Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Szatan i Judasz. Pogromca Yuma” to drugi tom z 11-tomowego cyklu przygodowego autorstwa Karola Maya. Grupa dzielnych bohaterów odbywa wspólnie szalone podróże, aby mierzyć się z wszelkiej maści niegodziwcami, walczyć o sprawiedliwość i odnajdywać zaginione skarby. Dzięki pracy zespołowej, zaufaniu i wzajemnej pomocy udaje im się wyjść obronną ręką z najgorszych opresji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 167
Karol May
Szatan i Judasz, Tom 2, Pogromca Yuma
Warszawa 2016
Winnetou
A więc hacjenda była stracona!
Czyżby rzeczywiście? – Był jeszcze jeden, jedyny ratunek, lecz tylko w wypadku, gdyby zaprowadzili mnie w jej pobliże, aby można tam było usłyszeć moje ostrzegawcze krzyki. Postanowiłem uczynić to, choćby groziła mi nawet śmierć.
Niestety Indianie odgadli mój zamiar, czy też zachowali niezwykłe środki ostrożności, dość, że po kwadransie jazdy pięciu czerwonych zatrzymało się wraz ze mną, podczas gdy reszta ruszyła dalej. Staliśmy w szczerym polu. Gdyby przynajmniej ocieniały nas drzewa, może udałoby mi się umknąć pomimo krępujących więzów. Tutaj nie mogłem marzyć o ucieczce! Nie bacząc na to czerwoni strzegli mnie w wyrafinowany zaiste sposób; ręce i nogi miałem przywiązane do wbitych w ziemię kołków, a więc byłem po prostu rozkrzyżowany.
Panowało głuche milczenie. Suszyłem mózg, by wymyślić jakiś środek ratunku. Na próżno! Czas mijał; szarzała noc; nastawał poranek. Wtem usłyszałem jakiś niewyraźny, jakby metaliczny odgłos pochodzący z daleka. Poznałem – było to echo bojowego okrzyku Indian. Teraz za późno; gdybym nawet nie był skrępowany nie zdołałbym uratować ani jednego ludzkiego istnienia!
Nie mogę opisać co się ze mną działo. Owładnęła mną taka wściekłość, że musiałem całą siłą woli zapanować nad sobą, by nie zdradzić uczucia, które mi pierś rozsadzało. Twarze strażników wykrzywiał szatański uśmiech; ach z jaką rozkoszą zdusiłbym tych drabów, chociaż zwykle niełatwo zadawałem śmierć! Nasłuchiwałem niemniej usilnie niż czerwoni. Wrzask się powtórzył! Była to zwycięska fanfara Indian. Widocznie nie stawiano oporu. Napad się udał!
Upłynęła godzina, jedna, druga, a nikt nie nadchodził. Zrozumiałem, że żaden z tych łotrów nie chce opuszczać hacjendy, gdzie zapewne rozpoczęło się już plądrowanie. Wreszcie po trzech godzinach zjawił się, a raczej nadbiegł jeden z wojowników. Opowiedział z radością, że wszystko poszło jak z płatka i polecił jechać do hacjendy. Osiodłano konie i ruszyliśmy. W lesie napotkaliśmy młodszą latorośl domu Wellerów; były steward pozostał tutaj nie chcąc się pokazywać w hacjendzie. Obrał sobie miejsce, z którego mógł wszystko widzieć i słyszeć. Leżał na trawie, przy nim stał koń przywiązany do drzewa. Zobaczywszy nas podniósł się i zawołał:
– Co teraz powiecie, master? Gdybyście poruszyli nawet niebo i ziemię nie zmienicie ani na jotę niemiłej dla was rzeczywistości! Hacjenda jest nasza, a dla was wybiła ostatnia godzina!
Miałem zamiar nie odpowiadać wcale, a jednak nie mogłem się powstrzymać i zawołałem:
– Raczej dla ciebie, łotrze! Dosięgnę cię, skoro tylko będę wolny; możesz w to nie wątpić!
– Zrób to, zrób to! – zaśmiał się. – Zostać zastrzelonym przez Old Shatterhanda to nie tylko zaszczyt, ale po prostu rozkosz. Przyjdź więc jak najprędzej! Będę cię oczekiwał z tęsknotą!
Ten człowiek śmiał się na umór; ja jednak, pomimo beznadziejnej sytuacji, miałem wrażenie, że obracam już na niego wylot swej strzelby, że słyszę jej krótki, ostry huk.
Wyjechawszy z lasu dostaliśmy się na owe łąki, wśród których widziałem dawniej trzody hacjendera. Trzody pasły się i teraz; warty jednak trzymali przy nich czerwoni; pasterze zamordowani leżeli w trawie, żaden z nich nie uszedł z życiem.
Zatrzymaliśmy się przed hacjenda w odległości strzału. Leżeli tam na ziemi skrępowani wychodźcy, między nimi hacjendero. Ten, zobaczywszy mnie, zawołał:
– Pan tutaj, sennor? Skąd pan tu się wziął?
– Chciałem pana ratować, lecz niestety sam dostałem się w ręce morderców. Czy przyznajesz sennor teraz, że miałem słuszność?
– Miał pan słuszność, ale przecież niezupełną. Napad sprawdził się, lecz Melton jest niewinny, jak się pan może sam o tym przekonać!
Wskazał głową w bok, gdzie leżeli Melton i Weller senior również związani. Była to oczywiście komedia, za pomocą której chciano udowodnić, że nie mieli oni nic wspólnego z dziełem czerwonoskórych. Zamierzałem objaśnić hacjenderowi, gdy w tej samej chwili porwali mnie strażnicy i uprowadzili tak daleko, że nie mogliśmy ze sobą rozmawiać.
Przede mną rozgrywała się dzika scena. Brama hacjendy stała szeroko otworem; Indianie przechodzili całymi gromadami tam i z powrotem, wynosząc z budynków wszystko co tylko dało się zabrać. Pozostały chyba jedynie futryny okien, drzwi, oraz gwoździe w ścianach. Czerwoni wyli z radości jak tygrysy. Uderzyło mnie, że nie składali łupów pod murem, lecz o wiele dalej; dało mi to powód do przypuszczenia, które niestety sprawdziło się później aż nadto dosłownie. Hacjendę miano spalić! Dlatego znoszono łupy w bezpieczne miejsce, ażeby iskry nie mogły ich dosięgnąć.
Ale po co to zniszczenie? Jaki cel miał w tym mormon, który był przecież sprawcą całego zamachu? To szatańskie wyrachowanie miało mi się wyjaśnić dopiero później.
Do niewoli dostał się tylko hacjendero i jego żona, nie spostrzegłem ani jednej z osób, które widziałem podczas mego pobytu w hacjendzie, „sennor Adolfo”, napuchnięty majordomus, zniknął bez śladu. Wszyscy, dosłownie wszyscy, jak się później dowiedziałem, zostali zamordowani; powód był mi wówczas jeszcze nieznany.
Grabież trwała prawie do południa; potem spędzono trzody i zgromadzono je na wolnej przestrzeni na pomoc od hacjendy; mieli ich pilnować Indianie. Skoro się przy tym uporano, przy wleczono ciała zabitych pasterzy do domu, ażeby spłonęły razem z całym osiedlem. Wkrótce podniosły się gęste kłęby dymu, naprzód z głównego budynku, potem z małych domków stojących na podwórzu. Słyszałem jak hacjendero krzyczał z przerażeniem, żona wtórowała mu głośnym biadaniem.
A miało spaść na niego jeszcze gorsze nieszczęście. Trzydziestu, czterdziestu czerwonych wsiadło na konie i pojechało w różnych kierunkach. W jakim celu, tego nie mogłem się domyślić. Po upływie pół godziny zobaczyłem na wzgórzach, po stronie wschodniej, wznoszący się w powietrzu dym, następnie zauważyłem to samo na południu, a wnet na północy. Ku zachodowi nie mogłem patrzeć, gdyż leżałem zwrócony głowa w tym kierunku. Nie było żadnej wątpliwości, czerwoni podpalili las! Wyschnięta trawa posłużyła za hubkę, którą ogień pożerał z przerażającą szybkością, od niej zajęły się suche gałęzie i pożar wzmógł się wkrótce tak, że płomień dosięgał wierzchołków drzew. Hacjendero prosił, jęczał i klął na przemian – bez skutku. Czerwoni podsycali ogień dopóki nie rozgorzał tak potężnie, że żadna siła ludzka nie mogła go powstrzymać i nie ulegało wątpliwości, że soczyste rośliny, wysuszone na jego skwarze, będą musiały paść pastwą płomieni.
Żar wzmagał się gwałtownie zmuszając Indian do szybkiego odwrotu. Nałożono koniom siodła juczne i obładowano je zdobytym łupem. Następnie uformował się pochód. Na czele jechał wódz; po nim następowałem ja z moimi pięcioma strażnikami; dalej znów kilku Indian, a za nimi emigranci z hacjenderem i jego żoną; wszyscy byli skrępowani i eskortowani z obydwóch stron przez czerwonoskórych. Za tymi ostatnimi pędzono na koniec zdobyte konie, bydło rogate, owce i świnie. Pochód nasz skierowano na północ, z początku wzdłuż strumienia; potem skoro ten zwrócił się łukiem na prawo, my zboczyliśmy na lewo i niebawem zatrzymano się, nie wiem czy umyślnie, czy przypadkowo, na tym samym miejscu, gdzie mormon chciał mnie zastrzelić, a gdzie został przeze mnie unieszkodliwiony. Unieszkodliwiony? Niestety nie! Żałowałem obecnie z całego serca, że nie wpakowałem mu kuli w łeb. Teraz jechał razem z Wellerem obok hacjendera związany tak samo jak jeńcy.
Strażnicy przywiązali mnie do drzewa stojącego na uboczu, był to dowód, że mi nie ufano. Mógłbym mieć więc słuszne powody do dumy wobec tego, że czerwoni jedynie po mnie spodziewali się niemiłego figla i przyznaję wytężałem cały swój umysł, aby im go spłatać; przecież chodziło tu nie tylko o mnie, lecz także o uwolnienie wszystkich innych jeńców i odebranie Indianom łupu.
Nie należy myśleć, że nazbyt ufałem sobie. Najtrudniejszą sprawą było moje uwolnienie. Jeśliby się ono powiodło mogłem liczyć na pomoc Mimbreniów, z którymi miałem się zejść przy Wielkim Dębie Życia.
Indianie zarżnęli wołu, świnię, wiele owiec i mięso ich upiekli. Wieczerzę sprawili obfitą; nawet jeńcy nie mogli się uskarżać na głód; mnie się dostało tak sporo, że nie mogłem zjeść wszystkiego. Przy tym uwolniono mi znowu ręce na czas jedzenia; okoliczność ta, jeśliby tak zawsze czyniono, stać się mogła dla mnie środkiem ratunku, o ile nie nadarzyłoby się coś lepszego i łatwiejszego. Ten rodzaj ucieczki nastręczał niezwykłe trudności i niebezpieczeństwa. Musiałem przed oczyma wszystkich rozwiązać rzemienie na nogach; jeślibym nie sprawił się błyskawicznie, Indianie znaleźliby czas na udaremnienie moich zamiarów; a wtedy mogłem być pewien, że nie uwolnią mi więcej rąk do jedzenia. A nawet, gdyby się udało, miałem za sobą tylu prześladowców, że złapaliby mnie na pewno po raz drugi. Oczywiście, sprawa przedstawiałaby się inaczej, gdyby moje członki dopisywały mi jak w normalnym stanie! Ale więzy, bardzo mocno zaciśnięte, przeszkadzały obiegowi krwi; skutkiem tego ręce i nogi cierpły, traciłem w nich czucie i było do przewidzenia, że przez jakiś czas po uwolnieniu z więzów nie panowałbym nad nimi. Żeby ulżyć sobie choć w części spróbowałem przy ponownym krępowaniu trzymać ręce w ten sposób, aby mi ich nie ściśnięto zbyt silnie; próba udała się w pewnej mierze; mogłem poruszać dłońmi, lecz daleko jeszcze było do tego, abym mógł więzy zsunąć, nawet razem ze skórą nie zeszłyby. Znajdowałem się na razie w bezradnym położeniu, a przecież nie przyszło mi na myśl tracić nadziei; widziałem, że obecnie nic mi nie grozi; miałem więc sporo czasu przed sobą i droga do ratunku mogła się jeszcze znaleźć.
Nadszedł wieczór. Położono się wcześnie na spoczynek; strażnicy owinęli mnie w koc i tak obwiązali sznurami, że zostałem pozbawiony wszelkiego ruchu; mimo to spałem dosyć dobrze i na pewno nie byłbym się obudził wcześniej niż ranem, gdyby nie pewne wydarzenie, które stanęło temu na przeszkodzie. Mianowicie poczułem nagle szarpnięcie za włosy i skutkiem tego otworzyłem oczy. Wokoło panował półmrok, a pod drzewem było prawie zupełnie ciemno. W odległości niecałych dwóch łokci od moich stóp siedział jeden ze strażników paląc cygaro pochodzące zapewne z hacjendy; czterej inni leżeli naokoło mnie i spali.
Kto mnie dotknął? Z pewnością nie żaden z Yuma, z jakiego powodu miałby mnie w ten sposób budzić ze snu? A gdyby to uczynił, odezwałby się teraz, powiedziałby czego chce; tymczasem w około mnie panowała cisza. Pomyślałem natychmiast o moim małym Mimbreniu, oczywiście nie odezwałem się ani słowem, tylko poruszyłem kilka razy głową do góry i na dół, ażeby pokazać, że się obudziłem. Mój sprzymierzeniec musiał leżeć poza mną w trawie, której wysokość przenosiła stopę; dawała więc ona w ciemności nocnej wystarczającą osłoną zwinnemu chłopcu; nawet strażnik siedzący w pobliżu nie mógł go zauważyć. Ale mimo wszystko była podziwu godna śmiałość, że się odważył przekraść poprzez śpiących w około Indian i dotrzeć aż do mnie.
Skoro wykonałem znamienne ruchy głową posłyszałem za sobą cichy, delikatny szmer, jakby się ktoś z największą ostrożnością czołgał; ów „ktoś” przysunął się tak blisko, że głowa jego znalazła się tuż obok mojej, przyłożył usta do mego ucha i szepnął ledwie słyszalnym głosem:
– Jestem Mimbrenio! Jaki rozkaz ma Old Shatterhand dla mnie?
A więc to był rzeczywiście on! Uczułem głęboką radość. Ten chłopiec obok wielkiej odwagi posiadał bystrość i przebiegłość, która mu była potrzebna jako przyszłemu wojownikowi. Pragnął sobie zdobyć imię; był przekonany, że jego życzenie spełni się prędzej u mego boku, niż gdzie indziej; dobrze więc; jeśliby okazał dalej w tym stopniu co teraz zalety wojownika, to pragnienie jego mogło się ziścić w bardzo krótkim czasie.
Zanim mu odpowiedziałem, nasłuchiwałem kilka chwil, żeby się przekonać, czy przypadkiem ostatnie jego poruszenia nie zbudziły którego ze śpiących strażników; ponieważ nie zauważyłem nic podejrzanego, więc zwróciłem się ku niemu i szepnąłem, jak mogłem najciszej:
– Czy masz konie?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.