Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy się obudziłem, byłem gotów odpowiedzieć Henriemu van Blarenberghe. Ale zanim to zrobiłem, chciałem zerknąć na „Le Figaro”, aby wykonać tę odrażającą i rozkoszną czynność zwaną czytaniem gazety, dzięki której wszystkie nieszczęścia i kataklizmy wszechświata z ostatnich dwudziestu czterech godzin, bitwy, które kosztowały życie pięćdziesiąt tysięcy ludzi, zbrodnie, strajki, bankructwa, pożary, otrucia, samobójstwa, rozwody, okrucieństwo męża stanu i aktora, są oddane na nasz własny użytek, w porannej uczcie, idealnie połączone z wielką ekscytacją i kilkoma łykami kawy z mlekiem. Tylko delikatna nić „Figara”, którą zaraz zerwie leniwy gest, oddziela nas od nędzy całego świata. Od pierwszych sensacyjnych wiadomości o żalu tylu istot ludzkich, wiadomości, które z przyjemnością przekażemy tym, którzy jeszcze ich nie przeczytali, odczuwamy nagłe, żywe przywiązanie do istnienia, które w pierwszej chwili po przebudzeniu zdawało się trudne do odzyskania. A jeśli czasami coś w rodzaju łzy zwilża nasze zadowolone oczy, to tylko lektura zdań takich jak to: „Imponująca cisza ogarnęła wszystkie serca, bębny biją w polu, żołnierze prezentują broń, słychać okrzyk: «nie żyje Fallières!»”. Oto, co doprowadza nas do płaczu, nie chcemy bowiem rozpaczać z powodu nieszczęść bliższych naszemu sercu. Jesteśmy niczym podli komedianci opłakujący tylko udrękę Hekabe lub jeszcze mniej, podróż prezydenta Republiki! Tak czy inaczej tego ranka nie cieszyła mnie lektura „Figara”. Z przyjemnością zerknąłem tylko na wzmiankę o erupcjach wulkanów, kryzysach ministerialnych i walkach Apaczy, po czym spokojnie zacząłem czytać kolumnę pod tytułem „Dramat szaleństwa”, która zdawała się być doskonała dla mojego porannego pobudzenia, kiedy nagle zobaczyłem, że ofiarą była Pani van Blarenberghe, zaś mordercą, który następnie popełnił samobójstwo, był nie kto inny a jej syn, Henri van Blarenberghe, autor leżącego tu obok mnie listu, na który nie zdążyłem mu jeszcze odpowiedzieć.
***
Pomijając kilka pomniejszych utworów Marcela Prousta oraz, rzecz jasna, niezwykle rozbudowaną i złożoną korespondencję, w której wątki biograficzne są obecne z natury rzeczy, niewiele jest dzieł francuskiego pisarza, w których tak otwarcie i wprost mówi o sobie, jak właśnie w Synowskich uczuciach matkobójcy. Mało tego, Matkobójca to utwór, w którym autor mówi w pierwszej osobie „ja, Marcel”, „ja, syn matki, Jeanne Weil-Proust”, „ja, pisarz”, „ja, czytelnik”, „ja, człowiek pogrążony w żałobie” etc. Dziełkiem, o którym mowa (inaczej nie sposób nazwać krótkiego utworu, który ukazał się w „Le Figaro” 1 lutego 1907 roku), jest dziwna w układzie i formie, niejednoznaczna i dość skomplikowana (już wtedy zawierająca niemal wszystkie wyznaczniki Proustowskiego stylu) książeczka o młodzieńcu imieniem Henri, który zabił swą matkę a następnie popełnił samobójstwo. I choć niewielkich rozmiarów, od czasu pierwszej publikacji na łamach prasy miała we Francji kilka wydań osobnych (pierwotnie miała się ukazać w zbiorze Pastisze i kolaże), oraz była dołączana do zbiorów krytycznych, gdzie badano ją stosując klucze interpretacyjne stworzone dla całości dzieła Prousta, wielopoziomowe objaśnienia, szczegółowe opracowania czy periodyzacje, w końcu dodając złożony teoretycznoliteracki aparat krytyczny, który miał pomóc w rozwiązaniu zagadki owego niewielkiego utworu – przez samego Prousta w liście do Halévy’ego zwanego „wyśmienitością” – i w lepszym zrozumieniu charakteru myśli i pisarstwa Francuza. Przydatnego w tym przypadku słowa książeczka używam tu nie bez przyczyny, trudno bowiem ów „diamencik” prozatorski Prousta jakoś sensownie na poziomie gatunkowym zakwalifikować, pewna jest zaś jego niewielka, lapidarna i jakby niedokończona forma.
Matkobójca nie jest bowiem ani opowiadaniem, ani dziełem ułożonym z listów, choć posiada elementy obu, nie jest też esejem czy rozprawką, choć rozważania filozoficzne i egzystencjalne stanowią tu główny trzon, nie jest też felietonem, choć powstał ad hoc, tuż po tragicznych wydarzeniach, jakie na początku 1907 roku wstrząsnęły Paryżem i na długo stały się dla Paryżan głównym tematem domysłów i plotek. Sam autor nazywa go w korespondencji do kilku osób (do czego jeszcze wrócę) „artykułem”, lecz artykułem z pewnością Matkobójcta także nie jest, chodziło tu zapewne o pierwotne, gazetowe wydanie na dwóch stronach i sześciu szpaltach „Figara”. Utwór powstał niecały miesiąc po zdarzeniu, którego przebieg autor stara się skrzętnie nakreślić a jego pamiętnikarsko-wyznaniowy charakter daje asumpt do gatunkowych poszukiwań. Smaku zagwozdkom literaturoznawczym dodaje fakt, że nie jest podobny do żadnego tworu literackiego, którym w tamtej chwili mógł się pisarz pochwalić – a próbował się z naprawdę wieloma formami i gatunkami literackimi. Bo skoro mowa o sztuce pisarskiej z tamtych lat autora Poszukiwania straconego czasu trzeba dodać, że niemal każdorazowo mocował się z – by posłużyć się przydatną sztancą – formą bardziej pojemną, od najmłodszych bowiem lat twórczego życia charakter jego pisma wyznaczało właśnie poszukiwanie. To słowo-klucz, wprowadzające do rozważań teoretycznych wokół Prousta pewien chaos – wychodzi bowiem na jaw, że był on od samego początku pisarzem, który właściwie wszystko, co mógł, na poziomie pisma w „sztuce powieści” utrudnił. […] Cały ten „poszukiwawczy” proces, cechujący pisarstwo Prousta, odkrywają w szczegółach listy młodego Marcela i jego matki, wymieniane (dodajmy tu: pomimo wspólnego zamieszkiwania w jednym domu) od 1887 roku aż do jej śmierci w 1905, pokazując zarazem, że nawet najważniejsza czytelniczka, powierniczka i krytyczka jego dzieła, Jeanne Weil-Proust, humanistka, znająca języki intelektualistka, nie do końca jest w stanie – a czasem nawet nie chce, niejednokrotnie ma za złe synowi, że tak wszystko utrudnia – zrozumieć sens prób literackich syna i ich znaczenie dla całości dzieła, pojąć cel wielopoziomowych poszukiwań, które rozbijają czyste formy i ramy gatunków na pełne niejednoznaczności i zapewne trudne w odczytaniu i odbiorze w owych czasach – jeszcze przed surrealistami, Ulissesem Joyce’a, Kafką czy Freudem – próby pisarskie.
Reasumując, Matkobójca to utwór, który nie tylko doskonale oddaje dość sztywny, „posągowy” styl młodego Prousta, stanowiący dowód na poszukiwania własnego języka, „idiomu”, ale i na poziomie samego tematu opowiada o czasach, w których Proust, młody burżuj, mający ambicje artystyczne, żył i funkcjonował, oraz o codzienności rodziny Proustów i znanych Proustom innych rodzin mieszczańskich, o ich obyczajach i relacjach wewnątrz klasy zwanej jeszcze wówczas burżuazją, która powoli odchodziła w niebyt, a także o stosunkach społecznych, zapewniających jej nadal zamożność i trwanie w luksusowym świecie i jego specyficznym, nieco chorobliwym mode de vie, w końcu także o codziennych zajęciach przyszłego autora arcydzieła, uznawanego już niebawem za największe dokonanie literackie Francji od czasów Flauberta i Balzaka. To właśnie tutaj tak naprawdę poznajemy młodego człowieka i wschodzącego pisarza Marcela Prousta – namiętnego czytelnika prasy porannej, amatora kawy, obserwatora i marzyciela, przekonanego o tym, że lektura porannej gazety to absolutnie obowiązkowe ale i zarazem rozkoszne doświadczenie każdego pisarza, intelektualisty, artysty, burżuja, ergo: człowieka który uznaje się, albo chce się uznawać za światowca. No i za wielkiego artystę, który w marzeniach pragnie prześcignąć na poziomie geniuszu, sławy i uznania samego Balzaka.
W Matkobójcy Proust, syn nieumiejący się pogodzić ze śmiercią matki, Jeanne Proust, nadal pogrążony w żałobie i melancholii, dokonuje bardzo ciekawej mitologizacji czynu, którego dopuścił się młodzieniec, Henri van Blarenberghe, gdy zabił swą matkę a następnie popełnił samobójstwo. Utwór ukazał się w „Le Figaro” w lutym, a mord dokonał się w styczniu, choć dokładnej daty z zapisu Prousta nie poznamy – jak widać nie przeszkadzało to osobom decyzyjnym w piśmie, z Gastonem Calmette na czele, utwór Prousta puścić i opublikować, licząc zapewne na szersze grono ciekawskich, czytelniczki i czytelników, interesujących się edypalną tragedią rodzinną (choć o kompleksie Edypa Francuzi jeszcze nie mogli słyszeć, Objaśnienie marzeń sennych ukazało się bowiem po niemiecku w 1899 roku, we Francji zaś dużo dużo później).
Z posłowia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 66
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MARCEL PROUST
Synowskie uczucia matkobójcy
Przekład i posłowie
Kajetan Maria Jaksender
OSTROGI
Kraków 2023
Spis treści
Marcel Proust
Synowskie uczucia matkobójcy
Kajetan Maria Jaksender
„Dramat szaleństwa”, albo Proustowskie spojrzenie na kompleks Edypa przed Traumdeutung
Marcel Proust (ok. 1905 r.)
Kiedy kilka miesięcy temu zmarł pan van Blarenberghe ojciec, przypomniałem sobie, że moja matka bardzo dobrze znała jego żonę. Od śmierci moich rodziców jestem mniej sobą (w sensie, którego nie ma potrzeby tu roztrząsać), a bardziej ich synem. Nie odsuwam się od własnych przyjaciół, ale chętniej zwracam się do przyjaciół ojca i matki. Piszę teraz listy, które oni sami, jak sądzę, napisaliby, a których napisać już nie mogą, więc robię to za nich; listy gratulacyjne, kondolencje, zwłaszcza do ich własnych przyjaciół, których nierzadko ledwo znam. Dlatego też kiedy pani van Blarenberghe straciła męża, chciałem, aby dowiedziała się o smutku, jaki odczuliby moi rodzice. Przypomniałem sobie, że wiele lat temu kilka razy jadłem obiad z jej synem, w domu naszych wspólnych przyjaciół. Do niego zatem napisałem bardziej w imieniu moich zmarłych rodziców niż we własnym. W odpowiedzi otrzymałem ten oto piękny, przepojony synowską miłością list. Sądzę, że znaczenie, jakie ów list uzyskał w późniejszym dramacie, a zwłaszcza jakie sam mu narzucił, usprawiedliwia podanie go do wiadomości publicznej. Oto i on:
Les Timbrieux, Josselin (Morbihan)
24 września 1906
Szanowny Panie,
bardzo żałuję, że nie byłem w stanie wcześniej podziękować Panu za okazanie współczucia w smutku, jaki mnie ogarnął. Proszę mi wybaczyć, mój ból był tak wielki, że za radą lekarzy przez cztery miesiące nieustannie podróżowałem. Teraz z wielkim trudem powracam do mojego zwykłego, codziennego życia.
Co prawda z opóźnieniem, ale chciałbym jeszcze wspomnieć, że bardzo poruszyło mnie to, jak dokładnie zapamiętał Pan nasze stare i zażyłe relacje, oraz że jestem głęboko wzruszony tymi uczuciami, które tknęły Pana do napisania do mnie i mojej matki w imieniu swoich rodziców, którzy przedwcześnie nas opuścili. Osobiście nie dostąpiłem zaszczytu bliższego ich poznania, wiem jednak, że mój ojciec bardzo cenił pańskiego ojca, a dla mojej matki spotykanie pani Proust było czystą przyjemnością. Uznałem więc pański list od nich zza grobu za niezwykle taktowny i poruszający.
Wkrótce wrócę do Paryża i, jeśli w ogóle uda mi się przezwyciężyć potrzebę odosobnienia, którą poczułem w związku ze śmiercią człowieka, będącego źródłem moich wszystkich zainteresowań i radości, byłbym bardzo szczęśliwy, mogąc uścisnąć Panu dłoń i porozmawiać o przeszłości.
Z najserdeczniejszymi pozdrowieniami,
Zdjęcie Marcela Prousta opublikowane w „Le Figaro” w 1922 r. (źródło: RetroNews-BnF).
List poruszył mnie do głębi. Żal mi było człowieka, który tak bardzo cierpiał a równocześnie zazdrościłem mu: wciąż miał matkę, a pocieszając ją, mógł pocieszać siebie. Ze względów praktycznych nie mogłem ulec jego prośbom o spotkanie. Przede wszystkim jednak jego list pozytywnie zmienił moje wspomnienia, które o nim zachowałem. Dobre relacje, o których napisał, w rzeczywistości miały zwyczajowo towarzyski charakter. Rozmawiałem z nim jedynie przelotnie podczas wspólnych posiłków, ale wytworność intelektualna naszych gospodarzy powodowała, że byłem nieomal pewien, iż Henri van Blarenberghe pod nieco konwencjonalną ogładą, oznaką bardziej otoczenia, w którym żył, niż jego własnej osobowości, skrywał oryginalniejszą i ciekawszą naturę. Poza tym, kiedy szukam pośród dziwnych rozbłysków pamięci, które nasz mózg, tak mały, a zarazem tak ogromny, przechowuje w nadzwyczajnej liczbie, tych, które reprezentują Henriego van Blarenbergha, to najwyraźniejszy jest ten, w którym widzę jego zawsze uśmiechniętą twarz i na wpół otwarte usta chwilę po wypowiedzeniu jakiejś błyskotliwej uwagi. Sympatyczny i dość wytworny, takiego go „widzę ponownie”, jeśli można tak to ująć. W tym żywym zagłębianiu się w przeszłość, które zwie się pamięcią, nasze oczy odgrywają większą rolę, niż mogłoby się wydawać. Jeśli patrzysz na kogoś, kto myślą poszukuje czegoś w przeszłości, aby przywołać to do życia, zauważysz, że jego oczy stają się nagle wolne od form, które go otaczały, i które jeszcze chwilę temu odbijały się w jego spojrzeniu. „Masz nieobecny wzrok, jesteś gdzieś indziej” – powiadamy, a przecież widzimy tylko zewnętrzną stronę zjawiska, które tak naprawdę rozgrywa się w umyśle. W takim momencie najpiękniejsze oczy świata już nie urzekają nas swoim pięknem; są, jeśli można zmienić znaczenie wyrażenia Wellsa, niczym więcej, jak „wehikułami czasu”, teleskopami niewidzialnego, których zasięg wzrasta w miarę naszego starzenia się. I rzeczywiście czuje się, widząc niepewne spojrzenie starych ludzi, spojrzenie wymęczone tym niekończącym się przystosowaniem do czasu tak odmiennego, często tak odległego od ich własnego, po to, aby przypomnieć sobie przeszłość, czuje się rzeczywiście, że krzywizna ich spojrzeń, przechodząca przez przeżyte „cienie ich dni”, zatrzymuje się, jak się wydaje, kilka stóp przed nimi, a w istocie pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt lat za nimi. Pamiętam, jak urocze oczy księżniczki Matyldy zmieniły swoje piękno, kiedy skupiły się na obrazach, które osadziły się na jej siatkówce, a były to wspomnienia wielkich ludzi, wspaniałych scen z początku wieku; takie obrazy, emanujące z jej wspomnień, widziała ona, my zaś nie zobaczymy ich nigdy. Czułem jakąś nadprzyrodzoną siłę w chwilach, kiedy moje spojrzenie napotykało jej spojrzenie, łączące w tajemniczy sposób, w jakimś rodzaju odrodzenia, teraźniejszość z przeszłością.
Sympatyczny i dość wytworny, powiedziałem, bo dokładnie takiego Henriego van Blarenberghe ujrzałem w jednym z najbardziej wyrazistych obrazów, jakie zachowała o nim moja pamięć. Po otrzymaniu listu przekształciłem jednak ten pochodzący z głębi mojej pamięci obraz i zauważyłem, z większą dozą wrażliwości a mniej prozaicznym umysłem, że pewne elementy jego spojrzenia i postawy w rzeczywistości mogły być bardziej życzliwe i frapujące, niż kiedy zwróciłem na nie uwagę po raz pierwszy. Wreszcie, całkiem niedawno, na prośbę przyjaciela, poprosiłem go o informacje dotyczące pracownika Wschodnich Linii Kolejowych (pan van Blarenberghe był prezesem zarządu). Ponieważ nie wiedział, że zmieniłem adres, jego odpowiedź, napisana dwunastego stycznia, dotarła do mnie dopiero siedemnastego, piętnaście dni temu, a mniej niż osiem przed rozegraniem się dramatu.
Bienfaisance 48
12 stycznia 1907
Szanowny Panie,
zapytałem we Wschodnich Liniach Kolejowych o miejsce pobytu pana X… i o jego ewentualny adres. Koleje nie mają o nim żadnej informacji. Czy jest Pan pewien co do imienia tej osoby, bo jeśli tak, to człowiek, który je nosi, zniknął z przedsiębiorstwa bez śladu; musiał mieć nieznaczny i krótki związek z Kolejami.
Jestem bardzo zasmucony wieściami, które mi Pan przekazuje o stanie swojego zdrowia od czasu dalece przedwczesnej i okrutnej śmierci Pańskich rodziców. Jeśli to może być dla Pana pociechą, to powiem, że ja również przechodzę ciężki, fizycznie i psychicznie, czas, otrząsając się z traumy spowodowanej śmiercią mojego ojca. Zawsze musimy mieć nadzieję... Nie wiem, co mnie jeszcze czeka w 1907 roku, ale musimy wierzyć, że przyniesie on i Panu, i mnie pewną poprawę, i że za kilka miesięcy będziemy mogli się zobaczyć.
Proszę przyjąć serdeczne pozdrowienia,
H. van Blarenberghe
Synowskie uczucia matkobójcy ukazał się w „Le Figaro” w 1907 roku. Artykuł zamówił dyrektor gazety Gaston Calmette.
Druga strona artykułu z „Le Figaro” o zamordowaniu Madame van Blarenberghe przez jej syna Henriego.
Pięć lub sześć dni po otrzymaniu tego listu, po przebudzeniu, przypomniałem sobie, że chciałem na niego odpowiedzieć. Nadszedł jeden z tych nieoczekiwanych chłodów, które przypominają „wielkie przypływy” Nieba, pokrywają wszystkie groble stawiane przez wielkie miasta między nami a naturą i, przybywając do naszych zamkniętych okien przenikają aż do (wnętrza) pokoi, dając nam odczuć na chłodnych ramionach, przez ożywczy kontakt, powrót intensywnych sił pierwotnych. Dni targane były nagłymi zmianami ciśnienia, silniejszymi wstrząsami. Żadnej radości zresztą (nie odczuwało się) w tych potęgach. Płakało się już z góry nad nadchodzącym śniegiem i wszystko, jak w pięknym wersie André Rivoire’a, zdawało się „czekać na śnieg”. W gazetach piszą, że niż „idzie w kierunku Balearów”, w Jamajce daje się odczuć wstrząsy; w tym samym czasie w Paryżu cierpiący na migrenę, reumatycy, astmatycy, bez wątpienia również i szaleńcy odczuwają kryzys, tak bardzo wszyscy neurotycy jednoczą się w najdalszych punktach wszechświata dzięki więzom solidarności, wiążącym ich ściślej, niżby nieraz chcieli. Jeżeli pewnego dnia stwierdzony zostanie wpływ wywierany przez gwiazdy na przynajmniej niektórych z nich (Framery, Pelletean, cytowani przez Brissauda), do kogóż lepiej niż do neurotyka pasowałby wers poety:
I długie jedwabiste nici łączą je z gwiazdami.
Kiedy się obudziłem, byłem gotów odpowiedzieć Henriemu van Blarenberghe. Ale zanim to zrobiłem, chciałem zerknąć na „Le Figaro”, aby wykonać tę odrażającą i rozkoszną czynność zwaną czytaniem gazety, dzięki której wszystkie nieszczęścia i kataklizmy wszechświata z ostatnich dwudziestu czterech godzin, bitwy, które kosztowały życie pięćdziesiąt tysięcy ludzi, zbrodnie, strajki, bankructwa, pożary, otrucia, samobójstwa, rozwody, okrucieństwo męża stanu i aktora, są oddane na nasz własny użytek, w porannej uczcie, idealnie połączone z wielką ekscytacją i kilkoma łykami kawy z mlekiem. Tylko delikatna nić „Figara”, którą zaraz zerwie leniwy gest, oddziela nas od nędzy całego świata. Od pierwszych sensacyjnych wiadomości o żalu tylu istot ludzkich, wiadomości, które z przyjemnością przekażemy tym, którzy jeszcze ich nie przeczytali, odczuwamy nagłe, żywe przywiązanie do istnienia, które w pierwszej chwili po przebudzeniu zdawało się trudne do odzyskania. A jeśli czasami coś w rodzaju łzy zwilża nasze zadowolone oczy, to tylko lektura zdań takich jak to: „Imponująca cisza ogarnęła wszystkie serca, bębny biją w polu, żołnierze prezentują broń, słychać okrzyk: «Fallières nie żyje!»”. Oto, co doprowadza nas do płaczu, nie chcemy bowiem rozpaczać z powodu nieszczęść bliższych naszemu sercu. Jesteśmy niczym podli komedianci opłakujący tylko udrękę Hekabe lub jeszcze mniej, podróż prezydenta Republiki! Tak czy inaczej tego ranka nie cieszyła mnie lektura «Figara». Z przyjemnością zerknąłem tylko na wzmiankę o erupcjach wulkanów, kryzysach ministerialnych i walkach Apaczy, po czym spokojnie zacząłem czytać kolumnę pod tytułem «Dramat szaleństwa», która zdawała się doskonała dla mojego porannego pobudzenia. I nagle zobaczyłem, że ofiarą była pani van Blarenberghe, zaś mordercą, który następnie popełnił samobójstwo, nie kto inny jak jej syn, Henri van Blarenberghe, autor leżącego tu obok mnie listu, na który nie zdążyłem jeszcze odpowiedzieć „Zawsze winniśmy mieć nadzieję... Nie wiem, co mnie czeka w 1907 roku, ale musimy wierzyć, że przyniesie on i Panu, i mnie pewną poprawę…”, i tak dalej. Zawsze musimy mieć nadzieję! Nie wiem, co mnie czeka w roku 1907! Życie nie zwlekało długo, aby mu na to pytanie odpowiedzieć. Rok 1907 nie zrzucił jeszcze z siebie swojego pierwszego miesiąca, a już przyniósł Henriemu strzelbę, rewolwer i sztylet, a także opaskę, którą Atena zasłoniła umysł Ajasa, aby ten, nie wiedząc co robi, wyrżnął pasterzy i stada baranów na polach greckich.
Otumaniłam go złudnym obrazem,
By na nim skupił swoją żądzę krwi –
Właśnie na owych stadach kóz i owiec,
Zdobytych i strzeżonych przez pasterzy.
I tak się stało: mając przed oczami
Albo Atrydów albo innych wodzów,
Zaczął szlachtować przerażone bydło
A ja w nim tylko podsycałam szał,
By się do reszty zatracił w tej rzezi1.
Pierwsza strona „Nouvelle Revue Française” z lutego 1909 r., gdy redaktorem naczelnym był André Gide.
Dopóki tkwił w szaleństwie, nie wiedział o niczym; kiedy zaś szał minął, cóż za udręka! Tekmessa, żona Ajasa opisuje:
Na szczęście, jak gwałtowny wiatr po burzy
Szybko ustaje, tak i on otrzeźwiał
I jest przytomny. Ale co mu z tego,
Skoro nareszcie pojmuje, co zrobił
I co to znaczy, i jest tym przybity,
By nie powiedzieć, całkiem załamany.
[…]
Gdy wrócił stamtąd, oprzytomniał nagle,
A zobaczywszy, co wcześniej narobił,
Zawył potwornie, złapał się za głowę
I jął garściami rwać z niej sobie włosy.
Następnie popadł w długie odrętwienie,
A kiery wyrwał się z niego nareszcie,
Kazał mi opowiedzieć, jak to było […].
[…]
Powiedziałam mu.
A on żałośnie wył albo zawodził –
Jak jeszcze nigdy. Bo zawsze podkreślał,
Że taki lament podnoszą jedynie
Ludzie bez hartu – mięczaki, mazgaje.
Potem już tylko głucho pomrukiwał
Jak ogłuszony byk, a teraz siedzi
I patrzy tępo na tę krwawą jatkę,
Jaką urządził nieszczęsnym zwierzętom.
Nie je, nie pije, nie rusza się z miejsca.
Ten stan nie wróży niczego dobrego.
Boję się, czy nie zrobi sobie krzywdy2.
Lecz kiedy Henri van Blarenberghe wychodzi z amoku, nie ma przed sobą zmasakrowanych ciał pasterzy i owiec. Ból nie zabija od razu, ponieważ żyje jeszcze, kiedy widzi przed sobą śmiertelnie ranną matkę, ponieważ żyje jeszcze, kiedy matka, niczym żona księcia Andrieja u Tołstoja krzyczy: „Henri! Co mi zrobiłeś?! Co mi zrobiłeś?!”
„Po przybyciu na półpiętro, które oddziela pierwsze i drugie piętro”, czytamy w „Le Matin”, „oni (służący, których w tej skądinąd nieścisłej zapewne relacji przedstawia się tylko w biegu) zobaczyli przerażoną Madame van Blarenberghe, która zeszła dwa lub trzy schodki, krzycząc: «Henri! Henri! Cóżeś uczynił?!» Potem biedna, zakrwawiona kobieta uniosła ręce i upadła na ziemię… Przerażeni służący wybiegli w poszukiwaniu pomocy”. Wkrótce potem czterech policjantów sforsowało drzwi do pokoju mordercy. „Oprócz ran zadanych sztyletem, całą lewą stronę twarzy rozerwaną miał od kuli z pistoletu. Jego oko leżało na poduszce”. Tutaj nie myślę już o Ajasie. W tym oku, „które leży na poduszce”, rozpoznaję najstraszliwszy akt w historii ludzkiego cierpienia, samo oko nieszczęśliwego Edypa!
William-Adolphe Bouguereau, Orestes ścigany przez furie, 1862 r.