zem wzięci.

Nie od­po­wie­dział, a ja nie cią­gnę­łam go za ję­zyk. Po krót­kim na­my­śle zde­cy­do­wa­łam się skie­ro­wać na­szą roz­mowę na inne tory.

– Wiesz już, co chciał­byś ro­bić po skoń­cze­niu szkoły?

– Można tak po­wie­dzieć.

– Czyli? – drą­ży­łam.

– To długa hi­sto­ria, wąt­pię, że…

– Mam czas – wtrą­ci­łam się, ale se­kundę póź­niej przy­po­mnia­łam so­bie, że umó­wi­łam się na rynku z tatą.

Ukrad­kiem spoj­rza­łam na ze­ga­rek, lekko się krzy­wiąc.

– Coś się stało? – za­py­tał.

– Nie, ale mu­szę wy­słać SMS. Daj mi chwilkę.

Wy­ję­łam ko­mórkę z ple­caka i szybko na­pi­sa­łam ojcu wia­do­mość, w któ­rej po­pro­si­łam, by się na mnie nie gnie­wał, ale spa­ce­ruję po mie­ście z ko­legą z klasy i wrócę do miesz­ka­nia przed ko­la­cją.

– Na czym skoń­czy­li­śmy? – zwró­ci­łam się do Jace’a. – Już wiem, wła­śnie chcia­łeś mi zdra­dzić, kim zo­sta­niesz w przy­szło­ści.

Za­śmiał się i to już trzeci raz, a mnie zro­biło się cie­pło na sercu.

– W przy­szłym roku chcę za­cząć szko­le­nie na stra­żaka.

– Nie pla­nu­jesz ma­tury?

– Nie jest mi po­trzebna, poza tym wąt­pię, bym wy­trzy­mał w tym pie­kle ko­lejne trzy lata.

Przy­tak­nę­łam, po­sta­na­wia­jąc nie drą­żyć te­matu wy­kształ­ce­nia.

– Dla­czego aku­rat ten za­wód? – za­py­ta­łam za­cie­ka­wiona.

– Mój przy­ja­ciel… – za­czął, na­gle smut­nie­jąc. – W ze­szłym roku spo­tkało go coś po­twor­nego. W jed­nym mo­men­cie stra­cił bar­dzo bli­ską mu osobę. Tak wła­ści­wie nie jedną. Trudno było mu się po­zbie­rać… Na­dal nie jest do­brze, ale sta­ram się go wspie­rać. Po tym, co się wy­da­rzyło, kilku stra­ża­ków od­wie­dzało go co ja­kiś czas, żeby zo­ba­czyć, jak się czuje. Nie mu­sieli tego ro­bić, a jed­nak po­świę­cali czas, by po­móc ob­cemu chło­pa­kowi. Re­iner szybko po­ko­chał człon­ków BF9 tak samo jak ja. Czę­sto jeź­dzimy do re­mizy, spę­dzamy wolne chwile z jed­nostką Scotta, stra­żaka, który do­glą­dał mo­jego przy­ja­ciela. Oni są nie­sa­mo­wici… Spra­wiają wra­że­nie nie­ustra­szo­nych, a do tego na­prawdę przej­mują się lo­sem in­nych. Szcze­rze ich po­dzi­wiam.

Wie­dzia­łam, że nie mó­wił wszyst­kiego, a jed­no­cze­śnie by­łam nie­zmier­nie wdzięczna, że po­zwo­lił mi po­znać choć część tej hi­sto­rii. Skry­wał nie­jedną ta­jem­nicę, która za­pewne nio­sła za sobą ból i smu­tek.

Z jego szma­rag­do­wych oczu można było tak wiele od­czy­tać. Chciał się wy­ga­dać… de­spe­racko tego po­trze­bo­wał. Ale nikt go nie słu­chał. Nikt nie dał mu szansy, by mógł się otwo­rzyć i po­ka­zać swoje wnę­trze.

Nie mo­głam tego wie­dzieć na pewno, ale po tym, co mi po­wie­dział, i po spo­so­bie, w jaki wy­po­wia­dał każde słowo, wy­wnio­sko­wa­łam, że Jace za­po­mniał o naj­waż­niej­szej oso­bie w jego ży­ciu. Za­po­mniał o sa­mym so­bie, trosz­cząc się o in­nych.

– Czyli chcesz zo­stać stra­ża­kiem – pod­su­mo­wa­łam.

Ce­lowo nie cią­gnę­łam te­matu jego przy­ja­ciela. Zna­li­śmy się do­piero kilka dni i nie chcia­łam prze­cią­gać struny. Może kie­dyś sam zde­cy­duje, by opo­wie­dzieć mi wię­cej.

– Tak, ale wąt­pię, że to mi się uda.

– Nie ro­zu­miem, dla­czego mia­łoby się nie udać.

– BF to bo­ha­te­ro­wie, nie ofermy – wy­ja­śnił gro­bo­wym to­nem.

– To, że ktoś każe ci wie­rzyć, że je­steś ofermą, wcale nie ozna­cza, że nią je­steś. Co­dzien­nie wal­czysz o swoje, nie pod­da­jesz się, na­wet je­śli jest w cho­lerę trudno. Czy nie tak po­stę­pują praw­dziwi bo­ha­te­ro­wie?

Go­łym okiem było wi­dać, że za­sko­czy­łam go tym stwier­dze­niem, nie od­niósł się jed­nak do mo­jej wy­po­wie­dzi. Uniósł głowę i za­wie­sił wzrok na bez­chmur­nym nie­bie, a ja, ko­rzy­sta­jąc z jego za­dumy, za­czę­łam mu się le­piej przy­glą­dać.

Wcze­śniej nie za­uwa­ży­łam blak­ną­cych już śla­dów pal­ców na szyi ani prze­ci­na­ją­cej prawy łuk brwiowy bli­zny.

Roz­dział 3

Jace

Obu­dzi­łem się z uśmie­chem na twa­rzy, szczę­śliwy, że nie mu­sia­łem iść do szkoły. Była so­bota i zwa­ża­jąc, że mia­łem ją spę­dzić z Rei­ne­rem u babci, dzień za­po­wia­dał się bar­dzo do­brze. Wczo­raj, przed pój­ściem spać pi­sa­łem z moim przy­ja­cie­lem na ICQ10. Nie mu­sia­łem go wi­dzieć, wy­star­czyło czy­tać mię­dzy wier­szami – był w czar­nej du­pie. Jego matka czuła się co­raz go­rzej, a obawa, że rów­nież umrze, zo­sta­wia­jąc go sa­mego, była nie­bez­piecz­nie bli­ska speł­nie­nia. Nie mia­łem po­ję­cia, jak go po­cie­szyć, nie było ta­kich słów, które od­da­łyby mu tatę i po­sta­wiły na nogi mamę. Nie ży­li­śmy w świe­cie, gdzie ist­niała ma­gia, nie mie­li­śmy szans, by prze­chy­trzyć śmierć.

Po tym, jak do­pro­wa­dzi­łem się w ła­zience do stanu uży­wal­no­ści, wkro­czy­łem do kuchni, by zro­bić so­bie i mo­jej ro­dzi­nie śnia­da­nie. Uwiel­bia­łem go­to­wać, choć mało kto o tym wie­dział. Wrzu­ci­łem do od­twa­rza­cza płytę z naj­now­szym al­bu­mem Sys­tem of a Down i wci­sną­łem „play”. Nie chcąc obu­dzić sio­stry i mamy (tata wstał już o świ­cie i po­je­chał z wuj­kiem na ryby), ści­szy­łem nieco dźwięk. Wy­ją­łem z lo­dówki po­trzebne pro­dukty, po­sta­wi­łem na pły­cie pa­tel­nię i roz­grza­łem na niej ma­sło. Po kilku mi­nu­tach w ca­łym po­miesz­cze­niu pach­niało już sma­ko­wi­tym śnia­da­niem w po­staci tor­tilli z jaj­kiem, se­rem i wa­rzy­wami. Na du­żym drew­nia­nym stole roz­ło­ży­łem za­stawę dla trzech osób i na­ło­ży­łem każ­demu sporą por­cję po­trawy. Kiedy koń­czy­łem ro­bić kawę, do kuchni wpa­ro­wała Sa­brina, a za­raz za nią cią­gle za­spana mama.

– Umm, cud­nie pach­nie – wy­mru­czała moja sio­stra, dała mi bu­ziaka w po­li­czek i za­brała się za je­dze­nie.

– Pro­szę cię, ko­cha­nie, zmień tę mu­zykę. – Moja ro­dzi­cielka po­pra­wiła poły szla­froka, zer­ka­jąc ką­tem oka na od­twa­rzacz CD.

Po­słu­cha­łem, prze­łą­cza­jąc na ra­dio. Nie każdy miał tak za­je­bi­sty gust jak ja i trzeba było to za­ak­cep­to­wać. By­łem wdzięczny ro­dzi­com, że nie sta­rali się zro­bić ze mnie ko­goś, kim nie by­łem. Zda­wa­łem so­bie sprawę, że mój wy­gląd nie do końca im się po­do­bał i naj­chęt­niej wy­rzu­ci­liby z mo­jej szafy wszyst­kie ciemne ciu­chy. Kiedy pierw­szy raz za­far­bo­wa­łem włosy na czarno, mama do­słow­nie znie­ru­cho­miała na kilka se­kund, póź­niej za­mru­gała zdez­o­rien­to­wana, aż w końcu ura­czyła mnie krót­kim: „aha”, co­kol­wiek miało to zna­czyć. Tata stwier­dził, że to przej­ściowa faza na­sto­let­niego buntu i nie­długo mi przej­dzie. Miał nie­ziem­ski ubaw z ro­bie­nia mi zdjęć… I nie cho­dziło o bez­tro­skie fo­to­gra­fie lą­du­jące w ro­dzin­nym al­bu­mie. Mój sta­ru­szek two­rzył do­ku­men­ta­cję, jak on to na­zy­wał, fazy na emo punka, żeby mieć się z czego po­śmiać, gdy wresz­cie do­ro­snę. Po pro­stu boki zry­wać.

Ką­cik mo­ich ust drgnął lekko na wspo­mnie­nie ojca żar­tu­ją­cego so­bie z mo­ich pod­kre­ślo­nych oczu i dziadka An­tona, który par­sk­nął wtedy grom­kim śmie­chem, z tru­dem wy­du­sza­jąc z sie­bie hi­sto­rię o la­tach mło­do­ści swo­jego ko­cha­nego synka. Oka­zało się, że tata wcale nie był taki święty, jak pró­bo­wał mnie i Sa­bri­nie wmó­wić. Kiedy miał mniej wię­cej tyle lat co ja, po­noć ob­se­syj­nie słu­chał ze­społu KISS, z cza­sem upo­dab­nia­jąc się do człon­ków tej cha­rak­te­ry­stycz­nej grupy, a co za tym szło, mój ma­ki­jaż był ni­czym w po­rów­na­niu z jego… ar­cy­dzie­łem. I tak, wi­dzia­łem zdję­cia.

Ni­gdy nie bra­łem do­cin­ków sta­ruszka na po­waż­nie, by­łem świa­domy, że nie miały na celu mi do­piec. No może tro­szeczkę, ale to zu­peł­nie coś in­nego niż ob­rzu­ce­nie mnie ba­lo­nami na­peł­nio­nymi mo­czem czy spłu­ka­nie głowy w śmier­dzą­cym ki­blu.

W jed­nej chwili uszło ze mnie całe szczę­ście. Nie chcia­łem my­śleć o tych kre­ty­nach ze szkoły i nie ro­zu­mia­łem, dla­czego na­wet poza budą czu­łem ich obec­ność za ple­cami. Śmiali się, po­py­chali mnie, pluli, drwili.

– O któ­rej masz au­to­bus? – Py­ta­nie mamy wy­rwało mnie z po­woli nad­cią­ga­ją­cej ciem­no­ści.

– Po­jadę na ro­we­rze, jest spoko po­goda – od­po­wie­dzia­łem, ob­da­rza­jąc ją uśmie­chem.

Od pew­nego czasu by­łem na­prawdę do­bry w ka­mu­flo­wa­niu uczuć. Nie mo­głem po­zwo­lić, by ro­dzice po­znali prawdę o tym, co działo się w szkole. Mieli dość zmar­twień, a mnie jesz­cze nie za­bra­kło sił, by przejść przez to gówno sa­mot­nie. Naj­trud­niej było la­tem, gdy słońce da­wało nie­źle po­pa­lić. Ukry­wa­nie si­nia­ków pod blu­zami z dłu­gimi rę­ka­wami sta­wało się wręcz nie­wy­ko­nalne. Po­ci­łem się jak świ­nia. Wtedy z po­mocą przy­cho­dziła moja wy­bu­jała wy­obraź­nia. Je­śli ktoś za­uwa­żył ślady po­bi­cia, wy­my­śla­łem na szybko ja­kąś hi­sto­ryjkę. Cza­sem wi­no­wajcą oka­zy­wały się schody, in­nym ra­zem kant stołu albo ja­kiś ka­mień na dro­dze, o który się po­tkną­łem, upa­da­jąc pro­sto na twarz. Jak na ra­zie nikt nie sta­wiał mo­ich wy­ja­śnień pod zna­kiem za­py­ta­nia. Uczy­łem się pil­nie i przy­no­si­łem do domu do­bre stop­nie, co wcale nie było ta­kie ła­twe, zwa­ża­jąc na fakt, że Ben i jego paczka czę­sto do­ry­wali mnie przed za­ję­ciami, nisz­cząc moje za­da­nia do­mowe. Na szczę­ście ten szcze­gół rów­nież udało mi się ogar­nąć – każde wy­pra­co­wa­nie pi­sa­łem dwa razy. Pod­czas kiedy jedno zo­sta­wało znisz­czone, dru­gie wę­dro­wało do na­uczy­ciela.

– Mam na­dzieję, że wa­sze po­koje lśnią czy­sto­ścią! – Mama do­piła resztkę kawy i wstała od stołu, zer­ka­jąc na za­pięty wo­kół nad­garstka ze­ga­rek. – Wró­cisz ju­tro na obiad? – zwró­ciła się do mnie, na co od razu przy­tak­ną­łem. – A ty, młoda damo? – Od­na­la­zła spoj­rze­niem moją sio­strę.

– Sze­ry­fie – młoda wy­szcze­rzyła dum­nie zęby – już ci mó­wi­łam, że dziś przy­jeż­dża do mnie Emma, więc w moim po­koju jest me­ga­po­rzą­dek.

Oj tak, tego by­łem pe­wien. Po ak­cji z majt­kami wi­szą­cymi na jej lam­pie Sa­brina nie od­wa­żyła się wię­cej na­kła­mać ma­mie. Okrop­nie ża­ło­wa­łem, że nie zdą­ży­łem utrwa­lić tam­tej bez­cen­nej chwili apa­ra­tem. Moja sio­stra otwie­ra­jąca drzwi do swo­jego po­koju, trójka jej naj­lep­szych przy­ja­ciół, w tym chło­pak, w któ­rym się po­ta­jem­nie pod­ko­chi­wała, a przed ich oczami luźne ba­weł­niane majty w kropki. Na­sza ro­dzi­cielka po­tra­fiła być kre­atywna, a przy tym odro­binę zło­śliwa, ale to two­rzyło z niej matkę ide­alną.

Bab­cia miesz­kała w Im­men­din­gen, spo­koj­nej wio­sce od­da­lo­nej od na­szego miesz­ka­nia o dwa­na­ście ki­lo­me­trów. Jazda ro­we­rem zaj­mo­wała zwy­kle tro­chę dłu­żej niż pół go­dziny. Lu­bi­łem ruch, choć wielu uwa­żało mnie za wroga sportu. Nie­na­wi­dzi­łem WF-u, ale nie dla­tego, że by­łem z niego słaby. Gdy­bym miał zda­wać wszyst­kie ćwi­cze­nia w po­je­dynkę i tre­no­wać tylko na oczach pana Kehl­manna, za­pewne koń­czył­bym każde za­ję­cia z wy­róż­nie­niem. Jed­nak nasz wu­efi­sta kładł duży na­cisk na pracę w gru­pach, co owo­co­wało tym, iż nie­mal każda lek­cja WF-u koń­czyła się moim pu­blicz­nym ośmie­sze­niem. Raz na­wet zła­mano mi nos, niby przez nie­uwagę. Tak, aku­rat. Może i bym uwie­rzył w te bred­nie, gdyby nie roz­ba­wie­nie ma­lu­jące się na twa­rzy Bena chwilę po tym, jak z mo­ich noz­drzy po­le­ciała krew. Przez dwa ty­go­dnie mu­sia­łem cho­dzić z opa­trun­kiem, co było dla kla­so­wej elity ko­lejną oka­zją do zrów­ny­wa­nia mnie z zie­mią.

Ja­dąc wzdłuż Du­naju, przy­wo­ła­łem w pa­mięci ob­raz zmar­łego dziadka Gu­stava. Kiedy jesz­cze żył, czę­sto za­bie­rał mnie nad rzekę bie­gnącą bli­sko domu jego i babci. Spa­ce­ru­jąc, zbie­ra­li­śmy ka­mie­nie, póź­niej sia­da­li­śmy na brzegu i wrzu­ca­li­śmy je do wody. To mnie od­prę­żało. Cza­sami, kiedy nie wi­dzia­łem już żad­nego świa­tła w tu­nelu, przy­jeż­dża­łem w to miej­sce sam, za­my­ka­łem oczy i wy­obra­ża­łem so­bie, że mój dzia­dek stoi za­raz obok. Nie­kiedy to wy­star­czało, by przy­wró­cić we mnie na­dzieję.

Zdy­szany do­tar­łem na miej­sce i opar­łem ro­wer o wielką cze­re­śnię, na któ­rej kilka lat temu wy­bu­do­wa­li­śmy z Re­ine­rem i na­szymi oj­cami do­mek. Przez pod­łogę, ściany i dach na­szej drew­nia­nej sie­dziby prze­cho­dziły ga­łę­zie. Spa­nie tam w chłodne noce było pra­wie nie­moż­liwe, ale my i tak już nie­raz tego pró­bo­wa­li­śmy. Do czasu, aż mój przy­ja­ciel na­ba­wił się ostrego za­pa­le­nia płuc.

Wy­ją­łem z uszu słu­chawki i wy­łą­czy­łem od­twa­rzacz mp3. Ścią­gną­łem kap­tur z głowy i prze­cze­sa­łem roz­mierz­wione włosy. Bab­cia nie lu­biła, gdy cho­wa­łem twarz, prze­szka­dzała jej na­wet czapka z dasz­kiem. Na dwo­rze było to przez nią ak­cep­to­wane, lecz po prze­kro­cze­niu progu domu sta­wało się wręcz nie­do­pusz­czalne. A wia­domo, że za każdą nie­do­pusz­czalną rzecz do­sta­wało się od star­szej pani po ła­pach i, co gor­sza, nie było de­seru.

Unio­słem rękę, chcąc wci­snąć dzwo­nek, i w tym sa­mym mo­men­cie mało nie do­sta­łem drzwiami w dziób. Od­su­ną­łem się po­spiesz­nie, roz­sze­rza­jąc oczy ze zdzi­wie­nia, po czym spoj­rza­łem na wy­cho­dzą­cego Re­inera.

– Bro, to był za­mach na moje ży­cie! – przy­wi­ta­łem się z nim przy­ja­ciel­skim klep­nię­ciem w ra­mię.

– Na twoje? Stary, ja tu cze­kam od go­dziny! Twoja bab­cia zdą­żyła we mnie we­pchnąć pół bla­chy cia­sta. Po­patrz tylko na to! – Zła­pał się za brzuch. – W ta­kim sta­nie żadna panna mnie nie ze­chce. – Ro­ze­śmiał się za­raź­li­wym śmie­chem, ale w jego oczach i tak do­strze­głem ból.

Re­iner już taki był. Można po­wie­dzieć, że sztukę ak­tor­ską opa­no­wał do per­fek­cji, a ja szybko się od niego uczy­łem i już dawno prze­ro­słem mi­strza.

Zna­łem przy­ja­ciela wy­star­cza­jąco do­brze, by roz­po­znać od­po­wied­nie mo­menty do roz­mów o jego ro­dzi­cach. Ten z całą pew­no­ścią taki nie był. Obaj po­trze­bo­wa­li­śmy od­po­czynku od cią­głego prze­by­wa­nia w mroku. Po­trze­bo­wa­li­śmy choć odro­biny świa­tła. Naj­wy­raź­niej na­sza wczo­raj­sza kon­wer­sa­cja na ICQ była wy­star­cza­jącą po­mocą. Przy­naj­mniej na ra­zie.

– Po­wi­nie­neś wresz­cie za­pro­sić Rudą na randkę – stwier­dzi­łem, wspo­mi­na­jąc słowa Sa­briny, za­kli­na­ją­cej się, że Re­iner wpadł po uszy. – Na­wet moja sio­stra za­uwa­żyła, że śli­nisz się na jej wi­dok, czyli musi być z tobą na­prawdę źle.

– No i wła­śnie… – prze­cią­gnął ostatni wy­raz, jakby nie mógł się zde­cy­do­wać, co tak wła­ści­wie chciał po­wie­dzieć.

Wsze­dłem do domu, za­mkną­łem za sobą drzwi i ra­zem z Re­ine­rem wkro­czy­li­śmy na ko­ry­tarz. Cią­gle cze­ka­łem, aż kum­pel wy­dusi z sie­bie resztę zda­nia, ale wi­docz­nie to było dla niego nie lada wy­zwa­nie.

Po tym, jak przy­wi­ta­łem się z bab­cią i na dzień do­bry zo­sta­łem zmu­szony wpa­ko­wać w sie­bie dwa ka­wałki świeżo upie­czo­nej szar­lotki, wresz­cie do­tar­li­śmy do mo­jego po­koju.

– Po­łkną­łeś ję­zyk? – za­py­ta­łem w końcu, pa­da­jąc na je­den z su­per­wy­god­nych fo­teli, i wy­cią­gną­łem nogi.

– Do­bra… – za­czął i znów nie skoń­czył, wy­sta­wia­jąc moją cier­pli­wość na próbę. Po­dra­pał się z tyłu głowy, po­stał jesz­cze przez chwilę, aż wresz­cie wy­pa­lił: – Mia bę­dzie dzi­siaj na ta­kiej jed­nej im­pre­zie. Za­pro­siła mnie, ale po­wie­dzia­łem, że ra­czej nie przyjdę. Ko­ja­rzysz Fe­liksa? Cho­dzi­li­śmy ra­zem do Grund­schule. Co ja pie­przę, ja­sne, że wiesz, kogo mam na my­śli. Cho­dzi o to, że… ta im­preza jest u niego.

– Chcesz tam pójść – wy­wnio­sko­wa­łem śmiało, czu­jąc prze­szy­wa­jące mnie na wskroś dresz­cze.

– To nie tak… To zna­czy… – Wes­tchnął gło­śno, sia­da­jąc na dru­gim fo­telu, od­chy­lił się i za­wie­sił wzrok na su­fi­cie.

– Ona ci się se­rio po­doba, co?

Uśmiech­nął się, da­jąc mi tym niemą od­po­wiedź. Jako do­bry przy­ja­ciel po­wi­nie­nem mu za­pro­po­no­wać, że­by­śmy ra­zem po­je­chali na tę durną im­prezę. Nie mo­głem jed­nak tego zro­bić. Gdy­bym po­ja­wił się w domu Fe­liksa, Re­iner od­kryłby, w ja­kiej du­pie się znaj­do­wa­łem. Ben i jego klika par­sk­nę­liby śmie­chem na mój wi­dok, a póź­niej zmie­sza­liby mnie z bło­tem. Mo­jemu kum­plowi nie spodo­bałby się spo­sób, w jaki mnie trak­tują. Rzu­ciłby się na chło­pa­ków i po­obi­jał im gęby. Ta­jem­nica wy­szłaby na jaw i nie mógł­bym już dłu­żej uda­wać, że wszystko było w jak naj­lep­szym po­rządku.

– My­ślisz, że miał­bym u niej ja­kieś szanse? – Re­iner oparł łok­cie o ko­lana, pa­trząc na mnie z na­dzieją.

– Ruda lata za tobą od do­brych kilku lat, więc nie za­da­waj głu­pich py­tań. Prze­stań zgry­wać nie­śmia­łego i się z nią umów! Gwa­ran­tuję ci, że się zgo­dzi!

– Je­śli jest tak, jak twier­dzisz, to wy­ja­śnij mi z ła­ski swo­jej, dla­czego Mia bę­dzie na im­pre­zie z Ala­nem.

– Tak ci po­wie­działa?

Za­ci­snął usta w cienką li­nię.

– Czyli nie – skwi­to­wa­łem.

– On też tam przyj­dzie – wy­ja­śnił, wy­raź­nie się krzy­wiąc.

– Tak samo jak kil­ku­na­stu chło­pa­ków z mo­jej klasy. Czy to zna­czy, że Mia bę­dzie się ob­ści­ski­wać po ko­lei z każ­dym?

– Uwa­żaj na słowa – za­gro­ził mi, co pod­su­mo­wa­łem grom­kim śmie­chem.

– Po­jedź tam sam – za­pro­po­no­wa­łem na­gle, za­ska­ku­jąc tym Re­inera.

– Jak sam? Od­biło ci?

– Nie mam ochoty na bibę.

– Stary, nie ściem­niaj, że wo­lisz sie­dzieć na cha­cie i wpie­przać cia­steczka babci.

A że­byś wie­dział, prze­szło mi przez myśl, ale nie od­wa­ży­łem się po­wie­dzieć tego na głos. Wszystko było lep­sze od spo­tka­nia Bena. Na­ka­za­łem so­bie spo­kój i mia­łem na­dzieję, że przy­ja­ciel nie za­uważy, jak bar­dzo się spią­łem. Za­ło­ży­łem ręce za głowę i skie­ro­wa­łem wzrok na okno, byle nie mu­sieć pa­trzeć Re­ine­rowi w oczy.

– Nie czuję się zbyt do­brze. – Spró­bo­wa­łem ja­koś wy­brnąć z tej pa­to­wej sy­tu­acji. – Od rana boli mnie głowa, wzią­łem na­wet ja­kieś proszki.

– Uwa­żaj, bo ci uwie­rzę. Ga­daj, o co na­prawdę cho­dzi.

Prze­łkną­łem ślinę, a ubra­nia, które mia­łem na so­bie, na­gle wy­dały mi się okrop­nie cia­sne. Noga za­częła mi ner­wowo pod­ska­ki­wać. Nie by­łem w sta­nie się od tego po­wstrzy­mać. Go­rącz­kowo szu­ka­łem do­brej wy­mówki, a w mo­jej gło­wie jak na złość za­pa­no­wała pustka. Nie chcia­łem sko­pać Rei­ne­rowi hu­moru, ale by­łem tego nie­bez­piecz­nie bli­ski. Wy­star­czy­łoby wspo­mnieć o jego ro­dzi­cach… Wtedy ni­g­dzie by mnie nie cią­gnął, bo sam stra­ciłby ochotę na co­kol­wiek.

Nie!, zde­cy­do­wa­łem w mil­cze­niu. Oka­zał­bym się sa­mo­lub­nym dup­kiem, po­su­wa­jąc się do cze­goś tak sła­bego.

– Jest mecz – wy­pa­li­łem, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że Re­iner mó­wił mi o nim kilka dni temu. – My­śla­łem, że chcia­łeś go obej­rzeć?

– Tak, ja chcia­łem, ty nie zno­sisz piłki noż­nej. Kurwa, Bec­ker, nie rób ze mnie idioty, prze­cież wi­dzę, że coś jest na rze­czy.

Oho… po­je­chał na­zwi­skiem. Do­my­śli się… a póź­niej za­cznie się mar­twić.

Po­wie­działby o wszyst­kim ro­dzi­com? Moje ży­cie w szkole już było pie­kłem, a je­śli mama po­ja­wi­łaby się u dyra i za­czę­łaby opo­wia­dać, jaki to jej sy­nek jest biedny, bo go inne dzieci szy­ka­nują…

– Od­wal się, okej? – wy­rwało mi się, czego na­tych­miast po­ża­ło­wa­łem, a mimo to nie po­tra­fi­łem trzy­mać gęby na kłódkę. – Jak ty chcesz się ode­rwać od ca­łego świata, to jest w po­rządku, ale jak ja nie mam ochoty pójść na ja­kąś pie­przoną im­prezę, to już nie? Za­sta­nów się!

– Jace…

– Daj mi spo­kój.

Wsta­łem i po­wę­dro­wa­łem do ła­zienki. Re­iner pew­nie po­my­ślał, że mi od­je­bało albo że przed przy­jaz­dem tu­taj ja­ra­łem ja­kie­goś moc­nego jo­inta.

Za­mkną­łem drzwi na klucz, opar­łem się o brzeg umy­walki, prze­kli­na­jąc sie­bie w my­ślach, po czym od­krę­ci­łem wodę i prze­my­łem twarz. Czu­łem się jak ostat­nia łajza.

Gdy uspo­ko­iłem od­dech, pod­nio­słem wzrok, spo­glą­da­jąc na swoje od­bi­cie. Zmierz­wione włosy ster­czały we wszyst­kich kie­run­kach, a po­ma­lo­wane czarną kredką oczy wy­da­wały się dziw­nie obce, jakby prze­stały na­le­żeć do mnie. Mia­łem wra­że­nie, że znaj­duję się w po­trza­sku. Rei­ner przy­pusz­czal­nie za­cho­dził w głowę, co wy­wo­łało we mnie tak gwał­towną re­ak­cję. Mo­dli­łem się w du­chu, by nie do­szedł do słusz­nych wnio­sków.

Jesz­cze raz roz­wa­ży­łem wszyst­kie za i prze­ciw po­ja­wie­nia się w domu Fe­liksa. Nie­ważne, jak bar­dzo sta­ra­łem się zna­leźć coś po­zy­tyw­nego, ni chuja nie da­wa­łem rady.

O mało nie pod­sko­czy­łem, sły­sząc gło­śne pu­ka­nie do drzwi.

– Sorry, Jace – wy­mam­ro­tał przy­ja­ciel. – Po­ga­dajmy.