Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor, wybitny brytyjski historyk opisał w tej książce z niezwykłą dokładnością rozwój sztuki wojennej w średniowieczu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 528
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1645560354973345
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Tytuł orginału
A History of the Art of War in the Middle Ages
© Copyright
Charles Oman
© Copyright for Polish Edition
Wydawnictwo NapoleonV
Oświęcim 2015
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie:
Grzegorz Smółka
Redakcja techniczna:
Dariusz Marszałek
Strona internetowa wydawnictwa:
www.napoleonv.pl
Kontakt:[email protected]
Skład wersji elektronicznej
Numer ISBN: 978-83-65855-92-3
konwersja.virtualo.pl
Przekonaliśmy się, że rezultat trwającej niemal nieprzerwanie przez trzydzieści lat wojny pomiędzy Anglią a Szkocją, która rozpoczęła się pod Dunbar i ciągnęła się aż do Halidon Hill, gruntownie zmodyfikował zwyczajową taktykę angielskich armii. Wyciągnąwszy wnioski z wydarzeń pod Falkirk i Bannockburn, porzuciły stare przekonanie, że bitwy wygrywa się jedynie poprzez szarżę zbrojnych kawalerzystów. Przekonano się, że sukces zależy w o wiele większym stopniu od rozsądnego wykorzystania łuczników. Jednakże łucznicy nie mogli doprowadzić do rozstrzygnięcia o własnych siłach; mogli zostać odparci (jak pod Bannockburn) przez szarżę konnicy, chyba że mieli odpowiednie wsparcie. W bitwie ofensywnej wsparcie mogli stanowić kawalerzyści (jak pod Falkirk). W bitwie obronnej spieszeni ludzie zawsze będą bardziej użyteczni, ponieważ cała historia pokazuje, że kawaleria nie może łatwo bronić pozycji: kiedy tkwi w miejscu, traci impet, który jest jej siłą. Jeśli armia musi przejść do defensywy z powodu swej słabości, powinna spieszyć większość swych jeźdźców.
Przekonamy się, że Edward III był bardzo kompetentnym taktykiem, lecz niezwykle nieumiejętnym strategiem. On sam oraz zawodowi żołnierze wychowani na doświadczeniach długiej wojny szkockiej zastosowali wypływające z niej wnioski w nowych zmaganiach, toczonych na większą skalę i w zupełnie innych warunkach. Sposób, w jaki zostały zastosowane, był znakomity, a rezultaty okazały się tak pomyślne, że na następne półtora wieku taktyka angielskich armii nabrała stereotypowego charakteru.
Anglia miała się teraz zaangażować w wojnę z mocarstwem, które przewyższało ją pod względem siły militarnej w takim samym stopniu, w jakim ona sama przewyższała Szkocję. Tak jak Anglia górowała nad królestwem zza rzeki Tweed rozmiarem swych wojsk, a zwłaszcza liczbą ciężkich kawalerzystów, jaką mogła wystawić w polu, tak też i sama ustępowała Francji pod tym względem. Dla Edwarda III stawienie czoła Francuzom w otwartym polu, kopia przeciwko kopii, było równie nierealne jak wystawienie rycerza przeciwko rycerzowi pod Falkirk lub Bannockburn dla Wallace’a i Bruce’a. Ze względu na beznadziejną słabość liczebną swej konnicy Edward musiał obmyślić sposób zneutralizowania przewagi Francuzów pod tym względem. Postanowił dostosować taktykę, którą niedawno opracowano w trakcie kampanii szkockich, do wojny na kontynencie – toczyć bitwy obronne na dobrych pozycjach i trzymać jeźdźców na dystans za pomocą stabilnej i niezłomnej linii piechurów. Miał jednak jeden atut, którego Bruce nigdy nie posiadał – mógł korzystać z usług bardzo licznych i skutecznych łuczników, którzy dalece przewyższali wszystkich ówczesnych kontynentalnych żołnierzy uzbrojonych w bronie miotające. Siła i elastyczność tej broni była wówczas znana każdemu angielskiemu dowódcy, lecz kompletnie nie zdawano sobie z tego sprawy za morzem, ponieważ jej rozwój nastąpił już po ostatnich kontynentalnych kampaniach Plantagenetów w XIII wieku.
Wielki eksperyment Edwarda, przeprowadzony po raz pierwszy pod Crécy, polegał na zastosowaniu taktyki spod Dupplin i Halidon Hill, która sprawdziła się tak dobrze w walce z masami pieszych włóczników, przeciwko masom kawalerii. We Francji owe absurdalne wynaturzenia sztuki wojennej, które kryły się pod nazwą rycerskości, były bardziej wszechwładne niż w jakimkolwiek innym kraju Europy. Siłę armii Filipa i Jana Walezjuszów stanowiła zapalczywa i niezdyscyplinowana noblesse, która uważała się za najskuteczniejszą siłę zbrojną na świecie, lecz w rzeczywistości nie różniła się zbytnio od uzbrojonego motłochu. Francuska arystokracja uważała system, który odtwarzał wyróżniki feudalnego społeczeństwa na polu bitwy, za idealną formę organizacji wojennej. Francuski rycerz sądził, że skoro stał nieporównywalnie wyżej niż jakikolwiek chłop w hierarchii społecznej, musiał go również w takiej samej mierze przewyższać pod względem wartości bojowej. Był zatem skłonny nie tylko do pogardzania wszelkiego rodzaju piechotą, ale również do uznawania jej występowania na polu bitwy przeciwko niemu za obelgę wobec jego dumy klasowej.
Kilka lat wcześniej wiara francuskiej szlachty we własne siły została chwilowo zachwiana przez wynik bitwy pod Courtrai (1302). Należy poświęcić parę słów temu słynnemu starciu. Jego szczegóły są niezwykle podobne do tych spod Bannockburn, co uderzyło zarówno Bakera ze Swinbrook, jak i autora Scalachronica, sir Jana Graya – dwóch najinteligentniejszych obserwatorów następnego pokolenia. Król francuski Filip uwięził Gwidona, hrabiego Flandrii, i proklamował aneksję jego hrabstwa do domeny królewskiej za zdradę. Obsadził kilka flamandzkich miast i wyznaczył francuskich urzędników do zarządzania krajem. Pomylił się jednak w ocenie lojalności Flamandów wobec ich uwięzionego pana. W maju 1302 roku w północnej Flandrii wybuchło powszechne powstanie i w ciągu kilku dni Francuzi utracili wszystko z wyjątkiem miast Gandawy i Cassel oraz cytadeli w Courtrai. Filip powierzył zadanie stłumienia rebelii swemu krewnemu i szwagrowi, Robertowi, hrabiemu Artois, wyniosłemu i wojowniczemu księciu o niewielkich zdolnościach. Został postawiony na czele feudalnego pospolitego ruszenia z całej północnej Francji oraz oddziałów najemnych genueńskich kuszników i baskijskich oraz gaskońskich oszczepników (bidets), nie wspominając o innych piechurach o mniejszej renomie. Wielu panów z Niderlandów, Hainault, Brabancji i Luksemburga udzieliło mu pomocy. Jego armia była duża, choć nie mogła liczyć 7500 konnych i 40 tys. pieszych, o których piszą ówcześni kronikarze. Niewątpliwie sądzono, że w zupełności wystarczy do stłumienia powstania, tym bardziej że znaczna część flamandzkiej noblessebyła obojętna wobec sprawy niepodległości, a niektórzy (tzw. Leliards) opowiedzieli się po stronie Francuzów. Dokładnie to samo wydarzyło się w Szkocji w okresie bitwy pod Falkirk: armia powstańcza odczuwała wielki brak odpowiedniego kontyngentu kawalerii. Siły prowadzone przez Gwidona z Namur, młodszego syna uwięzionego hrabiego, i jego kuzyna Wilhelma z Juliers stanowiły w zasadzie piesze pospolite ruszenie mieszczan i chłopów z rycerzami wystarczającymi jedynie do pełnienia funkcji sztabowych przy dowódcach. Francuscy obserwatorzy uznali ich opór za bezczelność, a flamandzcy za desperacki przejaw lekkomyślnego patriotyzmu.
Kiedy Robert z Artois przekroczył granicę (2 lipca), armia flamandzka przerwała oblężenie Cassel, pod którym się znajdowała, i wycofała się na wybraną pozycję przed Courtrai, którego zamek znajdował się w bardzo trudnej sytuacji – garnizon był na skraju kapitulacji. Bitwa, do której doszło, była jednym z tych przypadków, kiedy odsiecz usiłuje odepchnąć armię osłaniającą oblężenie. Jest zatem dokładną odpowiedniczką Bannockburn. Ponadto, tak jak w przypadku szkockiego starcia, siła armii powstańczej wynikała z zajęcia przez nią pozycji, która była dobrze osłonięta bagnem i strumieniami. Groeninghebeke (podobnie jak Bannock) był bardzo małym ciekiem wodnym, który łączył się z rzeką Lys w odległości 1,61 km poniżej Courtrai, pośród bagien i stawów. Flamandowie zajęli pozycję za nim, w poprzek gościńca Menin-Courtrai, z lewym skrzydłem osłoniętym przez Lys i franciszkański klasztor a prawym przez bagniste łąki i rów biegnący do fosy miejskiej. Podobno wykopali trous-de-loupprzed swą linią, tak jak Bruce przygotował swe „wilcze doły” pod Bannockburn. Pozycja była dobra sama w sobie, lecz gdyby armia została pobita, stanowiłaby śmiertelną pułapkę, ponieważ znajdowała się za nią cytadela w Courtrai (nadal kontrolowana przez Francuzów) oraz jedynie dwa mosty prowadzące do miasta przez szeroką fosę (Hoegen Viver), która je otaczała. W razie klęski Flamandowie nie mieliby żadnej drogi odwrotu z wyjątkiem pary wąskich przesmyków. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, a ich dowódcy dali im do zrozumienia, że jeśli podadzą tyły będą skazani na zagładę.
Armia flamandzka zajęła pozycję za Groeninghebeke w jednej zwartej falandze – najwyraźniej jej front miał ok. 914 metrów długości, a ponieważ kronikarze uwypuklają głębokość szyku, sugeruje to, że owa masa liczyła co najmniej dziesięć tysięcy ludzi. Oprócz tego za centrum znajdowała się jeszcze niewielka rezerwa pod komendą rycerza Jana van Renesse’a, a kontyngent z Ypres w sile 1200 ludzi blokował wyjścia z zamku, aby uniemożliwić garnizonowi urządzenie wypadu i uderzenie na armię od tyłu w trakcie walki. Flamandowie dysponowali pewną liczbą kuszników, którzy zostali wysunięci do przodu w pobliże brzegu strumienia, lecz większość wojska stanowili piechurzy uzbrojeni w stalowy kapelusz, przeszywanicę i pikę lub słynny „goedendag” – dziwną, ciężką broń złożoną z długiego, przypominającego maczugę drzewca z kolcem wystającym z jego górnej końcówki. Można zobaczyć jej kształt na ilustracji z osobliwej „skrzyni z Courtrai” w New College w Oksfordzie1, której trzy fragmenty są widoczne na tablicy po stronie 118. Można jej było użyć zarówno do zadawania ciosów na podobieństwo maczugi, jak i rzucać podobnie jak włócznią.
Zbliżywszy się do armii flamandzkiej, Robert z Artois na pewien czas się zatrzymał, aby zorientować się w sytuacji. Podobno niektórzy z jego doradców namawiali go, żeby zostawił nieprzyjaciela w spokoju i pomaszerował na Gandawę inną drogą, co zmusiłoby Flamandów do opuszczenia swej pozycji i ruszenia za nim. Przepełniony feudalną wzgardą dla piechoty, postanowił jednak przypuścić frontalny atak: miał podobno powiedzieć, że „stu konnych jest wartych tyle, co tysiąc pieszych”2 i uznał, iż Groeninghebeke nie stanowi na tyle dużej przeszkody, aby uniemożliwić szarżę kawalerii.
Początkowo wysłał swe lekkie oddziały, głównie genueńskich kuszników, którzy posunęli się do zachodniego brzegu strumienia i zaczęli ostrzeliwać flamandzkich kuszników po drugiej stronie wody. Po długiej wymianie pocisków Flamandowie ustąpili i wycofali się, odsłaniając front swej falangi, która znajdowała się na tyle blisko za nimi, że była narażona na ostrzał nieprzyjaciela. Okazał się on tak dotkliwy, że dwaj hrabiowie kazali swym ludziom przesunąć się kilkadziesiąt metrów do tyłu, aby znaleźć się poza zasięgiem. Manewr ten, który był trudny do przeprowadzenia dla niewyszkolonych żołnierzy, zakończył się powodzeniem, co dobrze świadczy o stabilności Flamandów.
Widząc, że nieprzyjaciel się wycofuje, Robert z Artois uznał, iż pora ruszyć do szarży ze swoją kawalerią – dziesięcioma ciężkimi szwadronami zbrojnych w trzech liniach. Polecił lekkiej piechocie, aby niezwłocznie zeszła z drogi i posłał swą awangardę na nieprzyjaciela. Tak jak później pod Crécy, nacierający rycerze zmieszali się z wycofującymi się kusznikami, stratowali część z nich i dotarli do potoku w wielkim nieładzie. Wjechali do niego, lecz przekonali się, że był głębszy i bardziej błotnisty niż się spodziewali, a gdy przeprawili się na drugi brzeg, utknęli na bagnistej łące i w wielu przypadkach zostali uwięzieni w trous-de-loup. Ci, którzy zdołali się przedrzeć, gromadzili się, aby kontynuować szarżę, kiedy ku swemu zaskoczeniu zobaczyli, że cała nieprzyjacielska falanga rusza na nich z opuszczoną bronią. Flamandzcy kapitanowie postanowili przejść do ofensywy, gdy rycerze pogrążyli się w zamieszaniu i stracili swój impet – czy Bruce wiedział o tym manewrze, kiedy uczynił dokładnie to samo pod Bannockburn? Dwie linie zetknęły się ze sobą – jedna nacierała w porządku równym frontem, a druga składała się z szeregu grup jeźdźców przedzielonych lukami i nie tworzących żadnego szyku. Ku ich ogromnej wściekłości i zaskoczeniu, cała awangarda Francuzów została odepchnięta do tyłu w kierunku Groeninghebeke. Robert z Artois niezwłocznie poprowadził naprzód swą główną batalię, aby wspomóc załamujące się szwadrony z pierwszej linii; przekroczyli strumień i bagno napotykając na te same utrudnienia, co ich poprzednicy i pojawili się w wielkim nieładzie w samą porę, aby zapobiec eksterminacji swych towarzyszy. Ich grupy powoli posuwały się naprzód w kierunku Flamandów, tnąc i rąbiąc piki oraz desperacko usiłując się przebić. Tylko w jednym miejscu w środku linii przeciwnik na chwilę ustąpił, lecz Van Renesse zakończył rozgrywkę na tym odcinku sprowadzając rezerwę pikinierów w celu wypełnienia luki. W końcu, tak jak pod Bannockburn, jeźdźcy zostali pobici – ich wierzchowce otrzymały setki dźgnięć w jelita, a jeźdźcy zostali uderzeni w głowę, zanim zdążyli wstać. Głowa samego Roberta z Artois została rozpłatana, kiedy usiłował uklęknąć, wołając jak się nazywa i prosząc o pardon. Jego zabójca powiedział: „Nie rozumiemy po francusku” – wydano zakaz oszczędzania nieprzyjaciół noszących rycerskie ostrogi. W końcu walcząca masa jeźdźców została zepchnięta do Groeninghebeke, gdzie wielu z nich zginęło. Trzecia linia Francuzów i piechota opuściły pole bitwy, nie ponawiając ataku. Bezowocny wypad garnizonu zamku Courtrai został już odparty przez ludzi z Ypres, których pozostawiono w celu blokowania wyjścia.
Kiedy Flamandowie ogołocili zabitych i wyłowili topielców z Groeninghebeke, zidentyfikowali 63 hrabiów, baronów i dowódców chorągwi, w tym samego Roberta z Artois, hrabiów Eu, Tancarville, Dammartin, Aumâle i Grandpré, Gotfryda z Aerschot, wuja księcia Brabancji, Jana „Sans-Merci”, spadkobiercę hrabiego Hainault, Thierry’ego, syna księcia Lotaryngii, Raula de Nesle, konetabla Francji, oraz dwóch marszałków, Jana de Trie i Gwidona de Nesle. Siedemset par złotych ostróg rycerskich zostało zdartych z pięt poległych i zawieszonych jako wotum dziękczynne za zwycięstwo w kościele w Courtrai.
Nie ulega wątpliwości, że Robert z Artois stracił swe życie i armię, ponieważ uparł się zaatakować nieprzyjaciela zajmującego wąską pozycję, z dobrze osłoniętymi flankami i przednią linią obrony w postaci strumienia i bagna. Równie oczywiste jest to, że skala klęski wynikała z kontrataku Flamandów na nieprzyjaciela, który właśnie pokonał niebezpieczną przeszkodę w nieładzie i nie zdążył się jeszcze zgromadzić w celu wznowienia natarcia. Gdyby francuska awangarda miała czas i miejsce na zgromadzenie się do nowej szarży, a Flamandowie nie wykonali żadnego ruchu, wynik mógłby być inny. Jednakże rycerze nie mieli ani czasu, ani miejsca, gdyż Flamandowie uderzyli na nich zanim zdążyli się pozbierać i nie zostawili im żadnego otwartego terenu, na którym mogliby się przegrupować lub nabrać impetu do drugiego natarcia. Francuzi nie mogli się również wycofać, aby się przegrupować, ponieważ bagno i strumień znajdowały się tuż za nimi. Gdyby Wilhelm i Gwidon pozostali na swej pierwotnej pozycji i nie zaatakowali, wynik bitwy mógłby przypominać bardziej Cortenuovę3 niż Bannockburn. Dlatego też Courtrai jest bardzo ważnym starciem, pokazującym że piechota z osłoniętymi flankami może nie tylko oprzeć się konnicy, ale również ją odrzucić, pod warunkiem że wroga kawaleria nie współdziała z piechotą uzbrojoną w bronie miotające. Ogrom klęski wynikał (jak pod Bannockburn) z bagiennych przeszkód na tyłach pokonanej armii.
Wynik bitwy zaszokował i zaintrygował ówczesnych obserwatorów należących do kasty rycerskiej, nie tylko we Francji, lecz (jak pokazują kroniki) w całej Europie Zachodniej. W ciągu następnych kilku lat pojawiła się cała garść legend usiłujących go wytłumaczyć. Zostały one starannie zebrane przez profesora Pirenne’a w błyskotliwym pamflecie4. Niektórzy francuscy pisarze wysunęli oskarżenia o zdradę – tchórzliwość rezerwy i genueńskiej piechoty. Inni oskarżyli Flamandów o nierycerskie postępowanie – najbardziej absurdalna jest opowieść Guiarta, który wplata w starcie idiotyczny epizod. Flamandowie wołają do Francuzów, żeby dali im więcej miejsca do uczciwej walki, a gdy prości rycerze cofają się o wiele metrów, aby wyświadczyć im przysługę, nagle uderzają na nich od tyłu, kiedy są odwróceni plecami. Według innej wersji w ogóle nie doszło do walki; szarżujący rycerze wjechali w głębokie bagno i zanurzyli się w nim do połowy – wówczas Flamandowie zeszli na dół i wymordowali ich, gdy siedzieli bezradni na swych zatopionych rumakach. Trzecia głosi, że przed linią Flamandów nie było trous-de-loup, lecz olbrzymi rów, wykopany i przykryty płotkami i trawą, do którego awangarda Francuzów nieświadomie wpadła i została unicestwiona. Czwarta utrzymuje, że błędnie zinterpretowano sygnały dawane przez garnizon zamku, co doprowadziło do obrania absurdalnej linii natarcia. W końcu wszystko to przerodziło się w wersję, która zrzucała całą winę na nieopatrzność Roberta z Artois, przypisywała wielkie znaczenie trous-de-loup, lecz uczyniła wpadnięcie rycerzy do Groeninghebeke głównym epizodem bitwy, podczas gdy w rzeczywistości było to jedynie katastrofalne następstwo ich porażki po drugiej stronie wody. Morał, że na pewnym terenie, w pewnych warunkach i przy stosowaniu pewnej taktyki piechota może pokonać kawalerię, został przemilczany i zignorowany5.
Francuskanoblessepocieszała się wnioskiem, że to bagno, a nie flamandzka piechota, wygrało bitwę: w przekonaniu tym utwierdził ją wynik dwóch krwawych starć pod Mons-en-Pevèle (1304) i Cassel (1328). Uważano, że los, który stał się wówczas udziałem dzielnych mieszczan z Flandrii, jest typowy dla każdego piechura, który ośmiela się stawić czoło rycerstwu najbardziej wojowniczej arystokracji świata chrześcijańskiego. Pycha poprzedza upadek i francuscy możni mieli się teraz zetknąć z piechotą stosującą nową taktykę, odznaczającą się jakością, której istnienia nie podejrzewali.
Angielski łucznik miał teraz stawić czoło tym aroganckim kawalerzystom, królewskim najemnikom i nieuporządkowanej milicji francuskich komun w długich zmaganiach, które toczyły się od 1337 do 1396 roku. Ludzie, których Edward III poprowadził za morze, nie stanowili porywczego i zróżnicowanego pospolitego ruszenia hrabstw, które walczyło pod Bannockburn. Na początku wojny angielskie armie były powoływane w całości przez komisje zaciągu, pod którymi wyznaczeni komisarze wybierali z każdego hrabstwa określoną liczbę (zazwyczaj bardzo skromną) doborowych zbrojnych, łuczników i innych piechurów.
Nie nastały jeszcze czasy (choć były już blisko), kiedy cała piechota armii angielskiej, z wyjątkiem gaskońskich, walijskich lub irlandzkich oddziałów pomocniczych, była uzbrojona w łuk. Od czasu bitwy pod Bannockburn przeprowadzono wiele eksperymentów z łączeniem rodzajów broni. Pewnego razu (1322), najwyraźniej w wyniku idiotycznie błędnej interpretacji znaczenia swej wielkiej klęski w Szkocji, Edward II zwerbował armię, w której domagano się jedynie włóczników, wzgardziwszy łukiem. Zdolniejsi ludzie przeprowadzili inny eksperyment, rozwijając konną piechotę (hobilarzy), która byłaby w stanie poradzić sobie z najazdami Szkotów dotrzymując kroku kawalerii i zsiadając z koni po dogonieniu nieprzyjaciela i nawiązaniu z nim walki. Hobilar był włócznikiem; nie minęło jednak dużo czasu, a ten sam pomysł został zastosowany w odniesieniu do łuczników. Tropienie nieuchwytnych Szkotów ze spieszonymi siłami nie miało sensu, lecz piechota na dowolnego rodzaju szkapach mogła ich znaleźć, a jeśli włócznicy, to dlaczego nie łucznicy? W 1337 roku w niewielkiej armii, z którą hrabiowie Salisbury i Gloucester najechali na Lothian, znajdowało się niemal dwa tysiące z nich – o wiele więcej niż pieszych łuczników. Najwyraźniej uważano jednak, że ta innowacja ma zastosowanie wyłącznie w kampaniach szkockich i w pierwszych armiach, które Edward III poprowadził na wojnę z Francją, owi konni łucznicy byli nieliczni albo nie występowali w ogóle. Nawet w trakcie oblężenia Calais w 1347 roku zaledwie jedna czwarta królewskich łuczników posiadała konie: otrzymywali sześć pensów dziennie, zamiast normalnej stawki w wysokości trzech pensów pobieranej przez ich pieszych kompanów6.
To dość zaskakujące, że zrozumienie oczywistego morału bitew pod Dupplin i Halidon zajęło tak dużo czasu, iż w niektórych wczesnych armiach Edwarda III z okresu wojny stuletniej łucznicy stanowili jedynie połowę piechoty7. Jednakże proporcja ta stopniowo wzrastała w miarę upływu wojny; pod jej koniec angielskie kontyngenty zazwyczaj składały się wyłącznie ze zbrojnych i łuczników.
Spośród ludzi zwerbowanych przez komisje zaciągu znaczną grupę stanowili niewątpliwie ochotnicy, którzy dobrowolnie zgłosili się do służby. Ci, którzy byli niezdolni lub niechętni, otrzymali pozwolenie na wystawienie zastępców na zasadzie tarczowego, płacąc w zamian rozsądną sumę pieniędzy8. Komisarze mieli osobiście dopilnować, aby zastępca nie był bezdomnym ani próżniakiem, lecz kompetentnym i odpowiednim przedstawicielem człowieka, który został w domu. Nie ulega jednak wątpliwości, że metody sir Jana Falstaffa były znane w XIV wieku, ponieważ często pojawiają się skargi na rodzaj rekrutów, jakich dostarczano. W armii, która walczyła pod Halidon Hill, znajdowali się kryminaliści i kłusownicy, którzy poprosili o ułaskawienie. Dokonania angielskich armii są jednak najlepszym świadectwem charakteru ludzi, którzy w nich służyli.
W miarę jak mijały kolejne lata zmagań z Francją, król coraz częściej rezygnował ze zwyczaju gromadzenia sił narodowych przez komisje zaciągu i wracał do systemu, który przyjął jego dziadek, gdy gromadził kawalerię na potrzeby swych wojen z Walią, Francją i Szkocją – zawierania kontraktów ze swymi baronami i rycerzami w celu powołania ludzi do długiej służby. Jak przekonaliśmy się w poprzednim rozdziale, Edward I stosował to jedynie w odniesieniu do kawalerii, uzupełniając niezbyt ochocze zaciągi feudalne dużymi szwadronami konnych służących „za pobory od króla”9. Ponieważ piechota nabrała większego znaczenia niż w czasach jego dziadka, Edward III zastosował w stosunku do niej tę samą regułę. Dostawcy zgodzili się mu dostarczyć nie tylko konnicę, ale również piechotę, a po pewnym czasie okazało się, że ci wszyscy piechurzy są łucznikami. Szeroko rozpowszechniony pod koniec XIII wieku pogląd, że przynajmniej hrabiowie powinni wypełnić swój feudalny obowiązek10 i służyć bez zapłaty, zanika; wcześniej czy później zaczynają zawierać kontrakty w zamian za wynagrodzenie od króla w nie mniejszym stopniu niż inni ludzie. Po pewnym czasie system „kontraktowy” zaczyna być stosowany nie tylko w odniesieniu do kontyngentów gromadzonych na potrzeby kampanii lub na dłuższy czas, lecz również do innych celów. Dla przykładu, dowódca chorągwi lub rycerz może zostać zakontraktowany do utrzymywania pewnego fortu lub garnizonu na własne ryzyko w zamian za pewne wynagrodzenie i ulgi od swego suwerena. Kontrakt całkowicie wykraczał poza zobowiązania feudalne i nie był z nimi związany; był kwestią czystych negocjacji handlowych. Dostawca nie musiał być nawet wasalem króla: sir Walter Manny, Wolfhard z Ghistelles oraz inni dobrze znani kapitanowie byli cudzoziemcami. Prosty rycerz posiadający jedynie kilka akrów własnej ziemi mógł zawrzeć kontrakt na dostawę setek ludzi, jeśli był popularnym i zdolnym przywódcą, którego imię przyciągało licznych ochotników.
Stosowanie systemu „kontraktowego” wybawiło króla od spięć i pokazów przymusu wynikających z wymuszania poboru prowadzonego przez komisarzy zaciągu. Wszyscy ludzie sprowadzani przez dostawców byli dobrowolnie zwerbowanymi i ochoczymi żołnierzami, służącymi pod rozkazami dowódcy, którego sami wybrali. Przeciętnie byli również skuteczniejsi niż przymuszeni ludzie z hrabstw. Długie trwanie wojny doprowadziło do powstania dużej klasy awanturników, którzy wzięli udział w jednej lub dwóch kampaniach pod przymusem, lecz później zostali przy wojennym rzemiośle z własnego wyboru. Ci zawodowi żołnierze byli równie gotowi do dobicia targu z posiadaczem kontraktu, jak ten drugi do dobicia targu z królem. Tak powstały najemne armie z drugiego okresu wojny, złożone ze śmiałych, pozbawionych skrupułów weteranów, straszliwych dla wrogiej armii, lecz jeszcze straszliwszych (z racji swego zwyczaju fachowej grabieży) dla spokojnych mieszkańców każdego rejonu, przez który przechodzili. Najlepsi żołnierze podczas wojny stawali się najbardziej niebezpieczną i nieposłuszną grupą w okresie zawieszenia broni lub pokoju, ponieważ nie zamierzali wracać do swych domów i cywilnego życia.
Jako normalny przykład form stosowanych w systemie kontraktowym można podać umowę pomiędzy królem a Tomaszem Hollandem, hrabią Kentu, podpisaną 30 września 1360 roku11.
Hrabia zobowiązuje się do służenia królowi „za zwyczajowe pobory wojenne” przez jeden kwartał; należna suma ma zostać wypłacona z góry, aby zapewnić mu wystarczającą ilość gotówki na zakup wyposażenia dla jego kontyngentu. Ma dostarczyć sześćdziesięciu zbrojnych – dziesięciu rycerzy i jednego dowódcę chorągwi oraz 120 łuczników, przy czym wszyscy mają być wyposażeni w konie. Na uwagę zasługuje duża ilość„włóczni” w stosunku do „łuków” oraz fakt, że wszyscy łucznicy mają się poruszać konno; dzięki zapewnieniu koni nawet dla piechoty angielskie armie mogły się poruszać tak szybko w trakcie późniejszych kampanii francuskich.
W przypadku kontraktów dotyczących sprawowania pieczy nad twierdzami na francuskiej ziemi można zauważyć pewne osobliwe klauzule chroniące zleceniobiorcę. Kiedy sir Jan Chandos zobowiązuje się do obsadzenia zamku, pojawia się zastrzeżenie, że jeśli król albo któryś z jego synów złoży mu wizytę, kasztelan otrzyma dodatek za ich przyjęcie; jeśli jakieś angielskie oddziały przejdą obok i skonsumują zapasy garnizonu, król zobowiązuje się do wypłacenia dodatkowej sumy w charakterze zadośćuczynienia za żywność, którą dostarczy im Chandos. Gubernator musi jednak pokryć zwykłe koszty wojenne z regularnej pensji zagwarantowanej w jego kontrakcie.
W pierwszej fazie wojny stuletniej Edward III swobodnie eksperymentował z systemem traktatów subsydyjnych zawieranych z cudzoziemskimi książętami. Od czasu do czasu przyjmował na swoją służbę wielu niderlandzkich i niemieckich panów, a każdy z nich zobowiązywał się do dostarczenia określonego kontyngentu za ustaloną stawkę. Eksperyment ten okazał się jednak kosztowny i niezadowalający. Suwerenni książęta, służący w charakterze subsydiowanych sojuszników, nie byli tak posłuszni jak narodowe oddziały angielskie lub regularne bandy najemników. Każdy książę lub hrabia kierował się własnym politycznym interesem i nie dbał zbytnio o główną linię polityczną króla Anglii. Przybywali późno, odchodzili wcześnie, intrygowali przeciwko sobie, odstawiali fuszerkę i zawsze głośno domagali się więcej pieniędzy. Edward zbankrutował i nie osiągnął żadnego ze swych celów. Dlatego też po zakończonych sromotną porażką kampaniach 1339 i 1340 roku na zawsze porzucił koncepcję wygrania wojny za pomocą subsydiowanych armii cudzoziemskich i w przyszłości polegał na własnych poddanych oraz bandach doświadczonych najemników, służących na podstawie „kontraktów” pod dowództwem zawodowych oficerów o dużych zdolnościach, z których większość była Anglikami, lecz niektórzy pochodzili z innych krajów.
Od samego początku wojny stuletniej angielscy łucznicy odgrywali kluczową rolę w bitwie. Do pierwszego starcia doszło, gdy hrabia Derby wylądował we Flandrii w wigilię św. Marcina [10 listopada – przyp. tłum.] 1337 roku. Anglicy musieli siłą utorować sobie drogę na brzegu, co uczynili pod osłoną gradu strzał, który całkowicie przepędził flamandzkich kuszników obstawiających keje przystani Cadzand12. Wówczas, gdy ekspedycja wylądowała, doszło do zaciętej walki na brzegu: hrabia umieścił łuczników na skrzydle, nieco przed swymi zbrojnymi13. Bastard Flandrii, który dowodził nieprzyjaciółmi, zaszarżował na Anglików, kiedy byli już sformowani, lecz został kompletnie rozbity, głównie z powodu niepowstrzymanego bocznego ostrzału łuczników, i dostał się do niewoli z większością swych najważniejszych towarzyszy14.
Kiedy król Edward osobiście przybył do Flandrii w 1339 roku i wezwał na pomoc niemieckich książąt, których subsydiował – margrabiego Brandenburgii, książąt Brabancji, Geldrii i Juliers oraz innych – dowodził największą armią, jaką król Anglii kiedykolwiek wystawił w szyku bojowym na kontynencie. Podobno liczba zbrojnych wynosiła dwanaście tysięcy15, a flamandzka i brabancka piechota powiększyła armię do niebotycznych rozmiarów. Można by się spodziewać, że mając do dyspozycji takie siły Edward będzie dążył do starcia z nieprzyjacielem za wszelką cenę, nawet pomimo tego, że król francuski Filip zgromadził przeciwko niemu jeszcze większy tłum. Zamierzał jednak stoczyć bitwę obronną i zastosować tę samą taktykę, która sprawdziła się tak dobrze pod Halidon Hill. Armia została ustawiona przed La Flamengerie w trzech liniach. Przednia linia składała się wyłącznie z Anglików i była podzielona na centrum oraz dwa mniejsze oddziały skrzydłowe, czy też échelles, jak nazywa je sam król w swojej relacji z kampanii. W każdym oddziale wszyscy zbrojni zostali spieszeni i sformowani w linię, a łucznicy stanęli na obu ich skrzydłach. Margrabia Brandenburgii i niemieccy książęta tworzyli drugą linię, a kontyngent księcia Brabancji trzecią. Wydaje się, że zgodnie z kontynentalnym zwyczajem rycerze z tych linii dosiadali swych rumaków, ponieważ odnotowano, że wyjechawszy naprzód, aby zlustrować szyk bojowy króla, margrabia i książę Brabancji byli bardzo zdumieni obranym przez niego szykiem, chociaż po oględzinach stwierdzili, iż sformowano go w godny podziwu sposób16.
Gdyby król Filip wyruszył z Buironfosse i zaatakował armię koalicyjną, doszłoby do bitwy w tym samym stylu, co ta, która miała miejsce siedem lat później pod Crécy, lecz na o wiele większą skalę. Jednakże taktyka Anglików nie została jeszcze wystawiona na próbę – król Francji uszykował swą armię w rozsądnej odległości; okopał się, osłonił swój front zasiekami17 i nie zgodził się ruszyć naprzód. Chciał zostać zaatakowany w nie mniejszym stopniu niż Edward. Dlatego też nie doszło do generalnej bitwy i obaj przeciwnicy wycofali się do swych baz po wyczerpaniu okolicznych zapasów żywności.
Siedem kolejnych lat charakteryzuje się wyjątkowym brakiem wydarzeń, które byłyby interesujące pod względem taktycznym. Długie spory pomiędzy Francuzami i Anglikami we Flandrii, Bretanii i Akwitanii nie doprowadziły do ani jednego starcia o pierwszorzędnym znaczeniu. Kontynuowano wojnę poprzez szereg najazdów, oblężeń i rycerskich, lecz niefachowych wyczynów zbrojnych, które nie przynosiły żadnych strategicznych rezultatów. Jedyne naprawdę frapujące wydarzenie z tego okresu, bitwa pod Sluys, nie było starciem lądowym, lecz morskim. Walki, które miały miejsce na lądzie, były w większości atakami z zaskoczenia, zasadzkami lub atakami nocnymi, tak jak świetny atak z zaskoczenia hrabiego Derby na Gaskończyków pod Auberoche18 (11 października 1345) lub zwycięstwo sir Waltera Manny’ego pod Quimperle19 (czerwiec 1342). Starcie pod Morlaix (29 września 1342) było bardziej zbliżone do regularnej bitwy. Wilhelm Bohun, hrabia Northampton, i Robert z Artois zajęli pozycję obronną pomiędzy lasami i wykopali wilcze doły wzdłuż swego frontu, umieszczając spieszonych zbrojnych za przeszkodami. Kawaleria Karola z Blois wpadła w pułapkę i została bardzo pokiereszowana. Żaden kronikarz nie wspomina jednak o stosowaniu łuków przez Anglików20.
Bitwa pod Crécy, w której nowa taktyka Anglików została po raz pierwsza poddana próbie na dużą skalę, była więc tym bardziej zadziwiająca i istotna. Dopiero po jej stoczeniu zdano sobie sprawę ze znaczenia tego nowego postępu w sztuce wojennej na kontynencie.
Jak mieliśmy już okazję zauważyć, król Edward nie był wielkim strategiem i szczegóły kampanii, która doprowadziła do bitwy pod Crécy, dyskredytują jego dowodzenie tak, jak szczegóły samego starcia stawiają je w korzystnym świetle. Zniesmaczony kilkakrotnymi nieudanymi próbami najechania Francji przy pomocy armii złożonych z niemieckich lub bretońskich oddziałów pomocniczych, 5 lipca 1346 roku wypłynął z Portsmouth na czele wojska złożonego wyłącznie z jego własnych poddanych.
Jeśli chodzi o konnicę, to siły te składały się w całości z żołnierzy powołanych za pomocą systemu znanego Edwardowi I, w którym baronowie i dowódcy chorągwi gromadzili szwadrony ochotników i oferowali te „poczty” królowi, aby służyć mu w zamian za zwyczajowe wynagrodzenie wojenne. Uzyskiwano jeźdźców poprzez naciskanie na wszystkich właścicieli ziemskich osiągających pewien dochód, aby służyli osobiście pod dowództwem wybranego przez siebie pana lub zapłacili kontrybucję pieniężną na podobieństwo starego tarczowego. W 1345 roku parlament przyjął projekt, który przewidywał, że każdy człowiek posiadający ziemię lub rentę o wartości do 5 funtów znajdzie łucznika, ci oszacowani na 10 funtów wystawią hobilara (lub włócznika wyposażonego w konia), ci oszacowani na 10-20 funtów dwóch hobilarów, a ci posiadający majątek o wartości 25 funtów zbrojnego, itd. proporcjonalnie wzwyż „podług ilości ich ziem”21. Szeryfowie i komisarze zaciągu mieli sporządzić listy właścicieli ziemskich oraz ich zobowiązań i dopilnować, aby należna liczba ludzi z ich hrabstwa została wysłana na miejsce zbiórki (Portsmouth w 1346 roku). Właściciele ziemscy, którzy nie byli w stanie osobiście pełnić służby, mogli wystawić zastępców – synów lub braci wedle własnego uznania – i zwerbować inne osoby podlegające służbie, aby w pełni osiągnąć wymaganą liczbę konnych. Każdy, kto nie przybył osobiście ani nie przysłał zastępcy, podlegał wysokiej grzywnie22. Wydaje się jednak, że większość oszacowanych osób skwapliwie oferowała swe usługi wybranemu przez siebie baronowi lub dowódcy chorągwi, poczynając od rycerza odpowiedzialnego za dwie lub trzy kopie, a skończywszy na drobnym właścicielu majątku o wartości 5 funtów, który musiał wystawić jednego łucznika. Rejestry z 1346 i 1347 zawierają dziesiątki pism wzywających szeryfów, aby nie nękali oszacowanych ludzi, którzy wyruszyli na wojnę osobiście lub wysłali kompetentnego zastępcę23. Niestety nie zachował się pierwotny stan „pocztów” z czerwca 1346 roku, lecz jedynie imiona wielu, aczkolwiek nie wszystkich rycerzy, którzy w nich służyli, tak że nie sposób ustalić dokładnej liczebności konnych kontyngentów uczestniczących w wyprawie. Posiadamy jednak kompletny wykaz armii królewskiej, która w następnym roku stała pod Calais, pokazujący proporcjonalną liczebność różnych rodzajów broni w poszczególnych kontyngentach hrabiów, baronów i dowódców chorągwi (zanalizowany na następnej stronie), świadczący że każdemu rycerzowi towarzyszyło średnio trzech lub czterech żołnierzy (giermków, zbrojnych, konstablów) oraz nieco większa liczba łuczników. W dobrze zorganizowanym poczcie większość łuczników dosiadała koni. Istniała ogromna różnorodność pod względem proporcjonalnej ilości rycerzy, zbrojnych i łuczników, np. Ryszard Talbot miał czternastu rycerzy, sześćdziesięciu giermków i 82 łuczników; jednakże Jan de Vere, hrabia Oksfordu, miał 23 rycerzy, 44 giermków i 63 łuczników. Jeśli (co wydaje się prawdopodobne) całkowita liczba kawalerzystów w wyprawie pod Crécy wynosiła około 2400 ludzi, można przyjąć, że w „pocztach” było około 500 rycerzy, 1900 zbrojnych oraz około 2500 łuczników.
Jednakże oprócz żołnierzy zgromadzonych w ten sposób były jeszcze zaciągi piechoty hrabstw i miast – ludzie nie należący do kontyngentów hrabiów, baronów i dowódców chorągwi. W przypadku tej części armii posiadamy kompletne wezwania wystosowane do szeryfów i komisarzy zaciągu hrabstw oraz burmistrzów lub innych urzędników miejskich i gminnych. Wszystkie hrabstwa na południe od rzeki Trent miały dostarczyć bardzo skromne kontyngenty łuczników – w sumie 3780 ludzi24. Pierwotnie wezwane zaciągi miejskie dały około siedmiuset kolejnych, przy czym Londyn musiał wystawić stu zbrojnych, lecz całą resztę stanowili armati25, którzy wydają się być odpowiednikami hobilarów, a nie łuczników. Jednakże w marcu wiele miast przybrzeżnych otrzymało polecenie zatrzymania swych ludzi w celu obrony kraju, ponieważ Francuzi mogli zorganizować najazdy odwetowe. Zredukowano również kontyngenty wielu innych miast, być może z tego samego powodu, zmniejszając liczbę wezwanych do Portsmouth ludzi do dwóch trzecich lub jednej drugiej pierwotnie wymaganego kontyngentu. Jeśli uwzględni się owe masowe odwołania, wydaje się, że całkowita liczba tych miejskich armati, którzy rzeczywiście wypłynęli, wynosiła mniej niż tysiąc. Redukcja liczebności dotyczyła wielu miast z największymi kontyngentami, takich jak Norwich, Bristol i Lynn26.
Oprócz angielskiej piechoty, której całkowita liczebność po dodaniu pocztowych do łuczników z hrabstw i miejskich armatimogła wynosić 7500 ludzi, zamówiono bardzo duże kontyngenty Walijczyków: księstwo Walii zostało oszacowane na 3550 ludzi, w połowie włóczników a w połowie łuczników, choć w poprzednich pokoleniach łucznicy należeli do rzadkości w północnej Walii. Razem z nimi wyruszyło stu łuczników z Cheshire, wchodzących w skład orszaku księcia Walii. Panowie z Marchii Walijskich zostali oszacowani na kolejne 3350 ludzi, będących w połowie włócznikami i w połowie łucznikami, a nie wyłącznie łucznikami, czego moglibyśmy się spodziewać na podstawie wcześniejszych precedensów. Można wątpić czy kiedykolwiek zgromadzono tak dużą liczbę jak 6900 Walijczyków; w następnym roku, podczas oblężenia Calais, kontyngenty angielskiej piechoty nie przewyższały ich jedynie o tysiąc, lecz były niemal pięć razy liczniejsze niż wszyscy Walijczycy razem wzięci i to pomimo tego, że kontyngenty walijskie (w nie mniejszym stopniu niż angielskie) były gromadzone za pomocą poboru od poprzedniego roku. Można przypuszczać, że w armii spod Crécy było ich 4500, zamiast 6900.
Doliczając być może tysiąc hobilarów, garstkę kuszników i inne małe oddziały, takie jak osobisty orszak króla i gwardia, można założyć, że cała armia, która wypłynęła z Portsmouth, mogła liczyć 2400 konnych i 12 tysięcy pieszych27. Były to bardzo pokaźne siły, ponieważ przynajmniej w „pocztach” znajdowało się wielu zawodowych żołnierzy wszelkich rang i broni, wyszkolonych na wojnach w Szkocji, Flandrii i Bretanii.
W momencie wyjścia w morze na okrętach panowało ogólne przekonanie, że celem wyprawy jest Gujenna, gdzie hrabia Derby prosił o wsparcie. Jednakże, ku zaskoczeniu armii, kiedy ląd znalazł się poza zasięgiem wzroku, król rozesłał po całej eskadrze rozkaz obrania kursu na przylądek La Hogue, ponieważ zamierzał najechać Normandię. Taka inwazja mogła być podyktowana względami strategicznymi. Być może Edward zamierzał wylądować jak najbliżej Paryża i ruszyć na stolicę w celu usprawiedliwienia swych roszczeń do korony francuskiej. Z drugiej strony, mógł dążyć do podboju Normandii lub jej części (być może wystającego półwyspu Cotentin) w celu dobycia trwałej bazy operacyjnej do przyszłych ataków na Francję. Mógł również zmierzać jedynie do urządzenia dywersji na północy, która zmusiłaby Francuzów do zmniejszenia nacisku na hrabiego Derby w Akwitanii28. Jednakże sposób, w jaki Edward poprowadził kampanię, nie wskazuje na to, aby którykolwiek z tych racjonalnych planów definitywnie ukształtował się w jego umyśle i ostatecznie wyprawa nabrała charakteru rycerskiej przygody lub wielkiego rajdu w głąb Francji mającego sprowokować jej króla.
22 lipca Edward wylądował w La Hogue i przez 28 dni maszerował przez Normandię wolnym krokiem29, pustosząc tereny wiejskie, grabiąc otwarte miasta i gromadząc obfite łupy, nie podejmując jednak żadnej próby zabezpieczenia kontroli nad krajem poprzez opanowanie i obsadzenie miejscowych twierdz. Jedynym ważnym miejscem, które wpadło w jego ręce, było Caen – bogate, lecz nie posiadające murów miasto zdobyte 26 lipca, po zaciętej walce, w wyniku której normandzka milicja została rozproszona a hrabiowie Eu i Tancarville, konetabl i szambelan Francji, dostali się do niewoli z ponad setką rycerzy ze swego orszaku. Posuwając się na wschód, król ruszył na Rouen, lecz przekonał się, że wszystkie mosty na dolnej Sekwanie zostały zniszczone i nie może w żaden sposób zaszkodzić miastu. Otrzymawszy wieści o inwazji Anglików, król francuski Filip zwołał całe pospolite ruszenie swego królestwa. Poprosił o wsparcie armię swego syna Jana, który stawiał czoło hrabiemu Derby w Gujennie, i wezwał na pomoc oddział genueńskich kuszników znajdujących się na pokładzie jego okrętów w Harfleur. Niszcząc wszystkie mosty na Sekwanie miał nadzieję, że ograniczy łupiestwa Edwarda do zachodniej Normandii, dopóki nie zgromadzi sił, które byłyby na tyle duże, aby usprawiedliwić wyruszenie przeciwko Anglikom.
Przekonawszy się, że przeprawa przez dolną Sekwanę jest niemożliwa i dowiedziawszy się o gromadzeniu wielkiej armii w Paryżu, król Edward musiał zadecydować co dalej. Jak się wydaje, dziwny przejaw niezdyscyplinowania części jego floty zadecydował o jego linii postępowania. Wiele okrętów otrzymało pozwolenie na powrót do Anglii razem z chorymi, rannymi i łupami z Normandii. Kiedy wypłynęły, pozostałe podążyły za nimi bez pozwolenia, porzucając swego pana. Tymczasem wojsko króla Filipa z każdym dniem stawało się coraz większe i zbliżał się moment, kiedy będzie mógł podjąć ofensywę dysponując wielką przewagą liczebną. Nie było już żadnych szans na zdobycie niedostatecznie obsadzonego Paryża, co mogłoby się udać, gdyby po wylądowaniu Edward pośpieszył naprzód nie zatrzymując się w celu splądrowania Normandii.
Król Anglii musiał zatem podjąć bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie. Myślenie o podoju całej północnej Francji nie miało już sensu i należało nawiązać kontakt z przyjazną bazą operacyjną. Trzeba było dokonać wyboru pomiędzy Bretanią a Flandrią i wybrano tę drugą, prawdopodobnie dlatego, że Edward właśnie został powiadomiony o przekroczeniu granicy i oblężeniu Bethune przez jego sojuszników, Flamandów. Aby się z nimi połączyć, należało przekroczyć dwie poważne przeszkody, Sekwanę i Sommę, i przemaszerować obok Paryża ze świadomością, że przebywają tam duże siły nieprzyjaciela. Edward zaryzykował i ruszył przez Isle de France, pustosząc kraj i paląc kilka otwartych miast. Przekonał się, że wszystkie mosty na Sekwanie zostały zniszczone, wypróbowując każdy z nich w trakcie marszu w górę rzeki, a gdy był już dość blisko Paryża, powiadomiono go, że najlepsza część stu tysięcy ludzi króla Filipa obozuje pod bronią na równinie St. Denis. Liczba jest niewątpliwie fantastyczna, ale siły były bardzo duże.
Król Filip tak bardzo urósł w siłę, że wysłał Anglikom wyzwanie, wzywając ich, aby stawili mu czoło w otwartym polu, jeżeli się ośmielą, oferując walkę na tym brzegu Sekwany, który sami wybiorą. Taka propozycja musiała być bardzo kusząca dla rycerskiego ducha Edwarda, lecz ryzyko było zbyt wielkie, aby mógł ją przyjąć. Odkładając ją na bok, pośpiesznie naprawił zniszczony most w Poissy (w pobliżu St. Germain-en-Laye) i przeprawił się na północny brzeg Sekwany. Wielki oddział milicji komunalnej z Amiens i innych miast północnofrancuskich pojawił się, kiedy kończył swój most, lecz został odparty ponosząc straty i Anglicy mogli rozpocząć marsz na północ, zanim król Filip zdążył ich dogonić ze swą główną armią (13-14 sierpnia). Czas na powolny marsz już minął i w ciągu czterech dni król Edward przemierzył niemal 97 km, a Francuzi nie pozostawali daleko w tyle. Zbliżał się teraz do największej przeszkody, jaka znajdowała się na jego drodze – szerokiej rzeki Sommy i długiej linii torfowisk graniczącej z jej brzegami. Edward wysłał swych dwóch marszałków, hrabiego Warwick i Gotfryda z Harcourt, z zadaniem znalezienia odpowiedniego miejsca do przeprawy. Czekała ich przykra niespodzianka; marszałkowie podjęli cztery odrębne próby przeprawy – w Pont-à-Remy, Fontaine-sur-Somme, Loucq i Picquigny. Zostali powstrzymani w każdym z tych miejsc: mosty były zniszczone, a brody bronione przez pospolite ruszenie Pikardii w takiej sile, że nie sposób było się przeprawić. To nie wszystko: król Filip ze swoim wojskiem maszerował równolegle do Anglików, a jego straż przednia dotarła do Amiens. Edward został zamknięty w trójkącie, którego trzy boki były zamknięte przez Sommę, morze i armię francuską. Sytuacja była bardzo niebezpieczna: wydawało się, że Edward musi zawrócić i walczyć na pozycji, z której nie było odwrotu.
Kiedy jednak zaczynał już popadać w rozpacz, dowiedział się, że jest jeszcze jedna szansa. Najniższym brodem na Sommie było Blanchetaque poniżej Abbeville, gdzie rzeka staje się pływowa. Dwa razy dziennie bród nadawał się do przeprawy przez kilka godzin, lecz strzegło go dwa tysiące pikardyjskich zbrojnych pod Godemarem de Fay i duży oddział kuszników. Pod przewodnictwem chłopa, którego skusiło sto złotych monet, Edward pomaszerował w dół do przeprawy. Jego rycerze weszli do wody i ruszyli na drugi brzeg, podczas gdy łucznicy prowadzili dalekosiężny ostrzał ponad ich głowami. Pikardyjczycy stawili twardy opór, lecz po zaciętej walce zostali pobici i Anglicy przebyli bród w takim pośpiechu, że król Filip zdążył jedynie zdobyć niewielką część ich bagaży. Wówczas nastąpił przypływ, Francuzi nie mogli za nimi podążyć i Edward był uratowany (24 sierpnia).
BITWA POD CRÉCY, 26 SIERPNIA 1346
Zabezpieczył sobie drogę odwrotu do Flandrii i odbył dwa krótkie marsze, które doprowadziły go do Crécy-en-Ponthieu, gdzie się zatrzymał. Nie obawiając się już okrążenia, postanowił się odwrócić i uderzyć na Francuzów, jeśli będą go ścigać zbyt pochopnie. Pod Crécy znalazł pozycję, która przypadła mu do gustu i ogłosił swej armii, że „ponieważ przebywa teraz w Ponthieu, swym dziedzictwie30, powinien zaczekać tam na swych wrogów i przyjąć to, co ześle mu Bóg”.
Ponthieu to kraina pofałdowanych wzgórz, które opadają do dwóch małych potoków, Maye i Authie. Wzgórza to w większości niskie i łagodne wzniesienia mające nie więcej niż 45 lub 61 metrów wysokości. Z wyjątkiem jednego miejsca, rejon ten jest ogołocony z drzew, chociaż każda wioska znajduje się pośród swych własnych wiązów i sadów. Jeden wielki las Crécy rozciąga się jednak w poprzek tego rejonu i jest jego najbardziej widoczną cechą przyrodniczą. Las Crécy jest usytuowany na północ od Abbeville i ma około 16 km długości oraz 6,5 lub 8 szerokości. Stanowi nieprzebytą przeszkodę militarną, a dwie wielkie drogi, które prowadzą na północ z Abbeville do Hesdin i Montreuil, odbijają w bok, aby go ominąć. Pojedyncza wąska ścieżka przecina jednak sam środek lasu i Edward obrał właśnie tę linię, zdając sobie sprawę, że przeciwnik raczej nie ośmieli się go ścigać wzdłuż niej. Dotarłszy do północnej strony lasu, Anglicy rozłożyli się na brzegach Maye, powyżej niewielkiego miasteczka Crécy, „subter forestam de Crécy”, jak ujął to kronikarz. Król Francji mógł ich ścigać jedynie dwiema drogami; jedna z nich, ta prowadząca przez las, była praktycznie niedostępna ze względu na niemożność rozwinięcia szyku z tej pojedynczej wąskiej ścieżki w obliczu nieprzyjaciela. Istniało prawdopodobieństwo, że (jak też się ostatecznie stało) obierze drogę Abbeville-Hesdin, która okrąża wschodni kraniec lasu i prowadzi w pobliże pozycji Anglików, dochodząc do wioski Fontaine-sur-Maye.
Edward musiał się zatem zwrócić na południowy wschód, aby zaczekać na przybycie nieprzyjaciela i tuż za miastem Crécy znalazł pozycję, która doskonale nadawała się do stoczenia bitwy obronnej. Pofałdowane wzgórza pomiędzy Maye i Authie są tam przecięte przez poprzeczne zagłębienie biegnące z południowego zachodu na północny wschód. Jest to najlepiej zarysowana przerwa w linii wzgórz, która stanowi przełom pomiędzy dwiema małymi rzekami: z tego powodu współcześni inżynierowie wykorzystali ją przy budowie linii kolejowej Abbeville-Dompierre. W żadnym innym miejscu nie można było przekroczyć pofałdowanych zboczy pod tak łatwym kątem nachylenia. Mała dolina ma około 2 km długości; po obu jej stronach łagodne wzniesienie osiąga główny poziom wzgórz. Po wspięciu się na to wzniesienie od prawej lub lewej strony piechur znajduje się na pofałdowanym płaskowyżu. Na prawo (lub na wschód) od niego znajduje się wioska Estrées; na lewo (lub zachód) wioska Wadicourt. Każda z tych małych miejscowości jest usytuowana pośrodku pasa drzew, a przez roślinność ledwie prześwituje kilka dachów i kominów. Na południe od Estrées znajduje się teren, na którym armia francuska uszykowała się do bitwy; Wadicourt stanowi północny kraniec pozycji Anglików. Crécy, które dało nazwę bitwie, jest położone nisko, wciśnięte między południowy spadek wzgórz Wadicourt i niewielką rzekę Maye, 0,40 km za linią Anglików. W odległości strzału z łuku za miastem, na samym skraju wody, zaczyna się las Crécy – okazały, dobrze porośnięty las zakrywający cały południowy horyzont.
Od południa granicę pozycji Crécy-Wadicourt nie stanowi Maye – nieistotny ciek wodny, który można wszędzie przekroczyć – lecz gęsty, nieprzenikniony las; nieprzyjaciel nie miał dość miejsca, aby ruszyć wzdłuż brzegu rzeki między wzgórzami a lasem w celu obejścia prawego skrzydła linii Anglików. Na północnym krańcu, pod Wadicourt, nie było tak silnej osłony: wioska i jej wybujałe sady wystarczą, aby udaremnić każdą próbę ataku bezpośrednio na skrzydło; nie ma jednak niczego, co utrudniłoby zbliżającemu się od południowego wschodu przeciwnikowi wykonanie szerokiego obejścia wzdłuż wierzchołka płaskowyżu w kierunku Ligescourt. Możliwe, że w 1346 roku teren na północ od Wadicourt był bardziej zalesiony niż obecnie, jednakże potwierdza to jedynie bardzo niejasne świadectwo31. Francuzi przybyli i zaatakowali w takim nieładzie, że nie próbowali przeprowadzić należytego zwiadu ani obejść pozycji.
Od momentu wylądowania w La Hogue armia Edwarda brała już udział w walkach i jak każde wojsko musiała ponieść straty w wyniku dwóch miesięcy aktywnej kampanii32. Nie mogła jednak bardzo stracić na liczebności i prawdopodobnie nie będziemy zbyt dalecy od prawdy, jeśli oszacujemy ją na 2000 zbrojnych, 5000 angielskich łuczników i 3500 Walijczyków, przy czym ci ostatni składali się w połowie z łuczników, którzy służyli z Anglikami, a w połowie z włóczników33, do czego należy doliczyć około 500 lub 600 hobilarów.
Armia była podzielona na typowe trzy „batalie”. Dwie z nich tworzyły pierwszą linię, a trzecia rezerwę. Na prawym skrzydle stał książę Walii w towarzystwie 800 zbrojnych, 2000 angielskich i walijskich łuczników oraz być może 1000 włóczników ze swego własnego księstwa34 – w sumie prawdopodobnie 3800 ludzi. Zbrojni (wszyscy piesi) zostali uszykowani w zwartą linię – być może głęboką na sześć lub osiem szeregów – w centrum „batalii”. Łucznicy stali w dwóch równych oddziałach po prawej i lewej stronie zbrojnych: Baker ze Swinbrook, najlepsze źródło do bitwy po stronie angielskiej, zauważa, że „nie przydzielono im miejsca przed zbrojnymi, lecz po obu ich stronach, w charakterze skrzydeł, tak aby nie stali im na drodze i nie musieli stawiać czoła centralnej szarży Francuzów, lecz mogli do nich strzelać z boku”35. Dodaje, że czekając na Francuzów, łucznicy wykopali wiele małych dziur o szerokości i głębokości 30,5 cm – jak „wilcze doły” Szkotów pod Bannockburn – aby francuska kawaleria potknęła się, jeśli na nich zaszarżuje, czego (jak dodaje) Francuzi nie uczynili. Ci spośród walijskich piechurów, którzy posiadali włócznie, nie zostali ustawieni w pierwszej linii, lecz za łucznikami.
Oddział księcia zajmował zbocze wzgórza w miejscu, gdzie opada do brzegów Maye, w połowie drogi do Wadicourt. Na północ od niego, lecz nieco z tyłu, tak aby utworzyć eszelon zamiast równoległą do niego linię, stali hrabiowie Arundel i Northampton z drugą „batalią”. Była ona nieco mniejsza od pierwszej i składała się z 500 zbrojnych oraz 1200 łuczników: nie wiadomo nic o tym, aby przydzielono do nich jakichś Walijczyków. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że mogło tam być tysiąc łuczników z południowej Walii. Zostali uszykowani tak samo, jak oddział księcia, ze spieszonymi zbrojnymi w centrum i łucznikami na skrzydłach. Rozciągali się od tyłów lewego skrzydła pierwszej batalii aż do zagród w wiosce Wadicourt36.
Sam król stał z rezerwą na płaskowyżu powyżej zbocza, przed lasem La Grange: wydaje się, że zajął pozycję na tyłach batalii swego syna, bliżej Crécy niż Wadicourt. Jego korpus składał się z 700 zbrojnych, 2000 łuczników oraz tych walijskich włóczników, którzy nie przebywali u boku księcia, być może w sile tysiąca ludzi. Pięciuset lub sześciuset hobilarów przypuszczalnie dołączyło do zbrojnych ze swymi włóczniami i zostało rozdzielonych pomiędzy wszystkie trzy oddziały. Sam Edward zajął pozycję w młynie na południowym krańcu płaskowyżu, skąd można było najlepiej ogarnąć całe pole bitwy jednym rzutem oka37.
Za linią Anglików, po obu stronach drogi do Ligescourt, wszystkie bagaże armii zostały umieszczone w kwadratowej zagrodzie, razem z uwiązanymi w środku końmi. Do ich ochrony oddelegowano bardzo słabą straż38.
Większość baronów Anglii wyruszyła z Edwardem III za morze: czytamy, że w batalii prawostronnej książę miał pod swoimi rozkazami Tomasza Beauchampa, hrabiego Warwick, Jana de Vere’a, hrabiego Oksfordu, oraz lordów Stafford, Cobham, Latimer, Willoughby, Scales, Lovel, Mohun, Clifford, Burghersh, Bourchier. W drugim korpusie znajdowali się Ryszard Fitzalan, hrabia Arundel, Wilhelm Bohun, hrabia Northampton oraz lordowie Say, Fitzwalter, Audley, Dudley i Basset. Do rezerwy króla należeli biskup Durham, Robert de Ufford, hrabia Suffolk, Wilhelm Montacute, hrabia Salisbury, oraz pozostali obecni baronowie.
Tego samego ranka, którego król Edward uszykował swą armię na zboczu wzgórza pod Crécy, jego przeciwnik wyruszył z Abbeville, aby kontynuować pościg. Nie wiedział czy Anglicy zamierzają walczyć, czy też kontynuować odwrót; w istocie stracił z nimi kontakt odkąd przeprawili się przez Sommę w Blanchetaque. Dlatego też wyruszył drogą Abbeville-Montreuil, aby obejść zachodnią stronę lasu Crécy. Dopiero gdy czoło armii dotarło do Braye, około 13 km na północ od Abbeville, nadeszły wieści, że Anglicy przeszli przez las i obrali drogę prowadzącą bardziej na wschód i w głąb lądu. Po otrzymaniu tej informacji Filip pośpiesznie wysłał czterech rycerzy z zadaniem przegalopowania wokół wschodniego krańca lasu i odszukania nieprzyjaciela. Tymczasem armia skręciła w prawo i zaczęła maszerować poprzeczną ścieżką do drogi Abbeville-Hesdin. Francuzi nie mieli pojęcia, że król Edward czeka na nich zaledwie kilka kilometrów dalej; maszerowali w wielkim nieładzie i rozproszyli się po całej okolicy. Kiedy czoło znajdowało się w Braye, tyły nie opuściły jeszcze Abbeville.
Gdy tylko czterej rycerze wysłani z zadaniem odszukania Anglików dotarli do wioski Fontaine, nagle ujrzeli całą armię angielską, która nie wycofywała się (jak się spodziewali) wzdłuż drogi do Hesdin, lecz stała uszykowana w trzy batalie na zboczu wzgórza przy Wadicourt. Pośpiesznie wrócili do króla Filipa i powiadomili go o swoim odkryciu. Ich rzecznik, Alard de Baseilles, rycerz z Luksemburga, który podążał za królem Czech, niezwłocznie zaczął go błagać, aby zatrzymał swą armię i przełożył bitwę na następny dzień. Czoło straży przedniej znajdowało się bowiem w odległości zaledwie 1,61 lub 3,22 km od pozycji Anglików i miało się wkrótce pojawić w zasięgu ich wzroku, chociaż wojsko było pogrążone w nieładzie, nieuszykowane do bitwy i w ogóle się jej nie spodziewało. Król Francji doskonale zdawał sobie sprawę, że rzucanie się na oślep na pozycję Anglików z wojskiem rozciągniętym na przestrzeni wielu kilometrów na drogach z tyłu było niebezpieczne. Rozkazał awangardzie się zatrzymać, a żołnierzom z tyłu wstrzymać dalszy marsz i przygotować się do rozbicia obozu. Było już bowiem późne popołudnie i zbliżały się nieszpory.
Filip nie wziął jednak pod uwagę lekkomyślności i niesubordynacji feudalnego wojska. „Wkrótce rozkazy króla zostały przekazane jego panom, lecz żaden z nich nie chciał zawrócić, gdyż każdy pragnął się stawić na polu jako pierwszy. Czoło nie chciało się wycofać, gdyż wysforowało się tak daleko naprzód, lecz zatrzymało się. Jednakże ci z tyłu jechali naprzód i nie chcieli się zatrzymać, mówiąc że wysforują się tak daleko naprzód jak ich towarzysze, ze zwykłej pychy i zazdrości. Gdy awangarda zobaczyła, że inni prą naprzód, nie chciała zostać z tyłu i bez żadnego porządku ani szyku parli naprzód, dopóki nie ujrzeli Anglików. Oglądanie takiego nieposłuszeństwa było wielce żenujące i byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby posłuchali rady owego dobrego rycerza, który doradził królowi wstrzymać marsz. Gdy awangarda nagle natknęła się na nieprzyjaciela, zatrzymała się i cofnęła w takim nieładzie, że wpadła na tych z tyłu, tak iż wszyscy za nią myśleli, że rozpoczęła się bitwa i awangarda została już rozbita. Piechota miast i komun, która zajmowała drogi z tyłu aż do Abbeville i liczyła ponad dwadzieścia tysięcy ludzi, dobyła mieczy i zaczęła wołać: «Śmierć angielskim zdrajcom! Ani jeden z nich nie wróci do Anglii»”39.
Kompletne zamieszanie, w jakim Francuzi zbliżyli się do nieprzyjaciela, sprawiło, że nie zdołali sformować żadnej uporządkowanej i określonej linii ataku. Przed wymarszem z Abbeville armia została podzielona na szereg batalii – według niektórych źródeł dziewięć lub dziesięć, a według innych pięć. Oddziały te nie zostały jednak odtworzone na polu bitwy, ponieważ każdy kontyngent przepychał się naprzód najlepiej jak mógł i zajmował pozycję tam, gdzie zobaczył lukę. Jedynym śladem porządku, jaki pozostał, było to, że doborowi piechurzy, która maszerowali z „przednią” batalią – genueńscy kusznicy, którzy zeszli z okrętów na ląd – wysunęli się naprzód na właściwe miejsce i zdążyli się rozlokować na południe od wioski Estrées, na zboczu naprzeciw pozycji Anglików. Za nimi znajdowała się jedynie wściekła masa feudalnych kontyngentów, które przepychały się między sobą i próbowały przeć naprzód najlepiej jak mogły, podczas gdy komunalna milicja na tyłach nadal się gromadziła, aby dołączyć do konnicy.
Ustalenie dokładnej siły armii francuskiej nigdy nie będzie możliwe. Nie ulega wątpliwości, że była co najmniej trzykrotnie większa od armii angielskiej; najniższa szacunkowa liczba jej kawalerzystów, jaką podaje wiarygodny kronikarz, to dwanaście tysięcy zbrojnych40. Froissart i inni niewspółcześni pisarze zawyżają tę liczbę do dwudziestu tysięcy. Kusznicy są szacowani na sześć tysięcy ludzi, chociaż piętnaście tysięcy podawane przez niektórych pisarzy to oczywiście absurdalne wyolbrzymienie ich siły. Komunalna milicja była z pewnością liczna, a całkowitą liczbę piechurów powiększał szereg najemników nie będących Genueńczykami – bidets, o których wspominają Jean le Bel, Froissart i pozostali, oraz ci przyboczni wodzów feudalnych, którzy nie służyli na koniach. Trudno szacować całą armię na mniej niż trzydzieści tysięcy ludzi; obejmowała nie tylko całe pospolite ruszenie północnej Francji, lecz również pewną część armii, która służyła na południu. Na liście zabitych lub wziętych do niewoli pod Crécy znajdują się imiona wielu wodzów, którzy dwa miesiące wcześniej działali przeciwko hrabiemu Derby w Gujennie. Poza tym w pole nie wyruszyły jedynie siły francuskie; Jan, król Czech, i jego syn Karol, późniejszy cesarz, który tytułował się już królem rzymskim, przybyli Filipowi na pomoc. Przyprowadzili nie tylko kontyngent czeskich i niemieckich rycerzy, lecz również duży oddział zbrojnych ze swego rodowego księstwa Luksemburga. Inni poddani Świętego Cesarstwa Rzymskiego byli obecni w wielkiej liczbie pod dowództwem księcia Lotaryngii oraz hrabiów Namur i Hainault, Salm, Montbéliard, Blamont i Saarbrücken. Jakub, wygnany król Majorki, również przybył walczyć dla swego gospodarza, króla Filipa. Spośród wasali korony francuskiej obecni byli hrabiowie Flandrii, Blois, Alençon, Aumâle, Auxerre, Sancerre, Harcourt, St. Pol, Roussy, Dampierre, Beaujeu, Forez, delfin Owernii i wiele dziesiątek bardziej lub mniej znanych baronów – w istocie cała szlachta północnej i środkowej Francji.
Kiedy król Filip przepchał się naprzód, przekonał się, że jego armia znajduje się tak blisko linii Anglików, iż nie sposób jej bezpiecznie wycofać. Bezładna masa pokrywała całą powierzchnię ziemi pomiędzy Estrées a Fontaine, lecz bardziej wysunięte do przodu oddziały ustawiały się zachowując pewne pozory szyku na zboczu wzgórza na południe od Estrées. Zwątpiwszy w możliwość uporządkowania tego chaosu lub unosząc się gniewem i irytacją na widok angielskiej armii siedzącej spokojnie na zboczu przy Wadicourt, Filip kazał swej awangardzie ruszyć naprzód. Długa linia kuszników pod dowództwem dwóch genueńskich kondotierów, Odone Dorii i Carla Grimaldiego, przygotowała się do rozpoczęcia walki, a głęboka masa zbrojnych pod komendą hrabiów Alençon i Flandrii uszykowała się za nią. Pozostała część armii była nadal pogrążona w kompletnym nieładzie, nie zachowując żadnego podziału na piechotę i konnicę, główną batalię lub ariergardę.
Godzina nieszporów minęła i Francuzi posuwali się w kierunku krańca płaskowyżu Estrées, gdy nagła burza z piorunami nadciągnęła od strony morza i rozpętała się tuż nad polem bitwy. Wojownicy po obu stronach przemokli do suchej nitki, a ciemność sprawiła, że nacierające kolumny stanęły w miejscu. Jednakże po kilku minutach chmury odpłynęły i wieczorne słońce wyłoniło się z wielkim blaskiem, świecąc jasno w oczy armii francuskiej41.
Kusznicy zaczęli niezwłocznie schodzić do doliny pomiędzy Estrées a Wadicourt. Dwukrotnie się zatrzymali, wydali wyzywający okrzyk i zadbali o wyrównanie swego natarcia. Następnie ruszyli naprzód po raz trzeci, znowu wznieśli okrzyk i zaczęli ostrzeliwać nieprzyjaciela swymi bełtami. Czynili to z dużej odległości i angielskie relacje twierdzą, że raczej nikogo nie zabili, ponieważ ich pociski spadły kilka metrów przed celem. Angielscy łucznicy zrobili krok do przodu, naciągnęli swe strzały do głowy i wystrzelili tak szybko i blisko, że wyglądało to tak, jak gdyby w linię Genueńczyków uderzyła zamieć śnieżna. Ich groty przygwoździły hełmy do głów, przeszyły brygantyny i klatki piersiowe oraz położyły pokotem niemal całą pierwszą linię napastników w pierwszym momencie starcia. Kusznicy utrzymali swą pozycję jedynie przez kilka minut; ich straty były tak przerażające, że niektórzy odrzucili swą broń, inni przecięli cięciwy, a wszyscy wycofali się w górę zbocza, z którego dopiero co zeszli42.
Hrabia Alençon i jego jeźdźcy nie zdawali sobie sprawy z położenia, w jakim znaleźli się Genueńczycy; uznali, że wycofują się z powodu zdrady lub tchórzostwa. Zamiast zrobić odstępy w swej linii, aby przepuścić rozbitą piechotę na tyły, pośpiesznie ruszyli w dół zbocza, wołając „Precz z tą strachliwą hołotą! Blokuje jedynie nasze natarcie”, i wpadli na spanikowany tłum, który cofał się w ich kierunku. Wówczas, znalazłszy się w ścisku i nie mogąc jechać dalej, dobyli mieczy i zaczęli zadawać cięcia na prawo i lewo pośród nieszczęsnych Genueńczyków, aby wyrąbać sobie drogę naprzód. Ta szalona próba stratowania własnej piechoty była fatalna w skutkach dla pierwszej linii francuskich rycerzy. Wbrew własnej woli zostali zatrzymani u podnóża zbocza, gdzie cała masa konnych i pieszych kołysała się bezradnie tam i z powrotem pod nieprzerwanym gradem strzał angielskich łuczników. „Łucznicy strzelali do nich samopas i nie zmarnowali ani jednego grotu, gdyż każda strzała ugodziła konia lub człowieka, przeszywając głowy, ramiona lub nogi jeźdźców i doprowadzając konie do szaleństwa. Niektóre stały bowiem nieruchomo, inne biegły na bok i przede wszystkim zaczęły się cofać wbrew swym panom, niektóre stawały dęba lub rzucały głowami z powodu strzał, a inne padały na ziemię, kiedy poczuły wędzidło. Tak padli rycerze z pierwszej batalii Francuzów, zabici lub ciężko ranni, niemal nie widząc ludzi, którzy ich zabili”.
Jedynie kilku zbrojnych hrabiów Alençon i Flandrii zdołało się przebić przez ścisk i zbliżyć do linii Anglików. Można wątpić, czy którykolwiek z rycerzy zdołał do niej dotrzeć i nawiązać walkę wręcz z nieprzyjacielem. Jednakże bitwa dopiero się zaczynała; główna część armii francuskiej nie zrobiła nic, aby umożliwić awangardzie wycofanie się i zejście z drogi, lecz ruszyła jej na ratunek w dół zbocza. W drugiej szarży poległ król czeski Jan, który nie chciał się trzymać z tyłu, chociaż był kompletnie (lub niemal kompletnie) ślepy. Kazał rycerzom przy swych cuglach „zaprowadzić go tak daleko naprzód, aby mógł zadać Anglikom jeden dobry cios”. Dostał to, czego pragnął: jego towarzysze zdołali się przebić przez ścisk i dotarli do linii zbrojnych księcia Walii, „omijając łuczników”, tak że wjechali na włócznie Anglików. Jednakże ich szarża była jedynie odizolowanym wysiłkiem i cała grupa poległa wokół króla, z wyjątkiem dwóch giermków, którzy przebili się do domu, aby opowiedzieć o jego losie. Karol Luksemburski, który został oddzielony od swego ojca na początku bitwy, opuścił plac boju bez szwanku i przeżył, aby nosić koronę cesarską przez trzydzieści lat.
Bitwa pod Crécy była jedynie długą serią lekkomyślnych i nieskoordynowanych szarż, takich jak ta prowadzona przez króla czeskiego Jana. Po pierwszym natarciu nie podjęto żadnej próby ustawienia głównej batalii i straży tylnej w szyku ani jednoczesnego natarcia wzdłuż całej linii Anglików. Kiedy poszczególne grupy francuskich rycerzy przebijały się naprzód, rzucały się na Anglików i wkrótce wycofywały się pokonane do skotłowanej masy z tyłu. Straty zostały zadane w większości przez strzały angielskich łuczników, którzy zdołali utrzymać swą pozycję przez całe starcie i oddawali śmiercionośne salwy boczne do każdej fali napastników, która ruszała do przodu. Wydaje się, że za każdym razem głównym celem natarcia Francuzów byli angielscy zbrojni: kiedy nacierali, strzały trafiały krańcowych jeźdźców, zabijając ich lub strącając z koni, lecz środkowa część każdego szwadronu, osłonięta przed ostrzałem bocznym przez ciała jej towarzyszy, czasami docierała do frontu spieszonych rycerzy księcia lub Arundela i twardo na nich naciskała. Wydaje się, że południowa „batalia” znalazła się pod największym naciskiem, prawdopodobnie dlatego, że nieprzyjaciel nadchodzący drogą Fontaine-Abbeville pośpiesznie zaatakował najbliższego przeciwnika. Przynajmniej raz43 przypuszczono atak z tak wielką siłą, że ludzie z otoczenia księcia wysłali do króla pilną prośbę o pomoc. Edward, górujący nad całym polem bitwy ze swego stanowiska na młynie, mógł lepiej ocenić ogólny przebieg walki i nie ruszył swojej rezerwy, ale zgodził się wysłać trzydziestu rycerzy pod komendą biskupa Durham44, aby wzmocnić oddział swego syna.
Pomimo mocnego nacisku, batalia księcia nie ustąpiła ani o krok i napór, któremu była poddana, najwyraźniej zelżał, kiedy hrabiowie Arundel i Northampton posłali naprzód swoje korpusy, które dotychczas znajdowały się nieco wyżej na zboczu wzgórza, i ustawili je w szeregu na równi z pierwszą batalią. W miarę jak dzień zbliżał się ku końcowi, ataki Francuzów stawały się coraz bardziej chaotyczne i cząstkowe; jednakże baronowie z tylnych oddziałów nadal uparcie przepychali się naprzód i próbowali szczęścia. Wydaje się, że kilku z nich wjechało między łuczników, a Froissart odnotował los pewnego rycerza z Hainault, który przebił się przez ich linię w jednym miejscu, objechał ich tyły bez szwanku i pogalopował z powrotem przez lukę w kierunku Francuzów, zanim został zestrzelony i unieruchomiony45. Wydaje się jednak, że zarówno spóźnialscy, jak i ci, którzy rozpoczęli bitwę, wyczerpali się usiłując stratować zbrojnych, zamiast podjąć bardziej racjonalną próbę pozbycia się łuczników.
Anglicy wyliczyli, że od początku do końca przypuszczono na nich piętnaście46 lub szesnaście47 odrębnych i sukcesywnych ataków, z równie marnym skutkiem. Walka trwała jeszcze długo po zapadnięciu zmroku – w istocie według wiarygodnego źródła ostatnie rozbite grupy Francuzów przestały się rzucać na nierozerwalną linię dopiero o północy. Kiedy jednak słońce zaszło, bardziej bojaźliwi spośród nieprzyjaciół zaczęli się stopniowo wycofywać z pola bitwy, a w miarę upływu nocy armia rozeszła się i w końcu u boku króla francuskiego Filipa pozostało nie więcej niż siedemdziesiąt kopii, kiedy jeździł w górę i w dół zbocza poniżej Estrées i próbował zorganizować jeszcze jeden beznadziejny atak na pozycję nieprzyjaciela. Wówczas Jan, hrabia Hainault, chwycił uzdę króla i poprowadził go na tyły, aby schronić się na noc w zamku La Boye, w odległości 9,66 km od pola bitwy. Jedna ze strzał zabiła pod Filipem konia, a druga zraniła go lekko w szyję.
Anglicy, którzy zadowolili się odparciem swych przeciwników i nie zdawali sobie w pełni sprawy ze straszliwych szkód, jakie wyrządzili, położyli się w swych szeregach, aby odpocząć przez kilka godzin przed świtem. Ranek 27 był mglisty i nie można było zobaczyć, co się stało z armią francuską, chociaż sterty ciał w dolinie u podnóża angielskiego zbocza oraz na zboczu wzgórza poniżej Estrées były wystarczającym dowodem na to, że nieprzyjaciel poniósł ogromne straty. Dlatego też król kazał hrabiom Suffolk i Northampton zabrać 500 zbrojnych oraz 2000 łuczników i ruszyć naprzód na pozycję Francuzów i dalej. Rekonesans doprowadził do zaciętej potyczki: hrabiowie przekonali się, że liczne grupy komunalnej milicji, które przybyły zbyt późno, aby wziąć udział we wczorajszej bitwie, oraz zbrojni pod komendą arcybiskupa Rouen i wielkiego przeora szpitalników, którzy właśnie przybyli z Normandii, nadal kręcą się wokół pola bitwy. Oba korpusy zostały rozproszone, padając ofiarą wielkiej rzezi: podobno zginęło aż dwa tysiące ich członków48.
Kiedy ostatni Francuzi zostali przepędzeni, król Edward pozwolił swej armii złamać szyk i ograbić zabitych. Heroldowie krążyli wokół, aby zidentyfikować szlachetniejszych zabitych i przekonali się, że poległo 1542 panów i rycerzy49: nigdy nie ustalono dokładnej liczby zabitych nieszlacheckiego pochodzenia; kronikarze zgadują w ciemno, że wyniosła od dziesięciu tysięcy wzwyż. Nie ulega jednak wątpliwości, że to zbrojni ponieśli największe straty i piechota (z wyjątkiem Genueńczyków) nie wzięła większego udziału w walce, a zatem jej straty mogły być umiarkowane. Po drugiej stronie Anglicy stracili nie więcej niż dwóch rycerzy, jednego giermka, około czterdziestu zbrojnych i łuczników50 oraz kilkudziesięciu Walijczyków, którzy według jednego z naocznych świadków51 „fatue se exposuerunt”, wybiegając z linii w przerwie między dwiema szarżami, aby zabić lub ograbić unieruchomionych rycerzy leżących u podnóża angielskiego zbocza.
Najznaczniejszymi zabitymi członkami pokonanej armii byli król Czech, książę Lotaryngii, hrabiowie Flandrii, Alençon, Auxerre, Harcourt, Sancerre, Blois, Grandpré, Salm, Blamont i Forez. Wśród nielicznych jeńców znaleźli się biskup Noyon i archidiakon Paryża, którzy nierozsądnie rzucili się pomiędzy walczących. Hrabiowie Aumâle, Montbéliard i Rosenberg odnieśli rany i zostali zniesieni z pola bitwy; ten ostatni zmarł od ran dwa miesiące później.
Dla świata zachodniego starcie pod Crécy było objawieniem. Jeszcze kilka lat wcześniej Anglicy nie cieszyli się szczególną sławą wojenną52 – ich zwycięstwa nad Walijczykami i Szkotami były niemal nieznane na kontynencie; ich wojny z Francją za panowania Henryka III i Edwarda I nie przyniosły im żadnej chwały. Wbrew wszelkim przewidywaniom i prawdopodobieństwu, pomimo trzykrotnej przewagi liczebnej nieprzyjaciela, z łatwością pokonali najgroźniejsze rycerstwo Europy. Początkowo nie zrozumiano jednak w pełni morału z ich zwycięstwa. To, że wygrali po części dzięki swym wspaniałym łucznikom, a po części dzięki stabilności swych spieszonych zbrojnych, było oczywiste. Prawdziwy sekret polegał na tym, że król Edward wiedział jak połączyć dwie formy skuteczności wojskowej. Jednakże jego wrogowie nie zdawali sobie sprawy, że właśnie to połączenie było jego przebłyskiem geniuszu. W przyszłości lękali się angielskich strzał; kopiowali angielską praktykę odsyłania koni na tyły. Nie udoskonalili jednak swojej taktyki w żaden sposób, który świadczyłby o tym, że zrozumieli znaczenie zwycięstwa Anglików.