Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szatan i Judasz: Dżebel Magraham. Tom 6
„Szatan i Judasz” to 11-tomowy cykl przygodowy autorstwa Karola Maya, twórcy słynnego Winnetou. Indiański wódz pojawia się,by wraz z innymi znanymi bohaterami wspólnie odbyć niebezpieczną podróż pełną ekscytujących przygód.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 132
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom VI
Karol May„Dżebel Magraham”
Copyright © by Karol May, 1926
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Druk: Zakł. Druk. „Bristol”
Wydawnictwo: Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Warszawa, 1926
ISBN: 978-83-8119-381-8
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Biedna kobieta trwała wciąż w omdleniu. Była okryta jedynie szatą w rodzaju koszuli, noszoną przez biedne Beduinki. Twarz jej nieco się ożywiła. Można było zauważyć, że liczy nie o wiele więcej, niż lat dwadzieścia. Puls bił, aczkolwiek bardzo słabo.
Żyło również dziecko. Zdjąłem z siodła manierkę z wodą i wsączyłem maleństwu do ust nieco płynu ożywczego. Niebawem otworzyło oczy, ale jakie! Gałki były powleczone jakgdyby szarą skórką — gałki ślepego dziecka. Dałem znów wody. Piło i piło chciwie, poczem zawarło powieki. Było tak wycieńczone, że zmożył je natychmiast sen.
Sępy ponownie poczęły się zlatywać. Nie ważąc się podejść do mnie, usiadły na trupie i szarpały gnaty. Widok był wyjątkowy wstrętny. Wycelowałem ze sztućca i zastrzeliłem pare drapieżników, zarazem odpędzając wrzeszczącą gromadę.
Wystrzały obudziły kobietę. Otworzyła oczy, podniosła się wpół i przedewszystkiem wzrokiem poszukała dziecka. Wyciągnęła ramiona i przycisnęła maleństwo do siebie, wołając:
— Weledi, weledi, ia Allah, ia Allah, weledi! — Moje dziecko, moje dziecko, o Allah, moje dziecko!
Zwróciła się nabok, zobaczyła resztki trupa, wydała rozdzierający serce okrzyk. Chciała skoczyć, zerwać się, ale z osłabienia i grozy upadła zpowrotem na ziemię. Nie widziała mnie, ponieważ stałem z drugiej strony. Ale widocznie zaczęła sobie przypominać momenty, poprzedzające omdlenie, gdyż naraz krzyknęła:
— Jeździec, jeździec! Gdzie jest?
Zwróciła się ku mnie, zobaczyła i skoczyła na nogi. Zachwiała się wprawdzie, ale podniecenie podtrzymywało jej siły. Przyglądała mi się przez chwilę badawczo, poczem zapytała:
— Kim jesteś? Do jakiego plemienia należysz? Czy jesteś wojownikiem Uled Ayunów?
— Nie — odparłem. — Nie lękaj się mnie. Nie należę do żadnego z tutejszych plemion. Jestem cudzoziemcem, przybywam z dalekich stron i nie zostawię cię bez pomocy. Tyś osłabiona. Siadaj, dam ci wody.
— Tak, daj wody, wody, wody! — błagała, siadając zpowrotem.
Podałem manierkę. Piła chciwie, pełnemi łykami, poczem oddała mi wypróżnioną do dna butelkę. Spojrzenie jej znów zatrzymało się na trupie. Odwróciła się ze zgrozą, zasłoniła twarz dłońmi i zaniosła od rozdzierających łez.
Starałem się ją uspokoić — nie odpowiadała, pogrążona w nieutulonym płaczu. Ponieważ sądziłem, że łzy jej ulżą, umilkłem i skierowałem się do trupa. Czerep był gęsto przedziurawiony, zastrzelono go zatem. Na ziemi nie dostrzegłem żadnych śladów. Zatarł je wiatr jakkolwiek słaby. A więc morderstwo nie dziś zostało dokonane.
Podczas, gdy zbierałem spostrzeżenia, nieszczęsna kobieta uspokoiła się do tego stopnia, że mogła odpowiadać na pytania. Zwróciłem się do niej i zagadnąłem:
— Serce twoje jest ciężkie, a dusza obolała. Nie powinienem cię uciskać, lecz pozostawić w spokoju, wszelako czas mój nie należy wyłącznie do mnie. Chciałbym więc wiedzieć, czem mogę ci się przysłużyć. Czy odpowiesz na moje pytania?
— Mów! — rzekła, podnosząc ku mnie oczy pełne łez.
— Ten nieboszczyk był twoim mężem?
— Nie. Był to starzec, przyjaciel mego ojca. Odbył ze mną pielgrzymkę do Nablumah.
— Czy masz na myśli ruiny Nablumah, gdzie leży grobowiec cudotwórczego Marabu?
— Tak. Chcieliśmy się modlić u grobu. Allah obdarzył mnie dzieckiem ślepem. Miało odzyskać światło oczu po pielgrzymce do grobu Marabu. Starzec, który mi towarzyszył, był ślepy na jedno oko i pragnął odzyskać wzrok w Nablumah. Mój pan[1] pozwolił mi pójść z nim.
— Ale wasza droga prowadziła przez granicę rozbójniczych Uled Ayunów. Do jakiego należysz plemienia?
— Do Uled Ayarów.
— A więc Uled Ayuni są twoimi, wrogami śmiertelnymi. Wiem, że zaprzysięgli wam zemstę krwi. Może nazbyt wiele odważyliście się, podejmując pielgrzymkę bez straży.
— Kto mógł z nami jechać? Jesteśmy bardzo ubodzy. Nie mamy nikogo, ktoby z nami pojechał, aby ochronić w potrzebie.
— Ale twój mąż, twój ojciec mogli ci wszak towarzyszyć!
— Chcieli, ale musieli zostać, gdyż nagle powstała zwada z żołnierzami baszy. Mój pan i ojciec uchodziliby odtąd za tchórzów, gdyby pojechali z nami, zamiast stanąć do walki.
— Powinniście byli przeczekać do końca zatargu.
— Nie godziło się czekać. Ślubowaliśmy rozpocząć pielgrzymkę w określonym lom ed dżuma[2] i nie mogliśmy złamać ślubu. Wiedzieliśmy o niebezpieczeństwie, grożącem ze strony Uled Ayunów, i dlatego pojechali na południe, drogą okrężną, prowadzącą przez tereny zaprzyjaźnionych Meidżerów.
— Dlaczegoście nie wrócili tą samą drogą?
— Mój towarzysz był stary i słaby. Wędrówka wycieńczyła go do reszty, sądził więc, że nie przetrzyma okrężnej drogi. Dlatego obraliśmy drogę najkrótszą.
— To wielka nieroztropność. Nieboszczyk był stary, ale nie sędziwy. Słabość nie usprawiedliwia tej nieostrożności. Wszak mógł po drodze zatrzymać się i wypocząć u waszych przyjaciół Meidżerów.
— Twierdziłam to samo, ale odpowiedział, że według Koranu i innych ksiąg świętych pielgrzymi są nietykalni. Podczas pielgrzymki ustaje wszelkie uczucie wrogie.
— Znam prawo pątnicze — rozciąga się jedynie na pielgrzymki do Mekki, Mediny i Jeruzalem, nie na inne pobożne wędrówki. Wielu wiernych nie stosuje się jednak do tego prawa nawet podczas wielkiego Hadż.
— Nie wiedziałam o tem, inaczej wzbraniałabym się pójść niebezpieczną drogą mego przewodnika. On sam miał zapewne jakieś wątpliwości, gdyż w dzień odpoczywaliśmy, a chodzili tylko nocą, dopóki nie wyminęliśmy wszystkich obozów i namiotów Uled Ayunów.
— A potem już czuliście się bezpieczni i zarzuciliście środki ostrożności?
— Tak. Znajdowaliśmy się wprawdzie wciąż na obszarach wrogów, ale nie było już daleko do naszych granic. Dlatego wędrowaliśmy także podczas dnia.
— Nie pomyśleliście, że największe niebezpieczeństwo czai się nad granicą wrogów? W głębi nieprzyjacielskiego kraju jest się nieraz bezpieczniejszym, niż na krańcach. Doświadczyłaś tego na sobie samej.
— Tak. Allah skierował nas na złą drogę, albowiem tak przewidywała księga przeznaczeń. Kiedyśmy doszli do tego miejsca, napadli na nas Uled Ayuni. Nożami i włóczniami przebili ciało mego towarzysza, postrzelili mu głowę i zrabowali odzież oraz ten ubogi dobytek, który starzec miał przy sobie. A mnie zakopali w ziemię, aby oczy moje karmić widokiem trupa, dopóki mnie sępy nie pożrą. Gdyby moje dziecko nie było ślepe, zabiliby je niechybnie, bo to chłopak.
— Kiedy na was napadli?
— Przed dwoma dniami.
— Straszne! Co też musiałaś przejść!
— Tak. Niech Allah przeklnie Ayunów i pogrąży aż na najgłębsze dno piekła! Przecierpiałam katusze, których nie potrafię wypowiedzieć, katusze rozpaczy nad własną zgubą, a jeszcze bardziej, o wiele bardziej nad zgubą mego dziecka. Nie mogłam mu pomóc. Leżało przede mną w skwarze słonecznym i w ciemnościach nocy, a nie mogłam go dotknąć, ani obronić, — przecież ręce miałam zakopane. A tam opodal leżał starzec, ten dobry, ten czcigodny starzec. Szarpały go sępy, — musiałam na to patrzeć — to było okropne! Potem sępy zbliżyły się do mnie i do mego dziecka. Nie mogłam się poruszać, mogłam tylko odstraszać krzykami. Zdzierałam gardło, co sił, ale ptaki zrozumiały wnet, że jestem bezbronna, — — przysuwały się coraz natrętniej i na pewnoby jeszcze przed wieczorem wbiły dzioby i szpony w moją głowę i w moje biedne dziecko...
Przycisnęła je do siebie, zanosząc się od płaczu, raczej z podniecenia, niż chwilowego bólu.
— Pociesz się! — prosiłem. — Allah bardzo ciężko cię doświadczył. Ale oto cierpienia twoje dobiegły kresu. Gdyby starzec był twoim krewnym, cierpiałabyś, jeszcze bardziej. Zapomnisz wnet o udrękach, które zniosłaś. Twoje dziecko żyje. Wrócisz do domu, nie straciwszy nikogo z bliskich, i będziesz witana z radością i zachwytem.
— Masz słuszność, o panie! Ale jakże wrócę do domu? Nie posiadam ani żywności, ani wody, a jestem, tak słaba, że chodzić nie potrafię.
— Czy nie potrafisz utrzymać się w siodle, jeśli ci dam konia i będę szedł przy tobie?
— Wątpię. Przytem mam na ręku dziecko.
— Ja je poniosę.
— Twoja dobroć, o panie, jest tak wielka, jak moje przebyte cierpienia. Ale mimo że mnie wyręczysz, poniósłszy dziecko, jestem tak wycieńczona, że nie zdołam się utrzymać o własnych siłach.
— A zatem nie pozostaje ci nic innego, jak zdać się na mnie. Posadzę cię przed sobą na koniu. Weźmiesz dziecko na ręce, ja zaś będę cię tak mocno trzymać, że nie zlecisz. Zjedz te daktyle, które na szczęście zabrałem w drogę. To cię pokrzepi.
Zjadła chciwie i rzekła:
— Wiesz, o panie, że żaden mężczyzna nie powinien dotknąć obcej żony, ale ponieważ Allah odebrał mi zdolność chodzenia, lub jechania o własnych siłach, więc chyba za złe nie poczyta, jeśli się ułożę w twoich ramionach. Mój pan zaś i władca też mi na pewno wybaczy.
— Gdzie chcesz go poszukać?
— Nie wiem, wyruszył bowiem do walki. — Oby Allah zachował go przy życiu! — Ale potrafię znaleźć obóz, w którym zostali starcy, kobiety, dzieci, chorzy i słabi. Znajduje się w Dżebel Eszuir, dokąd dotrzemy jutro. Czy chcesz mnie tam odprowadzić? Nasi przyjmą cię z radością. Jestem wprawdzie uboga, ale nazywam się Elatheh i wszyscy mnie lubią, więc z radością powitają mego zbawcę.
— Nawet, jeśli jest waszym wrogiem?
— Wrogiem? Jakże możesz być wrogiem Uled Ayarów, ty, któryś mnie wybawił z najstraszliwszej śmierci!
— A jednak jestem nim.
— To niemożliwe, powiedziałeś bowiem, że przybywasz z dalekich, bardzo dalekich stron. Jak się nazywa twoje plemię?
— Nie jest to już plemię, ale naród. Wielki pięćdziesięciomiljonowy naród.
— O Allah! Jakże wielka musi być oaza, w której mieszka tylu ludzi. Jak się nazywają?
— Kraj zowie się Belad el Alman. Jestem więc Almani, czyli, jeśli ci to słowo jest bardziej znane Nemzi, a nazywam się Kara ben Nemzi. Moja ojczyzna leży daleko za morzem.
— I powiadasz, że jesteś wrogiem Uled Ayarów?
— Tylko dlatego, że jestem przyjacielem i towarzyszem tych, których nazywacie swymi wrogami, to znaczy przyjacielem żołnierzy baszy.
— Jakto? — zapytała struchlała z lęku. — Jesteś towarzyszem tych dręczycieli, którym odmówiliśmy pogłównego?
— Tak.
— A więc jesteś naszym wrogiem! Nie powinnam iść z tobą.
— Chcesz zostać tutaj i zginąć?
— Allah ’l Allah! Masz słuszność. Jeśli mnie nie zabierzesz, wraz z dzieckiem zginę niechybnie. Co mam czynić?
— To, na coś się poprzednio zdecydowała. Powierzysz się mojej opiece.
— Wszak nie zaprowadzisz mnie do naszego obozu?
— Tego uczynić nie mogę. Przedewszystkiem i ty, i twój chłopczyk jesteście osłabieni, a ja nie mam ani jadła, ani wody, — jakże wytrzymacie do jutra, a tem bardziej do pojutrza? A ponadto, muszę bezwzględnie wrócić do swoich. Jeśli nie wrócę, będą bardzo zatroskani i zarządzą poszukiwania. Wskutek tego może dojść do potyczek z twoimi ziomkami, a do tego pragnąłbym nie dopuścić.
— A więc zaprowadzisz mnie do żołnierzy, do naszych wrogów? Czy przypuszczasz, że pójdę?
— Nietylko przypuszczam, ale jestem pewien. Wolisz więc zginąć?
— Prawda. W mojej duszy ważą się sprzeczności. Nie wiem, co postanowić.
— Nie możesz postanawiać, gdyż jest rzecz oczywistą, że pojedziesz ze mną. Jeśli nie pojedziesz dobrowolnie, użyję przymusu.
— Allah la jukaddir! — Boże uchowaj! — zawołała przerażona. — Chcesz uciec się do przemocy nad słabą kobietą?
— Tak. Zmuszając, czynię ci dobrze. Jeśli zostaniesz tutaj, będziesz zgubiona. Musisz pójść ze mną, a chociaż mogę tylko wrócić do wojsk baszy, nie powinnaś się przerażać. Nie zamierzam wyrządzić ci żadnej krzywdy. Jeśli cię zmuszę, to tylko dla twego własnego dobra. Nie uważaj mnie za wroga. Kiedy zobaczyłem cię, sterczącą z ziemi, natychmiast pomyślałem, że należysz do Uled Ayarów, zatem do dzisiejszych moich przeciwników. Mimo to wykopałem cię z ziemi. Możesz z tego wnioskować, iż nie jestem niebezpiecznym wrogiem. Przyłączyłem się do walki, być może poto właśnie, aby zapobiegać rozlewowi krwi i aby, o ile to będzie możliwe, zawrzeć pokój. Przyjrzyj mi się! Czy mam oblicze człowieka, którego należy się lękać?
— Nie — odparła, uśmiechając się. — Twoje oczy spoglądają łagodnie, a oblicze jest dobre i łaskawe. Ciebie się nie boję, ale tem bardziej lękam waszych żołnierzy.
— Niesłusznie. Będą wobec ciebie przyjaźni. Nie wojujemy z kobietami.
— Czy możesz rozkazać, aby się ze mną nie obeszli wrogo?
— Tak. I będą mnie słuchali.
— A więc jesteś dowódcą?
— Dowódcą i gościem, a to znaczy, jak ci wiadomo, o wiele więcej.
— Czy będę branką?
— Obiecuję, że będziesz wolna i niczego ci nie zbraknie. Biorę cię pod swoją szczególną opiekę. Będziesz zawsze wpobliżu mnie i każdy, kto się ośmieli zaczepić, zostanie surowo ukarany.
— A kiedy będę mogła odejść?
— Skoro tylko pozwolą okoliczności i skoro będę pewny, że to, co możesz o nas swoim rodakom opowiedzieć, nie obróci się nam na szkodę. To może nastąpić bardzo szybko, być może już pojutrze.
— Ufam twoim słowom, ponieważ wyglądasz na człowieka uczciwego, a nie na oszusta. A ponieważ mi przyrzekasz, więc — — ale, spójrz, zbliżają się jacyś jeźdźcy!
Wskazała kierunek, z którego przybyłem, a do którego byłem teraz zwrócony tyłem. Beduinka była tak pochłonięta rozmową, że zauważyła jeźdźców dopiero z odległości dosyć bliskiej, bym mógł w nich rozpoznać Emery’ego i Winnetou.
— Nie są to chyba wrogowie twoi, albo moi, o panie! — rzekła zatrwożonym głosem.
— To są moi przyjaciele, którzy mnie szukają, gdyż zbyt długo trwała moja nieobecność, — odpowiedziałem. — Nie powinnaś się lękać. Będą cię tak samo bronić, jak ja, — są też cudzoziemcami. Nie należą do plemienia Ayunów, jeden jest Inglizi, a drugi wojownikiem z dalekiego Belad Amierika.
Jeźdźcy zbliżyli się i osadzili wierzchowce na miejscu. Emery zapytał:
— Dlaczego tak długo nie wracałeś? Niepokoiliśmy się o ciebie. Nie było cię przeszło dwie godziny, więc odszukaliśmy twój trop i przyjeżdżamy. Oczywiście, znów przygoda?
Opowiedziałem zdarzenie, naturalnie po angielsku, aby i Winnetou mógł zrozumieć. Gdy skończyłem, zsiedli z koni i Emery dał kobiecie daktyle, a Winnetou kawał mięsa, które, usmażone po Indjańsku, przechowywał w torbie przy siodle.
Widać było, że kobieta jest ogromnie wygłodniała. Podczas gdy jadła, zauważyłem woddali na wschodzie biały punkt, który się coraz bardziej powiększał, przybierając jeszcze jedno zabarwienie. U góry był biały, a u dołu ciemny. Kiedy wskazałem towarzyszom, rzekł Emery:
— Oddział Beduinów. U dołu konie ciemne, u góry jasne burnusy. Zbliżają się do nas. Co czynić?
Kobieta, obejrzawszy się, natychmiast zawołała przelękniona:
— Allah niech nas obroni! Jesteśmy zgubieni, jeśli nie uciekniemy co koń wyskoczy. To Uled Ayuni!
— Może kto inny?
— Ależ nie! Uled Ayuni żyją teraz w niezgodzie z całym światem. Kto w jasny dzień przyjeżdża tak otwarcie ze strony ich obozu, ten jest niewątpliwie Ayunem. Uciekajmy, panie, szybko, szybko!
Mówiąc to, skoczyła na równe nogi.
— Poczekaj chwilę, poczekaj! — rzekłem. — Cudzoziemiec nie ucieka tak szybko przed tymi ludźmi.
— Ale jest ich ponad dziesięciu!
— Bodajby było dwudziestu lub trzydziestu.
— A więc jesteście zgubieni, i ja także! O Allah, Allah, wspomóż nas w tem niebezpieczeństwie!
— Uspokój się. Nic ci złego nie zrobią. Sądzę nawet, że zdołamy Ayunów ukarać za dokonane morderstwo, o ile istotnie są to Uled Ayuni.
— Chcesz zostać? — zapytał Emery.
Zrozumiał słowa kobiety, zarówno jak i moje.
— Bezwzględnie — odpowiedziałem.
— A jeśli to nie Uled Ayuni?
— W takim razie są to Ayarzy, których tem bardziej musimy pojmać.
— Pojmać? Zgoda!
Oblicze jego, zwykle nacechowane powagą, teraz promieniało z wewnętrznego zadowolenia, gdy podszedł do wierzchowca, aby zdjąć z siodła broń, tę broń, z której zwykł trafiać w czoło każde zwierzę i każdego wroga.
Winnetou również sięgnął po swoją srebrną strzelbę i założył za pas krzywy nóż i tomahawk.
— To będzie zapewne twoja pierwsza w Afryce rozprawa orężna — rzekłem.
— Winnetou nie sądzi, aby doszło do rozprawy, — odezwał się. — Przestrach rzuci ich w nasze ręce.
Naraz kobieta zaczęła wrzeszczeć jeszcze okropniej:
— O Litościwy, o Łaskawy, o Obrońco! To są naprawdę Uled Ayuni, a między nimi sześciu tych, którzy mnie zakopali.
— Nie mylisz się? — zapytałem.
— Nie. Przywodzi im ten z długą, czarną brodą, który jedzie na czele. Co się z nami stanie? O Allah, Allah, Allah!
Ułożyłem ją na ziemi przemówiłem uspakajająco:
— Włos z głowy nie spadnie tobie, ani twemu dziecku. Nie my powinniśmy się lękać, tylko oni nas.
— To niemożliwe, zgoła niemożliwe! Jest ich czternastu, a was tylko trzech.
Nie miałem czasu na uspakajanie lękliwej niewiasty, gdyż oddział zbliżył się na niespełna trzysta kroków, gdzie się zatrzymał, aby nas obejrzeć. Uled Ayuni przybyli sprawdzić, czy kobieta żyje jeszcze, i napawać się widokiem jej cierpień. Nie porozumiewając się nawet, ustawiliśmy się tak, jak należało, mianowicie, ja z kobietą pośrodku, Emery o dwadzieścia kroków na prawo, Winnetou o tyleż na lewo. Tworzyliśmy więc linję długości czterdziestu kroków. Konie stały za nami.
Beduini, prócz dwóch, byli uzbrojeni w długie krzemienne strzelby, ci dwaj zaś mieli tylko dzidy. Dosiadali wszyscy świetnych rumaków. Żal mi się zrobiło koni, więc zawołałem do swoich przyjaciół:
— Jeśli trzeba będzie strzelać, to nie w konie, jak rzekłem poprzednio, tylko w jeźdźców. Ale celujcie w ręce lub nogi! Bardziej szkoda koni, niż tych morderców.
— Well, spełni się akuratnie, — odrzekł Emery.
Jego wysoka postać wspierała się na celnej strzelbie. Jasnemi, pełnemi oczekiwania oczyma wpatrywał się we wrogów.
Beduini stali nieruchomo prawie dwie minuty. Widocznie rozmawiali o nas. Chwilami dobiegał głośniejszy okrzyk zdumienia lub podniety. Nie spodziewali się nikogo spotkać, to też nasza obecność, a szczególnie harda postawa, wprawiła ich w zdumienie. Trzej Beduini na pewnoby drapnęli wporę przed taką przewagą. Jeśliby nawet zostali, nie zsiedliby z koni, aby każdej chwili móc ucieć. Nasza zatem postawa spokojna i nieruchoma była dla nich zagadką — czegoś podobnego jeszcze nie widzieli. Mogli to sobie tłumaczyć tylko tem, że nie są nam obcy i że nie mamy powodu ich się lękać. Ale oni wszak nas nie znali i nigdy nie widzieli. Tylko jednego byli pewni, i właśnie pod tym względem szczególnie się mylili, nie wątpili, że jesteśmy muzułmanami. Świadczyło o tem ich powitanie. Prawowierny mahometanin nigdy nie przywita inowiercy przez Sallam aaleïkum — nawet prawo zabrania inowiercy używać tego powitania w stosunku do wiernego. A teraz oto czarnobrody przywódca zbliżył się o kilka kroków, położył rękę na sercu i zawołał:
— Sallam aaleïkum, ichwani! — Błogosławieństwo z wami, moi bracia!
— Sal—aal! — odpowiedziałem krótko.
Wypowiadając tylko dwie pierwsze zgłoski powitania, okazywałem dowód niechęci. Udając, że tego nie spostrzega, ciągnął dalej:
— Kef sahhatak? — Jakże się masz?
Odpowiedziałem obcesowo:
— Ente es beddak? Min hua? — Czego chcesz? Kim jesteś?
Pytanie to naruszało reguły uprzejmości. Chwycił też natychmiast za kolbę flinty i odparł:
— Jak śmiesz zadawać takie pytania? Czy przybyłeś z krańca świata, że nie wiesz, jak się należy zachowywać? Wiedz, że się nazywam Farad el Aswad i że jestem naczelnym szeikiem Uled Ayunów, władców tej ziemi, na której ty, obcy, stoisz. Wkroczyłeś, nie pytając o nasze pozwolenie, a zatem zapłacisz przewidzianą karę.
— Ile wynosi?
— Sto tuniskich piastrów i sześćdziesiąt karubów od osoby.
Stanowiło to po pięćdziesiąt i jedną markę na każdego z nas.
— Jeśli chcesz mieć piastry, to weź je sobie sam, — rzekłem, podnosząc strzelbę i kładąc na wygiętej ręce.
Ten ruch oznaczał zdecydowaną odmowę.
— Usta masz tak wielkie, jak hipopotam, — roześmiał się szyderczo szeik — ale mózg twój wydaje się mniejszym od mózgu plugawego dżerada[3]. Jak brzmi twoje imię i imiona twoich towarzyszy? Czego sobie życzą? Jakie jest powołanie i czy ojcowie ich mieli imiona, które nie utonęły w falach zapomnienia?
Ostatnie pytanie, według tutejszych poglądów, było ciężką obelgą. Odezwałem się więc:
— Zdaje sie, żeś wynurzał swój język w nieczystościach waszych wielbłądów i owiec, skoro wymawiasz tak cuchnące słowa. Jestem Kara ben Nemzi z krainy Almanów. Mój przyjaciel z prawej strony jest sławnym Behluwan-bejem z krainy Inkelis, a bohater po mojej lewicy jest Winnetou el Harbi w’ Nazir[4], naczelny wódz wszystkich plemion Apaczów w wielkim Belad Amierika. Jesteśmy przyzwyczajeni płacić mordercom kulami, a nie pieniędzmi. Powtarzam: jeśli piastry chcesz mieć, weź sobie.
— Twój rozum jest jeszcze mniejszy, niż sądziłem! Czy nie stoi nas tu czternastu dziarskich i odważnych mężów, podczas gdy was jest trzech? A zatem, każdy z was byłby pięciokrotnie zabity, zanimby zdążył jednego z nas położyć.
— Spróbujcie! Nie zdążycie podejść na trzydzieści kroków, a pożrą was nasze kule.
Wśród Beduinów rozległ się gromki śmiech. Nie myślcie, że się chciałem tylko popisywać słowami. Nie! Jak niegdyś greccy bohaterowie rozpoczynali zapasy szermierką słowną, tak samo Beduini mają zwyczaj w rozprawach jawnych przedewszystkiem używać ust. Nie żałują oczywiście języka. Jeśli wyrażałem się o nas nieco chełpliwie, czyniłem to zgodnie ze zwyczajem tutejszym. Szyderczy śmiech Uled Ayunów nie gniewał mnie bynajmniej — należał do przyjętych form. Skoro przebrzmiał, podjął szeik groźnym tonem:
— Mówisz o mordercach! Rozkazuję, abyś powiedział, kogo masz na myśli?
— Nie możesz rozkazywać, tem bardziej że o was myślałem, mówiąc o mordercach.
— My jesteśmy mordercami? Daj dowód, ty psie!
— Za wyzwisko ukarzę cię, jako tu stoję, jeszcze przed modlitwą wieczorną. Miarkuj to sobie! Czyście nie zamordowali tego starca, którego szczątki leżą przed nami?
— To nie było morderstwo, ale zemsta krwi.
— A następnie zakopaliście tę niewiastę w ziemi. Starzec i niewiasta nie mogą się bronić, dlatego podnieśliście rękę na nich, wy tchórze! Ale nas dotknąć — nie starczy wam odwagi.
W odpowiedzi usłyszałem ponowny, tym razem głośniejszy, śmiech. Szeik rzekł szyderczo:
— Zbliżcie się i okażcie waszą odwagę, szakale, synowie szakali, synowie synów szakali! Nie odważycie się — zatrzymaliście się tam, ponieważ wiecie, że was pogromimy. Ale gdy do was podjedziemy, weźmiecie nogi za pas i będziecie wyć jak psy, które się smaga!
— Zbliżcie się tylko! Jest was pięćkroć więcej, niż nas, a zatem mniej wam trzeba odwagi, aby napaść na nas. Mówisz o ucieczce. Powiadam, wy to podacie tył, ale nikomu z was nie uda się uciec. Zważcie dobrze na to, co wam mówię! Popełniliście na tem miejscu przestępstwo, które musimy ukarać. Jesteście naszymi jeńcami. Kto spróbuje uciec, tego zastrzelę zmiejsca. Zsiadajcie z koni i oddajcie broń!
Wybuchli prawdziwie homerycznym śmiechem i, przypuszczam nawet, uważali mnie za warjata. Tak przynajmniej sądził szeik.
— Allah odebrał ci resztkę rozumu — twoje pudło mózgowe jest puste! — zawołał. — Czy mam je na dowód otworzyć?
— Nie kpij! Przyjrzyj się, jak spokojnie i pewnie stoimy wobec waszej przewagi. Czy nie jesteśmy pewni naszej sprawy? Powtarzam: strzeżcie się ucieczki, gdyż zawrócą was nasze kule.
Wówczas brodacz zwrócił się do swoich:
— Ten pies zdaje się mówić poważnie i bajdurzy o swoich kulach. W naszych lufach też tkwią nienajgorsze. Podarujcie je tym psom, a potem ławą na nich!
Pociągnął za cyngiel, a po nim jego ludzie. Rozległo się dwanaście wystrzałów, ale wszystkie chybiły. Żadna kula nie drasnęła nawet naszych odzieży, aczkolwiek staliśmy nieruchomi i wyprostowani. Zamierzali się rzucić na nas, ale zatrzymało ich zdumienie nad naszą niewzruszoną postawą. Wówczas Emery wystąpił o kilka kroków naprzód i zawołał potężnym głosem:
— Czy widzieliście, jak celnie strzelacie? Staliśmy bez troski, ponieważ byliśmy pewni, że jedynie z przeoczenia moglibyście nas ugodzić. Teraz pokażemy, jak my strzelamy! Tam oto stoi dwóch z dzidami. Jeden niech podniesie dzidę, abym mógł w nią trafić!
Beduin podniósł dzidę, ale, widząc, jak Emery celuje, opuścił ręce i zawołał:
— O Allah, Allah! Co mu też przyszło na myśl! Mierzy w moją dzidę, a ugodzi we mnie.
— Tchórz cię obleciał! — roześmiał się Anglik. — Zsiadaj z konia i wsadź pikę w ziemię. A potem zmykaj, abym cię nie trafił!
Beduin posłusznie wykonał zlecenia Emery’ego. Anglik przyłożył strzelbę, celował niedłużej, niż przez mgnienie oka, i spuścił kurek. Dzida została ugodzona tuż pod żelaznem ostrzem. Był to mistrzowski strzał.
[1].Mąż.
[2].Piątek.
[3].Szarańcza.
[4].Wojownik i zwycięzca.
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok