Szkoda czasu na niemiłość - Anna Klimczewska - ebook + audiobook

Szkoda czasu na niemiłość ebook

Anna Klimczewska

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szkoda czasu na niemiłość

Olga jest najszczęśliwsza na świecie. W piekielnie inteligentnym i zabawnym Piotrze wreszcie znalazła miłość swojego życia. W dodatku po wieloletniej emigracji, wraca ze Stanów jej ukochany brat Bruno. Przystojny kardiolog romansuje z licznymi kobietami, poznanymi na aplikacji randkowej. Skoro jego siostra znalazła tam prawdziwą miłość, to może i jemu się uda? Ale czy Olga naprawdę znalazła swoje szczęście? A może jest o krok od popełnienia życiowego błędu? Czy uwielbiany przez wszystkich Piotr jest tym, za kogo się podaje? Dlaczego przyjaciółka Olgi, Monia, boi się go tak bardzo, że aż ucieka z kraju?

Szkoda Czasu na Niemiłość to opowieść o fatalnym zauroczeniu, dzikim pożądaniu i śmiertelnym niebezpieczeństwie.

FRAGMENT KSIĄŻKI

Siedziałam przy stole nakrytym pięknym obrusem sięgającym podłogi i uważnie studiowałam listę przystawek, gdy nagle poczułam na łydkach dotyk. W pierwszej chwili przestraszyłam się i odruchowo złączyłam kolana, ale w tym samym momencie uświadomiłam sobie, czyje to muszą być dłonie. Zwłaszcza, że niewidzialne ręce dotarły już do moich kolan i powoli, ale stanowczo zaczęły je rozchylać w znajomy sposób. Poddałam się dotykowi i wzbierającej we mnie fali rozkoszy. Po chwili zręczne palce tego łajdaka pieściły wewnętrzną stronę moich ud, coraz wyżej i wyżej... Byłam już bardzo podniecona i chciałam włożyć ręce pod obrus, by nakierować go na rozgrzany cel tej erotycznej podróży. Tyle że wtedy jak spod ziemi wyrosła przede mną menedżerka lokalu. Usiadła naprzeciwko mnie.

- Już pani jest, pani Olgo. Bardzo się cieszę. Muszę dopytać o kilka szczegółów związanych z organizacją waszego wesela.

Jeśli wydawało Ci się, że o miłości, związkach i seksie (również tym po bandzie) wiedziałaś już wszystko, to Olga i jej przyjaciółki – bohaterki tej perwersyjnej pozycji wydawniczej – udowodnią ci, że jesteś amiszką. Ciężko jest mnie zawstydzić, a jednak 1:0 dla autorki tej książki. Muszę dodać, że to było bardzo przyjemne i totalnie śmieszne zawstydzenie. Poznajcie hardkorową Bridget Jones made in Poland!

Filip Chajzer

To dla mnie historia o uleganiu presji i o przekraczaniu granic wbrew sobie. By ukochaną osobę zadowolić, zaspokoić, zatrzymać. A co jeśli ta osoba nie jest warta wstydu i rozpaczy, które przychodzą po? Nie mogę przestać myśleć o tej książce. Cholernie mocna, ale znakomita.

Małgorzata Ohme

Co za roller coaster emocji! Poprzednia książka była super, ale ta… mega mocna! Momentami naprawdę miałem ciary, może dlatego, że właśnie takie historie opowiadają mi na qczajcampach kobiety. Niezwykle bliskie jest mi przesłanie, że po największej traumie można się podnieść. Czyli po mojemu: odłączaj kable od tego co cię wydupcza i ukochoj sie!

QCZAJ

W tej powieści mroczne atrybuty współczesnego świata jak przemoc, seks, swingersi i narkotyki, przeplatają się z czystą i wzruszającą miłością, która tu chodzi wyjątkowo krętymi ścieżkami. I wszystko jest przyprawione niezwykle ciętym humorem. Ostrzegam, czytając tę powieść można umrzeć trzy razy: ze śmiechu, z podniecenia i z przerażenia!

Daria Ładocha

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 212

Oceny
4,0 (78 ocen)
45
11
8
8
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malaga34

Całkiem niezła

ciekawa, choć pierwsza część zdecydowanie lepsza.
00
KOCIK76

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
Kucik

Nie oderwiesz się od lektury

Proszę o ciąg dalszy
00
Albatros1

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam książkę w 100% Szybko wciągnie fabułą i nie wypuści do ostatniej strony. Że jeszcze filmu nie zrobili jestem w szoku. Mozna śmiało powiedzieć że "Szkoda czasu na nie miłość" odstresuje cię i da ci na chwilę zapomnieć szarość dnia codziennego.
00
Danana

Z braku laku…

Prosta historia do czytania podczas wakacyjnego lenistwa. Nie można oczekiwać od niej zaskakujących zwrotów akcji ani porywającej historii bohaterów.
00

Popularność




Z DZIEW­CZY­NAMI

Tele­fon jak zawsze zadzwo­nił nie w porę. Przy­mie­rza­łam aku­rat obłędny koron­kowy biu­sto­nosz w odcie­niu mali­no­wej czer­wieni. Uśmiech­nę­łam się, kiedy na ekra­nie prze­czy­ta­łam: Brzydki Łobuz.

– Co tam, Pio­trula? Nie mogę roz­ma­wiać, jestem w przy­mie­rzalni. Wła­śnie wkła­dam cycuszki w coś, co bar­dzo ci się spodoba.

– Nie spodoba mi się abso­lut­nie nic, co te twoje dwa skarby zasła­nia. Antenki będzie cho­ciaż troszkę widać?

– Oj tak. Sta­nęły na bacz­ność, jak tylko usły­szały twój głos. Będziesz musiał się nimi zająć. I cipeczką też, bo jest ostat­nio bar­dzo zanie­dbana.

– Niczym się nie przej­muj, wymy­jemy ją i ogo­limy.

– Fuj! Świn­tu­chu! – przez chwilę śmia­li­śmy się razem. – Zjesz na kola­cję moje popi­sowe taglia­telle w sosie orze­cho­wym?

– Nie. Zjem cie­bie, a wcze­śniej to ja przy­go­tuję kola­cję nie­spo­dziankę.

– Niby łobuz, ale coraz mil­szy.

– Do usług, moja wariatko.

– Dzwo­nisz w jakiejś kon­kret­nej spra­wie?

– Tak. W spra­wie zże­ra­ją­cej mnie tęsk­noty. Chcia­łem usły­szeć twój głos.

– Mmm… Obie­cuję, że dziś w nocy tym gło­sem poszep­czę ci do ucha, pomru­czę i poję­czę.

– Do tego czasu spłonę z pożą­da­nia.

– Płoń, kocha­nie. Koń­czę, pa.

Wło­ży­łam tele­fon do torebki i szybko się ubra­łam. Przed wyj­ściem z przy­mie­rzalni zer­k­nę­łam w lustro. Na­dal się uśmie­cha­łam. Tak jest zawsze, gdy roz­ma­wiam z Pio­trem. Jego łobu­zer­ski urok wciąż nie­sa­mo­wi­cie na mnie działa.

– Wezmę ten biu­sto­nosz – powie­dzia­łam do eks­pe­dientki.

– Pole­cam do kom­pletu bra­zy­liany. Na dzi­siej­szy wie­czór będą jak zna­lazł… – młoda kobieta mru­gnęła do mnie zna­cząco.

– Prze­pra­szam panią naj­moc­niej, chyba nieco za gło­śno roz­ma­wia­łam – zre­flek­to­wa­łam się, choć tro­chę nie w porę.

– Nic nie szko­dzi, takich roz­mów chęt­nie słu­cham – uśmiech­nęła się dziew­czyna. – Zapa­ko­wać te maj­teczki?

– Niech będą. Roz­miar 36 popro­szę.

– Oczy­wi­ście.

Przy­spie­szy­łam kroku, bo byłam odro­binę spóź­niona. Dziew­czyny na pewno już cze­kały. Wcho­dząc do wybra­nej przez Zuzę restau­ra­cji, poczu­łam inten­sywny zapach grzy­bów i roz­ma­rynu. Już wie­dzia­łam, co zamó­wię na lunch.

– Prze­pra­szam, dziew­czyny, na moment stra­ci­łam rachubę czasu.

– Pio­ootru­ula dzwo­ooonił! – prze­drzeź­niły mnie zgod­nym chó­rem.

– No tak, dzwo­nił, więc tro­chę się roz­ko­ja­rzy­łam. Jak zawsze przy nim, wybacz­cie.

– Och! Twoje wiel­kie szczę­ście jest obrzy­dli­wie nie­przy­zwo­ite i iry­tu­jące! – zawy­ro­ko­wała Klara.

– I dobrze. Nie słu­chaj, Olga, zazdro­śnicy. Bar­dzo się, kochana, cie­szymy, że twój łobuz oka­zał się tym jedy­nym. Należy ci się coś od życia po tylu roz­cza­ro­wa­niach – dodała Zuza.

– Po tylu zje­bach, oszu­stach i pro­sta­kach. Rozu­miem, że w twoim słod­kim raju na­dal bez­chmurne niebo? – spy­tała Monia.

– Cóż robić? – wzru­szy­łam ramio­nami. – To dla mnie pewna nowość, ale jakoś dźwi­gam nudne szczę­ście dzień po dniu. Co zama­wiamy?

– My już wybra­ły­śmy. Masz tu kartę. Znajdź coś dla sie­bie, bo idzie kel­ner. – Zuza uśmiech­nęła się do sym­pa­tycz­nego bru­neta z brzusz­kiem.

– Dzień dobry, czy panie już wybrały?

– Tak. Popro­simy raz sałatkę cezar i dwa razy gnoc­chi alla sor­ren­tina. Olga?

– Dla mnie spa­ghetti w sosie z leśnych grzy­bów.

– Coś do picia?

– Dużą karafkę wody nie­ga­zo­wa­nej z cytryną. Bez lodu. – Zuza nie musiała nas o nic pytać. Taką wodę od lat piły­śmy litrami.

– A ja jesz­cze popro­szę whi­sky sour. Podwójne – dokoń­czyła skła­da­nie zamó­wie­nia Monia.

Po odej­ściu kel­nera zapa­dła nie­zręczna cisza. W końcu zde­cy­do­wa­łam się ją prze­rwać i powie­dzieć to, co chyba wszyst­kie pomy­śla­ły­śmy.

– No, stara, grubo zaczy­nasz tydzień. Jest dopiero czter­na­sta.

– Daj spo­kój, muszę zła­pać balans. Mia­łam tak impre­zowy week­end, że nie bar­dzo wiem, jak się nazy­wam. Uzu­peł­nię poziom alko­holu we krwi i wrócę do żywych.

– Monia… Czy nie zaczę­łaś nieco prze­sa­dzać z impre­zami i z alko­ho­lem? – ode­zwała się Klara.

– Już nie bądź taka świę­to­je­bliwa! Wszystko mam pod kon­trolą.

– Chyba pod kon­trolą tego didżeja, któ­rego wyrwa­łaś na Tin­de­rze. Przy­po­mnij, jak mu tam?

– Didżej Pro­ust. Wiecz­nie w poszu­ki­wa­niu stra­co­nego czasu. – Monia gło­śno roze­śmiała się z wła­snego lite­rac­kiego dow­cipu, ale żad­nej z nas to nie roz­ba­wiło.

– Monia, to ćpun i alko­ho­lik – nie odpusz­czała Klara.

– Daj spo­kój, po pro­stu roz­ryw­kowy facet i tyle. Zresztą to tylko na jakiś czas, prze­cież się nie zako­cha­łam, luz. Wiem, z kim tań­czę. Nawet sobie nie wyobra­ża­cie, jaki seks jest zaje­bi­sty po pigule?

– Ja pier­dolę! Nie wie­rzę, że wzię­łaś to gówno! – tym razem nie wytrzy­mała Zuza.

– Eks­pe­ry­men­tal­nie i incy­den­tal­nie! – Monia patrzyła nam oczy wyzy­wa­jąco. – No co? Nie musi­cie się o mnie bać. Chwilę się poba­wię i znowu będę grzeczna. Ej, laski, prze­cież wie­cie, że ja tak mam.

– Dotąd ni­gdy nie ćpa­łaś. Boimy się, że ten Pro­ust ostro pocią­gnie cię w dół.

– Kurwa, Olga! Szybko zapo­mnia­łaś, jak się na nas wście­ka­łaś, gdy mar­twi­ły­śmy się twoim dawa­niem dupy na prawo i lewo.

– A dziś wiem, że mia­ły­ście rację i żałuję, że nie posłu­cha­łam was wcze­śniej.

– A ja nie posłu­cham i nie zamie­rzam niczego żało­wać! I powiem wam jesz­cze coś. Idziemy z Pro­ustem na swin­gers party, będziemy się pie­przyć gru­powo jak kró­liki. Kel­ner! – Monia gestem ręki przy­wo­łała chło­paka, który nas obsłu­gi­wał. – Jesz­cze raz whi­sky sour, pro­szę.

Spoj­rza­ły­śmy po sobie zna­cząco, ale tym razem żadna z nas się nie ode­zwała. Przez chwilę wszyst­kie jadły­śmy w mil­cze­niu.

– No już, wylu­zuj­cie. Popa­trz­cie na tego gościa dwa sto­liki obok. – Monia wska­zała faceta o raczej prze­cięt­nej apa­ry­cji, z wiel­kimi, nie­zbyt gustow­nie wyta­tu­owa­nymi łapami. – Mam bra­nie, bez dwóch zdań. Gdzieś go już chyba widzia­łam… Koleś przez cały czas gapi się na mnie, obli­zuje i teraz jesz­cze, kurwa, zaczął cmo­kać. Chyba zaraz mu jebnę.

Monia ewi­dent­nie szy­ko­wała się do star­cia, a awan­tura w knaj­pie w biały dzień nie była nam potrzebna.

– Niech się gapi, uspo­kój się. Nie będziesz wykłó­cać się z jakimś pry­mi­ty­wem, nie rób wio­chy. – Sta­ra­łam się uspo­koić nieco już pod­chmie­loną Monię. – Dziew­czyny, za nie­całe dwa tygo­dnie, w sobotę, robimy imprezę powi­talną dla Bruna.

To było dobre posu­nię­cie. Wspo­mi­na­jąc swo­jego młod­szego brata, udało mi się odwró­cić uwagę Moni od nachal­nego ado­ra­tora. Kel­ner aku­rat posta­wił przed nią szklankę z kolej­nym drin­kiem, którą natych­miast pod­nio­sła do ust.

– To już? Kiedy twój nie­ziem­sko przy­stojny i, z tego co rozu­miem, znów wolny bra­ci­szek przy­la­tuje ze Sta­nów? – spy­tała.

– W naj­bliż­szy pią­tek, ale nie sądzę, żeby od razu roz­glą­dał się za kobie­tami. Wciąż liże rany i składa do kupy zła­mane serce.

– Musi się szybko wyle­czyć z tej suki. Jak ona ma na imię?

– Jes­sica – odpo­wie­dzia­łam.

– Dobrze pamię­tam, że on wziął ją lata temu z małym bacho­rem? – dopy­ty­wała coraz bar­dziej wsta­wiona Monia.

– Poznali się dzie­więć czy dzie­sięć lat temu na zawo­dach sno­oke­rzy­stów w Waszyng­to­nie i od razu mię­dzy nimi zaiskrzyło. Jes­sica istot­nie była wtedy samotną matką, a jej Kevin miał sie­dem lat. Bruno wycho­wy­wał go jak wła­sne dziecko. Dla­tego teraz tak bar­dzo cierpi, stra­cił i uko­chaną kobietę, i syna.

– Wyko­rzy­stała go suka jebana. Jebana suka! – Monia mówiła zde­cy­do­wa­nie za gło­śno i coraz bar­dziej beł­ko­tli­wie. – Naiw­niak wycho­wał jej gów­nia­rza, a ona puściła się z jakimś mało­la­tem, tak?

– Tak, Monia. Zostaw już tego drinka. Dziew­czyny, pła­cimy i wycho­dzimy, chyba czas na nas.

Zuza i Klara zgod­nie mi przy­tak­nęły i popro­si­ły­śmy o rachu­nek.

Gdy tylko kel­ner odda­lił się, do naszego sto­lika nieco chwiej­nym kro­kiem pod­szedł wyta­tu­owany amant Moni.

– Widzę, lalka, że mnie nie pozna­jesz – zagad­nął.

– A jed­nak mu przy­pier­dolę, sam się prosi – sko­men­to­wała Monia patrząc to na niego, to na nas.

– Może nie tak ostro – mię­śniak pochy­lił się nad sto­li­kiem tak nisko, że czo­łem nie­mal doty­kał czoła Moni. – Przed­wczo­raj w nocy byłaś dużo mil­sza i to ty się pro­si­łaś o pier­do­le­nie. Któ­rego ci zresztą nie poża­ło­wa­łem, he, he! – ostat­nie zda­nie okra­sił wul­gar­nym recho­tem.

– Boże… – wyrwało się Kla­rze.

– Co ty… Co ty, kurwa, gadasz, gnoju? – Monia od razu prze­trzeź­wiała.

– Pie­przy­łaś się jak rasowa kurwa, a teraz rżniesz damę!

Jakby tego było mało, obrzy­dliwy typ splu­nął do drinka Moni. Ta, wście­kła jak cho­lera, już się pod­no­siła. Na szczę­ście w porę przy­trzy­ma­łam ją na miej­scu. W końcu oblech zro­bił w tył zwrot i wyszedł z restau­ra­cji.

Przez chwilę żadna z nas nie była w sta­nie nic powie­dzieć. Zupeł­nie nas zamu­ro­wało.

– To jakiś jebany świr! Pierw­szy raz go na oczy widzia­łam! – Monia roz­pacz­li­wie szu­kała w nas zro­zu­mie­nia. Jed­nak naj­wy­raź­niej go nie zna­la­zła. – Chyba nie myśli­cie, że mówił prawdę? – nie odpusz­czała.

Ciężką ciszę prze­rwała Klara.

– Nie wiemy tego, Monia. Ale naj­gor­sze, że ty chyba też tego nie wiesz. Nie pamię­tasz gościa, bo ostat­nio czę­sto nie pamię­tasz swo­ich ostrych imprez.

– Jasne, zrób­cie ze mnie kurwę! Mam to w dupie. Was też mam w dupie! – Monia wycią­gnęła z torebki zmię­to­lony stu­zło­towy bank­not i rzu­ciła go na stół. – No to się uba­wi­łam z wami po pachy! Spa­dam.

– Monia! – krzyk­nę­łam za nią.

– Daj spo­kój, musi wytrzeź­wieć i dopiero wtedy prze­my­śli temat. Oby. Nie jest z nią naj­le­piej – pod­su­mo­wała Klara.

– Fakt, nie jest – potwier­dziła smutno Zuza, pod­no­sząc się z krze­sła.

WIEL­KIE SZCZĘ­ŚCIE I CHO­CHLA DZIEG­CIU

Naprawdę mar­twi­łam się o Monię. Zawsze była tro­chę sza­lona i nie­obli­czalna, ale teraz to jed­nak coś wię­cej. Naj­wy­raź­niej tra­ciła kon­trolę nad piciem i nad życiem. Czy cią­głe impre­zo­wa­nie dopro­wa­dziło ją w końcu do nałogu i wszyst­kich tych nie­bez­piecz­nych zacho­wań? A może wcze­śniej wyda­rzyło się coś złego? Coś, co spo­wo­do­wało, że Monia zaczęła odci­nać się od rze­czy­wi­sto­ści wódą i nar­ko­ty­kami?

W zarzą­dza­niu wielką, mię­dzy­na­ro­dową firmą jest ogar­nięta, spraw­nie dopro­wa­dza do pod­pi­sy­wa­nia milio­no­wych kon­trak­tów, a jed­no­cze­śnie wydaje się pogu­biona. W dodatku zbu­do­wała wokół sie­bie wysoki mur. Jak się przez niego prze­bić? Uzna­łam, że muszę zna­leźć spo­sób, by do niej dotrzeć. Sytu­acja wyma­gała poważ­nej narady z Klarą i Zuzą.

Po lun­chu pra­co­wa­łam jesz­cze dobrych kilka godzin. Sie­dzie­li­śmy w redak­cji nad pro­jek­tem nowego for­matu tele­wi­zyj­nego z udzia­łem rywa­li­zu­ją­cych ze sobą gwiazd. Nie mogłam się sku­pić. Czu­łam, że nie wno­szę za wiele do burzy mózgów, bo wciąż krą­ży­łam myślami wokół pro­ble­mów Moni. Wra­ca­jąc z pracy, na­dal byłam mocno roz­ko­ja­rzona. Cudem unik­nę­łam zde­rze­nia ze srebr­nym volvo, które wyje­chało z pod­po­rząd­ko­wa­nej. Na szczę­ście w porę naci­snę­łam hamu­lec.

– Co robisz, idioto?!

Roz­trzę­siona zarówno po nie­zbyt uda­nym lun­chu jak i po nie­przy­jem­nym incy­den­cie dro­go­wym, w końcu zapar­ko­wa­łam pod domem Pio­tra. Miał stu­me­trowe miesz­ka­nie na trze­cim pię­trze pięk­nej kamie­nicy na Żoli­bo­rzu. Już wła­ści­wie u niego miesz­ka­łam, ale wciąż mnó­stwo rze­czy zosta­wi­łam u sie­bie. Męczyły mnie poranne poszu­ki­wa­nia jakiejś bluzy czy spód­nicy, któ­rych jesz­cze do Pio­tra nie zabra­łam. Chcia­łam to w końcu upo­rząd­ko­wać. Ni­gdy z żad­nym face­tem nie było mi tak dobrze, więc nie mia­łam się nad czym zasta­na­wiać. Powin­nam prze­wieźć wszyst­kie swoje rze­czy do niego, a swoje miesz­ka­nie wyna­jąć.

Gdy tylko otwo­rzy­łam cięż­kie drzwi wej­ściowe, zoba­czy­łam przy­kle­joną do ściany kopertę z napi­sem:

Dla naj­pięk­niej­szej kobiety na świe­cie.

Choć abso­lut­nie się za taką nie uwa­ża­łam, nie mia­łam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że owa koperta prze­zna­czona jest wła­śnie dla mnie. „Ech, ty waria­cie!”, uśmie­cha­jąc się pod nosem, odkle­iłam kopertę i wyję­łam z niej liścik z krótką instruk­cją:

Zrób dwa­na­ście kro­ków w górę. Szu­kaj w lewym rogu pod grzej­ni­kiem.

Pro­ści­zna. Poko­na­łam dwa­na­ście scho­dów i zna­la­złam się na oka­za­łym pół­pię­trze. W lewym rogu stał wielki grzej­nik obu­do­wany drew­nianą kratką. Kuc­nę­łam, poświe­ci­łam latarką z tele­fonu w kratkę i w środku dostrze­głam czer­woną, papie­rową torebkę. „Hmm… ale jak się tam dostać?”. Przez chwilę moco­wa­łam się z kratką, aż w końcu odkry­łam, że jej pod­stawa się rusza. Osta­tecz­nie dała się wyjąć, dzięki czemu powstała dzie­się­cio­cen­ty­me­trowa szcze­lina, przez którą naj­pięk­niej­sza kobieta na świe­cie wyjęła papie­rową torebkę wraz z tajem­ni­czą zawar­to­ścią.

W środku był przy­stro­jony kolo­ro­wymi ceki­nami i pió­rami kostium zło­żony ze sta­nika oraz skąpo zabu­do­wa­nych maj­te­czek. Takie stroje mają na sobie tan­cerki samby pod­czas słyn­nego kar­na­wału w Rio de Jane­iro. W torebce zna­la­złam też liścik:

Ubierz się w ten kostium. Tak, teraz.

On osza­lał! Jak teraz? Tu? W tym momen­cie przy­szedł SMS. Oczy­wi­ście od tego łobuza:

Nie wymię­kaj, prze­bie­raj się.

„A żebyś wie­dział, że się prze­biorę!”.

Było to nieco kar­ko­łomne. Nie mogłam prze­cież roze­brać się do rosołu na klatce scho­do­wej. Wiłam się więc pod dłu­gim swe­trem, ścią­ga­łam sta­nik przez rękaw, a potem zdję­łam spód­nicę, żeby zmie­nić gatki na ceki­nowe. W poło­wie tego prze­po­czwa­rza­nia się usły­sza­łam kroki z góry. Na szczę­ście, gdy nało­ży­łam sobie swe­ter na głowę tyłem na przód, się­gał mi do połowy ud. Zasty­głam w bez­ru­chu. Musia­łam wyglą­dać jak zło­żony para­sol ogro­dowy. Spod swe­tra wysta­wały gołe nogi z nacią­gnię­tymi do połowy łydek ceki­no­wymi maj­tami. Kroki sta­wały się coraz wyraź­niej­sze, nagle ich odgłosy ustały.

– Halo? Jest tam kto? Halo? – zapy­tał, chyba nieco roz­ba­wiony, męski głos.

– Tak, jestem. A wła­ści­wie nie ma mnie tutaj. Niech pan nie zwraca na mnie uwagi. Ja tylko… tak tu postoję i… pójdę sobie. – Och, jak dobrze, że nie było widać mojej pur­pu­ro­wej twa­rzy.

– Ale nic pani nie jest? Wszystko w porządku?

– Tak, w porządku. Nic się nie dzieje, naprawdę.

– Może cho­ciaż tro­chę wody pani przy­niosę, bo sucho tak przy tym grzej­niku.

– Nieee… dzię­kuję, piłam…

– To wiele tłu­ma­czy…

– Wodę już piłam i zaraz sobie pójdę, za chwi­leczkę dosłow­nie. Tro­szeczkę jesz­cze tylko tak… postoję sobie.

– No dobrze, to ja w takim razie idę. Tylko pro­szę za długo nie stać, bo pew­nie cią­gnie od pod­łogi. Do widze­nia.

– Do widze­nia, dzię­kuję za tro­skę.

Uf… Poszedł sobie. Nie mia­łam poję­cia, kto i dobrze się zło­żyło. Nie będę się czer­wie­nić, mija­jąc go potem na scho­dach czy na ulicy. Szybko nacią­gnę­łam majtki na tyłek, wzię­łam swoje ciu­chy pod pachę i ruszy­łam w górę. Na kolej­nym pół­pię­trze znów zoba­czy­łam liścik:

Dla naj­pięk­niej­szej i już ubra­nej w kostium do samby kobiety.

„Zabiję go!”.

W środku była kolejna instruk­cja:

Zapu­kaj do miesz­ka­nia numer 8 i poproś o koronę, którą podobno zosta­wił dla cie­bie posła­niec.

Kto tam mieszka? Za dia­bła nie pamię­ta­łam. Nie koja­rzy­łam jesz­cze wszyst­kich loka­to­rów. No dobra, zaraz mia­łam się prze­ko­nać. A może szczę­ście mi dopi­sze i nikogo nie będzie? Sta­nę­łam pod ósemką. Zapu­ka­łam nie­śmiało. Usły­sza­łam cha­rak­te­ry­styczne raczej dla star­szych osób szu­ra­nie kap­ciami po pod­ło­dze. Otwo­rzyły się drzwi i sta­nął w nich sym­pa­tyczny sta­ru­szek w dru­cia­nych oku­la­rach na nosie. Jego pomarsz­czoną twarz roz­pro­mie­nił uśmiech. Czu­łam, że natych­miast zro­bi­łam się pur­pu­rowa.

– Dzień dobry, panie…

– Zyg­mun­cie. Mów mi Zygi, panienko. Piotr uprze­dzał, że będę miał gościa i że to będą miłe odwie­dziny. Ale nie sądzi­łem, że aż tak miłe!

– Prze­pra­szam, panie Zyg­mun­cie…

– Zygi.

– Panie Zygi…

– Zygi.

– Zygi, prze­pra­szam za swój strój, długo by opo­wia­dać… Podobno posła­niec zosta­wił tu dla mnie… koronę.

– W rze­czy samej. Wej­dziesz?

– Może innym razem, tro­chę się spie­szę.

– Ech, wam mło­dym to spieszno do tych uciech, co? – i puścił oko. – Zacze­kaj w takim razie chwilkę, zaraz ją przy­niosę.

Po istot­nie krót­kiej chwili Zygi poja­wił się z koroną. Z koro­ni­skiem! To pozła­cane szka­radz­two ozdo­bione dzie­siąt­kiem róż­no­ko­lo­ro­wych szkie­łek było wyso­kie na jakieś pół metra.

– Piotr pro­sił, żebyś od razu zało­żyła koronę na głowę. Z rado­ścią doko­nam koro­na­cji! – Zygi zbli­żył się do mnie i wspiął na palce.

Był bar­dzo niskiego wzro­stu, więc żeby mu pomóc, lekko się nachy­li­łam. W końcu nało­żył mi to cięż­kie, kiczo­wate żela­stwo na głowę.

– No! Piękna jesteś! A jak ty, kró­lewno, masz na imię?

– Olga.

– Kró­lowa Olga, zacne imię dla koro­no­wa­nej głowy. Idź już do swo­jego króla Pio­tra, bo pew­nie chciałby powy­wi­jać swoim ber­łem! – Zygi roze­śmiał się, a ja mu zawtó­ro­wa­łam, bo star­com takie rubaszne żar­ciki można wyba­czyć.

Poże­gna­łam się i znowu ruszy­łam w górę. Do poko­na­nia zostało mi już tylko jedno pię­tro, ale byłam pewna, że czeka mnie kolejne zada­nie. Nie pomy­li­łam się. Na ścia­nie ktoś przy­kleił liścik, nie­wąt­pli­wie adre­so­wany do mnie:

Dla naj­pięk­niej­szej na świe­cie Kró­lo­wej Samby.

No jasne! W liściku była oczy­wi­ście kolejna instruk­cja:

Spójrz w górę.

Unio­słam głowę i dostrze­głam czer­wone pudełko przy­cze­pione do lampy.

„Jak je stam­tąd ścią­gnąć, do cho­lery?”, rozej­rza­łam się bez­rad­nie wokoło, szu­ka­jąc cze­goś, na czym mogła­bym sta­nąć. Pół­pię­tro zdo­biły jed­nak wyłącz­nie doniczki z kwia­tami. W tym momen­cie przy­szedł SMS. Oczy­wi­ście od tego łaj­daka Pio­tra. „Czy ja jestem w ukry­tej kame­rze? Skąd on wie co ja aku­rat teraz robię? Czy on mnie w tej chwili pod­gląda? Byłam jed­no­cze­śnie roz­draż­niona i pod­eks­cy­to­wana.

Użyj tego, co znaj­dziesz za kotarą.

Za kotarą zna­la­złam małą dra­binę. Wspię­łam się na nią, wycią­gnę­łam jak struna i się­gnę­łam po czer­wone pudełko. Nagle usły­sza­łam:

– Co za wstyd! Zamknij oczy, ona litość boską! Nie patrz na tę ladacz­nicę!

Gorzej być nie mogło, bo oto nade­szła bab­cia Pela­gia ze swoim dzie­się­cio­let­nim wnucz­kiem Kry­stia­nem. Naj­więk­sza plot­kara w kamie­nicy, naj­bliż­sza sąsiadka Piotrka. Po tej akcji zrobi ze mnie dziwkę, jak nic.

– Dzień dobry, pani Pela­gio. To nie jest tak, jak pani myśli… – zaczę­łam się głu­pio tłu­ma­czyć, wciąż wypi­na­jąc z wyso­ko­ści dra­biny nie­mal goły tyłek.

– Zamilcz, bez­wstydna! Głowa do dołu! Głowa do dołu, Kry­stianku! Tfu!

W pudełku z napi­sem Załóż je zna­la­złam złote san­dałki na szpil­kach. O dziwo, były nawet wygodne. Teraz mogła­bym wejść na sam­ba­drom i wto­pić się w tłum sza­le­ją­cych tan­ce­rzy. Jak na zawo­ła­nie do moich uszu zaczęły dobie­gać gorące rytmy samby. Od miesz­ka­nia Pio­tra dzie­liło mnie tylko dwa­na­ście scho­dów. Z każ­dym kro­kiem samba sta­wała się coraz gło­śniej­sza. W końcu naci­snę­łam klamkę. Wie­dzia­łam, że Piotr ni­gdy nie zamyka drzwi, tak było i tym razem. Popra­wi­łam piersi w stroj­nym biu­sto­no­szu i weszłam do środka.

Zna­łam skądś ten kawa­łek. No oczy­wi­ście! Samba Bra­si­lera! Nogi same rwą się do tańca. Salon tonął w gir­lan­dach kwia­tów, w ciem­no­ści bły­skały dys­ko­te­kowe świa­tełka. Mój łobuz się posta­rał.

– Pio­trula! Gdzie jesteś? Zro­bi­łam te wszyst­kie głu­pie rze­czy i jestem cała roz­pa­lona, cała twoja! Gdzie jesteś?

Wtedy objął mnie od tyłu w pasie i zaczę­li­śmy się koły­sać w rytm samby. Czu­łam jego silne ciało na ple­cach i na poślad­kach. Obró­cił mnie w tańcu i zoba­czy­łam go w całej zaska­ku­ją­cej oka­za­ło­ści. Był wła­ści­wie nagi. Miał na sobie jedy­nie far­tu­szek z nadru­kiem męskiego stroju tan­ce­rza samby. Fiku­śny fata­ła­szek zawią­zany z tyłu, nad gołymi i cał­kiem cał­kiem jędr­nymi poślad­kami. Cudna i bar­dzo gorr­rąca była ta nasza samba. Pio­trula świet­nie pro­wa­dzi i ma w sobie laty­no­ski ogień.

Tań­czy­li­śmy, chi­cho­ta­li­śmy i cało­wa­li­śmy się przez dłuż­szą chwilę. W tańcu zaczął mnie roz­bie­rać. Naj­pierw uwol­nił mnie od korony, potem od szpi­lek, wresz­cie zdjął ze mnie biu­sto­nosz i maj­teczki… Myśla­łam, że zaraz będziemy się kochać i moja mocno już wil­gotna kobie­cość bar­dzo na to liczyła… Ale ten łobuz zawsze mnie zaska­ki­wał i dzia­łał według tylko sobie zna­nego sce­na­riu­sza.

Wziął mnie na ręce, jed­nak nie zaniósł do łóżka, a do ozdo­bio­nej zapa­lo­nymi świe­cami łazienki. W wan­nie peł­nej wody pły­wały pur­pu­rowe płatki róż. Uło­żył mnie pośród nich i poca­ło­wał czule w czoło.

– Zre­lak­suj się, łobu­zico, ja dokoń­czę przy­go­to­wy­wa­nie kola­cji. – wska­zał spoj­rze­niem na sto­jący wie­szak łazien­kowy. – Kupi­łem ci sukienkę i szpilki. Ubierz się w to, pro­szę.

– Te złote san­dałki do samby też by paso­wały.

– Te będą paso­wały bar­dziej. Nie spiesz się. Będę cze­kał na cie­bie w salo­nie, moja piękna.

Czy inne kobiety są przez swo­ich męż­czyzn roz­piesz­czane jak ja przez niego? Tak zaska­ki­wane? Czy na każ­dym kroku spo­tyka je tyle dowo­dów odda­nia i uwiel­bie­nia? I to jesz­cze oka­zy­wa­nych z taką fan­ta­zją i non­sza­lan­cją? Pew­nie nie. Pew­nie należę do malut­kiej grupy szczę­ściar, które tra­fiły na wyjąt­kowy, bar­dzo rzadko wystę­pu­jący w świe­cie dam­sko-męskich rela­cji okaz. Zanu­rzona w płat­kach róż roz­pły­wa­łam się z roz­czu­le­nia, bo tyle było we mnie rado­ści i wdzięcz­no­ści za to, że w końcu spo­tkało mnie coś tak dobrego i pięk­nego. Zapra­gnę­łam być dla Pio­tra tą, za którą mnie uważa. Choć czu­łam, że on nieco mnie ide­ali­zuje. Gdzieś na dnie serca tkwiła obawa, że któ­re­goś dnia spoj­rzy na mnie z roz­cza­ro­wa­niem w oczach. Odkryje, że pod płat­kami róż i zwiew­nymi sukien­kami, w które mnie ubiera, jest zwy­czajna, może nawet pospo­lita dziew­czyna…

Zga­ni­łam się za to czar­no­widz­two. Po pro­stu nie powin­nam pozwo­lić sobie na roz­le­ni­wie­nie, na ogra­ni­cza­nie się do roli zado­wo­lo­nego biorcy. Prze­cież też mam mnó­stwo do zaofe­ro­wa­nia, tyle jest we mnie pokła­dów czu­ło­ści, namięt­no­ści, fan­ta­zji. Chcę każ­dego dnia być bli­żej Pio­tra, pozna­wać jego naj­głęb­sze potrzeby, zaspa­ka­jać je z miło­ścią i w spo­sób, który go zachwyci.

Suk­nia w kolo­rze fuk­sji, z głę­bo­kim dekol­tem na ple­cach, leżała świet­nie. Opi­nała ciało, nie powo­du­jąc naj­mniej­szego dys­kom­fortu. Piotr nie zosta­wił mi żad­nej bie­li­zny, więc pod sukienką wyraź­nie zazna­czała się wypu­kłość piersi, ster­czące z pod­nie­ce­nia antenki. O krą­gło­ści pozba­wio­nych maj­te­czek poślad­ków nawet nie wspo­mnę. Czu­łam się sek­sow­nie jak dia­bli.

Weszłam do salonu, w któ­rym zamiast dys­ko­te­ko­wych świa­te­łek poja­wił się dys­kretny blask świec. Z gło­śni­ków, choć znacz­nie ciszej, na­dal sączyły się laty­no­skie rytmy. Piotr nie miał już na sobie fiku­śnego far­tuszka, a ide­al­nie skro­jone spodnie i białą koszulę. Wstał od stołu, poca­ło­wał mnie w poli­czek, na chwilę wtu­lił się w moje ramiona i włosy, a potem pod­su­nął mi krze­sło i posa­dził za sto­łem.

Potrawy też były bra­zy­lij­skie. Na przy­stawkę mój oso­bi­sty kucharz zaser­wo­wał pao de queijo, czyli bułeczki z tapioką i bia­łym serem. Potem podał pastel. Nie­zbyt die­te­tyczne, ale prze­pyszne danie. Sma­żone na głę­bo­kim tłusz­czu cie­niut­kie cia­sto, wypeł­nione egzo­tycz­nie przy­pra­wio­nym far­szem mię­sno-warzyw­nym. Chru­piące, tłu­ste i aro­ma­tyczne. Naprawdę pycha. Byłam już naje­dzona, ale dałam się jesz­cze namó­wić na mały deser. Bra­zy­lij­skie bri­ga­de­iro to taka połu­dnio­wo­ame­ry­kań­ska wer­sja naszej cze­ko­la­do­wej tru­fli, z dużą ilo­ścią kaj­maku i kakao.

– Wiesz, że wygrał­byś Master­chefa?

– Wiem, ale wolę roz­piesz­czać twoje pod­nie­bie­nie niż pod­nie­bie­nia choćby naj­lep­szych kuli­nar­nych juro­rów na świe­cie.

– Kłamca i lizus!

– Co do liza­nia…

Pio­trula pod­szedł i razem z krze­słem odsuną mnie od stołu. Wycią­gnął z kie­szeni jedwabną apaszkę, którą zawią­zał mi oczy. Moje ręce prze­niósł za opar­cie krze­sła i skrę­po­wał je na wyso­ko­ści nad­garst­ków. Potem pod­cią­gnął mi sukienkę i sze­roko roz­sta­wił nogi. Przez chwilę nic się nie działo, a ja nie­mal czu­łam jego wzrok utkwiony w mojej cipce. Rosnące pod­nie­ce­nie natych­miast wywo­łało przy­jemne pobo­le­wa­nie pod­brzu­sza. W dodatku rytmy samby sta­wały się coraz cich­sze, a ich miej­sce zajął jęk roz­ko­szy. Jakby nie dwóch, a wielu osób…

I się zaczęło.

Piotr długo pie­ścił i cało­wał wewnętrzną stronę moich ud. Chyba roz­sma­ro­wał na nich coś lep­kiego, by potem to zli­zy­wać. Po chwili to samo zro­bił mojej cipce. Wciąż docho­dziło do mnie wiele jęczą­cych, doświad­cza­ją­cych roz­ko­szy gło­sów. Bar­dzo mnie to pod­nie­ciło. Moje ciche poję­ki­wa­nia mie­szały się z tymi, które sły­sza­łam wokół. Piotr zli­zy­wał kro­pelki roz­ko­szy z mojej coraz wil­got­niej­szej waginy. Trudno było mi usie­dzieć spo­koj­nie na krze­śle, ale zwią­zana, z zawią­za­nymi oczami, byłam zupeł­nie bez­bronna wobec mojego męż­czy­zny i wobec nara­sta­ją­cego we mnie pod­nie­ce­nia.

W pew­nym momen­cie Piotr prze­stał mnie pie­ścić ustami i wło­żył mi do środka pul­su­jący wibra­tor. Zaczął mnie nim posu­wać, począt­kowo bar­dzo powoli, choć w rów­nym tem­pie. Z cza­sem robił to coraz moc­niej i głę­biej. Zaczę­łam czuć lekki dys­kom­fort. Z jed­nej strony sta­wa­łam się coraz bar­dziej pod­nie­cona, z dru­giej jed­nak czu­łam, że jestem na gra­nicy akcep­to­wa­nia tego, co się dzieje. Wciąż rżnąc mnie wibra­torem, Piotr drugą ręką chwy­cił mnie mocno za włosy, odchy­lił moją głowę i wepchnął mi w usta sztyw­nego penisa. Doci­skał mocno. Dła­wi­łam się, czu­jąc go w gar­dle coraz głę­biej. To było już o wiele za dużo. Chcia­łam się uwol­nić, ale nie byłam w sta­nie się poru­szyć. W tym momen­cie opa­ska zsu­nęła się z moich oczu i na wiel­kim ekra­nie zoba­czy­łam mnó­stwo nagich, kotłu­ją­cych się ludzi, pogrą­żo­nych we wspól­nej orgii. To nie były wysma­ko­wane, malar­skie kadry z filmu „Oczy sze­roko zamknięte”, a bru­talne, obrzy­dliwe pie­prze­nie około dzie­się­ciu mło­dych i sta­rych, chu­dych i gru­bych ciał. Czu­łam, że zbliża się atak paniki. Chcia­łam to zatrzy­mać, chcia­łam krzy­czeć, ale z powodu fiuta w ustach, wydo­by­wał się ze mnie jedy­nie gar­dłowy pomruk. Piotr wziął go chyba za odgłos roz­ko­szy i bar­dzo mocno, w jakimś zapa­mię­ta­niu rżnął dalej moją cipkę wibra­torem, a gar­dło peni­sem. Zaczę­łam wście­kle rzu­cać się na krze­śle, co wresz­cie go otrzeź­wiło. Odsko­czył ode mnie gwał­tow­nie.

– Nie! Nie! – dar­łam się jak opę­tana.

Piotr patrzył na mnie oszo­ło­miony, jakby nie wie­dząc, co zro­bić. Na ekra­nie wciąż wiły się i jęczały sko­tło­wane, spo­cone ciała. Mia­łam wra­że­nie, że zaraz osza­leję.

– Roz­wiąż mnie, gnoju! Natych­miast!

Piotr ock­nął się i rzu­cił się do moich nad­garst­ków. Wresz­cie uwol­niona, pode­rwa­łam się z krze­sła.

– Wyłącz, to kurwa! Wyłącz to!

Zatrzy­mał nagra­nie. Usi­ło­wał mnie przy­tu­lić.

– Kocha­nie, prze­pra­szam, myśla­łem, że tego chcesz, że ci się podoba. Wybacz mi pro­szę. Wiesz, że ni­gdy bym cie­bie nie skrzyw­dził.

– Ale to zro­bi­łeś, skur­wielu! – odpy­cha­łam go od sie­bie, a po moich policz­kach pły­nęły łzy.

– Jezu… Co ja zro­bi­łem? Wybacz mi, wybacz, Olga! Bła­gam, wybacz, bo zwa­riuję!

Już nie miał śmia­ło­ści mnie doty­kać. Stał naprze­ciwko i tylko patrzył z bez­mia­rem prze­ra­że­nia i roz­pa­czy w oczach. W tym momen­cie jed­no­cze­śnie kocha­łam go i nie­na­wi­dzi­łam. Chcia­łam zna­leźć uko­je­nie w jego ramio­nach, ale też pra­gnę­łam, by znik­nął. Osu­nę­łam się na kolana i zaczę­łam szlo­chać jak mała dziew­czynka.

– Dla­czego? – chli­pa­łam – Dla­czego mi to zro­bi­łeś?

– Olga… serce moje… nie chcia­łem cię skrzyw­dzić. Myśla­łem…

– Co myśla­łeś? Co sobie myśla­łeś?!

– Że spró­bu­jemy ina­czej, ostrzej, że… że może ci się spodoba…

– Nie spodo­bało mi się i ni­gdy już tego nie rób! Ni­gdy!

– Przy­się­gam, nie zro­bię! Tylko mnie nie odtrą­caj, bła­gam. Kocham cię nad życie i każ­dego dnia będę ci wyna­gra­dzał to, co dziś się stało.

– Mam mętlik w gło­wie… Tak wielki mętlik… Skrzyw­dzi­łeś mnie, Piotr, i teraz jest mi bar­dzo źle.

Już nie pła­ka­łam. Czu­łam tylko pustkę i doj­mu­jący smu­tek.

– Nie mam siły. Zanieś mnie, pro­szę, do łóżka i zostaw samą.

MÓJ PORA­NEK

Gdy w końcu udało mi się zasnąć, świ­tało, a mimo to obu­dzi­łam się przed ósmą. Natych­miast wró­ciły wspo­mnie­nia minio­nego wie­czoru. Teraz to wszystko wydało mi się nie­rze­czy­wi­ste. Jakby nie spo­tkało mnie, a kogoś, kogo obser­wo­wa­łam na szo­ku­ją­cym, bru­tal­nym fil­mie. Ale to się prze­cież stało. Zro­bił to Piotr. Mój wyma­rzony, wyśniony, opie­kuń­czy i kocha­jący Piotr.

Sły­sza­łam, że krząta się w kuchni. Musia­łam się z nim zmie­rzyć, choć nie byłam pewna, czy jestem gotowa spoj­rzeć mu w twarz. Ale to prze­cież wciąż był czło­wiek, któ­rego kocha­łam nad życie.

– Dzień dobry – powie­dzia­łam, sta­jąc w progu.

Piotr odwró­cił się w moją stronę. W jed­nej ręce trzy­mał pomi­dora, w dru­giej nóż. Przez chwilę patrzy­li­śmy na sie­bie bez słowa. Wyglą­dał okrop­nie, chyba wcale nie spał. W zmę­czo­nych oczach widzia­łam ból i nadzieję.

– Dzień dobry, skar­bie. Usiądź, pro­szę, zaraz dosta­niesz kawę i śnia­da­nie. Udało ci się zasnąć?

– Tak, nad ranem. Jakieś trzy godziny pospa­łam. A ty?

– Mi się nie udało, ale chyba nie zasłu­ży­łem na odpo­czy­nek.

– Fakt, nie zasłu­ży­łeś.

Zapa­dła ciężka cisza. Piotr zajął się robie­niem kawy i śnia­da­nia. Po chwili stała przede mną szak­szuka, ulu­bione pie­czywo z samych zia­ren i kubek kawy z mle­kiem.

– Dzię­kuję.

– Smacz­nego, kocha­nie. Jak się dziś czu­jesz? – zapy­tał nie­śmiało, patrząc na mnie wzro­kiem zbi­tego psa.

– Nie naj­le­piej. Chyba musi minąć tro­chę czasu…

– Rozu­miem. Czy mogę coś zro­bić?

– Po pro­stu bądź cier­pliwy, a wszystko się ułoży. Chyba…

– Pocze­kam tak długo, jak będzie trzeba. Mamy całe życie przed sobą.

– Nie wiem… Chcia­ła­bym… Usiądź obok mnie. Chcę ci coś powie­dzieć.

Piotr skwa­pli­wie wyko­nał moje pole­ce­nie, sia­da­jąc jed­nak w bez­piecz­nej odle­gło­ści. Jakby bał się, że może mnie spło­szyć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki