Szatan i Judasz: Yuma Shetar. Tom 2 - Karol May - ebook

Szatan i Judasz: Yuma Shetar. Tom 2 ebook

Karol May

3,0

Opis

Szatan i Judasz: Yuma Shetar. Tom 2

„Szatan i Judasz” to 11-tomowy cykl przygodowy autorstwa Karola Maya, twórcy słynnego Winnetou. Indiański wódz pojawia się,by wraz z innymi znanymi bohaterami wspólnie odbyć niebezpieczną podróż pełną ekscytujących przygód.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (6 ocen)
1
1
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May
Yuma Shetar

cykl Szatan i Judasz

Tom II

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Karol May„Yuma Shetar”

Copyright © by Karol May, 1926

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Zakł. Druk. „Bristol”

Wydawnictwo: Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East

Warszawa, 1926

ISBN: 978-83-8119-385-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I WINNETOU.

A więc hacjenda była stracona!

 Czyżby rzeczywiście? — Był jeszcze jeden, jedyny ratunek, lecz tylko w wypadku, gdyby zaprowadzili mnie w jej pobliże, aby można było usłyszeć ostrzegawcze okrzyki. Postanowiłem uczynić to, choćby groziła mi nawet śmierć.

 Niestety Indjanie odgadli mój zamiar, czy też zachowali zwykłe środki ostrożności, dość, że po kwadransie jazdy pięciu czerwonych zatrzymało się wraz ze mną, podczas gdy reszta ruszyła dalej. Staliśmy w szczerem polu. Gdyby przynajmniej ocieniały nas drzewa, może udałoby mi się umknąć pomimo krępujących więzów. Tutaj nie mogłem marzyć o ucieczce! Nie bacząc na to, czerwoni strzegli mnie w wyrafinowany zaiste sposób; ręce i nogi miałem przywiązane do wbitych w ziemię kołków, a więc byłem poprostu rozkrzyżowany.

 Panowało głuche milczenie. Suszyłem mózg, by wymyśleć jakiś środek ratunku. Napróżno! Czas mijał; szarzała noc; nastawał poranek. — Wtem usłyszałem jakiś niewyraźny, jakby metaliczny odgłos, pochodzący zdaleka. Poznałem, — było to echo bojowego okrzyku Indjan. Teraz za późno; gdybym nawet nie był skrępowany, nie zdołałbym już uratować ani jednego ludzkiego istnienia!

 Nie mogę opisać, co się ze mną działo. Owładnęła mną taka wściekłość, że musiałem całą siłą woli zapanować nad sobą, by nie zdradzić uczucia, które mi pierś rozsadzało. Twarze strażników wykrzywiał szatański uśmiech; ach, z jaką rozkoszą zdusiłbym tych drabów, chociaż zwykle niełatwo zadawałem śmierć! Nasłuchiwałem niemniej usilnie, niż czerwoni. Wrzask się powtórzył! Była to zwycięska fanfara Indjan. Widocznie nie stawiano oporu. Napad się udał! —

 Upłynęła godzina, jedna i druga, a nikt nie nadchodził. Zrozumiałem, że żaden z tych łotrów nie chce opuszczać hacjendy, gdzie zapewne rozpoczęło się już plondrowanie. — Wreszcie, po trzech godzinach, zjawił się, a raczej nadbiegł jeden z wojowników. Opowiedział z radością, że wszystko poszło jak z płatka, i polecił jechać do hacjendy. Osiodłano konia i ruszyliśmy. W lesie napotkano młodszą latorośl domu Wellerów; były steward pozostał tutaj, nie chcąc się pokazywać w hacjendzie. Obrał sobie miejsce, z którego mógł wszystko widzieć i słyszeć. Leżał na trawie, przy nim stał koń, przywiązany do drzewa. Zobaczywszy nas, podniósł się i zawołał:

 — Co teraz powiecie, master? Gdybyście poruszyli nawet niebo i ziemię, nie zmienicie ani na jotę niemiłej dla was rzeczywistości! Hacjenda jest nasza, a dla was wybiła ostatnia godzina!

 Miałem zamiar nie odpowiadać wcale, a jednak nie mogłem się powstrzymać i zawołałem:

 — Raczej dla ciebie, łotrze! Dosięgnę cię, skoro tylko będę wolny; możesz w to nie wątpić!

 — Zrób to, zrób to! — zaśmiał się. — Zostać zastrzelonym przez Old Shatterhanda, to nietylko zaszczyt, ale poprostu rozkosz. Przyjdź więc jak najprędzej! Będę cię oczekiwał z tęsknotą!

 Ten człowiek śmiał się naumor; ja jednak, pomimo beznadziejnej sytuacji, miałem wrażenie, że obracam już na niego wylot swej strzelby, że słyszę jej krótki, ostry huk. —

 Wyjechawszy z lasu, dostaliśmy się na owe łąki, wśród których widziałem dawniej trzody hacjendera. Trzody pasły się i teraz; warty jednak trzymali przy nich czerwoni; pasterze, zamordowani, leżeli w trawie; żaden z nich nie uszedł z życiem. Później dopiero zrozumiałem, dlaczego ich nie oszczędzano, chociaż wszystkim emigrantom darowano życie.

 Zatrzymaliśmy się przed hacjendą na odległości strzału. Leżeli tam na ziemi skrępowani wychodźcy; między nimi hacjendero. Ten, zobaczywszy mnie, zawołał:

 — Pan tutaj, sennor? Skąd pan tu się wziął?

 — Chciałem pana ratować, lecz, niestety, sam dostałem się w ręce morderców. Czy przyznajesz sennor teraz, że miałem słuszność?

 — Miał pan słuszność, ale przecież niezupełną. Napad sprawdził się; lecz Melton jest niewinny, jak się pan może sam o tem przekonać!

 Wskazał głową wbok, gdzte leżeli Melton i Weller senjor, również związani. Była to oczywiście komedja, zapomocą której chciano udowodnić, że nie mieli oni nic wspólnego z dziełem czerwonoskórych. Zamierzałem objaśnić hacjendera, gdy w tej samej chwili porwali mnie strażnicy i uprowadzili tak daleko, że nie mogliśmy już więcej ze sobą rozmawiać.

 Przede mną rozgrywała się dzika scena. Brama hacjendy stała szeroko otworem; Indjanie przechodzili całemi gromadami tam i zpowrotem, wynosząc z budynków wszystko, co tylko dało się zabrać. Pozostały chyba jedynie futryny okien, drzwi, oraz gwoździe w ścianach. Czerwoni wyli z radości, jak tygrysy. Uderzyło mnie, że nie składali łupów pod murem, lecz o wiele dalej; dało mi to powód do przypuszczenia, które, niestety, sprawdziło się później aż nadto dosłownie. Hacjendę miano spalić! — Dlatego znoszono łupy w bezpieczne miejsce, ażeby iskry nie mogły ich dosięgnąć.

 Ale poco to zniszczenie? Jaki cel miał w tem mormon, który był przecież sprawcą, całego zamachu? To szatańskie wyrachowanie miało mi się wyjaśnić dopiero później.

 Do niewoli dostał się tylko hacjendero i jego żona; nie spostrzegłem ani jednej z osób, które widziałem podczas mego pobytu w hacjendzie; „sennor Adolfo“, napuchnięty majordomus, zniknął bez śladu. Wszyscy, dosłownie wszyscy, jak się później dowiedziałem, zostali zamordowani; powód był mi wtenczas naturalnie jeszcze nieznany.

 Grabież trwała prawie do południa; potem spędzono trzody i zgromadzono je na wolnej przestrzeni na północ od hacjendy; mieli je pilnować Indjanie. Skoro się z tem uporano, przywleczono ciała zabitych pasterzy, zaniesiono je do domu, ażeby spłonęły razem z całem osiedlem. Wkrótce podniosły się gęste kłęby dymu, naprzód z głównego budynku, potem z małych domków, stojących na podwórzu. Słyszałem, jak hacjendero krzyczał z przerażenia; żona wtórowała mu głośnem biadaniem.

 A miało spaść na niego jeszcze gorsze nieszczęście. Trzydziestu, czy czterdziestu czerwonych wsiadło na konie i pojechało w różnych kierunkach. W jakim celu, tego nie mogłem się domyślić. Po upływie pół godziny zobaczyłem na wzgórzach, po stronie wschodniej, wznoszący się w powietrzu dym; następnie zauważyłem to samo na południu, a wnet potem na północy. Ku zachodowi nie mogłem patrzeć, gdyż leżałem zwrócony głową w tym kierunku. Nie było żadnej wątpliwości; czerwoni podpalili las! Wyschnięta trawa posłużyła za hubkę, którą ogień pożerał z przerażającą szybkością; od niej zajęły się suche gałęzie i pożar wzmógł się wkrótce tak, że płomień dosięgał wierzchołków drzew. Hacjendero prosił, jęczał i klął naprzemian, — bez skutku. Czerwoni podsycali ogień, dopóki nie rozgorzał tak potężnie, że żadna siła ludzka nie mogłaby go powstrzymać, i nie ulegało wątpliwości, że soczyste rośliny, wysuszone na jego skwarze, będą musiały paść pastwą płomieni.

 Żar wzmagał się gwałtownie, zmuszając Indjan do szybkiego odwrotu. — Nałożono koniom siodła juczne i obładowano je zdobytym łupem. Następnie uformował się pochód. Na czele jechał wódz; po nim następowałem ja z moimi pięcioma strażnikami; dalej znowu kilku Indjan, a za nimi emigranci z hacjenderem i jego żoną; wszyscy byli skrępowani i eskortowani z obydwóch stron przez czerwonoskórych. Za tymi ostatnimi pędzono nakoniec zdobyte konie, bydło rogate, owce i świnie. Pochód nasz skierowano na północ, z początku wzdłuż strumienia; potem, skoro ten zwrócił się łukiem na prawo, my zboczyliśmy na lewo i niebawem zatrzymano się, nie wiem, czy umyślnie, czy przypadkowo, na tem samem miejscu, gdzie mormon chciał mnie zastrzelić, a gdzie został przeze mnie unieszkodliwiony. — Unieszkodliwiony? Niestety nie! Żałowałem obecnie z całego serca, że nie wpakowałem mu kuli w łeb. Teraz jechał razem z Wellerem obok hacjendera, związany tak samo, jak jeńcy.

 Strażnicy przywiązali mnie do drzewa, stojącego na uboczu; był to dowód, że mi nie ufano. Mógłbym więc mieć słuszne powody do dumy wobec tego, że czerwoni jedynie po mnie spodziewali się niemiłego figla i, przyznaję, wytężałem cały swój umysł, aby im go spłatać; przecież chodziło tu nietylko o mnie, lecz także o uwolnienie wszystkich innych jeńców i odebranie Indjanom łupu.

 Nie należy myśleć, że nazbyt w sobie dufałem. — Najtrudniejszą sprawą było moje uwolnienie. Jeśliby się ono powiodło, mogłem liczyć na pomoc Mimbrenjów, z którymi miałem się zejść przy Wielkim Dębie Życia. —

 Indjanie zarżnęli wołu, świnię, wiele owiec, i mięso ich upiekli. Wieczerzę sprawili obfitą; nawet jeńcy nie mogli się uskarżać na głód; mnie się dostało tak sporo, że nie mogłem zjeść wszystkiego. Przytem uwolniono mi znowu ręce na czas jedzenia; okoliczność ta, jeśliby tak zawsze czyniono, stać się mogła dla mnie środkiem ratunku, o ile nie nadarzyłoby się coś lepszego i łatwiejszego. Ten bowiem rodzaj ucieczki nastręczał niezwykłe trudności i niebezpieczeństwa. Musiałem przed oczyma wszystkich rozwiązać rzemień na nogach; jeśiibym nie sprawił się błyskawicznie, Indjanie znaleźliby czas na udaremnienie moich zamiarów; a wtedy — mogłem być pewien, że nie uwolnią mi więcej rąk do jedzenia. — A nawet, gdyby się udało, miałbym za sobą tylu prześladowców, że złapaliby mnie na pewno po raz drugi. Oczywiście, sprawa przedstawiałaby się inaczej, gdyby moje członki dopisywały mi, jak w normalnym stanie! Ale więzy, bardzo mocno zaciśnięte, przeszkadzały obiegowi krwi, skutkiem tego ręce i nogi cierpły, traciłem w nich czucie i było do przewidzenia, że przez jakiś czas po uwolnieniu z więzów nie panowałbym nad nimi. Żeby ulżyć sobie choć w części, spróbowałem przy ponownem krępowaniu trzymać ręce w ten sposób, aby mi ich nie ściśnięto zbyt silnie; próba udała się w pewnej mierze; mogłem poruszać dłońmi, lecz daleko jeszcze było do tego, abym mógł więzy zsunąć; nawet razem ze skórą i mięśniami nie byłyby zeszły. Znajdowałem się narazie w bezradnem położeniu, a przecież nie przyszło mi na myśl, tracić nadziei; wiedziałem, że obecnie nic mi nie grozi; miałem więc sporo czasu przed sobą i droga do ratunku mogła się jeszcze znaleźć.

 Nadszedł wieczór. — Położono się wcześnie na spoczynek; strażnicy owinęli mnie w koc i tak obwiązali sznurami, że zostałem pozbawiony wszelkiego ruchu; mimo to spałem dosyć dobrze i na pewno nie byłbym się obudził wcześniej, niż nad ranem, gdyby nie pewne wydarzenie, które stanęło temu na przeszkodzie. Mianowicie poczułem nagle szarpnięcie za włosy i skutkiem tego otworzyłem oczy. Wokoło panował półmrok, a pod drzewem było prawie zupełnie ciemno. W odległości niecałych dwóch łokci od moich stóp siedział jeden ze strażników paląc cygaro, pochodzące zapewne z hacjendy; czterej inni leżeli naokoło mnie i spali.

 Kto mnie dotknął? Z pewnością nie żaden z Yuma; z jakiego powodu miałby mnie w ten sposób budzić ze snu? A gdyby to był uczynił, odezwałby się teraz, powiedziałby, czego chce; tymczasem wokoło mnie panowała cisza. Pomyślałem natychmiast o moim małym Mimbrenju; oczywiście, nie odezwałem się ani słowem, tylko poruszyłem kilka razy głową do góry i nadół, ażeby pokazać, że się obudziłem. Mój sprzymierzeniec musiał leżeć poza mną w trawie, której wysokość przenosiła stopę; dawała więc ona w ciemności nocnej wystarczającą osłonę zwinnemu chłopcu; nawet strażnik, siedzący wpobliżu, nie mógł go zauważyć. Ale mimo wszystko była to podziwu godna śmiałość, że się odważył przekraść poprzez śpiących wokoło Indjan i dotrzeć aż do mnie.

 Skoro wykonałem znamienne ruchy głową, posłyszałem za sobą cichy, delikatny szmer, jakby się ktoś z największą ostrożnością czołgał w trawie; ów „ktoś“ przysunął się tak blisko, że głowa jego znalazła się tuż obok mojej, przyłożył usta do mego ucha i szepnął ledwie dosłyszalnym głosem:

 — Jestem Mimbrenjo! Jaki rozkaz ma Old Shatterhand dla mnie?

 A więc to on był rzeczywiście! Uczułem głęboką radość. Ten chłopiec, obok wielkiej odwagi, posiadał bystrość i przebiegłość, która mu była potrzebna, jako przyszłemu wojownikowi. Pragnął sobie zdobyć imię; był przekonany, że jego życzenie spełni się prędzej u mego boku, niż gdzie indziej; dobrze więc; jeśliby okazał dalej w tym stopniu co teraz zalety wojownika, to pragnienie jego mogło się ziścić w bardzo krótkim czasie.

 Zanim mu odpowiedziałem, nasłuchiwałem kilka chwil, ażeby się przekonać, czy przypadkiem ostatnie jego poruszenia nie zbudziły którego ze śpiących strażników; ponieważ nie zauważyłem nic podejrzanego, więc zwróciłem się ku niemu i szepnąłem, jak mogłem najciszej:

 — Czy masz konie?

 — Tak — odpowiedział Indjanin równie cicho.

 — I wszystkie moje rzeczy?

 — Wszystkie.

 — Gdzie?

 — Nieopodal hacjendy, umocowane na skale, gdzie nie można znaleźć śladów.

 — Bardzo roztropnie. Jak przyszedłeś tutaj?

 — Widziałem, że Old Shatterhand chciał mnie oswobodzić i że został wzięty do niewoli. Przeczuwałem, że Yuma będą mnie szukać i znajdą konie. Chciałem odwieść od nich nieprzyjaciół i dlatego pospieszyłem przez równinę ku terenowi skalistemu, gdzie prześladowcy stracili mój trop. Szczep Mimbrenjów zna szybkość moich nóg; żaden Yuma nie mógł mnie dopędzić; zostali daleko wtyle. Skoro ślady się zatraciły, pobiegłem łukiem, ażeby nie spotkać Yuma, zpowrotem ku dolinie; tam ległem, czatując. Widziałem ich, wracających z niczem; obserwowałem obóz. Gdy wyruszyli, zabrałem nasze konie i pojechałem za nimi, ażeby uwolnić Old Shatterhanda. Oddam chętnie swoje życie, ponieważ Shatterhand: został schwytany z mojego powodu.

 — Odważasz się na wiele, widzę jednak, że jesteś dosyć ostrożny i roztropny, ażeby wszystkiemu podołać. Myślę, że z twoją pomocą będę wrótce wolny.

 — Wkrótce? Czemu nie zaraz? Mam nasze noże, więc rozetnę ci więzy

 — Nie! Skutek byłby taki, że i ty dostałbyś się do niewoli. A ty jednak musisz być wolny.

 — Niech Old Shatterhand pomyśli, że wszyscy śpią i tylko ten jeden czuwa! Yuma są ślepi; on mnie nie widzi.

 — A ty pomyśl, co trzeba wykonać, zanim mógłbym powstać. Musiałbyś rozciąć rzemień, którym mnie obwiązano na noc; to trwałoby całą godzinę, ponieważ trzeba działać powoli i ostrożnie; następnie musiałbym odwinąć koc, co mogłoby znowu zabrać pół godziny czasu, a wreszcie, choćby się to wszystko powiodło, pozostają jeszcze więzy na rękach i nogach.

 — Toby już poszło prędko. W dwie godziny jesteśmy gotowi!

 — Bylibyśmy gotowi; ale niech mój młody brat policzy strażników. Jest ich pięciu; będą się zatem luzować. Każdy następny, zanim obejmie straż, przekona się, czy moje więzy są w porządku. Nie dowierzają mi. Widzisz więc, że tej nocy nie możesz mię absolutnie uwolnić.

 — Old Shatterhand ma słuszność; przyjdę więc następnej nocy.

 — Znalazłbyś mnie tak samo skrępowanego i strzeżonego, jak obecnie i musiałbyś znowu odejść z niczem.

 — Więc kiedyż mam przyjść? Jak długo mam cię pozostawiać w ich rękach? Jeśli cię zabiją, nie będę mógł się więcej pokazać w naszych wigwamach,[1] gdyż wszyscy wytykaliby palcami i pluliby na mnie, mówiąc, że przez moją lekkomyślność dostał się do niewoli i zginął Old Shatterhand.

 — Yuma mnie jeszcze teraz nie zabiją; chcą Shatterhanda zachować do pala męczarni.

 — Oddycham swobodniej! Ale jak mam cię uwolnić, skoro nie mogę przyjść do ciebie?

 — Ja się już sam uwolnię. Ponieważ jednak moje nogi są ścierpnięte od więzów i nie mógłbym biec daleko, więc życzę sobie, żebyś był wpobliżu w chwili mojej ucieczki i trzymał konie, gotowe do drogi.

 — Pójdę tropem Yuma i, skoro tylko rozłożą się obozem, będę czekał na ciebie w ukryciu.

 — Ale z największą ostrożnością! Muszę wiedzieć, w jakim kierunku mam cię szukać. Postępuj zawsze ztyłu za obozem. Chciałbym także znać jak najdokładniej miejsce, w którem się będziesz zatrzymywał.

 — Jak mam cię o tem zawiadomić, skoro nie mogę się z tobą rozmówić?

 — Czy umiesz naśladować głos jakiego ptaka?

 — Kuglarz naszego szczepu umie mówić głosami wszystkich zwierząt, a ja byłem jego uczniem. O jakiem myślisz zwierzęciu, czy też ptaku?

 — Musimy wybrać takie zwierzę, które się odzywa we dnie i w nocy, gdyż nie wiem, kiedy mi się nadarzy sposobność ucieczki. Słysząc, skąd dochodzi ów głos, będę wiedział, gdzie jesteś.

 — Zwierzę, którego głos rozbrzmiewa i w dzień w nocy jest rzadkością. Czy nie byłoby lepiej, wybrać dzienne i nocne zwierzę?

 — Może być i tak, jeśli ci to przyjdzie łatwiej. A przecież meksykańska żaba łąkowa przebywa wszędzie, zarówno w lesie, jak i na otwartem polu, i odzywa się o każdej porze dnia i nocy. Jej głos byłby najodpowiedniejszy.

 — Całkiem, jak Old Shatterhand sobie życzy! Umiem tak dobrze naśladować głos tej wielkiej żaby, że zmylę najbystrzejsze ucho.

 — To mnie cieszy. Słuchaj więc, co ci teraz powiem! Prawdziwe szczęście, że przyniosłem z hacjendy tak dużo mięsa; masz jadła wbród i nie musisz odrywać się od swego zadania. Nie wiem, kiedy stąd wyruszymy i gdzie będziemy obozować. Masz iść za nami, oczywiście w odpowiedniem oddaleniu, a skoro się rozłożymy obozem, wyszukasz sobie ukrycie jak najbliższe, ale też zupełnie bezpieczne. Potem zaczekasz na spokojną chwilę w obozie i wydasz trzy razy krzyk żaby łąkowej, nie raz po raz, gdyż to wzbudziłoby podejrzenie, tylko w odstępach, wynoszących mniej więcej kwadrans. Jeślibym przy pierwszym okrzyku miał wątpliwość co do miejsca, w którem się znajdujesz, to drugie i trzecie wołanie wskaże mi je dokładnie. Od trzeciego okrzyku musisz być przygotowanym na natychmiastowy odjazd ze mną.

 — Będę tak pilnie czuwał, że zobaczę cię nadbiegającego i wyjdę naprzeciw.

 — Pięknie! Mój koń musi być gotów do jazdy; nie mogę tracić ani chwili, gdyż prześladowcy będą tuż za mną. Tak samo muszę mieć pod ręką sztuciec, tę małą strzelbę, z której mogę mierzyć dużo razy bez ładowania. Masz go przecież?

 — Mam go.

 — Czy może próbowałeś strzelać?

 — Nie! Jak mógłbym się na to odważyć! Wszystko, co należy do Old Shatterhanda, jest nietykalne.

 — Wobec tego sztuciec jest gotów do użycia. Trzymaj go w ręce, żebyś mógł mi podać, zanim jeszcze wsiądę na konia. Być może, iż będę musiał strzelać, gdyby prześladowcy zbliżyli się zanadto. Teraz wiesz już wszystko i musimy się rozstać. Jeszcze tylko na jedno muszę ci zwrócić uwagę. Przypuszczam, że inni jeńcy zostaną wypuszczeni na wolność; w tym wypadku powrócą prawdopodobnie do hacjendy. Niech cię to nie zmyli! Ja nie będę z nimi w żadnym wypadku. Yuma zatrzymają mnie u siebie na pewno; musisz więc iść za nimi.

 — Moje oczy będą otwarte, ażebym uniknął wszelkich błędów.

 — Spodziewam się tego. Daj mi teraz nóż; wszak masz go przy sobie?

 — Jak mogę dać ci nóż, skoro twe ręce skrępowane? Czy wsunąć go w koc, którym jesteś owinęty?

 — To niemożliwe, ponieważ koc jest zbyt silnie ściągnięty, a zresztą znalezionoby go zaraz, gdyż na dzień zdejmują ze mnie tę derkę. — Wetknij nóż w ziemię, wpobliżu mojego prawego łokcia tak, żeby rękojeść nieco wystawała; nie zobaczą jej, trawa jest gęsta.

 — Czy potrafisz pomimo więzów wyciągnąć go i schować?

 — Potrafię. A teraz idź! Za długo już rozmawiamy; zmiana warty może nastąpić w każdej chwili.

 — Idę. Przedtem jednak ulżyj całkowicie mojemu sercu! Popełniłem błąd nie do przebaczenia, a ty jesteś tak dobry, że nie powiedziałeś mi nawet słowa wyrzutu, Czy odmówisz mi przebaczenia?

 — Nie! Byłeś zbyt śmiały, zbliżając się do Yuma, tak, że mogli cię zobaczyć, ale tej właśnie odwadze mam do zawdzięczenia, że cię teraz widzę przy sobie. Wyrządziliśmy sobie jednakie przysługi i nie winniśmy wzajem nic; nie gniewam się na ciebie.

 — Dziękuję ci! Moje życie należy do ciebie i będę zawsze myślał z dumą o tem, że Old Shatterhand powiedział do mnie „nie winniśmy sobie nic“!

Przypisy

[1].Mieszkanie indjańskie.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok