Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szatan i Judasz: Winnetou w Afryce. Tom 5
„Szatan i Judasz” to 11-tomowy cykl przygodowy autorstwa Karola Maya, twórcy słynnego Winnetou. Indiański wódz pojawia się,by wraz z innymi znanymi bohaterami wspólnie odbyć niebezpieczną podróż pełną ekscytujących przygód.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 127
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom V
Karol May„Winnetou w Afryce”
Copyright © by Karol Mayi, 1926
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Druk: Zakł. Druk. „Bristol”
Wydawnictwo: Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Warszawa, 1926
ISBN: 978-83-8119-382-5
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Zanim rozpocznę dalszą opowieść, sięgnę w przeszłość do dawniejszego zdarzenia. Przed kilkoma laty, wracając z podróży po Południowej Ameryce, wylądowałem w Bremerhaven i zatrzymałem się w sławetnym Löhrs-Hotel, aby przepakować swoje manatki na bagaż.
Przy obiedzie siedziałem vis à vis młodego, bo zapewne dwudziestosześcioletniego mężczyzny, który, nie biorąc udziału w ogólnej rozmowie, na mnie skupił całą uwagę. Badawcze spojrzenie błąkało się po mojej twarzy, tylko chwilami opadając na talerz. Widać było, że usiłuje przywołać mnie na pamięć. Ja również miałem wrażenie, że znam go, ale musiała to być znajomość bardzo przelotna, skoro nie mogłem odnaleźć jej śladów w swojej przeszłości. Wreszcie, przy deserze, oczy mego sąsiada rozjaśniły się, twarz przybrała zadowoloną minę człowieka, który rozwiązał zagadkę. To jednak nie zmniejszyło jego zainteresowania moją osobą, wręcz przeciwnie, nie spuszczał ze mnie oka.
Po obiedzie usiadłem przy odosobnionym stoliku koło okna i kazałem podać kawę. Nieznajomy przechadzał się po sali. Widziałem, że pragnie mnie zagadnąć i że medytuje, jak się do tego zabrać. Wreszcie odwrócił się, przybliżył i, z ukłonem raczej szczerym, niż zgrabnym, rzekł:
— Przepraszam pana. Czy nie widzieliśmy się już kiedyś?
— Być może — odrzekłem, podnosząc się, aby odpowiedzieć na ukłon. — Może pan przypomni, gdzie i kiedy.
— W Stanach Zjednoczonych — zdaje się, że w Nevadzie, w drodze z Hamiltonu do Belmontu. Czy zna pan te miasta?
— Owszem. Kiedyż to było?
— Przed czterema laty. Była nas cała zgraja poszukiwaczy złota. Uciekając przed hordą Nawajów, zbłądziliśmy tak gruntownie, że nie moglibyśmy się wydostać z gór i zginęli zapewne, gdyby nie spotkanie przypadkowe, a tak fortunne, Apacza Winnetou.
— Ah, Winnetou...
— A zatem zna pan słynnego wodza Apaczów?
— Trochę.
— Tylko trochę? Jeśli pan jest tym, za kogo pana przyjmuję, to musisz znać go o wiele lepiej, niż trochę! Wówczas Winnetou zdążał do jeziora Mariposa, gdzie miał się spotkać z przyjacielem — ze swoim najlepszym przyjacielem. Pozwolił nam towarzyszyć sobie, postanowiliśmy bowiem skierować się przez Sierra Nevada do Kalifornji. Dotarliśmy bez przygód do jeziora, a spotkawszy tam gromadę białych, przyłączyliśmy się do nich. Ostatniego dnia przybył przyjaciel Winnetou. Obaj jechali do Big Trees na łowy. Wyruszyli ze świtem. Wskutek tego siedział pan z nami przy ognisku tylko przez kilka godzin i dlatego nie przypomina sobie mojej twarzy.
— Ja? — zapytałem z miną zdumioną.
— No tak, pan! Czy też może nie jest pan przyjacielem Winnetou? Był pan wówczas inaczej ubrany — oto czemu nie przypomniałem sobie pana odrazu. Ale teraz twierdzę z pewnością, że rozmawiam z druhem Apacza.
— Jak się nazywa człowiek, za którego pan mnie przyjmuje?
— Old Shatterhand. Jeślim się omylił, proszę wybaczyć, że panu zaprzątałem głowę swoją osobą.
— Nie przeszkadza mi pan, wręcz przeciwnie pozwolę sobie zapytać, czy pijasz kawę po obiedzie?
— Chciałem właśnie zamówić.
— A więc proszę, niech pan się do mnie przysiądzie. Proszę bardzo.
— Usiadł, dostał filiżankę kawy i, pociągnąwszy łyk, powiedział:
— Bardzo uprzejmie z pańskiej strony, żeś mnie zaprosił do stolika. Lecz mniej grzeczne jest to, że pozostawia mnie pan w nieświadomości.
— No, uspokoję pańskie sumienie. Zapewniam, że nie omylił się pan.
— Ah! A więc jest pan jednak Old Shatterhandem?
— Jestem nim. Ale proszę nie krzyczeć! Tych panów dookoła nie interesuje, kim jestem i jak mnie na Zachodzie nazywają.
— Krzyknąłem z radości. Może pan sobie wyobrazić, do jakiego stopnia jestem zachwycony, że tak...
— Ciszej! — przerwałem. — Tu w morzu cywilizacji jestem tylko znikomą kropelką. Oto moje właściwe nazwisko.
Zamieniliśmy się wizytówkami. Jego nazwisko brzmiało Konrad Werner. Kiedy je czytałem, spojrzał na mnie tak, jakgdyby się spodziewał, że będę zaskoczony, lub zgoła oszołomiony. Skoro to nie nastąpiło, zapytał:
— Czy słyszał pan kiedy moje nazwisko?
— Zapewne wielekroć, albowiem Wernerów w Niemczech jest mnóstwo.
— Ale za oceanem, w Ameryce?
— Hm, nie pamiętam. Sądzę, że pan wtedy wymienił nazwisko przy spotkaniu.
— Naturalnie, że wymieniłem. Ale nie to mam na myśli. Nazwisko Werner, Konrad Werner, jest obecnie bardzo popularne w Ameryce. Niech pan pomyśli o Oil-Swamp.
— Oil-Swamp? Hm. Zdaje się, że słyszałem tę nazwę i to w szczególnych okolicznościach. Co to właściwie, ustronie jakieś, czy też błotnisko?
— Było błotniskiem, ale teraz jest miejscowością, bardzo nawet osławioną. Wiadomo, że pan zna Zachód, jak mało kto, i dlatego nie mogę wyjść z podziwu, że nazwa nic panu nie mówi.
— To ma swój powód. Od jak dawna mówi się o tej miejscowości?
— Od dwóch lat.
— Właśnie tyle czasu przebywałem w Ameryce Południowej, i to w takich stronach, dokąd nie dociera pani Fama. Nie uważaj mnie jednak, master, za Tunguza lub Kałmuka.
— O nie! Cieszy mnie, że mogę panu powiedzieć, czem się stał bezradny człowiek, jakim wówczas byłem. Miarkuj pan sobie tylko — królem nafty!
— Do licha! Królem nafty? Muszę, panu serdecznie powinszować.
— Dziękuję! Tak, jestem królem nafty. Nie myślałem o takiem szczęściu wówczas, gdy spotkałem pana i Winnetou. Właściwie zawdzięczam je Apaczowi, gdyż on radził mi porzucić Nevadę i jechać do Kalifornji. Ta rada przyniosła mi parę miljonów.
— Jeśli jest pan w istocie miljonerem, to proszę, abyś się nie stał złym człowiekiem.
— Nie, nie, — roześmiał się król nafty. — Skoro się pan dowie, kim i czem byłem niegdyś, to zrozumiesz zbyteczność swej prośby.
— Czem pan był wtedy?
— Pędziwiatrem, nicponiem.
— Nie znać tego po panu.
— Bo też zmieniłem się gruntownie. Urodziłem się w przytułku dla ubogich. Byłem obywatelem przytułku, a wychowywałam się na obywatela domu poprawczego.
— Co pan powiada! Jeśli tak było istotnie, to zerwał pan już wszak z tą przeszłością i lepiej będzie nie wydobywać starych dziejów — —
— Nikomubym się innemu nie zwierzył, ale ponieważ jesteś pan tym, kim jesteś, więc ulżę swemu sercu wyznaniem. Jesteś Niemcem. Być może, zna pan miejscowość, z której pochodzę.
Wymienił małe miasteczko górskie.
— Znam bardzo dobrze — odpowiedziałem. — Byłem tam kilka razy.
— A więc zna pan tamtejsze nieszczęsne stosunki. Teraz może się zmieniło na lepsze, ale wówczas państwo nie zaprzątało sobie głowy sprawami małych gmin. Wyobraź pan sobie ubogą dziurę mieszczańską z przytułkiem dla golców. Ci żyli z tego, co zdołali wyżebrać w okolicznych wioskach. Parę nieugotowanych kartofli, parę kromek suchego chleba, gomółeczkę stwardniałego sera — to wszystko, co przynoszono z żebraniny. Mądry, kto umiał z tego sprawić ucztę. Moja matka nie była widocznie mądra.
— Pańska matka? Czy mieszkała w przytułku?
— Tak. Wszak mówiłem panu, że się tam urodziłem. Gdy miałem parę tygodni, obnosiła mię po wioskach. Później taszczyła za rękę, budząc litość łachmanami. Nauczyła mnie wszelakiej sztuki żebrania. Nalegała szczególnie, abym kwilił z głodu i zimna, skoro tylko przestępowaliśmy próg domu, lub spotkali kogo na ulicy. Zresztą, nie miałem potrzeby udawać, gdyż głód stale doskwierał. Moja matka prawie wcale nie jadła, a mnie dawała tak mało, że byłem wiecznie głodny. Natomiast sprzedawała wszystko, co wyprosiła od litościwych ludzi. Zawsze znaleźli się tacy, którzy dawali parę groszy za wyżebrany chleb. Za pieniądze kupowała wódki, którą przenosiła nad wszystko, nawet nad własne dziecko.
— Okropność! Czy nie lepiej przemilczeć?
— Nie! Nie powinien mnie pan uważać za człowieka bez serca, iż mówię tak o własnej matce. Chodzi mi o to, aby uwypuklić kontrast między przeszłością a teraźniejszością. Moja matka była beznadziejnie zgubiona i zaciągnęłaby mnie niechybnie w przepaść, gdyby gmina nie oddała mnie przemocą do szewca na terminowanie. Był to właściwie łaciarz — żaden porządny szewc nie chciał mnie przyjąć. Żywiono mnie teraz lepiej, ale wlepiano dla łacniejszego trawienia przyzwoite cięgi. Może pan sobie wyobrazić, że to mi nie poszło w smak. Uciekałem wiele razy, wałęsałem się o proszonym chlebie, ale zawsze chwytano mnie i sprowadzano zpowrotem. Niech pan sobie wyobrazi każdorazowe przywitanie majstra. Tak upłynęły dwa lata. Pewnej Wigilji mój szewc obdarował swoją rodzinkę. Człeczyna był ubogi, nie stać go było na kosztowne podarki, lecz każde dziecko dostało jakąś drobnostkę, ja zaś najmniejszą, — to znaczy nic.
„Skoro wyraziłem swoje niezadowolenie, naprawił zmiejsca niesprawiedliwość, mianowicie — wymierzył mi chłostę. Smagał mnie tak, jak jeszcze nigdy dotychczas. Z krwawiącemi plecami położyłem się na zimnem poddaszu, służącem mi za sypialnię, — na wiązce słomy, którą należy raczej nazwać sieczką. Kołdra? Ale skądże znowu“
— A teraz król nafty...
— Różnica kolosalna, nieprawdaż? Ale wypełniły ją lata długich cierpień. Kiedy leżałem na górze, trawiony głodem, skostniały od zimna, postanowiłem pójść w świat, ale tak daleko, by mnie nie można było schwytać. Skradłem się pocichu nadół, drapnąłem z miasta i brnąłem w głębokim śniegu, w gwałtownej zawierusze, do celu, który sobie wytknąłem.
— Dokąd to?
— Naturalnie, do Ameryki.
— Co za szaleństwo!
— Tak, to było szaleństwo, ale co mogłem wóczas o tem wiedzieć? Wierzyłem, że aby dojść do Ameryki, trzeba tylko biec wciąż przed siebie. Słyszałem, że w Ameryce można się wzbogacić, — a ja tak chciałem być bogatym, tak bardzo bogatym! — Wtedy, — marzyłem sobie — wtedy wróciłbym do miasteczka i zawstydził srogiego majstra! Wszak umiał tylko łatać, ja zaś zamówiłbym u niego parę nowiuteńkich trzewików, i... dokonałbym zemsty. Spartolone buty wraz z zapłatą cisnąłbym mu w łeb, poczem dumnie wrócił do Ameryki.
— No cóż? Może pan teraz spełnić marzenie.
— Tak, uczynię to, zemszczę się, ale w inny sposób! Jeśli biedak żyje dotąd, wywdzięczę się sowicie. Za każdy cios, który mi zadał, — może mi pan wierzyć, że nie było ich mało, — dostanie markę, albo nawet całego talara.
— To mi się podoba! Życzę serdecznie, aby żył jeszcze. Pańska historja zaczyna mnie interesować. Początek — przyznaję — był nieco odstraszający.
— Dalszy ciąg nie będzie brzmiał lepiej. Stara lniana bluza, lniane spodnie i jeszcze starsza czapka oraz drewniaki na nogach — w takiem odzieniu dotarłem, żebrząc po drodze, aż do okolic Magdeburga.
— Niebiosa! Czy to możliwe, aby pan na tak długiej tułaczce nie spotkał policjanta?
— O, byłem szczwany, nie zdołano mnie zdybać! Ilekroć zwietrzyłem niebezpieczeństwo, ukrywałem się, woląc raczej głodować, aniżeli wrócić.
— Czy ludzie, których pan spotykał i którzy panu jeść dawali, nigdy nie usiłowali go zatrzymać?
— Nigdy. Kołatałem jedynie do najuboższych. Nieraz opiekowali się mną terminatorzy, którzy wprawdzie stroili ze mnie kpinki, ale nie zdradzali i nie odmawiali dobrej rady i kawałka chleba. Ale tułaczka ta była ponad moje siły. Z dnia na dzień czułem się gorzej, aż wreszcie pod Magdeburgiem padłem na trakcie. Z głodu i wycieńczenia nie mogłem się podnieść, dobrnąłem jedynie do sterty śniegu, oczekując śmierci. Wkrótce zasnąłem. Kiedy się ocknąłem — pode mną skrzypiały w śniegu ciężkie koła. Nad sobą ujrzałem pokrycie wozu, sam zaś leżałem w ciepłej słomie otulony dwiema końskiemi derami. Po pewnym czasie zajrzała do mnie otyła, zarumieniona od zimna twarz i, widząc, że nie śpię, zapytała:
— Odżyłeś, chłopcze? Skąd się tu bierzesz?
— Z Saksonji.
— A dokąd zmierzasz?
— Do Ameryki.
— No, no! Co na to twój stary?
— Nic. Nie mam ojca.
— A matula?
— Też nic. Przez cały Boży dzień pijana.
— Czem jesteś właściwie?
— Terminatorem szewckim.
— Na imię?
— Konrad.
— Ano, miarkuj sobie, Konradzie, co ci rzekę! Tam koło ciebie wisi kobiałka z chlebem i serem. Możesz wsuwać, ile wlezie. A potem zakopiesz się w słomie i nie wysuniesz nosa, dopokąd cię nie wydobędę.
„Twarz znikła. Nie czekałem, aż znowu przypomni o kobiałce. Zawierała pół bochna i duży caluteńki serek. Oczywiście, wypróżniłem ją do dna. Potem zaszyłem się w słomę i wnet zasnąłem. Noc była, kiedy mnie obudzono. Człowiek, który za dnia ze mną rozmawiał, siedział na wozie. Zatrzymaliśmy się na trakcie przed wioską.
— Młokosie, toż dopiero masz wsuwę! — rzekł. — I co za sen! Nie czułeś, żeśmy się dwukrotnie zatrzymywali?
— Nie.
— A więc chcesz do Ameryki? Boskie to dla ciebie zrządzenie, chłopcze, bo ja się tam również wybieram. Czy chcesz ze mną pojechać?
— Tak.
— Cóż, kiedy czmychnąłeś od swoich bez pozwolenia. Nie masz chyba paszportu, ani innego kwitka?
— Mam tylko to, co noszę na sobie.
— No cóż, niewiele tego, ale mam dla ciebie litość. Wymacałem cię na śniegu i jestem gotów zaopiekować się tobą, skoro mi przyrzekniesz dwie rzeczy. Po pierwsze, masz mnie słuchać, po drugie, nie pisnąć ani słówka, kim jesteś, skąd przybywasz i dokąd zmierzasz.
— Chętnie przyrzekam.
— Dobrze! Zostaniesz przy mnie, dopóki nie przybędziemy do Ameryki. Nazywaj mnie stryjem. Pamiętaj, że twój dziadek był bratem mego ojca, że pochodzi, z Halberstadtu i że cię przygarnąłem, ponieważ wszyscy twoi pomarli. Jesteś u mnie od kwartału. Tak masz odpowiadać, gdy cię kto zapyta.
— Dobrze.
— Będziesz się miał dobrze. A więc stoi, jak stanęło. Kiedyś chrapał, przejeżdżaliśmy przez miasto. Kupiłem od tandeciarza buty i ubranie dla ciebie. Wdziewaj żwawo!
„Uchylił nieco nakrycia, abym mógł się przebrać. Następnie usiadłem przy nim na koźle i pojechaliśmy do wsi, gdzie stanęliśmy w gospodzie.“
— Zacny zbawca pański zapewne był z zawodu woźnicą? — zapytałem, przerywając jego opowieść.
— Tak, był to woźnica wiejski.
— Ah, znam ich dobrze. Wędrowali dawniej na ciężkich wozach z wioski do wioski, wszystko brali na przewóz i nieraz dopiero, po długich latach wracali do domu. Przystrajali konie w osobliwe chomąta i skóry. Ludzi tych znamionowała uczciwość, można im było zawierzyć cały majątek. Ale pański woźnica nie wydaje mi się zbyt rzetelnym, przynajmniej w stosunku do pana, skoro twierdził, że zmierza do Ameryki. To naturalnie mijało się z prawdą. Zapewne chciał ciągnąć z pana korzyści?
— To prawda. Z początku jednak ufałem i nawet polubiłem tego człowieka. Nazywał mnie Konradem, ja zaś jego stryjem. Karmiłem i czyściłem konie, spałem przy nich w stajni i w miarę sił wyręczałem starego przy robocie. Za to żywił mnie i czasami nagradzał jakim zużytym przyodziewkiem, nic ponadto. Miesiące mijały za miesiącami — spostrzegłem się wreszcie, że mnie okpił, ale trafiło mi do serca to życie swobodne i dlatego zostawałem dosyć długo przy nim, aż któregoś dnia wzięliśmy ładunek do Otterndorfu. Miejscowość ta leży niedaleko morza. Obudził się we mnie w dwójnasób dawny pociąg do Ameryki, i oto zbiegłem do Bremerhaven.
— Bez pieniędzy?
— Patron mój sądził, że nie mam pieniędzy i dlatego był dufny w siebie. Ale podczas półtorarocznej wędrówki u boku starego kapnął mi nieraz przy ładowaniu napiwek. Ukrywałem go skrzętnie, więc uciułałem trochę grosza. Zbiłem taką sumkę, że mogłem, nie żebrząc, dotrzeć z Otterndorfu do Bremerhaven. Ale nie starczyłoby mi na długo. Dlatego natychmiast poszukałem knajpy marynarskiej. Nabrałem bowiem rozumu i słyszałem od ludzi, że w takich knajpach można natrafić na darmową okazję do Ameryki. — Koniec końcem, znalazłem się w szynku nabitym marynarzami. Jeden z wilków wdał się ze mną w rozmowę. Powiedziałem o sobie tyle, ile uważałem za stosowne, poczem przyrzekł mi poparcie. Zastawił przede mną kolację, uraczył mnie wódką, rumem, arakiem, koniakiem i ponczem, aż straciłem przytomność. Kiedym się ocknął, zobaczyłem, że leżę w małej dziurze, nie większej nad psią budę. Dokoła było ciemno, choć oko wykol. Nade mną trzeszczało, pode mną bulgotała woda. Macałem dookoła siebie — nie mogłem znaleźć wyjścia. Było mi źle na duszy, w głowie burczało niczem basetla, w kościach łamało. Po długiej chwili rozległy się kroki, odsunięto rygiel, poczem wyłoniła się postać w ubiorze marynarskim ze świecą w ręku. To był majtek, który mnie poprzedniego dnia podejmował. Roześmiał się i rzekł:
— Fora stąd, szczurze lądowy! Kapitan chce cię widzieć. Ale gadaj po ludzku i nie sprzeczaj się z nim. Nie myśl, że to jakaś zacna dusza.
„Z trudnością wygramoliłem się z dziury. Był to, jak się później dowiedziałem, karcer dla niesfornych majtków. Poszedłem za swoim „aniołem opiekuńczym“ po wąskich i stromych schodach i znalazłem się na pokładzie okrętu, który rozpiął wszystkie żagle. Jak okiem sięgnąć, wszędzie była woda i tylko woda. Zaprowadzono mnie do kapitana, który stał na pomoście. Nosił obszerne spodnie, kepi ze złotym galonem i potężną brodę z wąsiskami. Ujął mnie za ramię, okręcił parę razy, parsknął jak kot nad myszą, którą za chwilę połknie, i zapytał:
— Skąd pochodzisz?
„Bez wahania wyłożyłem całą prawdę, gdyż wszelkie kłamliwe słówko zamierało mi na wargach wobec tego oblicza.
— Wydajesz mi się dobrym ptaszkiem. Nie szkodzi — wyleczymy cię jako żywo. Mianuję cię chłopcem okrętowym. Tam stoi maat, któremu będziesz podlegał. Każde nieposłuszeństwo okupisz chłostą. A teraz marsz, fora stąd!
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok