Sztuka wojenna w XVI wieku. Tom II - Oman Charles - ebook

Sztuka wojenna w XVI wieku. Tom II ebook

Oman Charles

4,0

Opis

Druga część książki, w której Charles Oman, wybitny brytyjski historyk opisał z niezwykłą dokładnością rozwój sztuki wojennej w XVI wieku i przebieg wojen tego czasu. Omówiono tu wojny religijne we Francji z lata 1562-1598, bunt Niderlandów i wojnę o niepodległość Holandii, a także tureckie najazdy na kraje chrześcijańskie, m.in. inwazję Sulejmana na Węgry w 1521 roku, czy też turecką ofensywę morską z lat 1564-1565, w czasie której oblegano Maltę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 517

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
1
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Dobrze spędzony czas

dla pasjonatów tematu, tracić trochę myszką czasu
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1645560143459632

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Tytuł orginału

A History of the Art of War in the Sixteenth century

© Copyright

Charles Oman

© Copyright for Polish Edition

Wydawnictwo NapoleonV

Oświęcim 2015

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Tłumaczenie:

Miłosz Młynarz

Tłumaczenie tekstów francuskich:

Marcin Baranowski

Redakcja techniczna:

Dariusz Marszałek

Strona internetowa wydawnictwa:

www.napoleonv.pl

Kontakt:[email protected]

Numer ISBN: 978-83-7889-408-7

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

KSIĘGA VWOJNY RELIGIJNEWE FRANCJI

ROZDZIAŁ IOGÓLNE UWAGI POLITYCZNEI WOJSKOWE: ARMIE KATOLICKIEI HUGENOCKIE

Jak często zauważano, istniała ogromna różnica między niemal ciągłymi walkami króla Hiszpanii z jego zbuntowanymi poddanymi w Niderlandach (1568-1607), które omówiliśmy poprzednio, a współczesnym im konfliktem katolików i protestantów we Francji (1562-1598), gdzie można wydzielić dziewięć wojen domowych, przerywanych dłuższymi lub krótszymi okresami pozornego spokoju. Podstawową przyczyną owej rozbieżności był fakt, że koronę w Niderlandach reprezentował egocentryczny fanatyk, zainteresowany w równej mierze narzucaniem swej woli w rządach, co tępieniem heretyków, gdy we Francji władała rodzina oportunistów – Katarzyna Medycejska i jej synowie – pozbawiona skrupułów, w zasadzie całkowicie „amoralna”, nastawiona głównie na przetrwanie i zachowanie części władzy podczas starcia dwóch stronnictw własnych poddanych. Królowa wdowa, dominująca na dworze przez znaczną część tego okresu, bez wątpienia żywiła osobiście przekonania katolickie, nie znosiła jednak rodu Gwizjuszów, przewodzącego skrajnej partii katolickiej, równie mocno, co warchołów stojących na czele hugenotów.

Katarzyna pragnęła pokoju, nawet za cenę tolerancji dla protestantów, gdyby miał on zapewnić panowanie i przetrwanie jej rodu. Jej imię plami w historii krew przelana w noc św. Bartłomieja, należy jednak sprawiedliwie uznać, że było to dziwne i rozpaczliwe odstępstwo od jej ogólnej polityki; pół tuzina razy energicznie broniła pokoju i tolerancji, oczywiście nie z miłości do tej ostatniej, ale ponieważ pożądała pokoju do ocalenia swego rodu i monarchii. Jej sytuację nie bez racji porównywano do Elżbiety I, która również szukała pokoju i osiągała go za cenę godnej ubolewania pogardy dla przysiąg i zobowiązań, zawsze gotowa do poświęcania jednostek. Królowa Anglii miała własne kłopoty, nie zwiększała ich jednak rodzina złożona ze zdegenerowanych i perwersyjnych synów ani zapalczywa i bezmyślna szlachta feudalna, zdemoralizowana półwieczem dawnych wojen włoskich, pełnych grabieży oraz przemocy. Ojciec i dziad Elżbiety wyręczyli ją w eliminacji tych starych rodów angielskich, które przetrwały Wojnę Dwóch Róż. Mogła zawsze liczyć na wsparcie większości narodu, gdy Katarzyna Medycejska i jej synowie byli pewni jedynie umiarkowanej partii centrum, nazwanej w późniejszym okresie wojen domowych „politykami”, a dbającej bardziej o bezpieczeństwo państwa i zachowanie monarchii niż zarówno ortodoksję katolicką czy protestancką reformę. Tacy ludzie jak kanclerz l’Hôpital stanowili jednak rzadkość, a apele do lojalności czy uczuć narodowych wywierały na gorliwych katolików czy protestantów tylko krótkotrwały wpływ – choć po obu stronach zdarzały się przypadki takiej wrażliwości. Nawet Coligny czy La Noue ulegali im na jakiś czas, aż do zajścia jakiegoś prowokacyjnego incydentu1. Trzeba zresztą zauważyć, że apele do lojalności czy uczuć narodowych w ustach Katarzyny czy jej nieudolnych synów nie miały większej mocy przekonywania. Dopóki nie pojawił się Henryk z Nawarry, żaden członek francuskiej rodziny panującej nie potrafił wzbudzić entuzjazmu choćby w części narodu, a i ten był tylko sympatycznym awanturnikiem, nie zaś altruistycznym bohaterem, raczej Franciszkiem I, nie Ludwikiem Świętym. Cały jego pokaz rycerskości (na swój sposób dość szczery) wynikał z najbardziej cynicznego mniemania o ludziach (w tym kobietach), a Henryk skupiał się całkowicie na sobie, choć w razie potrzeby przejawiał ostentacyjną hojność. Król zdolny, raźny, jowialny kompan, brawurowo dzielny, znakomity dowódca jazdy (choć nie geniusz strategiczny) stanowił dla Francji znakomite odkrycie po trzydziestu latach rządów zdegenerowanych synów Henryka II.

Brak blasku korony i przywiązania do niej narodu wieszczył kłopoty wewnętrzne. Ich charakter wynikał z głównego problemu XVI wieku – starcia ortodoksji z reformą protestancką, które wstrząsnęło już wieloma krajami Europy, ale dotarło do Francji z opóźnieniem. Mało co tak zaskakiwało, jak fakt, że sekta, praktycznie nieznana za czasów Franciszka I i Henryka II, okresowo prześladowana i z niewielką liczbą męczenników, w ciągu dwóch lat od śmierci tego ostatniego staje się nagle wielką siłą militarną, walczy o kontrolę nad państwem i wystawia do boju całe armie.

W roku 1559 zdawało się, że koronacja młodego i chorowitego Franciszka II otworzy okres, zwykłej przy małoletniości władcy, walki ambitnych koterii książąt i szlachty. Gwizjusze, którzy kontrolowali chłopca i dali mu żonę z własnego klanu – Marię, królową Szkotów – stali się przedmiotem naturalnej nienawiści ludzi, którzy jak konetabl Montmorency, Antoni z Nawarry czy Ludwik Kondeusz uważali się za równie właściwych do rządzenia państwem. Tumult z Amboise, tak sprawnie przeprowadzony i tak bardzo krwawy, miał niewiele wspólnego z religią, był po prostu nieudanym przewrotem, który doprowadził do jeszcze większego umocnienia Gwizjuszów. Stracili oni władzę nagle, wraz ze zgonem swego podopiecznego (5 grudnia 1560 roku), co umożliwiło włożenie korony na głowę 10-letniego Karola IX. Regentką została królowa wdowa Katarzyna Medycejska, która próbowała wzmocnić swą niełatwą pozycję kompromisami i edyktami tolerancji dla protestantów, prześladowanych przez Gwizjuszów. Jej polityka wywołała gniew ortodoksów, gdy świta Franciszka Gwizjusza napadła i zmasakrowała zgromadzenie kalwinistów (masakra w Wassy, 1 marca 1562 roku). Doprowadziło to do powstania hugenotów w całej Francji; ortodoksi zostali zaskoczeni siłą tych sekciarzy, prowadzonych przez Ludwika Kondeusza, księcia krwi.

Francja nie zapomniała tradycji dawnych wojen domowych: walk armaniaków z Burgundczykami, pragerii czy Ligi Dobra Publicznego z 1465 roku. Minęły jednak trzy pokolenia bez takich zjawisk. W 1524 roku konetabl Bourbon próbował wzniecić rebelię na stary feudalny sposób, ale skończyło się to kompletnym fiaskiem – przyłączyli się doń jedynie nieliczni osobiści klienci. Jak więc doszło do tego, że od czasu tumultu w Amboise (1560) wojna domowa znów ogarnęła cały kraj na ponad trzydzieści lat?

Godnych litości zdarzeń z końca panowania Walezjuszów nie da się wyjaśnić wyłącznie wpływem reformacji, która nadeszła do Francji później niż do Niemiec czy Wielkiej Brytanii. Jej wojny religijne zasadniczo w ogóle nie dotyczyły religii. Wspaniały purytanin i filozof La Noue rozważał ów problem podczas ponurych lat więzienia w hiszpańskiej twierdzy, wskazując jako przyczynę moralny upadek całej klasy rządzącej jego ojczyzną, wywołany przez długie lata wojen włoskich, pełnych okrucieństwa i grabieży, a całkowicie bezzasadnych. „Król Francji rządzi potężnym państwem, dwieście staj długim od Metzu do Bayonne i dwieście pięćdziesiąt szerokim od Morlaix do Antibes, tak urodzajnym, że przynosi wszystko, co potrzebne ludziom, dobrze zaludnionym, z wielkimi dochodami i najdzielniejszą szlachtą. Dlaczego więc, mógłby zapytać cudzoziemiec, chcieć powiększyć takie państwo przez przyłączanie obcych ziem zamiast je udoskonalać wewnętrznymi reformami? […] My, Francuzi, musimy pamiętać, że czas wielkich aneksji minął, a utrzymanie tego, co mamy, w dobrym porządku to niełatwy wyczyn. Marzenia o łupach i chwale muszą się zakończyć. Młodzi czytali za wiele romansów o beztroskich przygodach, pełnych miłostek i bezcelowych walk. Starzy czytali w kółko Machiavellego, niszczącego wszelkie podstawowe pojęcia honoru i sprawiedliwości. Trudno narodowi się uspokoić po tylu niszczących nerwy latach”2.

Co ważne, Francję zapełniały tłumy starych żołnierzy i oficerów, wyrzuconych na ulicę po niemal całkowitej redukcji armii, dokonanej przez Henryka II po zawarciu pokoju w Cateau-Cambresis. Oficerów tych liczono na tysiące, a żołnierzy na dziesiątki tysięcy. Uczestniczyli oni w wojnach, stanowiących najgorszą możliwą szkołę dla moralności obywatelskiej, a miało nadejść coś jeszcze gorszego – wojna religijna, przynosząca wszelkie akty dzikości i fanatyzm prowadzący do masakr. La Noue ma dużo rad dla korony względem owych mas zadzierzystych weteranów. Prawdziwych przestępców wysłałby na galery, ale dużo bardziej interesuje go większość, którą uważa za reformowalną. Jej znaczna część składała się z młodych ludzi z dobrych rodzin, ruszających do Włoch z chęci przygody; kiedy kraj ten został stracony i mogłyby nadejść czasy spokoju, odruchowo sprzymierzali się z jakimś stronnictwem, zniesmaczeni zasadami czy postępowaniem jego rywali albo kierowani starymi waśniami sąsiedzkimi z ojczyzny. Większość z nich nie była żadnymi dogmatykami, jak ów książę de Bouillon, szczerze wyznający, że niewiele wie o Biblii, ale nie może znieść widoku zacnych mieszczan palonych na stosie za kwestie obecności Ciała w Eucharystii. Z drugiej strony prostych katolików doprowadzały do wściekłości ikonoklastyczne wyczyny sekciarzy, łamiących krucyfiksy i niszczących ołtarze. Gdyby takich ludzi dało się przekonać do tolerancji i zapewnić, że ich nienawistni przeciwnicy powstrzymają się od prowokacji, mógłby zapanować pokój.

Przypadki wielkiej ilości roturiers(oficerów plebejskiego pochodzenia, którzy otrzymali patent podczas wojny), którzy nie chcieli wracać do cywilnego życia ani obniżać statusu społecznego, były równie trudne co zdemobilizowanych kadetów ze starych rodów. La Noue prosi ich, by nie dawali się mamić obrazem Hiszpanii, gdzie zajęcie się handlem przez byłego żołnierza uważano za hańbiące, ale myśleli raczej o Szwajcarii czy Flandrii, gdzie stary oficer bez kłopotów stawał się kupcem lub rolnikiem. O wiele mniej upokarzające jest prowadzenie sklepu niż wiszenie na klamce pana albo funkcja podręcznego, który ma wykonywać brudną robotę za patrona i żywić się okruchami z jego stołu, jak włoski bravo.

La Noue doradzał tolerancję i powrót do zapomnianych zajęć czasu pokoju pokoleniu, które niestety pozostawało głuche na jego argumenty. Biedny szlachcic nie upajał się myślą o powrocie na kilka akrów ojcowizny, a żołnierz tym, co uważał za żywot przekupnia. Był to gotowy materiał na uzbrojone bandy wojny domowej, a ich podkomendni znajdowali się w całym kraju, głównie jako włóczędzy, tęskniąc za warkotem bębna. Stąd owa gotowość armii, które nagle pojawiły się w roku 1562, ledwie trzy lata po pokoju z Cateau-Cambresis, który wysłał żołnierzy na ulice. Ten łatwopalny materiał czekał tylko na iskrę.

To że pożar przybrał postać wojny religijnej, wynikało ze szczerego wstrętu znacznych części każdej klasy społecznej do ówczesnego zepsucia – nie tylko morale i honoru, ale i religii. Na dworach Franciszka I i Henryka II nie brakowało skandali, choć mniej prowokujących dla prawomyślnych chrześcijan od postaci Jana Gwizjusza, pierwszego z czterech kardynałów z Lotaryngii, osławionego trybem życia3, arcybiskupa Reims, Lyonu, Narbony, biskupa Metz, Toul, Luçon, Therouanne i Valence, opata starych i bogatych klasztorów jak Cluny, Fecamp czy Marmoutiers4, a zarazem uczestnika królewskich orgii, który bił Wolseya na głowę w liczbie beneficjów oraz ostentacji. Stan Kościoła we Francji budził równą nienawiść Kalwina, jak pokolenie wcześniej u Lutra w Niemczech. Wstręt Francuzów do starego porządku nabrał znacznie więcej cech purytańskich niż w Niemczech. Logicznie myślący Galijczyk stworzył organizację kościelną w Genewie, doprowadzając do skrajności stare pojęcia grzechu pierworodnego i predestynacji. Obowiązek walki, nawet nierównej, ludu wybranego z potępionymi, wrogami Boga, leży u podstaw wszystkich zaciekłych akcji hugenotów – z jak jednak dziwnymi sojusznikami musieli czasem się stowarzyszać wybrani! Ludzie wynędzniali, żywiący urazy do dawnych wrogów, ambitni poszukiwacze przygód, ubodzy młodsi synowie, którzy za wszelką cenę szukali podniet!

Pierwszym przywódcą zbrojnego powstania hugenotów był Ludwik Burbon, książę Kondeusz, który stał za tumultem w Amboise i z tego powodu omal nie stracił życia, choć z prawnego punktu widzenia nie dowiedziono mu odpowiedzialności. Kondeusz ogłosił akces do stronnictwa reformacji i nieważne, na ile opanował jego zasady; z pewnością żywił szczerą niechęć do francuskiego Kościoła i jego zepsucia. Jego tryb życia daleki był od purytańskiego i śmiało można nazwać go „kawaleryjskim”; zdobył wiele laurów w dawnych wojnach przeciw Karolowi V. Za nim stała jednak nie tylko zbieranina politycznych malkontentów, ale posępna grupa kalwinistycznych zelotów po wielu latach prześladowań, natchnięta tym samym duchem, który wiek później ożywiał żołnierzy Cromwella. Gdy tylko chwycili za oręż i zrozumieli własną siłę, stało się to sprawą „miecza Pana i Gideona”, towarzysząc temu samemu wybuchowi obrazoburstwa i przemocy, który ujrzano po drugiej stronie Kanału w latach 1642-1646. Kościoły Francji doświadczyły, jak angielskie, rujnowania i obalania posągów, a wysadzenie ołtarza i latarni katedry w Orleanie (przy pomocy wielu beczek prochu) to tylko jeden z licznych przykładów bezmyślnej destrukcji. Wielu przywódców hugenockich było zapaleńcami religijnymi, ale nie wandalami, dokładało więc wszelkich wysiłków, by powściągnąć swych podkomendnych – jak dwaj bracia Chatillon, wielki admirał Coligny i Dandelot, oraz wspaniały i filozoficzny La Noue, którego komentarze na temat wojny napełniają czytelnika współczuciem dla dobrego człowieka rzuconego w złe czasy. Obok nich spotykamy jednak zwykłych krwiożerczych awanturników jak ów baron de Adrets, których okrucieństwa w pewnej mierze tłumaczą podobne ekscesy przywódców katolickich. Jak zauważył pewien współczesny, kto zaczął? Hugenoci liczyli swych męczenników od lat, a pierwsze masakry, poczynając od Wassy, popełniano względem ich nieuzbrojonych współwyznawców.

La Noue poświęca jeden z najciekawszych rozdziałów pierwszej hugenockiej armii z 1562 roku i jej przekształceniu z oddziału purytanów w bandę łupieżców.

„Gdy zaczęła się owa wojna, niektórzy wodzowie i kapitanowie mówili o dyscyplinie wojskowej, znacznie jednak lepiej działały kazania, napominające, by nie uciskać biednych, i religijny zapał, który prowadził w pole większość z nas. Próbowaliśmy się okiełznać bez żadnego wędzidła, gdyż nie powstrzymywał nas strach przed karą. Szlachta okazała się w tych dniach warta swego miana; maszerując przez otwarty kraj, gdzie pokusa życia z grabieży jest o wiele silniejsza niż w mieście, nie ukradziono niczego, nigdy nie maltretowano chłopów i zadowalano się nędzną strawą. Przywódcy i ci, którzy mieli jakieś pieniądze, uczciwie płacili za wszystko, co dostawali. Nie było skarg, wieśniacy nie uciekali z chat. Jeśli jakiś żołnierz dopuszczał się przemocy, zostawał wygnany lub aresztowany, a towarzysze nie próbowali go usprawiedliwiać. W tak wielkim zgromadzeniu nie słyszeliśmy choćby jednego bluźnierstwa imieniu Bożemu; zaprzysięgli przeklinacze próbowali zerwać z przyzwyczajeniem, a w razie niepowodzenia gniewnie ich besztano. Nie znalazłbyś w obozie pudła z kośćmi czy talii kart, nie zezwalano na wstęp kobietom, gdyż takie, które zwykle nawiedzają obóz, to zawsze źródło rozpusty. Nikt nie mógł opuścić szeregów, by na własną rękę szukać furażu; ludzie musieli kontentować się przydziałami i niskim żołdem. Rankiem i wieczorem, gdy wystawiano straże, odbywała się publiczna modlitwa i śpiewanie psalmów. Zauważaliśmy pobożność u wielu, po których tego się nie spodziewano – starych żołnierzy z dawnych wojen. Pewnego dnia mój szwagier Teligny i ja chwaliliśmy zachowanie armii przed admirałem Colignym. ‘To świetnie’, odparł, ‘pod warunkiem, że się utrzyma. Obawiam się jednak, że nasi ludzie zużyją swe cnoty w dwa miesiące i pozostaną im same złe cechy. Jako dawny pułkownik piechoty nie mogę nie wspomnieć przysłowia: Młodzi pustelnicy mogą zostać starymi diabłami’. Uśmiechnęliśmy się na te słowa, okazały się jednak nader prawdziwe.

Pierwsze nieporządki zaszły w Beaugency, najechanym przez kilka kompanii prowansalskich. Rzuciły się one do łupienia i gwałtu na biednych protestanckich obywatelach, którzy nie zdołali zbiec, z większą werwą niż na katolicki garnizon. Ów przykład pociągnął kompanie gaskońskie, a te wkrótce dowiodły, że nie pozostają w tyle, gdy chodzi o przemoc. Gdyby jednak przyznawać nagrodę za złe zachowanie, otrzymałby ją pułk z północnej Francji pana d’Yvoy. Nasza piechota straciła początkową niewinność i sprzymierzyła się z „Panną Grabieżą” (Mademoiselle La Picorée), która w miarę trwania wojny awansowała na „Księżną Grabież”. Brak dyscypliny ogarnął i szlachtę, której część, spróbowawszy smaku kradzionego, odmówiła innych potraw. I tak zło postąpiło na małą skalę, lecz stało się powszechne. Nie było to winą Admirała, który imał się surowych środków, by pohamować zarazę. W Normandii powiesił kapitana ochotniczej konnicy, który splądrował wieś, oraz czterech czy pięciu jego ludzi – wszyscy w butach z ostrogami, ze swym łupem u stóp, a obwieszczenie powyżej ostrzegało im podobnych. Starczyło to na miesiąc! Muszę rzec, że katolicy w pierwsze tygodnie wojny zachowywali się równie cnotliwie, szczególnie szlachta, potem podążyli jednak tą samą drogą co nasi. Czasami śmieję się gorzko, wspominając, że ‘żołnierz’ w owych czasach oznaczał ‘rozbójnika’”5.

Porównując francuskie wojny religijne z angielską walką króla i parlamentu, która toczyła się osiemdziesiąt lat później, znajdujemy wyraźne, choć zaskakujące podobieństwo. Armie hugenockie przypominały oddziały Karola I – ich siłę stanowiła liczna i dzielna kawaleria, najlepsza część arystokracji, a piechota (jak u rojalistów angielskich) była zawsze stosunkowo słaba i niegodna zaufania. W jej szeregach znajdowało się także zbyt wielu zagranicznych landsknechtów oraz weteranów o wątpliwym oddaniu sprawie, choć oczywiście i liczni purytanie, którzy jednak nie mogli poderwać całej formacji. Element purytański wykazuje się podczas obrony miast, jak w Sancerre (1573), gdy mieszczanie walczyli zarówno o domy i rodziny, jak religię. To samo dotyczy, jak wskazaliśmy w innym miejscu, rewolucji niderlandzkiej. Kawaleria hugenocka prowadziła niszczące szarże i zbierała się po dotkliwych klęskach, brakowało jej jednak dyscypliny, a jej liczebność topniała w najważniejszych momentach, jeśli jakieś odległe lokalne niebezpieczeństwo odciągnęło nagle szlachtę z prowincji. Dowódcy niższego szczebla mogli nie wykonywać dokładnie rozkazów głównodowodzących, a ci musieli często porzucać swe strategiczne zamysły, gdy ważniejsi podkomendni mieli inne zdanie lub nawet nadąsani porzucali armię6.

Ciągle natykamy się na ubolewania nad krańcową beztroską owej feudalnej szlachty, gardzącej nudnym zwiadem i wystawianiem wart. Nigdy nie można było oczekiwać, że przybędzie na czas, gdy sytuacja wymagała koncentracji sił. Jej członkowie kłócili się ze sobą, kontynuując stare waśnie i zawiści rodowe. Najczęściej jednak dawała znać o sobie zaściankowość: niechęć do przebywania daleko od własnej prowincji dłużej niż kilka dni, ponieważ nieobecność panów narażała ich siedziby na najazdy katolickich sąsiadów. Karola I podczas angielskiej wojny domowej nękał identyczny problem; konnica z północy czy zaciągi z Kornwalii lub Dewonu nie znosiły operacji w środkowej Anglii, rzadko dając się skłonić do współpracy z głównymi siłami króla, a i to z trudnościami. Również Kondeusz, Coligny czy Henryk z Nawarry nigdy nie mieli pewności, czy zaczną bitwę z 1500, czy 3000 jazdy, jeśli z południa czy zachodu nadeszły niedobre wiadomości7.

Wyjaśniało to stały brak ciągłości i jednolitości strategicznej owych nużących wojen. Nie rozstrzygały ich skoncentrowane armie, gdyż na pograniczach królestwa rozgrywały się mniejsze kampanie, o przebiegu i wyniku niezależnym od głównych walk. Znów dokładnie odpowiada to sytuacji Anglii lat 1642-1646, gdy starcia Fairfaxów z Newcastle’em można rozpatrywać praktycznie odrębnie od działań Essexa i króla Karola (czy owego zaskakującego lokalnego przywódcy Lesdiguiéres’a w Delfinacie i Prowansji). Tak jak Naseby nie zdecydowało o losie angielskiej wojny domowej, która ciągnęła się jeszcze ponad rok, choć sprawa królewska stała się beznadziejna, również Ivry czy kapitulacja Paryża w 1594 roku nie zakończyła francuskich wojen religijnych; ostatni członkowie ligi złożyli broń dopiero w 1598 roku.

Hugenoci od samego początku wykorzystywali niemieckich żołnierzy, w szczególności, tak modnych wówczas, konnych rajtarów. La Noue uważał ich za znacznie ważniejszych dla taktyki i może dla morale od szlachciców francuskich, wciąż walczących w linii (en haye) i kopią, jak w dawnych wojnach włoskich8. Z drugiej jednak strony ci najemnicy mieli tę samą zgubną wadę, jaką pokazali w Niderlandach: nie byli żarliwymi protestantami, ale zawodowcami do wynajęcia, rozpoczynającymi strajk lub nawet grupowo wracającymi do Niemiec przy braku wypłat. Skarbiec wojenny hugenotów zasilano tylko sporadycznie i przy braku regularnych dochodów państwowych często pustoszał, okresowo bankrutując, co powodowało odchodzenie rajtarów. Nawet znani niemieccy książęta nie byli w stanie utrzymywać we Francji swych wojsk; sam Wilhelm Orański w 1568 roku na własne oczy widział, jak stopniały one do 1200 ludzi. W tym samym roku Wolfgang z Zweibrücken poprowadził znaczne siły w samo serce Francji (aż do La Charité nad Loarą), gdy jednak zmarł, jego następca Mansfeldt nie zdołał ich utrzymać, dołączając do hugenotów pod Moncontour ze znacznie zmniejszonym oddziałem.

Jeśli armie francuskich protestantów można porównać pod wieloma względami do angielskich rojalistów, to oddziały francuskich katolików w pewnym stopniu przypominały siły parlamentu. Opierały się na tradycyjnym aparacie państwa, parlementsi królewskich gubernatorach prowincji, mogły (co najważniejsze) pobierać podatki na starych zasadach i miały wszystkie przywileje władzy. Co więcej, mogły używać imienia króla bez oczywistej hipokryzji angielskich Izb. Decydujący o wszystkim Paryż udzielał im stałego, bezcennego poparcia, jak Londyn purytanom. Siła armii katolickiej leżała w piechocie – dołączyły do niej wszystkie stare pułki z wyjątkiem langwedockiego (który się podzielił). Zasoby pieniężne umożliwiały powoływanie i płacenie (co ważne) licznych oddziałów szwajcarskich, dostarczanych na mocy wieczystego pokoju roku 1520. Król Hiszpanii od początku użyczał katolikom części doświadczonych terciosz Niderlandów; w pierwszej bitwie tej wojny, pod Dreux, było ich już 3000. Rajtarów i landsknechtów dostarczały też często katolickie państwa Niemiec, a na ich czele stawali między innymi graf reński czy margrabia Badenii. Ich piechota zwykle dwu- lub trzykrotnie przewyższała hugenocką liczbą pik i arkebuzów, ale z kolei jazda ustępowała przeciwnikom – Katarzyna Medycejska poskarżyła się kiedyś, że lepsza połowa szlachty stoi w polu z buntownikami, choć stare kompanie stanowione, czyli regularna konnica, opowiedziały się po stronie korony. Współcześni, zarówno katolicy, jak protestanci, twierdzili co prawda, że owe oddziały nie były już takie jak kiedyś – liczyły mniej szlachty, a więcej najemników i cechowały się morale nie wyższym od jazdy hugenockiej, choć lepszą dyscypliną. Armie katolickie nie powstawały mimo wszystko tak doraźnie i amatorsko jak siły przeciwnika, co wyraźnie przypomina oddziały angielskiego parlamentu. Liga nie stworzyła jednak żołnierzy tak znakomitych, jak Armia Nowego Wzoru w 1644, a podczas chaotycznej wojny w odległych częściach królestwa siły katolików przypominały składem i jakością hugenockie, popełniając takie same okrucieństwa.

Gwizjusze i ich stronnicy chcieli ogólnie wytępienia herezji; zamiar ten stale blokowała polityka korony, tj. Katarzyny Medycejskiej. Dążyła ona do pokoju i tak dalece przeciwstawiała się dominacji Gwizjuszów, że stale zawierała kompromisy, na przekór ich tendencji do wyniszczenia wroga. Ten właśnie fakt, a nie tylko względy militarne, wyjaśnia wiele niespodzianek owej epoki. Należy też pamiętać, że ówcześni dowódcy zwykli marnować owoce zwycięstwa w bitwie niekończącym się oblężeniem, co można zaobserwować również w Niderlandach. Te błędne posunięcia nie uchodziły uwadze bystrzejszych umysłów, o czym świadczy ciekawy dialog, utrwalony przez La Noue.

Wzięty do niewoli po Jarnac i Moncontour, spotkał w Tours kardynała Lotaryńskiego – drugiego z tej rodziny, nie ofiarę z Blois. Kardynał przysłał po raczej zaskoczonego więźnia i rozpoczął rozmowę na tematy militarne, „nie był bowiem księciem o znikomej wiedzy z tej dziedziny”. „Admirał Coligny i pańscy przyjaciele”, rzekł kardynał, „wyniszczyli się oblężeniem Poitiers, gdy mieli przed sobą wielką szansę. Królewska armia była wtedy słaba i jeszcze niezebrana; gdyby na nią naparto, wycofałaby się aż do Paryża. Daliście nam jednak czas, by się zebrać i wzmocnić zamiast uderzyć, gdy byliśmy na wpół pobici”. „Cóż”, odparł La Noue, „ten nasz błąd powinien was ostrzec przed podobnymi rzeczami”. „Zatroszczymy się, by nas nie spotkały”, rzekł kardynał. „Mimo to wypadki pokazały, że znajomość naszego błędu niewiele im pomogła. Potknęli się o ten sam kamień, marnując zwycięstwo na oblężenie Saint Jean d’Angély, które trwało dwa miesiące i w pewnej mierze zniwelowało wpływ Moncontour”9.

Bitwy francuskich wojen religijnych były przeważnie kawaleryjskie: gdy jazda jednej strony wyparła z pola kawalerię przeciwników, ich piechota zwykle zostawała otoczona i wycięta. W dużej mierze wynikało to niewątpliwie z demoralizacji – jednostki piechoty czuły się porzucone, rozpraszały lub poddawały się. Możemy to zaobserwować w Niderlandach: pod Gembloux, Turnhout czy Nieuport. Zdarzały się wyjątki, jak pod Dreux, gdzie zwycięską konnicę rozbito podczas pościgu, a piechota przeciwnika utrzymała pozycje i pole, choć nie mogła odnieść decydującego zwycięstwa. Podobnie stało się pod Edgehill, gdzie nieostrożne rozproszenie rojalistycznej jazdy umożliwiło piechocie parlamentu utrzymanie i zepchnięcie ze wzgórza królewskich piechurów. Tak jak i Dreux, Edgehill nie stanowiło jednak prawdziwego zwycięstwa: Coligny i król Karol zachowali zdolność manewrową, choć stracili nieco sił.

Proporcje jazdy i piechoty w tych wojnach wypadały zawsze na korzyść tej pierwszej, choć dużo więcej jazdy mieli hugenoci. Bitwa zwykle zaczynała się szarżami konnicy: szczególnie hugenoci spodziewali się, że szybko skończą z nieprzyjacielską piechotą, jeśli pobiją kawalerię przeciwnika. Szyki katolickie składały się z mas piechoty, rozdzielanych jazdą. Jeśli pozwalał na to teren, front osłaniali arkebuzerzy, umieszczani za płotami i rowami, którzy musieli uciekać przed przeważającymi siłami, ale mogli zadać nieprzyjacielowi straty, gdy ten nie naciskał zbyt mocno lub znaleźli zagajniki czy domy chroniące przed szarżą kawalerii. W niektórych bitwach prawie nie uczestniczyła piechota obu stron, jak pod Saint Denis, starciu niemal wyłącznie konnicy – walczyło kilkuset arkebuzerów hugenockich, a piechota katolicka pozostała na tyłach i w większości nie weszła do boju. We właściwym miejscu pokażemy, jak bardzo nieudolnie prowadzono tę bitwę. Trudno znaleźć w historii lepsze przykłady niekompetencji militarnej w dłuższym okresie niż działania Montmoren­cy’ego i Kondeusza, ponoszących ciągle porażki. Pod Dreux ironicznym i rzadkim zrządzeniem sprawiedliwego losu każdy z nich został wzięty do niewoli przez siły wroga, ponieważ spełniał zadania dowódcy jazdy, a nie odpowiedzialnego głównodowodzącego.

Należy zauważyć, że przez całą wojnę hugenotom zwykle do umocnienia linii piechoty brakowało pikinierów, gdy katolicy dysponowali zawsze silnym kontyngentem szwajcarskim i pozostałościami starych pułków piechoty królewskiej, gdzie pikinierzy stanowili znaczną część. Hugenoci czasami wystawiali oddziały landsknechtów, których wady opisaliśmy wyżej, gdy jednak Niemców brakowało, nie wystarczało też pikinierów. Czasami nie było ich w ogóle – jak w drugorzędnym starciu pod Riberac w roku 1568, gdzie hugenoccy arkebuzerzy musieli stworzyć formację zwaną przez d’Aubignego bataillon de parade, tj. zwykłą imitację szyku, nie mieli bowiem pik i zostali rozjechani przez szarżę jazdy.

Obliczenie siły ówczesnych armii stanowi bardzo skomplikowany problem, choć bowiem kronikarze podają czasami zaokrąglone i przybliżone liczby, którym nie można ufać, przeważnie mamy do czynienia ze zwykłymi listami jednostek: wieloma chorągwiami jazdy i oddziałami piechoty, ogromnie zróżnicowanymi w sile. Jedyny ustalony standard to stara kompania stanowiona – 50 kopii, bardzo rzadko występowały „kompanie podwójne” (100 kopii). Pod Saint Denis Kondeusz miał 1500 konnicy podzielonej na 18 chorągwi, z których część liczyła 100 ludzi, niektóre co najwyżej 4510. Nie można ustalić nic dokładnego ze wzmianek o armii z 20 „dobrymi” czy „złymi” chorągwiami. Jednostka stworzona i dowodzona przez kogoś popularnego mogła liczyć do 200 ludzi, częściej jednak pięć słabych oddziałów nie dorównywało tej wielkości.

Tak samo przedstawiała się piechota – jej kompania była cokolwiek liczniejsza od chorągwi, ale owa liczebność również mogła się znacznie wahać. Często było to 200 ludzi, co normalne dla dobrze wyposażonej armii, jeszcze częściej jednak poniżej 100 pikinierów i arkebuzerów. Ci ostatni zawsze znacznie przewyższali stanem towarzyszy, z wyjątkiem oddziałów niemieckich czy szwajcarskich; arkebuzy dominowały nawet w „starych” pułkach z czasów Henryka II. Jednostki nowe i chwilowo formowane lokalnie cierpiały często dotkliwy brak pikinierów. Autorzy francuscy z niezmordowanym upodobaniem podkreślają, że broń palna i nieprzerwana aktywność odpowiada charakterowi ich rodaków, gdy piki pasują do flegmatycznych Szwajcarów czy Niemców.

Znaczenie słowa „pułk” było jak za dawnych dni wojen włoskich niejasne, chyba że chodziło o starą regularną piechotę. Gdy lokalny dowódca tworzył większą liczbę chorągwi, mógł z nich powołać pułk – jak w przypadku Delfinatu, gdzie „świetny” pułk składał się z 18 chorągwi, to jest 2000 ludzi. Pułk mogło jednak sformować znacznie mniej chorągwi, jeśli np. dwaj lokalni dowódcy jednoczyli siły, a każdy dysponował siedmioma czy ośmioma oddziałami, to z pewnością nie powstawał jeden korpus (z przyczyny personalnej i lokalnej miłości własnej), ale dwa małe pułki. Z drugiej strony oficjalny głównodowodzący, katolik lub hugenot, któremu podlegały liczne luźne jednostki, mógł je dla wygody podzielić na pułki, nie oglądając się na niższych dowódców – choć wymagało to taktu, a w razie jego braku groziło dezercją, a może i buntem. I obcy, i starzy sąsiedzi cechowali się równą drażliwością, jeśli trafiali pod rozkazy oficera, którego nie uznawali za lepszego od nich samych.

Ogólnie mówiąc, armie hugenockie stanowiły we wczesnym okresie wojny zbiorowisko amatorów, choć wśród dowódców i żołnierzy znajdowali się weterani, jak Coligny i Dandelot. Przez wiele lat triumfowała jednak mentalność szlachecka, zgubnie łącząca odwagę i brak dyscypliny. Zawsze ponosili porażki, mówi jeden ze współczesnych, nie mieli bowiem marszałka polnego czy sierżantów, utrzymujących porządek. Ten pierwszy termin oznaczał specjalnego oficera, później czasami pułkownika wielu kompanii, następnie odpowiadał raczej brygadierowi, by w XVII wieku praktycznie odpowiadać generałowi dywizji. Sierżanci to z kolei nie niżsi podoficerowie, ale ówcześni sierżanci majorowie, oficerowie odpowiedzialni za dyscyplinę i wewnętrzną organizację korpusu, później zwani tylko majorami (o randze o stopień niższej od pułkownika)11. Powyższa uwaga oznacza, że armii hugenockiej brakowało zawodowych wyższych oficerów, biegłych w manewrach wojsk, oraz oficerów pułkowych, utrzymujących ogólną dyscyplinę pospiesznie zebranego oddziału i nadzorujących takie kwestie, jak kwaterowanie czy wystawianie wart.

Oblężenia, choć dość częste w historii wojen hugenockich, nie odgrywały tak decydującej roli jak w Niderlandach. Wszystkie ważniejsze miasta Francji były oczywiście ufortyfikowane, choć nielicznych tylko broniły dodatkowo naturalne cieki wodne, co odgrywało istotną rolę w tamtych wojnach – do typowej twierdzy holenderskiej można porównać w zasadzie jedynie La Rochelle. Miasta w głębi lądu w roku 1560 wciąż polegały głównie na średniowiecznych murach obwodowych, choć podczas długich wojen Franciszka I i Henryka II zmodernizowano umocnienia wielu warowni granicznych oraz portów, jak fortyfikacje Marsylii. W Hawrze Henryk wzniósł twierdzę nowego stylu, chcąc zastąpić Harfleur i Honfleur, strzegące dawniej ujścia Sekwany. Wiele uwagi poświęcono naturalnie granicy północnej – Verdun, Metz, Saint Dizier, Saint Quentin, Peronne, Mouzon, Toul, Hesdin, Landrécies – gdzie całkowicie przebudowano wiele zamków, gdy oblężenia ujawniły ich słabe strony. W nowym stylu wzniesiono Navarrens na granicy pirenejskiej, a Franciszek I przeniósł całe miasto Vitry na lepsze miejsce po dzielnej, lecz nieskutecznej obronie w roku 1544. Odbudowano dużą część Calais po zdobyciu przez Gwizjusza w roku 1558, gdy zaś na mocy traktatu z 1550 roku przejęto Boulogne od Anglików, okazało się, że ci znacznie umocnili miasto, szczególnie w zakresie wysuniętych redut.

Duża większość miast w głębi Francji dysponowała jednak tylko średniowiecznymi murami, które po wybuchu wojen religijnych musiały wzmocnić. W okresach spokoju ich władze przebudowywały fortyfikacje w miarę czasu i pieniędzy, jak uczynił to Tavannes w Dijon, gdzie powstały wysunięte umocnienia, palisady, reduty na stoku zbyt zbliżonym do starego muru, nasypy wokół starej fosy oraz ramp, mieszczące platformy działowe. Częstszy sposób – pospieszne łatanie starodawnych umocnień – zwano czasami „hugenockim fortyfikowaniem”, gdyż zwykle to buntownicy czynili ze swych miast warownie, które mogły długo opierać się ówczesnej artylerii. Podobne improwizacje okazywały się często bardzo skuteczne i zmuszały do długich oblężeń, gdy mieszczanie (jak Holendrzy) walczyli o swe domy. Tak właśnie stało się we wspomnianym już przypadku Sancerre w Berry, gdzie milicja miejska, dowodzona przez adwokata, mimo strasznego głodu utrzymała się po nocy św. Bartłomieja aż do pokoju z Boulogne (sierpień 1573 roku)12. W okresach niepokojów, przeplatających się w latach 1562-1596 z pozornym pokojem, można znaleźć wiele mniej znanych przykładów zaciekłego oporu, jak La Rochelle. W pewnym sensie to właśnie długi, uparty, lokalny opór protestantów doprowadził wojnę do końca, gdyż ich nieprzyjaciele musieli uznać, że hugenotów nie da się pokonać, choć ci musieli z kolei zrezygnować z marzeń o „rozbiciu Amalekitów” i protestanckim królu Francji.

ROZDZIAŁ IIBITWA POD DREUX (19 GRUDNIA 1562 ROKU)

Katolicki „triumwirat”, stary konetabl Montmorency, książę Gwizjusz i marszałek Saint André, 29 marca objął kontrolę nad rodziną królewską – ku wielkiemu niezadowoleniu królowej wdowy, która w 1562 roku, jak zawsze, pragnęła uprawiać własną, oportunistyczną politykę i uniknąć wojny. Triumwirowie, mając w rękach ją i jej dzieci, potrafili jednak to wykorzystać. 2 kwietnia Kondeusz i Coligny na czele wielkiego oddziału hugenockiej szlachty zdobyli Orlean, rozsyłając swój apel do współwyznawców w całej Francji. Odpowiedziały mu rozproszone powstania, a w ręce protestantów wpadły Lyon, Rouen, Bourges i inne duże miasta. Temu triumfowi towarzyszyły w wielu miejscach akty wandalizmu – niszczenie świątyń, posągów i zabytków: do Loary w Orleanie wrzucono nawet pomnik Joanny d’Arc. Stronnictwo katolickie wpadło w zrozumiałą furię, ale nieszczere negocjacje poprzedziły jednak wybuch faktycznej wojny, gdy 4 lipca hugenoci zdobyli Beaugency, najbliższą swej kwaterze głównej twierdzę katolicką; tegoż dnia ich przeciwnicy zajęli Blois.

Przez trzy jesienne miesiące w południowej i zachodniej Francji trwały nieregularne walki, którym z obu stron towarzyszyły niezliczone akty przemocy. Większe sukcesy odnosili katolicy, którzy 26 października zdobyli Rouen13. Hugenoci nie poddawali się jednak, zdobywając ważnych sojuszników za granicą. Z pomocą elektora Palatynatu wynajęli licznych rajtarów i landsknechtów, którzy przybyli znad Renu pod komendą marszałka Hesji i przewodnictwem Dandelota, brata Coligny’ego. Równie istotne okazało się przymierze z Elżbietą (traktat z Hampton Court, 20 września), przekazujące Anglii Hawr jako zastaw do czasu odzyskania wielce przez nią żałowanego Calais. Hrabia Warwick wprowadził tam 3000 pospiesznie zebranych żołnierzy, przekazując 100 000 funtów w złocie. Miały się pojawić dalsze siły i fundusze, było już jednak za późno, by ocalić Rouen, które padło niedługo po wylądowaniu Warwicka.

Wodzowie hugenoccy nie czuli się na tyle silni, by opuścić Orlean, nawet dla ratowania Rouen. Dopiero na początku listopada dołączyli do nich Niemcy prowadzeni przez Dandelota, którzy wymknęli się w Szampanii marszałkowi Saint André, oraz kilka tysięcy hugenotów z południa pod wodzą hrabiego Rochefoucault, pozostałych z kilku pobitych oddziałów. Mając do dyspozycji około 4000 jazdy i 8000-9000 piechoty, ruszyli wreszcie w kierunku Paryża, wyzywając katolików do bitwy. Ci jednak uchylali się, oczekując na 3000 Hiszpanów z Flandrii i siły z południa, niedawno prześladujące hugenotów w Gujennie.

Kondeusz i Coligny 9 grudnia przerwali demonstracyjny marsz na Paryż i zwrócili się do Normandii, by połączyć się z Anglikami i odebrać pieniądze, które Warwick dostarczył do Hawru. Drogi i pogoda były złe, kilka dni stracono na obleganie Chartres i niszczenie jego okolic. Rankiem 19 grudnia hugenoci maszerowali gościńcem Chartres-Dreux-Rouen, mając nadzieję na zajęcie Dreux, gdy natknęli się na armię katolicką, która przecinała im drogę między wioskami Epinay i Blainville, pięć kilometrów na południe od Dreux. Źródła twierdzą, że zaniedbali wszelkiego dalekiego zwiadu i nie mieli pojęcia o bliskości nieprzyjaciela. Katolików prowadził stary konetabl, świadomy korzyści z rozpoznania, świetnie znał więc pozycję wroga. W nocy słyszał bębny hugenotów na drodze z Chartres i ustalił położenie ich obozu. Pewien, że nie zostanie zaatakowany, przeprawił się przez rozdzielającą wrogie wojska Eure dwoma brodami na południe od Dreux i zajął dogodną pozycję, oczekując rankiem nadejścia Kondeusza. Szyk katolików przecinał drogę, sięgając prawym skrzydłem do Epinay, a lewym Blainville. Poza obiema wioskami leżały gęste lasy: Marmousse na zachód od Epinay, za którym płynęła rzeczka Blaise; Place i Chanteloup sąsiadowały z Blainville, a na wschód od nich biegła większa rzeka Eure. Z powodu lasów na skrzydłach Montmorency nie mógł manewrować pozycją – jedyny teren otwarty na atak stanowiła przestrzeń 2,3 kilometra między wioskami, po obu stronach gościńca. Konetabl ustawił swą nieliczną artylerię częściowo przed Epinay, a częściowo na drodze, tuż na zachód od Blainville.

Na temat siły armii katolickiej mamy różne i niełatwe do pogodzenia dane. Jedne podają, że liczyła ponoć trochę ponad 2000 jazdy i co najmniej 16 000-17 000 piechoty, drugie zaś 42 kompanie ciężkiej i 8 lekkiej konnicy oraz 42 chorągwie piechoty francuskiej, 28 szwajcarskiej, 10 niemieckiej i 13 hiszpańskiej. Jeśli kompania liczyła 50 kopii (a przynajmniej niektóre z nich były „podwójne”, jak Gwizjusza i Montmorency’ego), to ciężkiej kawalerii było znacznie więcej niż 2000, poza nieznaczącymi 400-500 lekkimi jeźdźcami. Razem otrzymujemy ponad 3000 ludzi. Co do piechoty, to 95 chorągwi po 200 żołnierzy czyniłoby znacznie więcej od 16 000, o których mówią relacje katolickie (hugenoci oceniali piechotę przeciwnika na ok. 20 000)14.

Dowództwo sprawował Montmorency – Gwizjusz, choć znaczniejszy wódz, odmówił stanowiska z powodów politycznych i osobistych: chciał ugłaskać starego konetabla, a nie zamierzał brać odpowiedzialności za współdziałanie z kimś znanym już z nieudolności. Montmorency podzielił armię na dwie części zamiast zwyczajowych trzech: osobiście powiódł siły główne, a marszałek Saint André straż przednią, gdzie znajdował się Gwizjusz, kierujący jedynie własną kompanią stanowioną i pocztem. Straż przednia liczyła 17 kompanii ciężkiej jazdy, dwadzieścia chorągwi francuskiej piechoty, 14 hiszpańskiej i 10 landsknechtów. Piechota francuska składała się w dużej mierze ze starych oddziałów piemonckich, które przez kilka ostatnich dni nadeszły z południa. Konetabl stał na czele 18 kompanii stanowionych, 8 lekkiej konnicy oraz większej części piechoty: 28 (lub 22) kompanii szwajcarskich, 20 (lub 16) francuskich (przeważnie Pikardyjczyków i Bretończyków). Armia dysponowała 22 działami: konetabl miał 8, marszałek 14.

Katolicy ustawili pojedynczą linię bojową z bardzo nielicznymi odwodami. Konetabl stanął pod Blainville, niemal dochodząc do Epinay. Po jego lewej stronie znajdował się Sansac z lekką jazdą, a po prawej Blainville, gdzie umieszczono barykady i lekkie działa. Za wioską stanęła francuska piechota i kończąca hufiec główny falanga 5000-6000 szwajcarskich pikinierów.

Na skrzydle marszałka obok Szwajcarów stała ciężka jazda Damville’a, syna konetabla, a następnie 10 kompanii piechoty niemieckiej i 20 francuskiej; między nimi umieścił się sam Saint André z większością swej ciężkiej jazdy, a na prawej flance znaleźli się piechurzy hiszpańscy. Skrzydło to nie stało na otwartym terenie, zasłonięte w dużej części chatami Epinay, leżącego na wysokości i zabarykadowanego, oraz przyległym lasem15. Gwizjusz z 200 jeźdźcami, wśród których znajdowali się szlacheccy „ochotnicy”, stał w drugiej, odwodowej linii za wioską. Według relacji doradził marszałkowi, by trzymał się w ukryciu, spieszył kawalerię i nakazał piechocie opuszczenie pik, co wśród drzew i zabudowań czyniło oddziały prawie niewidocznymi. Jedno ze źródeł twierdzi nawet, prawdopodobnie błędnie, że hugenoci odkryli je dość długo po rozpoczęciu bitwy, nie wiedząc wcześniej o ich istnieniu. Działa tego skrzydła umieszczono na wschód od Epinay, skierowane na gościniec.

Rankiem 19 grudnia armia hugenocka wyruszyła z obozów w Ormoy i Neron w kierunku Dreux, niespodziewanie natykając się na pozycje wroga za wioską Marville. Artyleria konetabla oddała kilka strzałów z dalekiego dystansu, które rozproszyły lekką jazdę, strzegącą czoła kolumny Kondeusza, i zmusiły pierwsze jednostki jego głównych sił do szukania schronienia w nierównościach terenu. Armia hugenocka stanęła, a książę z admirałem podjechali na jej czoło, by zlustrować niezbyt dobrze widoczne linie wroga. Coligny uznał, że konetabl zajął pozycje obronne, których nie opuści. Jego zdaniem należało więc zaniechać ataku, skręcić na Treon i ruszyć na zachód, unikając starcia. Stosując się do tej rady, wysłano w tym kierunku tabor i działa (z wyjątkiem pięciu lekkich), a kolumna marszowa przeformowała się w linię bojową na wypadek nagłego uderzenia nieprzyjaciela na flanki maszerującej przed nim armii. Kondeusz twierdził, że są zbyt blisko wroga, by uniknąć starcia, i jeśli podążą do Treon, konetabl zejdzie z pozycji, by ich zaatakować. Miał tutaj rację – marsz na ślepo ku wrogowi stanowił fatalną pomyłkę.

Hugenoci tymczasem rozwinęli szyk, stając naprzeciw armii konetabla. Podobnie jak katolicki, dzielił się on na dwa korpusy, ale złożone z dwóch linii oraz odwodów. Admirał ze strażą przednią stanął przed Montmorencym, a Kondeusz z siłami głównymi miał uczynić to samo względem marszałka Saint André, ale w rzeczywistości rozlokował się przed jedną trzecią jego sił, wysuniętą najbardziej na wschód. Szczegółowe relacje hugenockie podają, że Coligny dysponował czterema setkami francuskiej ciężkiej jazdy i czterema kompaniami rajtarów (ok. 1000 rajtarów) oraz jedenastoma chorągwiami piechoty francuskiej i sześcioma niemieckiej (razem 3500 ludzi). Siły Kondeusza na prawym skrzydle były nieco liczniejsze – 500 ciężkiej kawalerii, sześć kompanii rajtarów, 400 lekkiej jazdy i konnych arkebuzerów oraz dwanaście chorągwi piechoty francuskiej i sześć niemieckiej. Cała armia liczyła około 4000 konnicy i 7000-9000 piechoty16. La Noue, naoczny świadek, ocenia, że katolicy dorównywali hugenotom liczebnością jazdy, ale mieli trzykroć więcej piechoty, co wydaje się dość naturalnym przeszacowaniem ze strony przegranych. Katolicy zapewne dysponowali znacznie słabszą konnicą, a ponad dwukrotnie przewyższali wroga stanem piechoty. Szwadrony niemieckich rajtarów były o wiele silniejsze od francuskich kompanii jazdy i liczyły średnio ponad 200 ludzi, gdyż 10 z nich obejmowało 2400 jeźdźców. Marszałek heski w listopadzie przyprowadził ich do Orleanu 3000, więc do 19 grudnia zwykłe koleje wojny obniżyły ich stan do 2400. Niemieckie kompanie piechoty również znacznie przewyższały francuskie, gdyż 12 z nich liczyło 4000 ludzi, a 23 chorągwie francuskie jedynie 3000 (nieco ponad stu w jednej)17. Jak zobaczymy, armia hugenocka składała się w ponad połowie z zagranicznych sojuszników (ok. 7500, gdy Francuzów było 4500).

Wojska stanęły w szyku bojowym, oddzielone półtorakilometrowym pasem „ziemi niczyjej” i... około południa przez dwie godziny nie działo się nic. Ze strony hugenockiej skomentowali to La Noue i Mergey. Ten pierwszy, z właściwą sobie skłonnością do psychologizowania, tłumaczy ów fakt następująco: była to od stu lat pierwsza bitwa między armiami francuskimi, każdy miał wśród przeciwników przyjaciół czy braci, pojawiła się więc szlachetna niechęć do rozlewu pobratymczej krwi i otwarcia pierwszego aktu nieuchronnej tragedii. Obserwatorzy bardziej materialistyczni uważali, że konetabl nie chciał opuścić dogodnej pozycji, a hugenoci obawiali się pierwszej salwy artylerii, którą musieliby znieść przed dopadnięciem wroga.

Tak minęły dwie godziny, aż do południa. Kondeusz uznał, że konetabl w żadnym razie nie „opuści swego fortu”, i postanowił podążyć za pierwszą radą Coligny’ego, ruszając na zachód, do Treon, za taborami i artylerią18. Wzdłuż linii rozesłano rozkazy zwrotu w lewo i udania się w tym kierunku przy zachowaniu szyku bojowego. Hugenoci nie przebyli jednak nawet 200 metrów, gdy zauważyli, że oddziały konetabla ruszają, by uderzyć na ich skrzydło. Zwrócili się więc z powrotem i ruszyli do natarcia, zgodnie z pierwotnym zamiarem Kondeusza. Na zachód od Blainville rozpoczęła się długa walka, Kondeusz nie zaatakował jednak umocnionego Epinay, gdzie stała większość sił marszałka Saint André, ani rozmieszczonej obok wsi artylerii, pozostawiając do obserwacji i blokowania przeciwnika piechotę ze swej kolumny i dwa szwadrony rajtarów. Uderzył, co stanowiło nowość, w dwóch liniach – francuska jazda z przodu, rajtarzy jako wsparcie. Z tyłu zatrzymał piechotę i niewielki odwód konnicy19.

We wschodniej części pola bitwy szarża protestantów odniosła całkowity triumf: francuska jazda admirała i wspierający ją rajtarzy przełamali opór kawalerii konetabla, zapewne mniej liczniejszej od przeciwnika. Montmorency, walczący w pierwszej linii mimo swych siedemdziesięciu lat, stracił konia, został lekko ranny i trafił do niewoli. Jazda, dowodzona przez księcia Porcien, ruszyła na francuską piechotę i lekką konnicę Sansaka, zmiatając je z pola i zdobywając Blainville oraz rozmieszczone przed wioską działa. Wtedy koń admirała najprawdopodobniej poniósł, a wielu hugenotów rzuciło się w pogoń aż do obozu katolików nad Eure, gdzie zdobyli znaczne łupy, w tym tabor i srebrną zastawę księcia Gwizjusza. Dopiero po pewnym czasie Coligny zdołał zebrać ludzi, by kontynuować bitwę na drugim skrzydle. Co dziwne, nie wiemy, co się działo z 3000 jego piechoty: być może przyczyniła się do porażki francuskiej piechoty konetabla, kiedy jednak słyszymy o niej ponownie, znajduje się niedaleko od wyjściowych pozycji pod Blainville.

Montmorency poniósł bardzo ciężkie straty: dysponujemy długą listą znanych osób, które zostały zabite lub ranne. Młody książę Nevers, ranny w głowę kulą z pistoletu, zmarł20. Hrabia Rochefort, Annebault, syn dowódcy wojen włoskich i Givry polegli w walce. Niektórzy ze zbiegów, szczególnie lekkokonni Sansaka21, zatrzymali się dopiero w Paryżu, oznajmiając, że konetabl trafił do niewoli, a jego armia poniosła klęskę. Słysząc te nowiny, królowa wdowa zauważyła ponoć: „W takim razie musimy się nauczyć modlitw po francusku”. Jeden z jej listów wskazuje, że przez 24 lata nie poznała faktycznego wyniku bitwy.

Tymczasem na zachodnim skraju pola bitwy sprawy przybrały inny obrót. Naprzeciw Kondeusza znalazła się falanga szwajcarska oraz cały korpus marszałka Saint André, w dużej mierze przesłonięty umocnieniami wzniesionymi w Epinay. Hugenoci uznali najwyraźniej, że najpierw należy uderzyć na Szwajcarów, najlepszych żołnierzy armii katolickiej, i po przełamaniu centrum linii wroga zaatakować marszałka ze skrzydła i od tyłu. Wszyscy krytycy protestanccy winią Kondeusza za zmarnowanie w ten sposób wszystkich sił oraz pozostawienie w spokoju lewego skrzydła przeciwnika we wsi i wokół niej, ograniczając się do postawienia naprzeciw niego części piechoty i kilku szwadronów rajtarów.

Szwajcarzy mieli zostać bohaterami dnia. Kondeusz wpierw zaatakował ich frontalnie kompaniami ciężkiej jazdy De Muy i Avareta, które przedarły się przez kolumnę, ale jej nie przełamały, a następnie sam z głównymi siłami konnicy i rajtarów uderzył z boku. Szwajcarzy musieli się wycofać w stronę linii marszałka Saint André, oddając przeciwnikom artylerię, ale utrzymali szyk. Marszałek wysłał im na odsiecz część ciężkiej jazdy: trzy kompanie Damville’a, syna konetabla, i Aumâle’a, syna Gwizjusza. Ta próba zawiodła, udaremniona przez dwa szwadrony rajtarów, rzucone do walki przez Kondeusza. Aumâle stracił konia i został ranny, a Montbéron, najmłodszy syn konetabla, zginął. Niedobitki wycofały się i zebrały przy odwodzie Gwizjusza.

I wtedy Kondeusz jakby stracił głowę, przypominając Neya podczas wielkich szarży pod Waterloo. Postanowił za wszelką cenę przełamać Szwajcarów, a ponieważ nie mógł tego uczynić dostępnymi siłami, posłał po sześć kompanii landsknechtów, do tej pory obserwujących front marszałka Saint André. Na ich widok w Szwajcarach ożyła stara nienawiść, ruszyli więc naprzeciw i ku niesmakowi Kondeusza z łatwością przepędzili wrogów. Rozwścieczony książę nakazał wtedy szarżę ostatniemu odwodowi jazdy, stu ludziom Rochefoucaulta, którym nie powiodło się lepiej od poprzedników. Il est malaisé d’enfoncer tels herissons, pisał Mergey, jeden z rycerzy tego oddziału22.

Gdy wszystkie oddziały hugenockie odstąpiły od mocno przetrzebionej, ale niezwyciężonej falangi pik, Gwizjusz doradził marszałkowi, by wreszcie rozpoczął szarżę, jako że przyszedł na to właściwy moment. Saint André sugerował to już kilkakrotnie, ale książę wstrzymywał go do chwili, w której ujrzał, że Kondeusz wykorzystał całą jazdę. Wynurzył się wtedy z lasu z 200 kawalerzystami w centrum, poprzedzającymi ich 500 arkebuzerami, piechotą hiszpańską na lewym skrzydle oraz francuską ze „starych kompanii” na prawym. Marszałek zaatakował równocześnie swą pozostałą konnicą i 10 kompaniami landsknechtów. Ruch Gwizjusza stanowił rodzaj uderzenia na skrzydło hugenotów, złożone jedynie z jednego czy dwóch szwadronów rajtarów oraz dwóch czworoboków południowofrancuskiej piechoty z Rohan-Fontenay. Ci niedoświadczeni żołnierze, zaatakowani przez jazdę i piechotę, pierzchnęli od razu – większość z nich wycięto, a ich pułkownik należał do nielicznych, którym udało się ujść z życiem. Gwizjusz i Saint André nacierali dalej na niemiecką piechotę, świeżo pobitą przez Szwajcarów, rozpraszając ją z nieoczekiwaną łatwością. Gniewny historyk hugenocki powiada: „Byli to najtchórzliwsi landsknechci, którzy pojawili się we Francji przez czterdzieści lat wojen, choć prezentowali się znakomicie”. Większość z nich rzuciła piki i poddała się za obietnicę darowania życia. Rozproszeni i wyczerpani ciężkokonni oraz rajtarzy Kondeusza nie walczyli już długo, gdy ujrzeli kapitulację piechoty. Książę zebrał ich jedynie garstkę, z którą uderzył na front jazdy Damville’a – zabito pod nim konia, a on sam trafił do niewoli. Był to wyczyn bohatera romansu, a nie generała armii.

Bitwa już niemal się skończyła, a Gwizjusz i Saint André przez pół godziny myśleli, że już odnieśli zwycięstwo. Między czwartą a piątą, w grudniowym zmierzchu dostrzegli jednak, że z południa zmierza ku nim duży oddział jazdy. Z początku myśleli ponoć, że to rajtarzy zamierzający się poddać jak landsknechci. Gdy jeźdźcy się zbliżyli, dostrzeżono białe szarfy – to nadciągał admirał.

Coligny zbierał swych jeźdźców, gdy otrzymał wieści o niepowodzeniu na drugim skrzydle. Wyznaczył miejsce ogólnej zbiórki za długim żywopłotem na południe od swej pierwotnej pozycji, gdzie przybyło kilkuset rycerzy i rajtarów oraz wielu jeźdźców Kondeusza, rozproszonych po nieudanym ataku. Bardzo interesująca opowieść jednego z ludzi Rochefoucaulta podaje, że za żywopłotem zgromadziło się 30-40 członków jego chorągwi, znajdując tam wielu innych, którzy odłączyli się od niej wcześniej. Sam Rochefoucault, książę Porcien (dowodzący ciężką jazdą na skrzydle Coligny’ego) i admirał mieli po kilkuset ludzi każdy – częściowo rajtarów, częściowo Francuzów. Ciężka jazda, twierdzą relacje, połamała już kopie i dysponowała tylko szpadami. Każdy z hugenockich świadków podaje inną liczebność zebranych sił, najprawdopodobniej było to około 1000 rajtarów i 300 rycerzy23.

Podzieliwszy swe siły na trzy części, Coligny powiódł je w dobrym porządku przeciw Gwizjuszowi i marszałkowi, którzy zostali nieco zaskoczeni i zmuszeni do sformowania nowego frontu w samym Blainville i jego okolicach. Straszliwie chaotyczna walka trwała po zapadnięciu ciemności. Hugenoci odparli jazdę Gwizjusza i marszałka, Des Brosses, adiutant księcia, został zabity, a Saint André wzięty do niewoli, by niegodnie zginąć chwilę później. Jazda Coligny’ego nie mogła jednak zwyciężyć piechoty wroga, w znacznej mierze osłanianej przez domy i drzewa, która utrzymała swe pozycje. Po licznych próbach jej wyparcia admirał nakazał odwrót, wykonany w porządku i pod ochroną straży tylnej. Gwizjusz niemal nie ścigał hugenotów, którzy rozbili obóz w Neuville, ledwie pięć kilometrów od pola bitwy, wioząc dwa z pięciu dział, które mieli na początku starcia, oraz zdobyte sztandary. Obóz zasiliła wkrótce część niedobitków piechoty. Kilka dni później Coligny napisał meldunek, twierdząc, że stracił zaledwie 140 konnych, 2200 piechurów, a 1500 landsknechtów nędznie się poddało. Bez wątpienia zaniżył swe straty, ale katolicy równie niesłusznie zawyżali je opinią, iż nieprzyjaciel pozostawił na polu 6000 ludzi. Coligny zachował całkowitą swobodę ruchów, wysyłając ocalałą piechotę pod dowództwem swego brata Dandelota do Orleanu, gdzie miała wzmocnić garnizon, eskortując pojmanego konetabla. Sam z jazdą ruszył do Normandii, gdzie zebrał lokalne zaciągi i zdobył Caen oraz kilka innych twierdz. Bitwa nie okazała się żadną miarą rozstrzygająca, a straty obu stron prawdopodobnie były równe.

Gwizjusz, jedyny po ujęciu Montmorency’ego i śmierci Saint André24 z „triumwir”, przejął dowodzenie armią oraz odpowiedzialność za prowadzenie całej wojny, pisząc do Paryża aroganckie listy, zawiadamiające królową, że rozdał zaszczyty i urzędy tym, którzy się wyróżnili. Katarzyna uznała, że wpadła w ręce dyktatora, ale za kilka tygodni została uwolniona od obaw. Gwizjusz obległ Orlean zamiast ścigać w Normandii Coligny’ego. Gdy 18 lutego objeżdżał szańce tylko z jednym towarzyszem, został zastrzelony przez szlachcica nazwiskiem Poltrot de Méry, fanatyka, który kilka dni wcześniej opuścił szeregi hugenockie, udając, że porzucił buntowników. Najprawdopodobniej morderstwo stanowiło jego jedyny cel, jak w przypadku Balthazara Gerarda, który przybył do Delft jako zbieg wyłącznie po to, by zabić Wilhelma Milczącego. Poltrot chwilowo zbiegł dzięki rączości konia, ale jak twierdzili katolicy, niebiosa wywarły pomstę – całą noc błąkał się w kółko po rozstajach i został złapany rankiem, niemal w tym samym miejscu, gdzie zastrzelił księcia. Zgodnie z duchem czasów poddano go torturom, na których wyznał wpierw, że działał z polecenia Coligny’ego i kaznodziei Bézy, a po intensywniejszym śledztwie, że za całą sprawą stała królowa matka. Wycofał to oskarżenie, potem je powtórzył i znów wycofał, dwukrotnie sobie zaprzeczając. Na szafocie wykrzyknął, że chętnie powtórzyłby swój czyn, gdyby miał sposobność. Nie ma powodów do przypuszczeń, że Coligny czy Katarzyna, podejrzewana przez niektórych o rolę sprawczą, rzeczywiście mieli coś wspólnego z zamachem; Poltrot był maniakiem politycznym w rodzaju Balthazara Gerarda. Jeśli jednak zastosować zasadę cui bono, królowa odniosła największe korzyści.

Katarzyna nakłoniła dwóch wielkich więźniów, Montmorency’ego i Kondeusza, do negocjacji pokojowych, na co chętnie w ich sytuacji przystali, i z ich pomocą osiągnęła zgodę, zaspokajającą większość hugenockich postulatów tolerancyjnych. Ów pokój z Amboise (marzec 1563 roku) miał przetrwać ponad cztery lata. Najgorzej wyszła na nim Elżbieta: pogodzeni hugenoci i katolicy wspólnie zaatakowali Hawr i zmusili Warwicka do kapitulacji (28 lipca 1563 roku). Angielski garnizon zapadł na tyfus, a wysłaną na odsiecz flotę powstrzymał brak wiatru. Królowa nigdy nie zapomniała, jak hugenoci ją oszukali, gdyż za Hawr spodziewała się otrzymać Calais. Często odtąd wspomagała francuskich protestantów, ale zawsze brała pod uwagę możliwość ich nieczystej gry. I słusznie – Henryk z Nawarry miał o wiele mniej skrupułów od Coligny’ego czy Kondeusza, których tłumaczenia na milę trąciły fałszem! Złamanie obietnicy usprawiedliwiali jedynie francuskim patriotyzmem, co dla Elżbiety nie przedstawiało zapewne większej wartości.

De la Noue, jak zwykle bystry filozof, zauważa, iż o bitwie pod Dreux warto powiedzieć siedem rzeczy:

1. Zaczęła się bez harców, co wynikało z niechęci stron do rozpoczęcia wojny domowej.

2. Opór szwajcarskiej piechoty przewyższył każde bohaterstwo innych wojen i rozstrzygnął bitwę.

3. Warto upamiętnić nadzwyczajne opanowanie Gwizjusza, który wyczekał z uderzeniem, aż jazda Kondeusza całkowicie pozbędzie się rezerw.

4. Bitwa trwała 5 godzin, długo po zapadnięciu ciemności. Zwykle w tych wojnach starcia rozstrzygano szybko.

5. Dwaj głównodowodzący trafili do niewoli, co stanowi wyjątek w historii.

6. Zwyciężona armia wycofała się w porządku i bez pościgu.

7. Wyjątkowa dworność, z jaką Gwizjusz traktował swego więźnia Kondeusza: to, że zaprosił go na kolację i użyczył własnej sypialni w Dreux zamiast zakuć w kajdany, świadczyło o wyjątkowej wielkoduszności księcia, którą musieli uznać nawet wrogowie. Jedyny podobny przykład dotyczył króla Jana i Czarnego Księcia po bitwie pod Poitiers w 1356 roku.

Można tu dodać kilka własnych, oczywistych refleksji:

1. Głównodowodzący nie powinni zachowywać się jak brygadierzy kawalerii.

2. Dla armii z lepszą jazdą jest zbrodnią, by nie wiedzieć, że nieprzyjaciel znajduje się o niespełna dzień marszu.

3. Wytrwała piechota może zapewnić zwycięstwo, ale nie może go wykorzystać, gdy wróg dysponuje jeszcze znaczniejszymi siłami konnicy i może udaremnić pościg.

4. Rezerwy to konieczność dla obu armii; prosta taktyka liniowa stanowi niebezpieczeństwo.

ROZDZIAŁ IIIBITWA POD SAINT DENIS(10 LISTOPADA 1567 ROKU)

Między pokojem z Amboise (19 marca 1563 roku) a wybuchem kolejnego konfliktu we wrześniu 1567 roku panował pozorny pokój. Katarzyna Medycejska zachowała swą pozycję, ustawicznie konfliktując dwie frakcje katolickie, kierowane przez starego konetabla Montmorency’ego i kardynała lotaryńskiego, który stanął na czele rodu Gwizjuszów po zamordowanym bracie. Królowa przekonała obu, że prowadzi politykę zasadniczo antyprotestancką, co było niewątpliwie prawdą, i w ten sposób powstrzymała ich od otwartych ataków na swą władzę, zamaskowaną osiągnięciem przez Karola IX nominalnej pełnoletniości. Młody król znajdował się jednak wciąż pod jej wpływem i dopiero później zaczął okazywać niewłaściwie kierowaną chęć zaznaczenia własnej osobowości. Podczas owych czterech lat formalnego pokoju dokonywano wielu naruszeń ustępstw na rzecz hugenotów, stale zdarzały się też liczne prowokacje. Główne obawy protestantów wynikały jednak z ostentacyjnej przyjaźni, okazywanej przez Katarzynę Filipowi II, mężowi jej najstarszej córki. Gdyby znali przebieg dyskusji królowej wdowy z księciem Alby na konferencji w Bayonne, uznaliby te obawy za w pełni uzasadnione. Przejście armii Alby w 1567 roku przez granice Francji, Sabaudię, Bresse i Franche-Comté przypieczętowało wybuch drugiego powstania hugenotów, mającego za cel porwanie młodego króla, który przebywał wówczas z dworem w Meaux, aby posłużyć się jego osobą i władzą (co przypominało tumult w Amboise siedem lat wcześniej).

W dniu św. Michała (29 września 1567 roku) Kondeusz i Coligny, zebrawszy potajemnie 500 szlachciców, zamierzali zaskoczyć dwór. Akcję udaremniło przybycie do Meaux 5000 Szwajcarów, niedawno wynajętych przez królową, którzy odprowadzili Katarzynę, Karola IX i jego braci do Paryża. Porwanie stanowiło jednak tylko część planu – tego samego dnia oddziały hugenockie zajęły Orlean, Auxerre, Vienne, Valence, Nîmes, Montpellier i Montaubon. Wojna domowa wybuchła na nowo, a małe oddziały kawalerii pospieszyły ze wszystkich stron do Kondeusza, który ścigał króla i jego szwajcarską eskortę pod bramy Paryża.

2 października założył kwaterę w Saint Denis i oczekiwał posiłków, gdy stary konetabl, który objął dowodzenie rojalistami, czynił to samo za murami stolicy. W tym pacie minął cały miesiąc; na terenie całego państwa toczyły się tymczasem drobne walki, absorbując znaczną część sił, wypatrywanych przez obie strony. W październiku trwały próżne negocjacje: hugenoci żądali przestrzegania postanowień roku 1563 oraz wysuwali nowe postulaty – równy dostęp do urzędów oraz oddalenie włoskich faworytów i ministrów królowej. Była to tylko gra na zwłokę, gdyż w rzeczywistości oczekiwali w okolicach świąt Bożego Narodzenia na przybycie dużego oddziału rajtarów, gromadzonego przez ich żarliwego współwyznawcę, elektora Palatynatu. Montmorency równie mocno liczył na nadejście z Flandrii hiszpańskiego kontyngentu, który obiecał mu Alba.

Kondeusz wyciągnął błędne wnioski z bierności starego konetabla i zaczął rozmieszczać swe niezbyt liczne siły wokół Paryża. Dandelot, brat Coligny’ego, miał z 800 jeźdźcami i 2000 piechurami przeprawić się przez Sekwanę, skąd nie byłoby go łatwo wezwać z powrotem, a Montgomery25 zdobyć Pontoise, klucz do Île-de-France.

Na wieść o tym konetabl, naglony do działania przez zawsze fanatycznie katolickie pospólstwo Paryża, niespodziewanie wyruszył z miasta. 10 listopada wyszedł przez północne bramy w kierunku nieprzyjacielskiej kwatery, zamierzając zaskoczyć Kondeusza – co w pewnej mierze mu się udało. Choć hugenocki dowódca zdążył ustawić szyk bojowy, nie miał czasu na ściągnięcie Dandelota, a tym bardziej Montgomery’ego. Zdecydował się jednak na bitwę – zawsze zbyt pochopny, pełny nadmiernej pewności siebie i zbyt dbały o własny prestiż. Kondeusz intelektualnie gardził starym konetablem, wielce wierzył w swoją bystrość i niezwyciężoną odwagę idącej za nim szlachty. Jak zauważa La Noue, czasami można podziwiać dzielność generała, choć próbował dokonać niemożliwego.

Choć Kondeusz dysponował wtedy jedynie 1500 jazdy i trochę ponad 2000 piechoty26, nie zmienił pozycji przy wymarszu konetabla. Jego wysunięte placówki znajdowały się przed Saint Ouen i Aubervilliers, a siły główne w Saint Denis. Gdy nieprzyjaciel się zbliżył, książę zajął pozycje bojowe, dzieląc konnicę na trzy równe części: Coligny stanął pod Saint Ouen, gdzie jego prawe, zewnętrzne skrzydło osłaniał okop z arkebuzerami, sam Kondeusz w centrum, przed Saint Denis, a Genlis na lewym skrzydle pod Aubervilliers (jego zewnętrzną flankę również osłaniał okop z arkebuzerami). Ogólna liczebność arkebuzerów nie przekraczała 400 ludzi. Resztka piechoty, 1000 pikinierów i garść arkebuzerów, znalazła się na dalekich tyłach27. Książę postanowił wciągnąć nieprzyjaciela w zasadzkę i uderzyć, gdy zostanie zaskoczony ogniem ukrytych strzelców. Jego siły były tak szczupłe, że ustawił jazdę w starym szyku pojedynczej linii – nie dlatego, że nie znał zalet głębszej formacji, twierdzi La Noue, ale po prostu obsadzając całą przestrzeń między Saint Ouen a Aubervilliers, musiał utworzyć długi front.

Armia rojalistów wychodziła z bram św. Dionizego i św. Marcina niezmiernie długo, by za murami miasta sformować szyk i pomaszerować przez rozległe pola i ogrody, obecnie zastąpione przez biedne uliczki przedmieść. Po lewej stronie znajdował się Montmartre z kościołem. Katolicy rozciągnęli się do liniowego ataku na Saint Ouen, Saint Denis i Aubervilliers, wiedząc, że tam przebywają wrogowie. Konetabl sformował długi front z czterema kolumnami piechoty, a w lukach między nimi oraz na skrzydłach umieścił pięć oddziałów swej jazdy. Prawa kolumna piechoty składała się z Francuzów pod księciem de Montpensier, mając na skrzydle zewnętrznym konnicę Birona, a wewnętrznym marszałka de Cossé. Dalej na lewo stało 5000 Szwajcarów, eskortujących artylerię, ustawioną w pojedynczej linii. Działa te rozpoczęły ostrzał odległej wsi Aubervilliers i znajdujących się tam żołnierzy Genlisa. Prawy skraj centrum zajmowały kompanie ciężkiej jazdy marszałka Montmorency’ego, najstarszego syna konetabla, a lewy dwa pułki francuskiej piechoty (Strozzi i Brissac), obok których znajdował się sam konetabl ze swymi kompaniami, a za nim liczna piechota milicji paryskiej. Lewe skrzydło, naprzeciw Saint Ouen, składało się z kompanii ciężko- i lekkokonnych Sansaca i księcia de Longueville. Odwody jazdy stały za prawym (D’Aumâle, młodszy Gwizjusz) i lewym skrzydłem (Damville, młodszy syn konetabla).

Bitwa pod Saint Denis, 10 listopada 1567 (Muzeum w Cluny. Zdjęcie z Archives Photographiques d’Art et d’Histoire, Paris)

Ruch tak długiej linii po nierównym terenie z zabudowaniami w centrum z natury rzeczy musiał być powolny i obie armie nawiązały kontakt bojowy dopiero po południu, gdy konnica rojalistów próbowała oskrzydlić nieruchome siły Coligny’ego i Genlisa (którego oddział poniósł pewne straty na skutek dalekiego ostrzału). W obu przypadkach katolicy wpadli w pułapkę, ostrzelani z 50 metrów salwami ukrytych w okopach arkebuzerów. Coligny i Genlis niezwłocznie zaatakowali, spychając napastników w kierunku ich piechoty – kolumny Montpensiera na prawym skrzydle rojalistów oraz milicji paryskiej na lewym. Pierwsza zwarła szyk i utrzymała się do nadejścia odsieczy de Cossé’a, powstrzymując szarżę Genlisa. Paryżanie zmieszali się jednak z uciekającą kawalerią i wycofali w kierunku Montmartre.

Kondeusz, widząc sukces swych jednostek skrzydłowych, ruszył z głównymi siłami jazdy na oddział konetabla i przełamał jego linię. Mający już 74 lata dowódca katolicki bił się jak pod Dreux w pierwszym szeregu. Powalony i wezwany do poddania się przez szkockiego awanturnika Roberta Stuarta28, odpowiedział uderzeniem rękojeści szpady, wybijając przeciwnikowi trzy przednie zęby. Stuart zranił go kulą w bok, a strzał okazał się śmiertelny. Siły Kondeusza zaczęły już przeważać, gdy marszałek Montmorency uderzył po przekątnej z prawego skrzydła – za późno, by uratować swego ojca, którego krwawiącego odniesiono na tyły. W centrum rozgorzała wściekła walka jazdy, nie przynosząc zdecydowanej przewagi żadnej stronie; Kondeusz musiał jednak ostatecznie odtrąbić odwrót, ponieważ Genlis na lewym skrzydle nie zdołał zwyciężyć Montpensiera i został odparty przez odwód Aumâle’a oraz zebraną na nowo konnicę Birona. Na prawym skrzydle Coligny, który przedarł się na tyły wroga i uderzył na odwód Damville’a, musiał wyrąbać sobie drogę z powrotem przez kawalerię rojalistów, nie poniósł jednak znacznych strat – z wyjątkiem arkebuzerów, którzy tak dobrze się spisali na początku bitwy. Damville nie wykazał się ponoć wielką chęcią pogoni za admirałem.

Wszystkie trzy części jazdy hugenockiej, nieścigane, zebrały się przy swych nielicznych pikinierach pod Saint Denis. Całe starcie trwało zaledwie trzy kwadranse, zaczął jednak zapadać zmierzch i katolicy, pozbawieni głównodowodzącego, nie przygotowali kolejnego ataku, pozostając na polu bitwy. Zadowalał ich rozmiar zwycięstwa, możliwość zajęcia się ciałami poległych oraz zdobycie pewnej liczby sztandarów. Straty ich jazdy z pewnością dorównywały hugenockim, a ich piechota niemal nie wzięła udziału w walce29.

Kondeusz i jego żołnierze dokonali szalonego, całkiem nieusprawiedliwionego wyczynu, nie ponieśli jednak wielkich kosztów. Turecki ambasador, obserwujący walkę z wysokości Montmartre’u, miał ponoć wykrzyknąć do obecnych: „Gdyby sułtan, jego pan, mógł postawić na czele swych armii tylko tysiąc tych białych płaszczy, zostałby władcą całego świata!”30. Bitwa z pewnością napełniła rojalistów strachem przed hugenocką jazdą. Następnego dnia Kondeusz, do którego dołączył Dandelot, stanął do walki pod bramami Paryża, paląc wieś La Chapelle i kilka wiatraków.

Wyzwanie nie zostało przyjęte – oficjalnie dlatego, że wszyscy dowódcy katoliccy zgromadzili się przy łożu śmierci konetabla, który oddał ducha 12 listopada. W rzeczywistości spierali się, kto zostanie jego następcą: pretensje do stanowiska zgłosił syn, marszałek Montmorency, oraz kilku innych. Królowa sprytnie obróciła spór na własną korzyść, wyznaczając młodszego brata króla, Henryka Andegaweńskiego, na „generalnego namiestnika królestwa”, choć ten liczył zaledwie 17 lat. Henryk był jej ulubionym dzieckiem, jedynym do którego żywiła jakieś prawdziwe uczucie, traktując innych synów i córki jako pionki w swej grze. Król Karol zdradzał pewne oznaki krnąbrności, Katarzyna wciąż jednak potrafiła go poskromić.

Kondeusz mimo brawury, jaką się wykazał pod Saint Denis, zaczął obawiać się o swą pozycję. Oczekiwane posiłki z południa nie nadchodziły i stawało się oczywiste, że nie zablokuje Paryża z 6000 ludzi, tym bardziej, że w drodze znajdowali się Hiszpanie wysłani przez Albę. Jedyną nadzieję stanowiło odejście na wschód i połączenie z wielkimi siłami, które formował nad Renem elektor Palatynatu, 4 listopada, ledwie cztery dni po bitwie, Kondeusz zwinął więc obóz i podążył do Montereau, gdzie zebrał zaciągi z Poitou i Orleanu, a następnie powoli udał się do Szampanii i Lotaryngii, plądrując wrogie okolice. Armia rojalistów ostrożnie ruszyła za nim, ale nie potrafiła zapobiec dołączeniu Niemców w Pont-à-Mousson, niedługo po Nowym Roku31. Dostatecznie silny, by znów szukać bitwy, Kondeusz udał się na wschód i obległ Chartres, gdzie wzmocniło go wielu Gaskończyków i innych hugenotów z południa, którzy dotąd toczyli własną kampanię nad Garonną (24 lutego).

I wtedy zawarto jedno z tych nieoczekiwanych i nieszczerych porozumień, w które obfitowały kroniki francuskich wojen religijnych. Królowa zaoferowała hugenotom wszystko, czego chcieli – przywrócenie traktatu z Amboise i odwołanie wszelkich ograniczeń, wprowadzonych od czasu jego ratyfikacji. Katarzyna mimo siły armii katolickiej obawiała się powszechnej wojny, przeszła więc do intrygi – spodziewała się powrócić do dawnego stanu rzeczy, gdy tylko buntownicy się rozejdą, a ich straszliwi niemieccy sprzymierzeńcy ruszą do domu. Obietnice okazały się zbyt nęcące i zostały przyjęte, choć Coligny ostrzegał przyjaciół, że nie będą dotrzymane. Pokój w Longjumeau, podpisany 23 marca 1568 roku, zakończył drugą wojnę hugenocką.

Z kampanii tej pamięta się głównie zadziwiającą bitwę pod Saint Denis, gdzie 3500 hugenotów walczyło z pięciokrotnie liczniejszą armią i nie zostało wyciętych w pień, na co zasługiwała nierozważna brawura Kondeusza. Stanowi to oczywiście kolejne świadectwo ówczesnej potęgi jazdy – i możemy dodać, niezwykłej nieporadności wodzów obu stron, co zauważyliśmy już pod Dreux. W 1562 roku Kondeusz miał chociaż pewne szanse na zwycięstwo, które zaprzepaścił; pod Saint Denis takie szanse nie istniały, zważywszy stosunek sił. Tavannes, opracowując długo po zakończeniu wojen pamiętniki swego ojca, wyraża opinię, iż Kondeusz zamierzał tylko zdecydowanie uderzyć i wycofać się bez komplikowania sytuacji (montrent qui’ils pensaient bien â la retraite