ZŁOta miłość - Anna Klimczewska - ebook

ZŁOta miłość ebook

Anna Klimczewska

4,0

Opis

Złota miłość uwiedzie tych, którym spodobał się dokument Oszust z Tindera, i tych, którzy z wypiekami na twarzy śledzili losy bohaterek serialu Seks w wielkim mieście. To hybryda gatunkowa, łącząca ze sobą elementy romansu, powieści obyczajowej i kryminalnej.

Przyjaciółka Olgi, Monia, nieświadomie wiąże się z oszustem matrymonialnym Kamilem. Z kolei Lena, córka Olgi, rozpoznaje w nim swojego byłego faceta Bartka, który ją wykorzystał i okradł, a potem uciekł. Nie ma jednak na to żadnych dowodów i nikt jej nie wierzy. W końcu i ona uznaje, że musiała się pomylić. Jedynie rozdarta między córką a przyjaciółką Olga ma wątpliwości i rozpoczyna prywatne śledztwo.

Ania Klimczewska wróciła! Ponownie powierza nam opowieść o naszych

tęsknotach, marzeniach i… słabościach. Lekkość i swoboda, z jaką autorka mierzy się z emocjami, budując swoje historie, dorównuje tylko wyczuciu

tego, o czym kobiety chcą czytać! Jest tu przyjaźń, kobiece wsparcie, szczerość i duuużo seksu. Ale niech nie zwiedzie Was pozorna „lekkość bytu”. Okazuje się, że Złota miłość to poważna sprawa.

ANNA KALCZYŃSKA

Ta książka zaskakuje nieoczywistymi smakami jak czekolada z chili i…

anyżowe dropsy. Pychota!

ALEKSANDRA KONIECZNA

Muszkieterki wracają!

Najnowsza książka Anny Klimczewskiej jest zgrabna jak sylwetki bohaterek. Proporcje są tu idealne! Mamy pikanterii na tyle, by nikogo nie oburzyć (za bardzo :) ), zwrotów akcji wystarczająco dużo, by nie znudzić się lekturą ani na chwilę, mamy miłość i tę trudną, i nieoczywistą, i odważną,

i mamy też co najmniej kilka powodów do zdziwienia i wkurzenia! Bo mamy

tu też uwodziciela z piekła rodem, przy którym słynny oszust z Tindera

to grzeczny chłopiec…

MATEUSZ HŁADKI

To opowieść, która daje do myślenia, bawi i wzrusza, ale chwilami też przeraża. Ileż tu emocji! Świetna lektura, polecam!

DARIA WIDAWSKA

Kobieca siła i wsparcie. Ta książka pokazuje, jak wielką mają moc.

IWONA KUTYNA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Zazwy­czaj nie wiemy, kiedy umrzemy. Cza­sem ktoś sły­szy od leka­rza, że jest źle i że pożyje jesz­cze dwa, góra trzy mie­siące. Ale trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nia Ewa wie­działa, że została jej naj­wy­żej godzina. Tyle potrze­bo­wała na napi­sa­nie poże­gnal­nego listu do swo­jej matki. Rozej­rzała się z roz­rzew­nie­niem po dużej kuchni. Kie­dyś stał tu żeliwny piec na tro­ciny, ale znik­nął po gene­ral­nym remon­cie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Zastą­piła go kuchenka gazowa. Jedy­nym meblem, który pamię­tał jesz­cze dzie­ciń­stwo Ewy, był dębowy, ponie­miecki stół. Od zawsze stał na środku kuchni i małej Ewie wyda­wał się cen­trum wszech­świata. Pamię­tała, jak sia­dała przy nim pomię­dzy bab­cią a dziad­kiem. Dzia­dek stru­gał swoje Jezu­ski z gałęzi, a bab­cia szy­deł­ko­wała koron­kowe obrusy lub pie­kła jakieś pyszne cia­sto. Po kuchni roz­cho­dził się wtedy zapach wani­lii i cze­ko­lady. Mała Ewu­nia patrzyła jak zacza­ro­wana na pomarsz­czone ręce dziad­ków, spod któ­rych zawsze wycho­dziły jakieś cuda. Bar­dzo kochała ten dom.

Kochana Mamo,

wielu rze­czy w życiu żałuję, ale naj­bar­dziej tego, że muszę Cię tak bar­dzo skrzyw­dzić. Wiem, że czy­tasz ten list z pęk­nię­tym ser­cem. Uwierz, że gdyby ist­niał dla mnie jaki­kol­wiek ratu­nek, sko­rzy­sta­ła­bym z niego. Ale z pie­kła, w któ­rym się zna­la­złam, nie ma ucieczki.

Duża łza skap­nęła na papier i roz­myła dwie ostat­nie litery. Ręka­wem błę­kit­nej sukienki, tej w któ­rej tak lubiła ją mama, Ewa wytarła kartkę i wil­gotne policzki.

Pamię­tasz tego faceta w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze, z któ­rym widzia­łaś mnie jakieś pół roku temu w kawiarni Ame­ri­cano? To było wtedy, gdy odwie­dziła Cię cio­cia Lusia. Zabra­łaś ją na deser lodowy i spo­tka­ły­śmy się przy­pad­kiem, pamię­tasz? Nie zapro­si­łam Was do naszego sto­lika, bo Mar­cel tego nie chciał. Pod­py­ty­wa­ły­ście mnie potem, co to był za przy­stoj­niak i co mnie z nim łączy. Powie­dzia­łam, że to nikt ważny, kolega z mojego oddziału banku. Tak kazał mi powie­dzieć Mar­cel. Ale to był ktoś bar­dzo dla mnie ważny i chyba… ktoś bar­dzo zły. Pozna­łam go dzięki apli­ka­cji rand­ko­wej i zako­cha­łam się bez pamięci. Pisał, że jest pol­skim biz­nes­me­nem miesz­ka­ją­cym w Nor­we­gii. Gdy do mnie przy­la­ty­wał, zabie­rał mnie do naj­droż­szych hoteli. On był, Mamo, moim księ­ciem, na któ­rego cze­ka­łam całe życie. Byłam pewna, że spo­tka­łam ide­al­nego męż­czy­znę. Rzu­cił mi do stóp niebo, spra­wił, że przez cztery mie­siące czu­łam się naj­pięk­niej­szą i naj­wspa­nial­szą kobietą na ziemi.

Pamię­tasz moją samotną podróż na Bali? Nie była samotna, on mnie tam zabrał. Tylko na zdję­ciach, które Ci wysy­ła­łam, zawsze byłam sama. Mar­cel nie pozwa­lał ich sobie robić. Myśla­łam, że po pro­stu nie lubi pozo­wać… Nie wycho­wa­łaś mnie na mate­ria­listkę, ale muszę się przy­znać, że to, jak się ubie­rał, do jakich zabie­rał mnie restau­ra­cji i jakimi eks­klu­zyw­nymi jeź­dził samo­cho­dami, robiło na mnie wra­że­nie. Stra­ci­łam dla niego głowę. I zupeł­nie stra­ci­łam czuj­ność. Ufa­łam mu bez­gra­nicz­nie, bar­dziej niż sobie, bar­dziej niż Tobie…

Kie­dyś powie­dział, że tra­fiła mu się wyjąt­kowa oka­zja prze­ję­cia pew­nej firmy po bar­dzo oka­zyj­nej cenie. Potrze­bo­wał dzie­wię­ciu milio­nów. Sied­mioma dys­po­no­wał, ale dwóch mu bra­ko­wało. Miał przy sobie całą teczkę doku­men­tów i wycią­gów ban­ko­wych, żeby mi poka­zać, jak wszystko jest porząd­nie i bez­piecz­nie przy­go­to­wane. Nawet nie chcia­łam tego oglą­dać. Wie­rzy­łam mu na słowo. Obie­cał, że w ciągu mie­siąca odda mi dwa razy tyle. To i dla mnie miała być życiowa oka­zja. Nie zasta­na­wia­łam się ani chwili, zasta­wi­łam dom. Ale bra­ko­wało mi jesz­cze ośmiu­set tysięcy. I wtedy zro­bi­łam coś strasz­nego. Mamo, ja ukra­dłam te pie­nią­dze z mojego banku. Wie­dzia­łam, co zro­bić, jak sfał­szo­wać doku­menty, żeby je wycią­gnąć. Trak­to­wa­łam to jako pożyczkę i chcia­łam ją po mie­siącu oddać, tak by nikt nie zauwa­żył tego, co zro­bi­łam. Ale po mie­siącu nie mogłam napra­wić swo­jego błędu, bo Mar­cel nie oddał mi ani zło­tówki. On znik­nął, Mamo.

Ewa nie umiała powstrzy­mać potoku łez. Wstała od stołu, otwo­rzyła okno i pozwo­liła, by ostre gru­dniowe powie­trze osu­szyło jej zapła­kaną twarz i zmro­ziło falę bole­snych emo­cji. Po chwili zamknęła okno i – już nieco spo­koj­niej­sza – wró­ciła do pisa­nia listu.

Nie mam z nim kon­taktu od trzech mie­sięcy. Jego numer tele­fonu już nie ist­nieje. Nazwi­sko, które mi podał i pod któ­rym mel­do­wał się w hote­lach, oka­zało się fik­cyjne, a doku­menty, któ­rymi się posłu­gi­wał, fał­szywe. Nikt taki nie jest też zamel­do­wany w Nor­we­gii. Za chwilę wie­rzy­ciele zabiorą dom. Dom po dziad­kach. W mojej pracy roz­po­czął się audyt i lada moment wszy­scy się dowie­dzą, że ukra­dłam osiem­set tysięcy. Na dłu­gie lata tra­fię do wię­zie­nia, z doży­wot­nim pięt­nem zło­dziejki. W dodatku jestem w czwar­tym mie­siącu ciąży. Moje życie się skoń­czyło. Może jestem tchó­rzem, ale naprawdę nie potra­fię dźwi­gnąć tego wszyst­kiego, jestem za słaba. Wiem, że nie mogę Cię bła­gać o wyba­cze­nie, bo krzywda, jaką Ci wyrzą­dzam, jest nie­wy­obra­żalna. Pozo­staje mi wie­rzyć, że kie­dyś odnaj­dziemy się w innym świe­cie. W tym, w który Ty tak mocno wie­rzysz. Oby Twój miło­sierny Bóg nie ska­zał mnie na wieczne potę­pie­nie. Módl się za mnie, Mamo, bo bar­dzo się boję.

Wystrzał fajer­wer­ków ode­rwał Ewę od pisa­nia. Pew­nie jacyś nie­cier­pliwi impre­zo­wi­cze testo­wali syl­we­strowe zakupy. Kobieta się­gnęła po prze­wie­szoną przez opar­cie krze­sła torebkę i zaczęła z niej coś wycią­gać.

Bar­dzo bym chciała, żeby ten oszust zapła­cił kie­dyś za to, co mi… co nam, Mamo, zro­bił. Oba­wiam się jed­nak, że nie mam dla poli­cji zbyt dużo tro­pów. Zna­łam go jako Mar­cela Tomic­kiego. W moim tele­fo­nie, do któ­rego znasz hasło, znaj­dziesz starą kore­spon­den­cję z nim. Jest tam też jedno jego zdję­cie. Kie­dyś, gdy na ulicy roz­ma­wiał z kimś przez tele­fon, zro­biłam mu je z ukry­cia. Chcia­łam móc patrzeć na niego, gdy nie było go obok mnie. Nie­stety, aku­rat się odwró­cił i foto­gra­fia jest poru­szona. Mar­cel stoi na niej bokiem i jest tro­chę nie­wy­raźny. Ale może z jaki­miś innymi zdję­ciami, któ­rymi dys­po­nuje poli­cja, dałoby się je porów­nać. Zosta­wiam ci też naszyj­nik, który od niego dosta­łam. Był w czar­nym aksa­mit­nym pudełku, ale tego pudełka już nie mam. Został tylko naszyj­nik z wisior­kiem. Byłam pewna, że wydał na to cacko mają­tek, i nawet go za to zbesz­ta­łam. Myśla­łam, że to złoto wyso­kiej próby z dużym dia­men­tem. Kilka dni temu poszłam z tym naszyj­nikiem do jubi­lera i oka­zało się, że to jedy­nie bez­war­to­ściowy fal­sy­fi­kat. Tak jak bez­war­to­ściowa oka­zała się nasza miłość…

Nie udała mi się koń­cówka mojego życia, ale dzięki Tobie, Mamo, przez ponad trzy­dzie­ści lat byłam naprawdę szczę­śliwa. Dzię­kuję z całego serca za tro­skę, miłość i dobro, któ­rych doświad­cza­łam od Cie­bie każ­dego dnia. Bar­dzo Cię kocham i wie­rzę, że gdy kie­dyś spo­tkamy się w tym Twoim lep­szym świe­cie, wszystko Ci wyna­gro­dzę.

Twoja kocha­jąca Ewa

Kobieta poca­ło­wała kartkę papieru i wło­żyła ją do koperty. Poło­żyła na niej tele­fon komór­kowy i naszyj­nik w zło­tym kolo­rze. A potem pode­szła do sta­rej kuchenki gazo­wej i odkrę­ciła wszyst­kie kurki.

JAK MOGŁAM SIĘ TAK POMYLIĆ?

Wstrzą­sana spa­zmami roz­ko­szy Olga angle­zo­wała coraz szyb­ciej na Mar­ci­nie. Po chwili osu­nęła się w jego silne ramiona, które natych­miast cia­sno ją oplo­tły. Są razem już ponad rok, ale mogłaby poli­czyć na pal­cach jed­nej ręki dni, w któ­rych się nie kochali. Jej męż­czy­zna z tru­dem otwo­rzył zamglone ero­tycz­nym speł­nie­niem oczy.

– Co ty ze mną robisz, dzi­ku­sko? Żeby face­towi w moim wieku tak dziel­nie słu­żył jego żoł­nierz? Nie­by­wałe… – zamru­czał, bawiąc się leni­wie jej wło­sami.

– Dziel­nie i wier­nie, dzień po dniu, mój gene­rale! – Oldze udało się nieco uwol­nić z jego objęć. – A czter­dzie­ści dwa lata to nie jest jesz­cze wiek, w któ­rym twój mały… prze­pra­szam, kocha­nie, cał­kiem duży żoł­nierz mógłby ci zacząć odma­wiać posłu­szeń­stwa.

– I tu się mylisz, skar­bie. Nawet nie wiesz, ilu moich pacjen­tów wła­śnie w tym wieku miewa pro­blemy ser­cowe. Naj­czę­ściej po przedaw­ko­wa­niu nie­bie­skich pigu­łek na poten­cję.

Olga lubiła myśleć, że jej ser­cowe kło­poty skoń­czyły się raz na zawsze. W końcu zwią­zała się ze świet­nym kar­dio­chi­rur­giem. Poca­ło­wała Mar­cina z czu­ło­ścią w poli­czek.

– Może i ty bie­rzesz ukrad­kiem takie pigułki? To by wyja­śniało twoje nad­ludz­kie zdol­no­ści w naszej sypialni.

– Ty jesteś moją tabletką, kocha­nie. Pod­nie­casz mnie, gdy cho­dzisz, leżysz, jesz, śpisz, a nawet gdy chra­piesz.

– Prze­cież ja nie chra­pię!

– O prze­pra­szam, zapo­mnia­łem. Nie chra­piesz, nie bekasz i nie pusz­czasz gazów. Mój ty bycie aniel­ski! – Mar­cin zaśmiał się gło­śno, a Olga usia­dła natych­miast i zaczęła okła­dać go podusz­kami.

Mar­cin przez moment pozwa­lał się jej okła­dać, po czym ruszył do kontr­ataku. Po chwili razem bom­bar­do­wali się nie­mi­ło­sier­nie podusz­kami, zaśmie­wa­jąc się coraz gło­śniej. Pew­nie zaraz w któ­rejś z podu­szek puści­łyby szwy, gdyby nie zadzwo­nił tele­fon.

– Kto dzwoni o tej porze? – zdzi­wił się Mar­cin, patrząc na ścienny zegar. – Za kwa­drans pół­noc. Nie odbie­raj.

Olga się­gnęła po swo­jego iPhone’a i zasko­czona spoj­rzała na Mar­cina.

– Monia? Prze­cież dopiero jutro miała wró­cić z Bar­ce­lony. Coś się stało, nie dzwo­ni­łaby bez waż­nego powodu. – Jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka była wpraw­dzie nieco sza­lona i nie­prze­wi­dy­walna, ale nie wydzwa­niała dotąd po nocy. Po chwili waha­nia Olga naci­snęła zie­loną słu­chawkę. – Halo? Monia?

– Zabiję skur…wyyy…syy­y­naaa! – Olga odsu­nęła nieco tele­fon od ucha, bo trudno jej było zro­zu­mieć wrzesz­czącą i jed­no­cze­śnie szlo­cha­jącą przy­ja­ciółkę.

– Uspo­kój się, Monia, i powiedz, co się stało? Gdzie jesteś?!

– Ja…a…dę do cie­eeebie. Bła…agam, powiedz, że moooogę – szlo­chała.

– Jasne, ale koniecz­nie się uspo­kój, bo jesz­cze coś sobie zro­bisz. Naj­le­piej zatrzy­maj… – W tym momen­cie Olga usły­szała odgłos stłuczki i siar­czy­ste „kurwa!” Moniki.

*

– Co pani wypra­wia, do cho­lery! – Szpa­ko­waty, wysoki facet po czter­dzie­stce otwo­rzył drzwi samo­chodu Moniki i wpa­try­wał się w nią błę­kit­nymi, ale rzu­ca­ją­cymi wście­kłe bły­ski oczami.

– Szkoda, że się nie zabiiii­ła­aam! – Monika unio­sła zapła­kane oczy na intruza. – Nie zauwa­ży­łam pana, bo…bo ten kutas mnie zdra­dził! – Prze­stała w końcu chli­pać i zło­żyła dło­nie w bła­gal­nym geście. – Prze­pra­szam, zapłacę za szkody, ale pro­szę nie wzy­wać dro­gówki, bo nie mam dziś na to siły.

– No… dobrze. Ale w tym sta­nie nie pozwolę pani dalej pro­wa­dzić. Pro­szę wysiąść i dać mi klu­czyki. Zapar­kuję pani auto pod tam­tym blo­kiem i zaraz zawiozę panią tam, dokąd pani zechce. Tylko pro­szę wytrzeć łzy, bo głu­pieję, gdy widzę je na tak uro­czej twa­rzy.

Monika bez słowa wysia­dła z samo­chodu i pozwo­liła, żeby nie­zna­jomy prze­sta­wił jej auto. Potem grzecz­nie usa­do­wiła się w jego volks­wa­ge­nie po stro­nie pasa­żera.

– Dokąd jedziemy? – zapy­tał męż­czy­zna.

– Do mojej przy­ja­ciółki Olgi. To zna­czy na Odyńca. – Olga wycią­gnęła z torebki notes, z któ­rego wyrwała kartkę i zaczęła coś na niej pisać. Po chwili poło­żyła kartkę na desce roz­dziel­czej. – Ma pan tu moje przy­zna­nie się do winy i dane z polisy. Dzię­kuję, że nie wezwał pan poli­cji.

– Nie ma co im zawra­cać głowy pier­do­łami. To tylko mała stłuczka i drobne wgnie­ce­nie. Ale następ­nym razem pro­szę patrzeć na świa­tła. Dobrze, że jest tak późno i nie ma ruchu, bo mogła pani gorzej naroz­ra­biać. No i w takim sta­nie w ogóle nie powinna pani sia­dać za kie­row­nicą.

– Ma pan rację. Wszystko przez tego zła­masa!

– Hmm… – Męż­czy­zna był naj­wy­raź­niej zakło­po­tany bez­po­śred­nio­ścią Moniki. – Tak, cóż… Mówiła coś pani, że… ten zła­mas… panią zdra­dził?

– I to w moim wła­snym domu! Ze swoją byłą żoną, o któ­rej zawsze mówił, że to bla­dziara i wywłoka!

– Aha…

– Aha! Przed chwilą zasta­łam zła­masa z tą bla­dziarą w moim łóżku!

– Rze­czy­wi­ście trudno się nie zgo­dzić, że to zła­mas.

– Już ni­gdy nie obej­rzę żad­nego por­nola, bo oni będą mi sta­wać przed oczami. Gdy otwo­rzy­łam drzwi do swo­jej sypialni, to zoba­czy­łam jej wypiętą dupę, bo aku­rat obra­biała ster­czą­cego fiuta…

– …tego zła­masa – dokoń­czył.

– Wła­śnie.

– Może to panią odro­binę pocie­szy. Uwa­żam, że facet, który zdra­dził tak piękną kobietę jak pani, jest skoń­czo­nym idiotą.

– Niech mnie pan tu teraz nie pod­rywa, do cho­lery! – rzu­ciła wście­kle Monia.

– Prze­pra­szam, ja tylko chcia­łem…

– Co pan chciał?! Wyko­rzy­stać oka­zję pan chciał! Żało­sne, wszy­scy jeste­ście tacy sami! Szu­ka­cie tylko oka­zji, żeby podup­czyć!

– Nie zasłu­ży­łem sobie na… – Męż­czy­zna chciał jesz­cze coś powie­dzieć, ale osta­tecz­nie zre­zy­gno­wał.

Wspólną podróż spę­dzili w cał­ko­wi­tej i coraz bar­dziej krę­pu­ją­cej ciszy. W końcu auto sta­nęło pod apar­ta­men­tow­cem, w któ­rym miesz­kała Olga. Monika wysia­dła, ale zamiast zamknąć za sobą drzwi, wsa­dziła głowę do samo­chodu męż­czy­zny.

– Chyba powin­nam pana prze­pro­sić… – zaczęła.

– Miała pani ciężki wie­czór. Rozu­miem, dobra­noc. – W gło­sie męż­czy­zny dało się wyczuć urazę. Zatrza­snął drzwi od strony pasa­żera i ruszył.

– Dobra­noc – powie­działa Monia do odjeż­dża­ją­cego auta.

*

– Na litość boską, jesteś! Umie­ra­łam ze stra­chu! – Olga wcią­gnęła do miesz­ka­nia sto­jącą na progu przy­ja­ciółkę. – Nic ci się nie stało?

– Jestem cała. Wje­cha­łam w tyłek face­towi, bo nie zauwa­ży­łam, że świa­tło zmie­niło się na czer­wone. – Monika weszła do salonu przy­ja­ciół i wtu­liła się w sze­roko roz­po­starte ramiona Mar­cina. – Cześć, przy­stoj­niaku. Prze­pra­szam, że zakłó­ci­łam wam wie­czór, wła­ści­wie już noc. Macie jakieś wino?

– Białe się znaj­dzie. Zaraz otwo­rzę i wam przy­niosę. – Mar­cin zatrzy­mał się na moment w dro­dze do kuchni. – Temu face­towi, w któ­rego wje­cha­łaś, też nic się nie stało?

– Wyszedł z tego bez szwanku. Ucier­piała naj­wy­żej jego duma.

– Bo?

– Wyzwa­łam go od łaj­da­ków. Czy dziw­ka­rzy? Jakoś tak.

– Zro­bił ci coś? – wystra­szyła się Olga. – Napa­sto­wał Cię?

– Nie, powie­dział, że jestem piękna.

– No to fak­tycz­nie cham i pro­stak, zasłu­żył sobie na stek obelg! – roze­śmiał się Mar­cin. – Idę po to wino, bo bez pro­cen­tów niczego nie zro­zu­miem.

Mar­cin wyszedł z salonu, a Olga usia­dła na kana­pie obok Moniki i przy­tu­liła ją ser­decz­nie. Przy­ja­ciółki przez chwilę patrzyły sobie w oczy i obie miały wra­że­nie, że mają déjà vu. Jedna z nich ma zła­mane serce przez jakie­goś dra­nia, a druga musi sta­nąć na wyso­ko­ści zada­nia i prze­ko­nać ją, że kolejne roz­cza­ro­wa­nie nie ozna­cza końca świata.

– Emil?

– Fiut ze szmaty, a nie Emil!

Olga nie zno­siła, kiedy Monika sta­wała się wul­garna i klęła jak szewc, a działo się tak zawsze, gdy się dener­wo­wała. Teraz jed­nak nie był naj­wła­ściw­szy moment na to, by uczyć ją popraw­nej pol­sz­czy­zny i kul­tury słowa.

– Opo­wiedz, co się stało. Po kolei.

– Banał jak w tele­no­weli bra­zy­lij­skiej. Kupi­łam pełno hisz­pań­skich tapas, mar­kową cavę i wró­ci­łam dzień wcze­śniej z Bar­ce­lony. To miała być noc-nie­spo­dzianka, ale oka­zało się, że ten łaj­dak jest lep­szy w robie­niu nie­spo­dzia­nek. A jego była żona jest chyba dobra w robie­niu loda, bo palant rzę­ził jak zarzy­nany wieprz! W moim łóżku i w mojej ulu­bio­nej pościeli!

– Musisz ją wyrzu­cić ze swo­jego domu. I pościel, i byłą żonę Emila.

– No raczej! A zwłasz­cza tego zła­masa, któ­rego wpu­ści­łam pod swój dach. Zresztą wydar­łam ryja, że jak wrócę rano do domu, to ma nie być po nich śladu.

– I bar­dzo dobrze.

– W zasięgu mojej ręki leżał jego tele­fon. Wzię­łam zamach i wal­nę­łam go nim w głowę tak mocno, że omal nie zemdlał!

– Jezus Maria, Monia! – Mar­cin wła­śnie wszedł do salonu, trzy­ma­jąc w dło­niach dwa kie­liszki z bia­łym winem. – Ten biedny kie­rowca powie­dział ci tylko miły kom­ple­ment!

– Co? – Olga zdzi­wiła się, ale po chwili zaczęła się śmiać. – Och nie, kocha­nie, to nie kie­rowcę ude­rzyła Monika, a Emila.

– Uff… jak dobrze. Bo już ni­gdy nie powie­dział­bym ci, Monia, żad­nego kom­ple­mentu – ode­tchnął Mar­cin. – A ten twój ślicz­niutki Emil… Cóż, od razu czu­łem, że to dupek. Czym sobie zasłu­żył na nokaut?

– Zaba­wiał się ze swoją byłą w moim łóżku.

– No to mogę do cie­bie poje­chać i jesz­cze po tobie popra­wić.

– Dzięki, praw­dziwy z cie­bie przy­ja­ciel.

– Ale nie będziesz chyba po nim jakoś spe­cjal­nie roz­pa­czać? Wasz romans to prze­cież świeża sprawa i chyba nie zdą­ży­łaś się w nim na dobre zabu­jać? – dopy­ty­wał Mar­cin.

– Nie, nie zdą­ży­łam. Znam go dopiero od mie­siąca. Idiotka ze mnie, że po trzech dniach zna­jo­mo­ści pozwo­li­łam mu się do sie­bie wpro­wa­dzić. Sama pro­si­łam się o wpier­dol!

– Może już tak nie klnij, bo… – nie wytrzy­mała Olga.

– Daj spo­kój, skar­bie, nie teraz. – Mar­cin mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo do uko­cha­nej i zwró­cił się do Moniki. – Nie żałuj sobie, Monia. Jak ma ci ulżyć, to klnij, ile wle­zie. Ja uwa­żam, że nikt nie klnie z takim wdzię­kiem jak ty.

– Jak mogłam się tak pomy­lić? – Monia pyta­jąco patrzyła na przy­ja­ciół, ale ci się nie rwali do odpo­wie­dzi. – Myśla­łam, że to porządny gość. Zapo­mnia­łam, że mój radar na face­tów jest zupeł­nie spie­przony!

– Mój też do nie­dawna był do bani. – Olga spoj­rzała z czu­ło­ścią na Mar­cina. – Na szczę­ście teraz działa bez zarzutu.

Mar­cin poca­ło­wał ją w poli­czek i wrę­czył dziew­czy­nom kie­liszki z winem. Wyjął z barku whi­sky i nalał sobie odro­binę trunku do szklanki.

– Tobie też należy się tro­chę szczę­ścia w miło­ści i bar­dzo ci tego życzę. Obie z Olgą prze­szły­ście przez tego zwy­rod­nialca Pio­tra istne pie­kło. Dobrze, że ten śmieć sie­dzi w pier­dlu.

Jesz­cze dwa lata temu Piotr był narze­czo­nym Olgi. Wyda­wał się bar­dzo porząd­nym męż­czy­zną. Był świet­nie pro­spe­ru­ją­cym biz­nes­me­nem, pie­kiel­nie inte­li­gent­nym gościem, potra­fią­cym w pamięci mno­żyć dłu­gie ciągi liczb. W parze z inte­li­gen­cją szła ujmu­jąca oso­bo­wość. Gdzie tylko się poja­wił, natych­miast sta­wał się duszą towa­rzy­stwa. Nic więc dziw­nego, że jego uro­kowi ule­gła nie tylko Olga, ale też wszy­scy jej bli­scy i przy­ja­ciele. Nie­stety Piotr miał też drugą, mroczną naturę. Lubił dragi, prze­moc i brudny, by­naj­mniej nie mono­ga­miczny seks. Prze­ko­nała się o tym Monia, która ostro wtedy impre­zo­wała. Spo­tkała go kie­dyś na orgietce dla swin­ger­sów. Zagro­ziła, że o wszyst­kim powie jego narze­czo­nej, a swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółce. Piotr podał jej drinka z brzydką sub­stan­cją, a następ­nie razem z dwoma innymi kole­gami zaba­wił się nią. Wszystko nagrał i potem szan­ta­żo­wał ją, że upu­bliczni nagra­nie. Prze­ra­żona Monika ucie­kła do Bar­ce­lony. Przez kilka mie­sięcy pra­co­wała w tam­tej­szej cen­trali swo­jej firmy, lizała rany i cho­dziła na tera­pię. Do swo­ich przy­ja­ció­łek, czyli musz­kie­te­rek – jak lubiły się nazy­wać, wła­ści­wie się nie odzy­wała. W końcu gdy wyszła z traumy, zna­la­zła w sobie dość odwagi, by wyznać Oldze, kim naprawdę jest jej uko­chany Piotr. Może wybrała do tego nie naj­lep­szy moment, bo zro­biła to na wie­czo­rze panień­skim przy­ja­ciółki. Poka­zała jej w swoim tele­fo­nie nagrany przez przy­pa­dek fil­mik, na któ­rym zare­je­stro­wał się gwałt i groźby Pio­tra.

– On sie­dzi w wię­zie­niu dzięki tobie, Monia. Ni­gdy nie zapo­mnę tego, co dla mnie zro­bi­łaś. Dzięki tobie nie wyszłam za mąż za tego potwora.

– Tak, ale też omal przeze mnie nie zgi­nę­łaś.

Zanim kto­kol­wiek zdo­łał wtedy Olgę zatrzy­mać, wsia­dła do swo­jego auta i jechała jak sza­lona przed sie­bie, aż utknęła na prze­jeź­dzie kole­jo­wym. Zroz­pa­czona i odrę­twiała nie zna­la­zła w sobie dość siły, by wysko­czyć z samo­chodu. W ostat­niej chwili wycią­gnął ją z tej pułapki nie­zna­jomy męż­czy­zna. Ryzy­ko­wał wła­snym życiem, żeby oca­lić obcą kobietę. Kobietę, która teraz wtu­lała się w niego i patrzyła z odda­niem w jego oczy.

– Ja też jestem ci dozgon­nie wdzięczny, Monia. – Powie­dział Mar­cin. – Dzięki tobie mam teraz obok sie­bie naj­wspa­nial­szą kobietę pod słoń­cem. Cho­ler­nie dużo wycier­pia­łaś, ale zobacz, ile dobra to twoje cier­pie­nie przy­nio­sło.

– Mar­cin ma rację. I zasłu­gu­jesz, kochana, na kogoś wyjąt­ko­wego – dodała Olga.

– Tyle że po raz kolejny wybra­łam łachu­drę. Ze mną jest chyba coś nie tak. Albo ktoś rzu­cił na mnie klą­twę, by każdy kolejny facet był gor­szy od poprzed­niego.

– Bo cią­gle popeł­niasz ten sam błąd. Za szybko obda­rzasz obcego faceta zaufa­niem. Nie zdą­żysz go dobrze poznać, a już wpusz­czasz go do swo­jego domu i życia. Za szybko, kochana. Nie do wiary, że po tylu dozna­nych krzyw­dach wciąż to robisz. Ja po takich przej­ściach jak twoje pew­nie ni­gdy nie spoj­rza­ła­bym na żad­nego faceta. A ty cią­gle lgniesz do łaj­da­ków. Chyba powin­naś poważ­nie pomy­śleć o tera­pii… – zatro­skała się Olga.

– Szkoda na to czasu i kasy. Oba­wiam się, że jestem nie­re­for­mo­walna. Mam chyba jakąś dys­funk­cję, serio. Myślę, że nawet po wielu tera­piach spo­śród setek porząd­nych gości zawsze wyło­wię skoń­czoną łajzę.

– Jestem pewien, że się mylisz, rudzielcu. Jakiś wyjąt­kowy i stwo­rzony dla cie­bie gość na pewno jest już gdzieś bli­sko.

– Oby – wes­tchnęła Monia. – Napij­cie się za to ze mną.

– Za porząd­nego faceta dla Moniki! – zapro­po­no­wał Mar­cin.

– Niech będzie mądry i dobry. A jeśli cho­dzi o wady, to może być przy­stojny i bogaty! – dodała Olga.

– I to jest piękny toast nocy czerw­co­wej! – W wyraź­nie już lep­szym nastroju Monika unio­sła kie­li­szek do ust.

INTRYGUJĄCE KSZTAŁTY

Jej mama drżała, gdy trzy tygo­dnie temu prze­pro­wa­dziła się od niej do nie­wiel­kiej kawa­lerki. Ale musiała się z tym pogo­dzić, bo psy­chia­tra Leny powie­dział jej: „Pani Olgo, już czas. Pani doro­sła, choć pora­niona córka jest już gotowa, by na nowo roz­po­cząć samo­dzielne życie. Niech jej pani da taką szansę”.

Stan Leny daleki był jesz­cze od dobrego, ale potra­fiła już zwlec się z łóżka, zadbać o higienę, przy­go­to­wać sobie jedze­nie i pójść do pracy. Nowej pracy, do któ­rej przy­jęła ją po zna­jo­mo­ści Monika, przy­ja­ciółka mamy. Zresztą to także jej przy­ja­ciółka. Mimo spo­rej róż­nicy wieku trzy­mają się razem: mama, Monia, ich dwie kum­pele – Klara i Zuza – oraz ona, ponad dwa­dzie­ścia lat od nich młod­sza. Lena oczy­wi­ście dołą­czyła do tej ekipy sto­sun­kowo nie­dawno, bo jakieś cztery lata temu. Musiała doro­snąć do wspól­nego picia wina i zwie­rza­nia się sobie z łóż­kowo-miło­snych przy­gód. Wcze­śniej była mało­latą i dziew­czyny trak­to­wały ją jak maskotkę. Była po pro­stu córką Olgi. Żadna z nich nie miała dzieci, więc uwiel­biały roz­piesz­czać dziecko swo­jej przy­ja­ciółki, i tyle. Z cza­sem zauwa­żyły, że prze­isto­czyła się w doro­sła kobietę i zaczęły trak­to­wać jak równą sobie.

Lena zawsze dzi­wiła się, że tak różne oso­bo­wo­ści mogła połą­czyć głę­boka przy­jaźń. Jej mama przez wiele lat była przy­kładną żoną i straż­niczką domo­wego ogni­ska, robiącą jed­no­cze­śnie karierę w tele­wi­zji. Wyda­wała się roz­ważna i poukła­dana do czasu, aż nie­spo­dzie­wa­nie zde­cy­do­wała się na roz­wód z poczci­wym, ale nieco nud­nym mężem. No, wtedy to jej odbiło! Lena miesz­kała już wpraw­dzie w Lon­dy­nie, ale była na bie­żąco ze wszyst­kimi roman­sami swo­jej matki. A ta zako­chi­wała się w róż­nych nie­cie­ka­wych typach. Potra­fiła też brać face­tów jedy­nie do łóżka. Kto wie, jakby skoń­czyło się to sza­leń­stwo, gdyby wresz­cie nie zna­la­zła szczę­ścia w ramio­nach kar­dio­chi­rurga Mar­cina, który przez przy­pa­dek oka­zał się przy­ja­cie­lem jej wujka Bruna. Wtedy Lena poczuła, że wró­ciła jej mama – dobra, cie­pła i dająca naj­bliż­szym poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Ale też bar­dzo spon­ta­niczna i rado­sna. Z innej gliny ule­piona była Klara. Poważna pry­mu­ska prawa, po stu­diach szybko stała się wziętą praw­niczką. Jako uro­dzona spo­łecz­nica, dzia­łała w kilku fun­da­cjach wspie­ra­ją­cych kobiety, naj­bied­niej­szym udzie­lała dar­mo­wych porad praw­nych. Jakby tego było mało, w wol­nych chwi­lach pra­co­wała w schro­ni­sku dla zwie­rząt jako wolon­ta­riuszka. Zawsze trzy­mała się swo­ich zasad i miała wysoko zawie­szoną poprzeczkę wyma­gań etycz­nych zarówno wobec sie­bie, jak i wszyst­kich wokół. W cza­sach, gdy Olga po roz­wo­dzie inten­syw­nie roman­so­wała, Klara surowo oce­niała jej wybryki. Czę­sto sprze­czała się też z wol­no­my­śli­cielką Zuzą, byłą tan­cerką towa­rzy­ską i jed­no­cze­śnie tre­nerką roz­woju oso­bi­stego. Zuza akcep­to­wała w ludziach więk­szość ich sła­bo­ści i czę­sto była przez Klarę posą­dzana o rela­ty­wizm moralny. We trzy zaprzy­jaź­niły się na stu­diach, udzie­la­jąc się w ama­tor­skim ruchu teatral­nym. Po stu­diach poszły w różne zawo­dowe strony, ale pry­wat­nie wspie­rały się przez całe swoje doro­słe życie. Trzy­na­ście lat temu pole­ciały do Włoch na obóz taneczny i tam poznały Monikę. Oko­licz­no­ści tego spo­tka­nia były nie­szcze­gólne. Zgar­nęły ją nocą z plaży, na któ­rej spała pijana, z wysta­wio­nymi do księ­życa gołymi poślad­kami. Następ­nego dnia zupeł­nie nie pamię­tała, co się wyda­rzyło. Dziew­czyny zabrały ją do swo­jego pokoju, prze­no­co­wały, rano dopro­wa­dziły do stanu uży­wal­no­ści i zaprzy­jaź­niły się z nią. Z całej tej czwórki Monika była naj­bar­dziej sza­lona i naj­bar­dziej nie­od­po­wie­dzialna. Korzy­stała na całego ze swo­ich wspa­nia­łych warun­ków fizycz­nych. Jako rudo­włosa sek­sowna pięk­ność ni­gdy nie narze­kała na powo­dze­nie u face­tów. Tyle że wszyst­kie jej związki były krót­ko­trwałe i warte co naj­wy­żej funta kła­ków. A jakie miały być, skoro naj­czę­ściej wikłała się w nie pod wpły­wem alko­holu lub nar­ko­ty­ków? Olga zwy­kła mówić, że Monia jest nie­prze­ma­kalna i nie­re­for­mo­walna, bo nie uczy się na swo­ich błę­dach i w kółko popeł­niała nowe. Ale przy tym wszyst­kim zna cztery języki obce i zarzą­dza dużą czę­ścią mię­dzy­na­ro­do­wego kon­cernu meblo­wego. Pod burzą mie­dzia­nych loków kryje się genialny mózg. To połą­cze­nie wybit­nych kom­pe­ten­cji zawo­do­wych i inte­lek­tu­al­nych z łatwo­wier­no­ścią i nader fry­wol­nym podej­ściem do życia wie­lo­krot­nie wywo­ły­wało zdu­mie­nie oto­cze­nia. Lena nie miała poję­cia, jak te cztery kobiety doga­dy­wały się ze sobą, a jed­nak jakimś cudem od kil­ku­na­stu lat trzy­mały się razem jak palce jed­nej ręki. Pią­tym pal­cem tej ręki stała się Lena. Dawno temu nazwały się musz­kie­ter­kami, że niby jedna za wszyst­kie i tak dalej. I rze­czy­wi­ście, gdy Lenie zawa­lił się świat, prze­pro­wa­dziły ją z Lon­dynu do War­szawy, wycią­gnęły za uszy z bagna i zała­twiły naj­lep­szą tera­pię w pry­wat­nej kli­nice psy­chia­trycz­nej. Kiedy z niej wyszła, zrzu­ciły się na wyna­ję­cie dla niej ład­nej kawa­lerki. I teraz jesz­cze ta robota. Jest moc w soli­dar­no­ści jaj­ni­ków.

Gdyby nie Monia, to dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nia Lena o takiej pracy mogłaby tylko poma­rzyć. Wpraw­dzie skoń­czyła wzor­nic­two prze­my­słowe na wyspach i pra­co­wała przez ponad rok w poczyt­nym bry­tyj­skim cza­so­pi­śmie wnę­trzar­skim, ale na sta­no­wi­sko głów­nej pro­jek­tantki mebli w mię­dzy­na­ro­do­wej kor­po­ra­cji potrzebne jest zwy­kle dużo więk­sze doświad­cze­nie. Na szczę­ście Monia jest w niej dyrek­torką kre­atywną i to ona decy­duje, kogo zatrud­nia w swoim dziale. Inna rzecz, że wzięła na sie­bie spore ryzyko. Na wpro­wa­dze­nie do sze­ro­kiej pro­duk­cji pro­jek­tów Leny firma wyda grube miliony. Monice te pro­jekty wstęp­nie się spodo­bały i zatwier­dziła przy­go­to­wa­nie pro­to­ty­pów. Dziś jest ważny dzień, sesja zdję­ciowa do kata­logu na nowy sezon, z wyko­rzy­sta­niem tych pro­to­ty­po­wych mebli. Dopiero po obej­rze­niu robo­czej wer­sji kata­logu zarząd zdecy­duje, czy takie modele można wrzu­cić na linię pro­duk­cyjną. Jeśli kata­log się nie spodoba, zarząd może uznać, że Monika posta­wiła na złą osobę i że nara­ziła firmę na nie­po­trzebne straty. W dodatku będzie już wtedy zde­cy­do­wa­nie za mało czasu na przy­go­to­wa­nie nowej kolek­cji mebli. A wej­ście w kolejny sezon bez nowo­ści to porażka mar­ke­tin­gowa i sprze­da­żowa oraz odda­nie pola kon­ku­ren­cji. Ją wywalą wtedy z hukiem, a Monia na pewno będzie miała duże nie­przy­jem­no­ści. Oby nie! Lena zrobi wszystko, by Monice nie odbiło się czkawką to, że jej pomo­gła.

Kory­tarz pro­wa­dzący do hali prze­ro­bio­nej na wiel­kie stu­dio foto­gra­ficzne wyda­wał się nie mieć końca. Lena szła na mięk­kich nogach. Po dwóch mie­sią­cach zamknię­tego lecze­nia psy­chia­trycz­nego i kolej­nych dwóch w domu teraz cze­kała ją kon­fron­ta­cja z dużym zespo­łem. „Żeby tylko nikt nie przy­cze­pił się do moich pro­jek­tów” – pomy­ślała. Kie­dyś była mistrzy­nią cię­tej ripo­sty, ale teraz bała się, że psy­cho­tropy stę­piły jej ostry język i że może nie potra­fić się wybro­nić.

– Co za kre­tyn zapro­jek­to­wał to idio­tyczne krze­sło?! – Na oko trzy­dzie­sto­let­nia dziew­czyna z burzą dre­dów na gło­wie i w dzi­wacz­nej, kolo­ro­wej kiecce była co naj­mniej nie­za­do­wo­lona. Odło­żyła apa­rat foto­gra­ficzny na sto­lik i obró­ciła się w stronę otwie­ra­ją­cych się wła­śnie drzwi. – A ty kim jesteś?

– Kre­tynką.

– Co?

– Kre­tynką, która zapro­jek­to­wała to krze­sło – dopre­cy­zo­wała Lena, odważ­nie wytrzy­mu­jąc gniewne spoj­rze­nie pstro­ka­tego czu­pi­ra­dła.

– Aha. – Foto­grafka mie­rzyła Lenę wzro­kiem z góry na dół. Sta­nęła zale­d­wie pół metra od niej i wyda­wało się, że idzie na zwar­cie. – Nie wyszedł ci chyba za bar­dzo ten pro­jekt. Masywne opar­cie tego krze­sła jest nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kie w sto­sunku do jego cie­niut­kich nóżek.

– Zupeł­nie jak twoja nie­pro­por­cjo­nal­nie wielka głowa z mopem zamiast wło­sów w sto­sunku do paty­ko­wa­tych nóg! – wypa­liła Lena.

Wyda­wało się, że foto­grafka rzuci się na Lenę i odgry­zie jej nos albo ucho. Tym­cza­sem kąciki jej ust lekko poszły w górę i za chwilę dziew­czyna ryk­nęła grom­kim śmie­chem.

– Zaje­bi­ste porów­na­nie, laska, w punkt! Wła­śnie o to mi cho­dziło! – Dziew­czyna aż kle­pała się ze śmie­chu po udach. – Ale cze­kaj, skoro ja jestem mimo wszystko piękna, to może i to krze­sło nie jest takie bez­na­dziejne?

– Wła­śnie. Może po pro­stu nie masz pomy­słu na zdję­cie, które wyeks­po­nuje jego nie­tu­zin­kowe piękno, odwagę i nowo­cze­sność?

– Może być i tak. Już cię lubię, jesteś tak samo pyskata jak ja! I tak samo jak ja bro­nisz swo­jej roboty.

– Obyś ty w swo­jej robo­cie była rów­nie zdolna jak ja w swo­jej. – Lena uśmiech­nęła się łobu­zer­sko.

– Jeśli obie jeste­śmy w niej tak mocne jak w pyskówce, to czeka nas wielka kariera. Diana Szmal. – Foto­grafka wycią­gnęła w stronę Leny rękę, którą ta natych­miast ser­decz­nie uści­snęła.

– Lena Warecka. Nie wkrę­casz mnie? Nazy­wasz się Szmal?

– Serio. Gdy tylko jakiś zabójca do wyna­ję­cia dostaje kolejne zle­ce­nie i mówi: „Spoko, mogę odstrze­lić fra­jera choćby jutro, ale pokaż mi szmal”, każdy sza­nu­jący się mafioso wyciąga moje zdję­cie.

– I wszystko jasne, bar­dzo to sprytne. – Lena się uśmiech­nęła.

– Prawda? Tu wszy­scy mówią na mnie Hajs. A ty masz jakąś ksywkę?

– Ewi­dent­nie Elo­kwentna Eru­dytka. Ale tylko bystrzaki ją zapa­mię­tują, nie męcz się.

– Wiesz co? Naj­chęt­niej zabra­ła­bym cię na swój tre­ning bok­ser­ski. Przy­da­łaby mi się taka ostra spa­ring­part­nerka.

– Żar­tu­jesz? – wyraź­nie pod­eks­cy­to­wała się Lena.

– Nie, naprawdę bok­suję.

– Ale jaja! W Lon­dy­nie tre­no­wa­łam cztery lata! Pół roku temu, gdy wró­ci­łam do Pol­ski, prze­sta­łam. Ale ostat­nio myśla­łam o tym, żeby poszu­kać tu jakie­goś klubu.

– No to już zna­la­złaś. Przyjdź jutro o dzie­więt­na­stej do Sier­po­wego na Ursy­no­wie. Zoba­czymy, co potra­fisz.

– Z przy­jem­no­ścią rzucę cię na liny.

Dziew­czyny przy­biły sobie piątkę. Naj­wy­raź­niej przy­pa­dły sobie do gustu, bo sze­ro­kie uśmie­chy nie scho­dziły im z twa­rzy.

– Czy ktoś tu dzi­siaj zamie­rza pra­co­wać? – roz­legł się niski, nieco zachryp­nięty, choć zło­śliwi mówią, że prze­pity głos.

– O rany, to sztyw­niak Grze­gorz, redak­tor kata­logu. Nie­groźny, ale lubi czuć się ważny. – Diana mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo do Leny. – Idziemy! – odkrzyk­nęła.

Dziew­czyny pode­szły do męż­czy­zny i Diana doko­nała pre­zen­ta­cji.

– To jest nasza pro­jek­tantka Lena, a to szef dzi­siej­szego zamie­sza­nia Grze­gorz. Sorry, Grze­siu, za małą prze­rwę w robo­cie. Musia­łam obej­rzeć z bli­ska nową pro­jek­tantkę i jej intry­gu­jące kształty.

– O nie, uwa­żaj na nią Lena! – prze­strzegł Grze­gorz. – Chyba wpa­dłaś jej w oko.

– Cho­dziło mi o kształty jej mebli.

– Ta… Zapewne… – stwier­dził redak­tor – Dobra, bie­rzemy się do roboty!

Z DZIEWCZYNAMI

W wyjąt­kowo cie­pły czerw­cowy wie­czór ogró­dek restau­ra­cyjny Wene­cjanki, który tonął w kwia­tach, ide­al­nie nada­wał się na spo­tka­nie musz­kie­te­rek. Bra­ko­wało już tylko Leny. Na szczę­ście uprze­dziła, że się spóźni.

– Podobno jakaś wredna sze­fowa zawa­liła ją robotą. – Olga mru­gnęła do dziew­czyn poro­zu­mie­waw­czo i spoj­rzała na Monię. – Dzię­kuję ci za wszystko, co robisz dla Leny. Bar­dzo to doce­niam.

– No, ja myślę! – Uśmiech­nęła się Monia. – Mała naprawdę daje radę i zespół coraz bar­dziej się do niej prze­ko­nuje. Począt­kowo patrzono na nią podejrz­li­wie i z nie­chę­cią. Ludzie nie są idio­tami i domy­ślili się, że osoba z tak małym doświad­cze­niem musi być moją pro­te­go­waną. A to ni­gdy nie przy­spa­rza sym­pa­tii. Ale Lena obro­niła się swoją pracą. Masz zdolną córkę, kochana.

– Ale to nie zna­czy, że musisz ją od razu tak wyko­rzy­sty­wać! Do czego to podobne, żeby kazać dziew­czy­nie pra­co­wać o dwu­dzie­stej! – Klara zawsze mówi, co myśli. Jako eks­pertka od praw pra­cow­ni­czych i dzia­łaczka spo­łeczna wszę­dzie węszy wyzysk uci­śnio­nych. – Nie spo­dzie­wa­łam się tego po tobie!

– Ugaś swoje święte obu­rze­nie, Klar­cia. Nie dojeż­dżam Leny. To jest wyjąt­kowa sytu­acja. Ludzie z zarządu obej­rzeli kata­log ze zdję­ciami jej mebli. Gene­ral­nie są zado­wo­leni i Lena prze­szła wła­śnie pomyśl­nie okres próbny. Musi tylko nanieść kilka drob­nych popra­wek. Wła­ści­wie przy­cze­pili się głów­nie o jedno krze­sło z za dużym opar­ciem. Tyle, że poprawki muszą być nanie­sione natych­miast, bo za tydzień odpa­lamy linię pro­duk­cyjną – wyja­śniła Monia.

– Dobrze, niech ci będzie. Ale kon­tro­luj to, Monia, pro­szę. Lenie nie jest potrzebny udział w wyścigu szczu­rów i katorż­ni­cza praca od świtu do nocy. Zwłasz­cza po jej przej­ściach. – Klara nie do końca potra­fiła odpu­ścić.

– I tu się mylisz, droga przy­ja­ciółko. Wła­śnie po takich przej­ściach Lenie przy­da­dzą się wyzwa­nia. – Zuza naj­wy­raź­niej weszła w rolę men­tora roz­woju oso­bi­stego. – Oczy­wi­ście nie cho­dzi tu o żadne eks­tre­mum, ale pamię­taj­cie, że praca jest świetną odtrutką na tapla­nie się w smut­kach.

– Mówisz jak moja świę­tej pamięci bab­cia – prze­rwała jej Klara. – Gdy jej sąsiadka roz­pa­czała po śmierci łóżecz­ko­wej swo­jego synka, kazała jej prze­stać beczeć i wziąć się do obie­ra­nia ziem­nia­ków.

– Okrutne i nieco prze­ry­so­wane, ale wcale nie takie głu­pie. W obli­czu pro­ble­mów, zwłasz­cza tych naj­bo­le­śniej­szych, mamy ten­den­cję do uża­la­nia się nad sobą, do pły­wa­nia w oce­anie łez. Fizyczny czy umy­słowy wysi­łek i prze­kie­ro­wa­nie uwagi na coś innego to bar­dzo dobre metody. Sku­tecz­nie poma­gają wyjść na pro­stą – wyja­śniała nie­stru­dze­nie Zuza. – To oczy­wi­ście powinno być poparte pracą z tera­peutą. Cho­dzi o to, żeby zro­zu­mieć, co się stało, wej­rzeć w sie­bie, poszu­kać przy­czyn, które zazwy­czaj tkwią w nas samych. A naj­czę­ściej w naszym trau­ma­tycz­nym dzie­ciń­stwie.

– Pier­do­le­nie o Szo­pe­nie! – Monia nie byłaby sobą, gdyby ostrego sprze­ciwu nie okra­siła nie­cen­zu­ral­nym sło­wem. – Mia­łam zacne dzie­ciń­stwo i zaje­faj­nych rodzi­ców, a każdy mój kolejny zwią­zek to kata­strofa. Z całym sza­cun­kiem, Zuza, do tego, za co zgar­niasz kasę, nie mogę słu­chać tych psy­cho­lo­gicz­nych bredni!

– Może w tym pro­blem. Nie pra­cu­jesz nad sobą, zamia­tasz przy­kre tematy pod dywan i cią­gle powie­lasz te same błędy! – odcięła się Zuza.

– Jakie błędy? Słu­cham!

– Pro­szę bar­dzo! Za szybko ufasz face­tom, naj­czę­ściej nic nie war­tym, wymu­ska­nym i nar­cy­stycz­nym typom. Zde­cy­do­wa­nie za szybko wska­ku­jesz im do łóżka i za szybko zaczy­nasz się bawić w dom.

– Piczka porząd­niczka będzie mnie teraz pouczać!

– Ciiii­szaaa! – krzyk­nęła Olga, na tyle gło­śno, że spoj­rzała się na nią para sie­dząca przy sąsied­nim sto­liku. – Nikt tak jak moje przy­ja­ciółki nie potrafi roz­pę­tać gów­no­bu­rzy. Nie spo­tka­ły­śmy się po to, żeby się kłó­cić. Zwłasz­cza że zaraz dołą­czy do nas Lena, która, jak słusz­nie zauwa­ży­ły­ście, jest po przej­ściach. Spędźmy, pro­szę, miły wie­czór. Mogę na was liczyć?

– Na mnie jak naj­bar­dziej – natych­miast przy­tak­nęła Zuza.

– Lizi­dupa – bąk­nęła pod nosem Monia.

– Monika, na litość boską! – włą­czyła się Klara.

– Niech wam będzie. – Monia unio­sła do góry ręce. – Pod­daję się. Dobra, wiem… tro­chę prze­sa­dzi­łam. Prze­pra­szam was za swój nie­wy­pa­rzony jęzor. Ciężko mi po pro­stu… po tym, co zoba­czy­łam w swoim łóżku dwa tygo­dnie temu. Nie doszłam chyba jesz­cze do sie­bie po zdra­dzie tej łajzy i nie­po­trzeb­nie na was odre­ago­wuję złe emo­cje. Sorry, Zuza.

– Nie ma sprawy. Też prze­pra­szam, jeśli prze­gię­łam. Ale wiesz, że ten facet nie jest wart tego, by go opła­ki­wać? Ni­gdy nie był wart zaufa­nia, któ­rym go tak hoj­nie obda­rzy­łaś.

– Wiem, ale rozum sobie, a moje głu­pie serce sobie. Dobrze mi było z tą łajzą i nie mogę prze­bo­leć, że tak mnie potrak­to­wał.

– Ale prze­cież nie była to żadna wielka miłość, a dopiero począ­tek namięt­nego romansu. Myślę, że bar­dziej boli cię ura­żona duma, pani dyrek­tor – pod­su­mo­wała Olga, a dziew­czyny pota­ku­jąco poki­wały gło­wami.

– No to może rze­czy­wi­ście jestem pustą, powierz­chowną lalką i dostaję to, na co zasłu­guję? – Monia wje­chała na żało­sną nutę.

– Jesteś bar­dzo mądrą babką, kobietą suk­cesu, piękną i sek­sowną kocicą, w dodatku dobrym i wraż­li­wym czło­wie­kiem. – Olga zła­pała przy­ja­ciółkę za rękę. – Tylko zanim następ­nym razem zwią­żesz się z jakimś face­tem, przyj­rzyj mu się tro­chę lepiej.

– Teraz to ja jed­nak posłu­cham cie­bie, Zuza, i przyj­rzę się naj­pierw sobie. Rze­czy­wi­ście nie bar­dzo wiem, kogo tak naprawdę szu­kam, i powin­nam się nad tym zasta­no­wić. Zresztą potrze­buję detoksu od roman­sów i ran­dek. Obie­cuję wam, że przy­naj­mniej przez pół roku będę sin­gielką!

– Aku­rat! – Lena wła­śnie pode­szła do sto­lika musz­kie­te­rek i usły­szała koń­cówkę wywodu Moniki. – Założę się, sze­fowo, że za mie­siąc będziesz już miała nowego faceta!

– Dać takiej pracę! – roze­śmiała się Monia. – Poprawki zro­bione?

– Tak jest!

– Sia­daj tu koło mnie. – Monika prze­su­nęła się tro­chę i dosta­wiła wolne krze­sło z sąsied­niego sto­lika. – A zakład przyj­muję. O ciastko bez­owe z mali­no­wym kre­mem?

– Niech będzie. Za mie­siąc będziesz roz­ko­szo­wać się sma­kiem kolej­nego romansu, a ja sło­dy­czą pysz­nego ciastka.

– Raczej czeka cię gorycz porażki, młoda. Mini­mum przez pół roku będę zado­wo­loną z życia sin­gielką. A przez mie­siąc to już na bank! W każ­dym razie gra­tu­luję ci suk­cesu w pracy. Zarząd cię łyk­nął. Witamy na pokła­dzie!

– Faj­nie, ale z tym krze­słem rze­czy­wi­ście dałam ciała, Hajs miała rację.

– Diana?

– No tak, Diana. Diana to Hajs, prze­cież tak na nią mówi­cie? Gdy tylko mnie poznała, powie­działa, że to moje krze­sło jest do dupy. A ja go bro­ni­łam jak nie­pod­le­gło­ści. Ale dały­śmy sobie potem po ryju i już jest dobrze.

– Jezus Maria, dla­czego ja nic o tym nie wiem? Mor­do­bi­cie w mojej fir­mie?!

– Nie w two­jej fir­mie, a na ringu bok­ser­skim. Oka­zało się, że obie od lat tre­nu­jemy boks i cza­sem uma­wiamy się na sali tre­nin­go­wej.

– A nie pod­rywa cię?

– Kur­czę, już ten redak­tor Grze­siek coś takiego suge­ro­wał. Hajs woli laski?

– Tak, ni­gdy się z tym nie kryła i chyba rok temu zakoń­czyła wie­lo­letni zwią­zek. Jesteś piękną dziew­czyną i nie zdzi­wię się, jeśli Diana zacznie do cie­bie pod­bi­jać.

– To nic jej z tego pod­bi­ja­nia nie wyj­dzie, bo prze­cież Lena od zawsze woli chłop­ców. Prawda, córuś?

– Nie­stety. Choć z dziew­czyną byłoby jakoś łatwiej się doga­dać niż z face­tem. W każ­dym razie Hajs do mnie nie star­tuje, a jak zacznie, to poczę­stuję ją lewym sier­po­wym – zaśmiała się Lena, przy­wo­łu­jąc gestem ręki kel­nera.

– Dzień dobry. Co dla pani? – Kel­ner cho­dził chyba jesz­cze do szkoły, bo na jego mło­dziut­kiej twa­rzy trą­dzik był w peł­nym roz­kwi­cie.

– Popro­szę to, co ma na tale­rzu ta pani. – Lena wska­zała na kawałki gril­lo­wa­nej ośmior­nicy na pół­mi­sku Zuzy. – I do tego niech będzie jakieś przy­zwo­ite, ale nie naj­droż­sze białe wino. Zdaję się na pana.

– Wino ja zamó­wię – weszła jej w słowo Monika. – Popro­szę od razu całą butelkę tego pinot gri­gio, które piję.

– Oczy­wi­ście, zaraz przy­niosę.

Gdy kel­ner się odda­lił, Monika wyjęła z torebki małe zawi­niątko i wrę­czyła je Lenie.

– To w nagrodę za dobrą robotę. Faj­nie mieć cię na pokła­dzie – mówiąc to, ser­decz­nie przy­tu­liła Lenę. – Otwórz.

– Ojej, zawsty­dzasz mnie. Nie dość, że dałaś mi pracę, to jesz­cze wrę­czasz pre­zent. – Lena otwo­rzyła aksa­mitne pude­łeczko, w któ­rym leżał bez­ba­te­ryjny rysik do tabletu gra­ficz­nego. – O rany, to mer­ce­des w swo­jej kla­sie! Nie­moż­liwa jesteś, bar­dzo dzię­kuję. Obie­cuję, że będę nim ryso­wać coraz lep­sze pro­jekty mebli dla cie­bie.

– Taki był mój ukryty cel.

Monia z Leną ponow­nie się wyści­skały, a do nich dołą­czyły pozo­stałe dziew­czyny. Przez chwilę musz­kie­terki wyglą­dały jak sple­cione we wspól­nym uści­sku rug­bystki.

– Nawet nie wiesz, jak dobrze widzieć cię taką rado­sną! Mie­sią­cami cze­ka­ły­śmy na ten piękny uśmiech. – Klara nie mogła prze­stać gła­dzić Leny po dłoni. – Chyba jest już znacz­nie lepiej, co?

– Znacz­nie to może lekka prze­sada, ale tak, jest już lepiej. Mój psy­chia­tra zmniej­szył mi nawet dawkę moza­rinu. Ta praca naprawdę dużo mi dała. I powrót do tre­nin­gów bok­ser­skich też dobrze mi robi. Ostatni atak paniki dopadł mnie trzy tygo­dnie temu i mam nadzieję, że wkrótce zupeł­nie się ich pozbędę. Ale stany lękowe jesz­cze się poja­wiają.

– Nic dziw­nego. W końcu ten potwór trzy­mał cię w jakiejś strasz­nej ciem­nicy przez wiele tygo­dni. Tra­fili wresz­cie na jego trop?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki