Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szatan i Judasz: The Player. Tom 3
„Szatan i Judasz” to 11-tomowy cykl przygodowy autorstwa Karola Maya, twórcy słynnego Winnetou. Indiański wódz pojawia się,by wraz z innymi znanymi bohaterami wspólnie odbyć niebezpieczną podróż pełną ekscytujących przygód.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 161
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
cykl Szatan i Judasz
Tom III
Karol May„The Player”
Copyright © by Karol May, 1926
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Druk: Zakł. Druk. „Bristol”
Wydawnictwo: Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Warszawa, 1926
ISBN: 978-83-8119-384-9
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Obawiając się o los emigrantów, co sił popędzaliśmy konie; sądziliśmy bowiem, że odpoczną sobie, przybywszy do celu podróży. Już popołudniu następnego dnia ujrzeliśmy pogranicza hacjendy; coprawda młodzi Mimbrenjowie siedzieli na koniach, spienionych ze znużenia, nasze jednak były tak świeże i wypoczęte, jakgdyby teraz dopiero wyruszyły w drogę.
Jechaliśmy, znowu kierując się strumieniem; niezadługo ujrzeliśmy mury, okrążające zgliszcza zabudowań. Nikt nie bronił nam wstępu. Pomimo to ociągałem się z wjazdem do podwórza. Winnetou odgadł myśli moje i rzekł:
— Niech mój brat Shatterhand sam naprzód poszuka. Hacjendę napadli czerwoni mężowie. Jeśli jest tutaj ktoś, a zobaczy nas zdaleka, może pomyśleć, że to Yuma. Wtedy niechybnie ucieknie i nie będziemy mieli u kogo zasięgnąć informacyj.
Wjechałem więc sam do środka. Podwórze tworzyło chaos rumowisk zczerniałych od dymu; przeszukałem je, nie znajdując żywej duszy. Zawróciłem więc poza mur, chociaż słabą miałem nadzieję, że kogoś tam spotkam. Zaledwie znalazłem się za południowym węgłem, spostrzegłem człowieka, nadchodzącego wolnym krokiem. Był to biały; miał na sobie długi, ciemny surdut, który nadawał mu wygląd duchownego; ujrzawszy mnie, przystanął zaskoczony.
— Buenos dias — pozdrowiłem. — Czy należysz pan do tej hacjendy, sennor?
— Tak, — odpowiedział, mierząc mnie nieprzyjemnym, kłującym wzrokiem.
— Kto jest tu właścicielem?
— Sennor Melton.
— A więc jednak! Szukam go. To mój znajomy.
— Bardzo mi przykro, że pan go nie zastał w domu. Pojechał z poprzednim właścicielem, sennorem Timoteo Pruchillo, do Ures, aby prawnie zatwierdzić akt kupna.
— A może są tu jego przyjaciele?
— Sennores Wellerowie? Nie. Udali się wgórę rzeki, do Fuente de la Roca[1].
— A robotnicy cudzoziemscy?
— Udali się tam również; przewodzą im właśnie ci dwaj sennores. Oczekują ich tam Indjanie Yuma. Musisz pan być przyjacielem sennora Meltona, skoro pytasz o nich wszystkich. Czy mogę wiedzieć, kim...
Urwał nagle. Postępując wciąż naprzód obok siebie, doszliśmy właśnie do węgła. Ujrzał lndjan, słowa ugrzęzły mu w gardle; wlepił przerażony wzrok w Apacza i zawołał po angielsku, podczas gdy uprzednio posługiwaliśmy się językiem hiszpańskim:
— Winnetou! Wszyscy djabli! Tego sprowadził sam szatan!
Mówiąc to, a raczej krzycząc, odwrócił się i począł uciekać. Przeskoczył w mgnieniu oka strumień i pobiegł jak ścigany jeleń. Pędził tak po gruncie leśnym, usianym popiołem. Gdzie niegdzie wystawały pnie spalonych drzew i resztki gałęzi. Winnetou, zobaczywszy go i usłyszawszy, spiął konia, minął mnie i galopem pośpieszył za białym, nie tracąc czasu na objaśnienia. Pięknym łukiem przesadził strumień i puścił się dalej. W każdym razie wiedział, co sądzić o tym człowieku i na pewno poznał z takiej strony, że uważał za stosowne schwytać go i unieszkodliwić.
Była to jednak ciężka sprawa. Niezliczone pnie spalonych drzew trudno było odróżnić od wysokiej na stopę warstwy popiołu. Wierzchowiec, gnając galopem, mógł zranić sobie kopyta tak dotkliwie, że o dalszej jeździe nie byłoby mowy. Spostrzegł to również Winnetou, gdy potknął się kilkakrotnie. Zatrzymał więc konia, zeskoczył i ruszył dalej pieszo.
Gdybym wiedział, kim był ten człowiek i że musieliśmy go dostać w ręce za wszelką cenę, byłbym w pierwszych chwilach, i to nader łatwo, dał mu kulą w nogę, aby przeszkodzić ucieczce. Teraz musiałem go poniechać, tem bardziej, że powiedziałem sobie: — Winnetou chwyci się tego samego środka, skoro uzna za konieczny. Był doskonałym biegaczem; wiedziałem, że nikt go nie zdoła przegonić; wszak tylokroć życie nasze zależało od jego nóg. Teraz jednak zawadzała mu nietylko strzelba, ale wszystkie manatki, podczas gdy tamtem nie nosił nic przy sobie i, gnany strachem, pędził z szybkością, na którą w zwykłych warunkach na pewnoby się nie zdobył. Zbyt znacznie wyprzedził Winnetou, aby Apacz mógł go doścignąć w krótkim czasie. W każdym razie wiedziałem, że dopędzi go na dłuższym dystansie, gdyż Apacza cechowała wytrwałość jaką z pewnością nie mógł się ścigany poszczycić.
Zbieg skierował się w stronę wzgórza, łysego od czasu pożaru, a leżącego poza budynkami hacjendy. Dotarł doń o całą minutę wcześniej od Winnetou i zniknął z drugiej strony. Apacz, znalazłszy się na wzgórzu, z początku chciał się również puścić dalej; przystanął jednak, zamyślił, ocenił wzrokiem odległość, dzielącą go od ściganego, i — podniósł broń do oka. Jednakże, zamiast dać ognia, opuścił strzelbę, wykonał ruch ręką, który miał oznaczać „nie, wolę tego zaniechać“, odwrócił się i zszedł z góry. Niebawem dosiadł wierzchowca i powrócił przez strumień.
— Winnetou woli go puścić — rzekł. — Tam, w drugiej kotlinie, jest znowu las, który się nie spalił; dotarłby przede mną i nie ujrzałbym go więcej.
— Pomimo to mój brat doścignąłby go na pewno — odparłem.
— Tak, schwytałbym, ale z wielką stratą czasu; być może, przeszło dzień cały musiałbym iść jego śladem, który z trudnością tylko dałoby się odcyfrować. A rzecz niewarta takiego zachodu.
— Brat mój chciał strzelać. Dlaczego tego nie uczynił?
— Chciałem go tylko zranić, ponieważ zaś odległość była zbyt duża, nie byłem pewny swego strzału. Po prawdzie trafiłbym go, być może jednak, raniąc niebezpiecznie; a zabijać nie chciałem; wiem o nim dużo złego, ale nie tyle, abym miał prawo odbierać mu życie.
— Mój brat zna tego człowieka?
— Tak. Mój przyjaciel Shatterhand, zdaje się, nie widział go, lecz słyszał o nim z pewnością. Należy do bladych twarzy, zwących się mormonami, zalicza się do świętych dnia ostatniego, lecz całe jego życie po dziś dzień, to stek występków. Niebezpieczny to człowiek, ba, nawet morderca; nie zabił jednakże nikogo z moich braci, muszę więc darować mu życie.
— A jednakże ścigałeś go! Byłeś więc przekonany, że wyciągniemy korzyść z tego połowu.
— Tak. Ponieważ mieszka w hacjendzie, więc bezwątpienia jest sprzymierzeńcem Meltona; zna zapewne jego zamiary i plany, i, być może, udałoby się nam zmusić go do wyjawienia zbrodniczych zamysłów tego bractwa.
— Gdybym wiedział o tem, nie uszedłby; schwytałbym go, gdy rozmawiał ze mną, lub zatrzymał kulą w ucieczce. Kim jest ten człowiek, którego nazywasz niebezpiecznym, a nawet mordercą?
— Prawdziwego nazwiska nie znam; zwykle nazywają go „Player“.[2]
— Player! Aha! O tym słyszałem bardzo wiele. Wiesz, że Melton miał brata, słynnego szulera karcianego. Zastrzelił w forcie Uintah oficera i dwóch żołnierzy; pogoniłem za nim aż do fortu Edwarda. Schwytałem go i wydałem, lecz później zdołał ujść. Player był kamratem tego właśnie Meltona. Latami całemi do spółki łowili ryby w mętnej wodzie i podobno zdarzały się wówczas nietylko kradzieże i rabunki, ale nawet morderstwa. Znam dobrze dwa, trzy wypadki, których sprawcą był bezwątpienia Player. A więc ten łajdak był tutaj! Na pewno dzięki przyjaźni z bratem poznał Meltona i został jego sprzymierzeńcem; wielka szkoda, ze udało mu się uciec.
— A może pogonimy za nim? Old Shatterhand znajdzie jego tropy równie łatwo, jak ja; więc nam nie ujdzie.
— Jestem przekonany; ale Winnetou powiedział słusznie, że zabrałoby to zbyt wiele czasu, który możemy wykorzystać z większym pożytkiem. Player wziął mnie za dobrego znajomego Meltona i dlatego wyjawił parę rzeczy, których na pewno teraz żałuje. Muszę o nich powiedzieć memu czerwonemu bratu.
Gdy skończyłem, powtórzył zamyślony:
— Wellerowie udali się z emigrantami nad Fuente de la Roca, a Melton z hacjenderem do Ures. Co mają do roboty ziomkowie Old Shatterhanda nad Fuente?
— Gdybym wiedział! Czy Winnetou zna to miejsce?
— Raz polowałem tam wgórze przez dwa dni, udając się z Chihuahua do Sonory; nocowałem wtedy nad Fuente. Znam tę okolicę tak dobrze, jakgdybym bywał tam częściej. Na pewno nie udali się na polowanie; uprawa roli jest również wykluczona; to dzika i pustynna miejscowość! Gdyby mieli orać, pozostaliby w hacjendzie, gdzie praca pilniejsza.
— A więc to zagadka. A może jądra trzeba szukać w tem, że chcą się spotkać nad Fuente z Indjanami Yuma, a więc sprzymierzeńcami Meltona, których współplemieńcy, za jego namową, zniszczyli hacjendę?
— Co to będą za Yuma? Przecież nie Vete-ya ze swoimi ludźmi, których wzięliśmy do niewoli?!
— Nie; chodzi o inny oddział, z tamtym jedynie zaprzyjaźniony. Przypuszczam nawet, że Wielkie Usta wie o spotkaniu nad Fuente i z pewnością zachodzi tu ścisły związek ze zburzeniem hacjendy. Należy się spodziewać, że, raz dokonawszy łotrostwa, tam, nad Fuente, przygotowują jakiś nowy szatański plan.
— Old Shatterhand wypowiada myśli Winnetou. Twoim ziomkom znowu grozi niebezpieczeństwo; jestem gotów natychmiast wyruszyć do Fuente.
— Nie zwlekałbym z pomocą; ale mój brat słyszał, ze Melton udał się do Ures z don Timote’em, aby prawnie zatwierdzić sprzedaż. Jeśli nam się uda przeszkodzić, usuniemy grunt z pod stóp Meltona, jego podstawę, że tak powiem, operacyjną.
— Mój brat woli więc udać się do Ures, pozostawiając emigrantów swojemu losowi?
— Nie. Melton jest sprawcą wszystkiego. Wellerowie to jego podwładni i na pewno nie poczynią nic, ponad kroki przygotowawcze; właściwy taniec nastąpi dopiero w obecności Meltona. Możemy nietylko unieważnić kupno, lecz nawet wtrącić go do więzienia. Jeśli nam się powiedzie, unieszkodliwimy mormona, a Wellerowie wraz z Yuma będą na niego daremnie czekali.
— Mój biały brat sądzi więc, że Melton ma zamiar udać się z Ures bezpośrednio do Fuente, nie wstępując do hacjendy?
— Tak.
— Ale poco tu Player potrzebny? Czy nie czekał czasem na niego?
— Wątpię! Player stał tutaj na posterunku. Skąd przybył, tego naturalnie nie wiem. Cała rzecz jest dość skomplikowana; opracowano ją od dłuższego czasu. Mormoni chcą się zagnieździć w tej okolicy. Wina za zbrodnie spada na głowę Meltona, a na pewno nie na mieszkańców miasta nad Słonem jeziorem. Miał polecenie osiedlić się tutaj; wypełnił je na swój sposób. Wellerowie i szuler pomagają mu; pierwsi czynnie, drugi raczej biernie. Odgrywa rolę wartownika, aby zapewnić powodzenie planom nad Fuente.
— Brat mój jak zwykle trafił w samo sedno. Knują zbrodnię; Yuma mają im w tem pomóc, lecz twórcami planu są biali. Tak było zawsze. Tępi się czerwonych mężów, zarzucając im czyny, za które winę ponoszą jedynie biali. A tutaj w dodatku mamy do czynienia nie ze zwykłemi blademi twarzami, lecz z ludźmi udającymi pobożnych, którzy nadali sobie szumne miano Świętych dnia ostatniego!
Niestety, wódz Apaczów miał rację! Skoro mormoni używali takich ludzi, jak Melton et consortes jako wysłanników, tworców nowych osad, to sekta była jeno zgniłym owocem, rozpadającym się zawczasu.
— Jak długo trwa droga stąd nad Fuente de la Roca? — spytałem.
— Na naszych wierzchowcach niedłużej, niż dwa dni; z Ures trzeba trzech.
— A więc jadąc z Ures nie drogą prostą, tylko przez hacjendę, nie nadłożymy zbytnio drogi?
— Tak; różnica wyniesie zaledwie parę godzin.
— A więc możemy tutaj powrócić, bo niewiadomo, czy Melton nie wstąpi do hacjendy. W tym wypadku musielibyśmy spotkać go po drodze, naturalnie, jeżeli już zdążył zakończyć swoje interesa w Ures i ruszył w powrotną drogę. Nie należy zwlekać. Nie mamy czasu do stracenia.
— Niech mój brat weźmie pod uwagę, że konie powinny odpocząć. W półtora dnia przemierzyliśmy drogę, którą zazwyczaj przebywa się w cztery. Nasze dwa konie, być może, wytrzymają jeszcze jazdę do Ures, lecz wierzchowce Mimbrenjów są tak zmęczone, że nie ruszą z miejsca.
— Jestem tego samego zdania. To też pojedziemy sami, a chłopcy zostaną; tutaj się bardziej przydadzą, niż w drodze, gdzie będą dla nas ciężarem.
— Czy brat mój sądzi, ze powinni wykryć Playera?
— Tak. W każdym razie powróci, chociaż będzie ostrożny. Nie zna mnie, więc skądże ma wiedzieć, w jakich przybywamy zamiarach? Sądzi zapewne, że nasza obecność jest przypadkowa, i nie pojedzie wcale nad Fuente, aby zawiadomić towarzyszy. Coprawda boi się ciebie, więc przyjdzie pokryjomu przekonać się, czy jeszcze jesteś, czy też odjechałeś. Nie zobaczywszy nas, uczuje się bezpieczny, a Mimbrenjowie będą mogli z łatwością obserwować go, aby dowiedzieć się, w jakim celu przybył do tej spustoszonej hacjendy.
— Niech się więc stanie, jak rzekł mój brat. Mogą śledzić go, nie spuszczając z oka, byle ostrożnie, aby czasem ich samych nie odkrył. Gdy powrócimy z Ures, powiedzą nam, gdzie się ukrywa, a wówczas schwytamy go i wyciśniemy zeń prawdę.
Winnetou zgadzał się więc ze mną. Nie było potrzeby zakomunikowania Mimbrenjom o naszem postanowieniu, gdyż słyszeli całą rozmowę; naturalnie musieliśmy udzielić im koniecznych wskazówek, ze względu na ich młodość i brak doświadczenia. Napoiwszy konie w strumieniu, bez wypoczynku ruszyliśmy do Ures. Droga była mi znana; jechałem już raz tędy. Z zapadnięciem wieczoru zatrzymaliśmy się na kilka godzin odpoczynku; gdy wzeszedł księżyc, byliśmy już znowu na siodłach. Dojechaliśmy do celu podróży po południu następnego dnia, dzięki niezwykłej wprost wytrwałości wierzchowców; coprawda był to już kres ich wysiłków; na ulicach miasta poczęły się potykać, więc musieliśmy stanąć w pierwszym lepszym zajeździe. Pomimo opłakanego wyglądu, dostaliśmy tam wina i tortilla, a dla koni maisu. Nie troszczyłem się o zapłatę; w kieszeni przeglądało mi płótno; lecz Winnetou był zawsze zaopatrzony jeśli nie w pieniądze, to w piasek złoty i nuggety.
Dokąd należało się zwrócić, aby znaleźć Meltona i hacjendera? Nietrudno było ich odszukać w mieście liczącem niespełna dziewięć tysięcy mieszkańców; przybysze zwrócili na pewno powszechną uwagę. Nie wpadło mi zresztą na myśl dopytywać się o nich; spożywszy tortillo — rodzaj placków, — odrazu udaliśmy się z Winnetou do sympatycznego urzędnika, którego odwiedziłem podczas poprzedniego pobytu. Policjant, który zbeształ mię wówczas, wałęsał się znowu przed biurem; sennora naturalnie leżała w hamaku. Za nią wisiał, jak wtedy, godny małżonek; lecz obok niej umieszczono trzeci hamak, na którym siedział, ku memu zdziwieniu, jeden z poszukiwanych — mianowicie hacjendero, trzymając wspaniałe cygaro w ustach i kołysząc się błogo. Widać, dobrze mu tutaj było obok sennory, wypuszczającej z różanych usteczek również obłok dymu. Ujrzawszy nas, zawołał, nie czekając na powitanie:
— Per Dios, buchalter! Czego pan chcesz w Ures? Myślałem, że jesteś sennor w niewoli u Indjan! Jak to się stało, że wypuścili pana?
— Pan również był jeńcem — odparłem, — a widzę, że jesteś wolny.
— Składam za to dzięki sennorowi Meltonowi; gdyby nie on, w najlepszym wypadku po dziś dzień jęczałbym w niewoli. Zdołał tak zręczni nastraszyć Indjan karą, jaka im grozi, że pod wpływem trwogi wypuścili nas. Czy i pan miał również takiego obrońcę?
— Tak; mój nóż.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że sam się uwolniłem. Zbyteczni mi byli adwokaci w rodzaju Meltona; nie chciałbym zresztą zaciągać u niego długu. Mylisz się pan, sądząc, że winienieś mu wdzięczność. Ostrzegłem sennora przed nim i miałem bezwzględną słuszność.
— I nie miałem słuszności — chcesz pan powiedzieć. Sennor Melton zachował się jak gentleman i muszę upatrywać w tem jedynie złośliwość, że po wszystkiem, co dla mie uczynił, pan szkalujesz go ponownie!
— Jeżeli sennor tego człowieka nazywa gentlemanem, to największy łotr pod słońcem może się zwać caballerem. Czy to, że podszczuł Indjan, by napadli i spustoszyli pańską posiadłość, nazywa pan przyjacielską usługą?
— On? Już raz wyłuszczył mi pan swoje nieprawdopodobne przypuszczenia, widzę jednak, że moje ówczesne sprostowanie nie odniosło skutku; muszę więc pana przekonać, że oczernia sennor niesłusznie tego poczciwego człowieka. Pomijam już okoliczność, że mieszasz się sennor nieproszony do obcych spraw i narzucasz z niepożądanemi radami; jedno tylko panu powiem, czego na pewno nie wiesz, mianowicie. że Melton odkupił ode mnie hacjendę.
— Wiem o tem.
— Doprawdy? Wie pan o tem? A pomimo to ważysz się tego sennora oczerniać?! I nie chcesz pan uznać, że postępek ten jest dowodem niezwykłej szlachetności?
— Szlachetności? Jakto?
— Wskutek napadu Indjan hacjenda straciła prawie wszelką wartość. Trzebaby długiego szeregu lat i dużego kapitału, by przywrócić ją do poprzedniego stanu. Odrazu zszedłem na nędzarza i nikt nie dałby mi nawet centavo za posiadłość. Tylko ten zacny człowiek, wzruszony moją niedolą, zaproponował mi kupno.
— Taki A pan naturalnie ucieszyłeś się tym szlachetnym aktem współczucia?
— Nie szydź sennor! Było to doprawdy miłosierdzie z jego strony, że zapłacił mi za hacjendę sumę, której nie zdoła odebrać przez dziesięć lat! Może nawet dwadzieścia lub trzydzieści! Tak długo musi czekać, zanim jego ciężko zarabiane pieniądze przyniosą mu choćby centavo dochodu.
— Czy mogę spytać, ile dał sennorowi?
— Dwa tysiące pesów. Z tymi pieniędzmi mogę wszystko zacząć na nowo, podczas kiedy na gruzach hacjendy skonałbym z głodu.
— Kupno zostało prawnie zatwierdzone i nie może być cofnięte?
— Tak. Byłbym zresztą największym idjotą, gdyby tak absurdalna myśl strzeliła mi do głowy.
— Czy zapłacił te dwa tysiące pesów?
— Tak; kiedyśmy uładzili interes, a właściwie, kiedyśmy doszli do porozumienia.
— A więc nie tutaj w Ures, po prawnem zatwierdzeniu kupna?
— Przedtem jeszcze, zaraz po naszem uwolnieniu. Sumę wypłacił mi w pięknych okrągłych dukatach. A czy ta okoliczność, że nie czekał, aż stanie się prawnym właścicielem hacjendy, nie świadczy o jego dobrem sercu i uczciwości?
— Mam nadzieję, że go tu jeszcze zastanę?
— Nie; wyjechał wczoraj.
— Dokąd? — Naturalnie do hacjendy. Musisz się więc tam udać, sennor, jeśli masz zamiar przeprosić go za niesłuszne kalumnje.
— Czy wiesz pan na pewno, że pojechał do hacjendy?
— Tak. Dokąd zresztą miałby się udać? Chciał rozpocząć natychmiast odbudowę posiadłości.
— Wszystkiego tam brak ku temu. Prawdopodobnie więc w Ures zaopatrzył się w środki?
— Co miał zabrać?
— Naprzód robotników.
— Ma ich. Są tam pańscy ziomkowie.
— Czy narzędzia również? Stare spaliły się na pewno. A potrzeba nasion, zapasów żywności. Nie obejdzie się bez murarzy, cieśli, innych rzemieślników. A materjały budowlane do nowych baraków? Czy zabrał to wszystko?
— Nie pytałem i nic mnie to nie obchodzi; hacjenda nie należy teraz do mnie. Wiem tylko, że odjechał.
— Pewnie natychmiast po zatwierdzeniu kupna?
— Tak; nie zabawił nawet godziny dłużej.
— Czy odjechał sam?
— Naturalnie! Zresztą nie widzę, dlaczego miałbym odpowiadać na pytania, stawiane bez powodu, bez prawa. Pan przecież przybył tutaj w innych sprawach, więc proszę pozostawić mnie w spokoju!
Odwrócił się niedbaie, aby dać mi do zrozumienia, że pragnie ukrócić rozmowę. Niezbity z tropu, oświadczyłem:
— Niestety, nie mogę panu udzielić jeszcze spokoju, którego pan sobie życzy. Nie przybyłem tu z innego powodu, lecz tylko i jedynie dlatego, by pomówić z sennorem o tej sprawie.
Teraz wpadła na mnie gniewnie dama:
— Co za niegrzeczność! Jaka bezwzględność! Słyszeliście, że don Timoteo nie życzy sobie rozmowy z wami; macie natychmiast wyjść!
— Myli się sennora. Don Timoteo powinien mnie wysłuchać. Jeśli nasza rozmowa nuży panią, może się sennora przecież swobodnie oddalić.
— Oddalić? Jeszcze czego?! Słowa wasze i całe zachowanie się dowodzą, że jesteście barbarzyńcą. Don Timoteo jest naszym gościem, i do nas należy troska o to, by nikt mu nie dokuczał. Wobec tego — rozkazuję wam natychmiast opuścić ten lokal!
— A więc proszę jeszcze powiedzieć mi łaskawie, jakiego rodzaju lokalem jest to pomieszczenie?
— Wypisane to na drzwiach i sądzę, że mogliście się o tem przekonać. Albo też czytać nie umiecie? Nie zdziwiłabym się, gdyby tak było!
— Pozwalam więc pani dziwić się dowoli, że prawdopodobnie — umiem lepiej czytać od wszystkich osób, które się tu znajdują, wyjąwszy mego towarzysza. Jestem teraz w biurze małżonka pani. Nie ma sennora tutaj nic do roboty, ja zaś przybyłem w sprawie dotyczącej jego obowiązków służbowych. Jeśli więc komuś z nas przysługuje prawo wyprosić stąd drugą osobę, to — przysługuje ono mnie!
Spostrzegłem, że gotowa już wybuchnąć na moją reprymendę; namyśliła się jednak i, zbywszy mnie gestem lekceważenia, zwróciła się do męża:
— Wypraw tych ludzi natychmiast!
Władca Uresu ześlizgnął się z hamaku, podszedł do mnie, przybrał pozę nakazującą szacunek, i rzekł, wskazując na drzwi:
— Sennor, czy pójdziesz natychmiast?! Czy też mam cię wtrącić do więzienia za opór wobec władzy?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, szybkim krokiem przystąpił do niego Winnetou, schwycił pod ramiona, podniósł, zaniósł do hamaku, ułożył pieczołowicie i rzekł:
— Niech mój biały brat pozostanie tutaj i poczeka spokojnie, dopóki nie będziemy z nim mówić. A jego biała żona ma milczeć, gdy mówią mężowie. Skwaw powinńa się zajmować dziećmi, nie zaś zasiadać w radzie dorosłych mężów. Przybyliśmy, aby pomówić z hacjenderem; czy chce, czy nie chce, musi nas wysłuchać! Kto chce nas wyprowadzić, niech spróbuje! Tutaj stoi mój biały brat Shatterhand; ja jestem Winnetou, wódz Apaczów, którego imię nieobce jest w Ures!
Był rzeczywiście znany, gdyż zaledwie przebrzmiały jego słowa, sennora, pomimo obrazy doznanej wraz z czcigodnym małżonkiem, zawołała innym zgoła tonem:
— Winnetou! Wódz Apaczów! Interesujący Indjanin! Słynny czerwony! Czy to możliwe, czy to prawda?
Zbyt dumny, by podjąć jej słowa, udał, że nie słyszy wcale; dlatego wyręczyłem Apacza, mówiąc:
— Tak, tak jest, sennora. A teraz mam nadzieję, że sennora, pomimo paru naszych cech, które jej się zapewne nie podobają, nie będzie miała nic przeciwko temu, iż załatwimy naszą sprawę. W przeciwnym razie wyniesiemy panią na ulicę, podobnie jak to uczynił Winnetou z jej małżonkiem, rzucając go na matę!
Klasnęła w dłonie i zawołała zachwycona:
— Jakaż to przygoda być niesioną przez Winnetou! Całe Ures pękałoby z zazdrości! Muszę spróbować!
— Radzę, nie czyń tego, sennora! Co innego być niesioną na rękach, a co innego — wyrzuconą na ulicę. Niech pani obejrzy mojego czerwonego przyjaciela w milczeniu, abyś go mogła opisać swoim przyjaciółkom! To najlepsza rada, jaką mogę pani służyć. Jeśli zaś pocznie sennora znowu poruszać języczkiem, na pewno utraci tak interesującą sposobność obcowania z wodzem Apaczów.
Zapaliła świeżego papierosa i położyła się w hamaku z miną osoby, oglądającej w cyrku ósmy cud świata. Zaczem, szanowny jej małżonek nie brał już przybyszowi za złe przymusowej ekspedycji, owszem, oglądał go z widocznem zadowoleniem. Co się tyczy hacjendera, to imię Old Shatterhanda obchodziło go, zarówno zresztą jak pozostałych obecnych, tyle, co zeszłoroczny śnieg. O Winnetou jednak słyszał tak wiele i tak często, że imię Apacza wywarło na nim pożądane wrażenie. Przynajmniej nie wzywał już nas do opuszczenia lokalu.
Nie dziw, że mój towarzysz słynął nawet w Ures. Apacze nierzadko wysuwają się głęboko na południe szczególnie z przeciwległej strony Sierra w Chihuahua[3], gdzie wędrują nawet do Cohahuila, a ponieważ Winnetou zwykł odwiedzać wszystkie szczepy swego plemienia, więc czyny jego i tutaj były rozgłaszane; wśród białych echo jego przygód rozbrzmiewało niemniej donośnie, niż wśród czerwonych. Szczególnie imię jego frapowało kobiety. Wszak był nietylko ciekawym człowiekiem, ale wyjątkowo przystojnym mężczyzną; ponadto legendy, osnute na tle jego pierwszej, a zarazem ostatniej miłości, jednały mu serca pięknych sennor i sennorit. —
Zadowolony z wyników osiągniętych dzięki Winnetou, zwróciłem się do hacjendera:
— Uważał pan, don Timoteo, moje pytania za zupełnie zbyteczne, dla mnie były one jednak cennej wagi, a niezadługo staną się takiemi dla pana. Indjanie Yuma zniszczyli pańską hacjendę i zabrali sennorowi wszystko. Sądzę, że przeszukano i wypróżniono zawartość pańskich kieszeni?
— Wypróżniono do cna.
— Czy kieszenie Meltona również?
— Tak.
— A w takim razie jakże mógł wypłacić panu dwa tysiące pesów ciężkiemi dukatami?
Oblicze don Timotea nigdy nie zdradzało wybitnej inteligencji, teraz jednak formalnie zgłupiał. Odparł, jąkając się:
— Tak... skąd wziął... te pieniądze... tyle pieniędzy?
— Nie pytaj pan, skąd wziął, tylko dlaczego Indjanie nie zabrali mu tych pieniędzy?
— Do wszystkich djabłów! O tem coprawda nie pomyślałem! Sądzi pan, że miał pieniądze przy sobie?
— Tak; on, lub jeden z Wellerów. Przedewszystkiem dwa tysiące pesów w złocie nie ujdą oczom Indjan, powtóre zaś suma taka jest bogactwem nawet dla najzamożniejszego wodza. Jeśli Vete-ya zrezygnował z takiej sumy, to musiał mieć wyjątkowy i szczególny powód. Czy nie domyśla się pan, jaki?
— Nie.
— Jeden, jedyny tylko istnieje; żaden czerwony nie pozostawi takiego skarbu obcemu, a co dopiero nieprzyjacielowi; Melton musi więc być jego sprzymierzeńcem.
— Nie wierzę!
— Twierdziłem, że czerwoni mają zamiar napaść na hacjendę; ostrzegałem pana; nie uwierzyłeś mi, a miałem rację. Tak samo nie mylę się teraz, tylko z pana znowu Tomasz niewierny!
— Melton tak szlachetnie, tak wspaniałomyślnie postąpił! Nie mogę poprostu przypuścić, żeby sprzymierzył się z czerwonymi. Jeśli się nie mylę, twierdziłeś pan nawet, że napad ma nastąpić za jego namową?
— Nie pamiętam dokładnie treści ówczesnej rozmowy, ale jeśli wtedy nie twierdziłem tego z całą stanowczością, czynię to dzisiaj.
— Myli się pan; musisz się mylić! Melton jest moim przyjacielem! Dowiódł tego kupnem!
— Tak, dowiódł. Ale nie tego, że jest pańskim przyjacielem, a tylko — niecnym zdrajcą, judaszem i łotrem. Jaką wartość miała hacjenda przed napadem?
— Nie chcę, nie mogę mówić o tej strasznej stracie!
— A czy wogóle sprzedałby pan wówczas swoją posiadłość?
— Nie, nie przyszłoby mi to na myśl.
— No, teraz ma pan wszystko, jak na dłoni. Upoważniono mormonów do osiedlenia się w tej okolicy, do nabycia gruntu i ziemi. Hacjenda nadawała się, lecz była za droga. Aby zniżyć cenę, Melton kazał ją spustoszyć. Umowa zawarta z Vete-ya brzmiała: cały łup należy do Indjan; zniszczoną posiadłość kupuję za bezcen. Napad się udał; łup był cenny; musieli więc pozostawić mu jego pieniądze. Czy pan tego nie rozumie?
— Nie; taka złośliwość z jego strony jest nie do pomyślenia. Zresztą, osądź pan sam: na cóż przydadzą mu się grunt i pola, jednem słowem cały ten obszar, skoro spłonął i utracił wartość?
— Melton go przywróci do dawnego stanu!
— To będzie kosztowało daleko więcej, niż hacjenda była warta poprzednio, nie licząc już całego szeregu lat, które upłyną, zanim doczeka się dochodów ze swego kapitału.
— I ja tak sądzę; ale to właśnie orzech, którego nie mogę narazie rozgryźć; spodziewam się jednak, że rozgryzę go niezadługo. — Myli się pan, sądząc, że Melton powrócił do hacjendy; jedziemy stamtąd, więc musielibyśmy spotkać go po drodze. Pozostawił tam tylko swego człowieka.
— Chcesz pan powiedzieć dwóch, mianowicie obydwu Wellerów?
— Nie. Tych w hacjendzie niema. Natomiast jest kto inny. Czy nie słyszał pan przypadkiem o pewnym Jankesie, mormonie, którego nazywają Playerem?
— Nie!
— Tego człowieka tam spotkaliśmy. Opowiedział nam, że Melton udał się z panem do Ures, aby prawnie zatwierdzić akt kupna. Wiedział o tem; Melton widocznie rozmawiał z nim poza pańskiemi plecami. Nie powinien był sennor nic wiedzieć o obecności tego Playera.
— Hm! hm! To doprawdy trochę dziwne!
— Czy byli w hacjendzie, gdy ją pan opuszczał, obydwaj Wellerowie i emigranci?
— Tak. Naturalnie przejął wychodźców ode mnie. Ma zamiar z ich pomocą odbudować posiadłość, wykarczować pola i lasy, oczyścić łąki i pastwiska. Wellerów zaangażował jako dozorców.
— Ależ niema tam ich przecież! Zaraz po pańskim odjeździe ruszyli wszyscy nad Fuente de la Roca.
— Nad Fuente? — zapytał zdziwiony.
— Tak, Wellerowie wraz z emigrantami. A wgórze oczekuje ich oddział Yuma.
— Czyż to możliwe? Skąd wiesz pan o tem? — spytał, wyskakując z hamaku.
— Dowiedziałem się od Playera, który wziął mnie za przyjaciela Mertona i dlatego wygadał wszystko!
— Nad Fuente, nad Fuente! — powtórzył, biegając po pokoju tam i zpowrotem, silnie zdenerwowany. — To mi daje dużo do myślenia! To naprawdę daje mi do myślenia, jeśli tylko nie poinformowano cię fałszywie, sennor.
— To szczera prawda. Player niechcący wyjawił mi tajemnicę. Spostrzegłszy jednak Winnetou, uciekł. Ma wiele złego na sumieniu. Tutaj zaczyna się nitka, po której dojdę do kłębka. Pańska hacjenda ma również z nieznanego mi powodu wartość dla Meltona. Chodzi mi właśnie o ten powód. Dlatego przybyłem do Ures, aby odszukać pana i mormona. Pana znalazłem, on odjechał, lecz nie do hacjendy, tylko wgórę, do Fuente de la Roca, aby dopędzić Wellerów.
Słuchając mię, chodził hacjendero nerwowo po pokoju. Teraz wykręcił się nagle na obcasie i zawołał, stanąwszy przede mną:
— Sennor, mam! Jeśli rzeczywiście udał się wgórę, znam powód, dla którego hacjenda ma dla niego, pomimo obecnego jej stanu, wartość!
— Więc? — spytałem, zaciekawiony.
— Do hacjendy należy kopalnia; kopalnia rtęci. Zarzuciłem ją, ponieważ nie mogłem dostać robotników ponieważ Indjanie nawiedzają okolice.
— Słyszałem o tem również i...
[1].Źródło skalne.
[2].Gracz; tutaj szuler.
[3].Czytaj: Cziwawa.
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok