Tajemnica Szkatułki - Beata Ostrowicka - ebook + audiobook + książka

Tajemnica Szkatułki audiobook

Beata Ostrowicka

4,5

Opis

Bohaterowie, których znacie już z Eliksiru przygód, odbywają tym razem za sprawą cudownego napoju fascynującą podróż w XVII wiek. Czekają tam na nich niezwykłe atrakcje, zagadki przeszłości, tajemnicze postacie i labirynt podziemi pełen pułapek, kryjący legendarny skarb.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 30 min

Lektor: Mirella Rogoza-Biel
Oceny
4,5 (28 ocen)
22
2
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Jagódce, Jędrzejowi i Bartoszowi

Rozdział 1

Przez wysokie, strzeliste okna wpadało światło do przestronnej sali, tworząc na marmurowej mozaice jasne smugi. Dwóch ciemno ubranych mężczyzn siedziało na wprost siebie w fotelach.

– Pewność juże mamy, że brat Giovanni nie wykonał powierzonego mu zadania – wycedził przez zaciśnięte zęby szczupły mężczyzna i nerwowym ruchem zmiął koronkową chustkę, którą trzymał w upierścienionej dłoni. – Najwyższy Mistrz – tu na moment pochylił głowę – coby ową szkatułę z eliksirem odzyskać, nakazał słać następnego z braci.

– Znowu? – skrzywił się nieznacznie tęgi mężczyzna o okrągłej głowie i poruszył się niespokojnie w fotelu. – Toć chodzi jeno o buteleczkę niewielką. Nie pojmuję doprawdy, bracie Francesco, owego zamieszania. – Pulchnymi palcami wyłuskał kilka winnych gron ze stojącej nieopodal kryształowej patery.

Zaszurał fotel odepchnięty przez wstającego gwałtownie brata Francesco. Zastukały buty na marmurowej posadzce.

– Słuchaj dokładnie, bracie Tommaso – powiedział tak głośno, że echo słów odbiło się od wysokich ścian. – Najwyższy Mistrz – skłonił głowę, nie przestając nerwowo spacerować i miąć chusteczki w dłoniach założonych z tyłu – wczora na Radzie Dwunastu Braci oświadczył, że szkatułka owa, co w ręce Bozattiego wpadła, we wnętrzu swym skrywała formułę na uzyskanie eliksiru, co ma moc przenoszenia w czasie! I stąd wynikło owo zamieszanie, jak to nazwałeś, bracie Tommaso – dodał zgryźliwym tonem.

– A skądże o tym wiadomo? – spytał poruszony tą informacją tęgi mężczyzna. Wytarł dłonie w serwetę i zaczął w palcach przesuwać ogniwa złotego łańcucha, na którym wisiał okrągły medalion przedstawiający łeb wilka.

– Posłańcy nasi owego człeka odnaleźli, co Bozattiemu szkatułę z eliksirem przekazał…

– A Bozatti nie wiedział, jakowy skarb ogromny ma w swym posiadaniu?

– O eliksirze wiedział, jakżeby inaczej – prychnął gniewnie opowiadający. – Bozatti jeno nie wiedział, że szkatuła prócz niewielkiej buteleczki eliksiru skrywa jeszcze ową formułę. Jako i ja, com nie wiedział, aże do wczora…

– A jakże owa szkatuła w ręce Bozattiego wpadła? Rzeknij mi łaskawie, bracie, o tym, bom o tej historyi słyszał, nie przeczę, jeno nigdy ze wszystkimi szczegółami. Naonczas, gdy się wydarzyła, we Francyi bawiłem – powiedział brat Tommaso.

Spacerujący mężczyzna zbliżył się do fotela. Usiadł w nim, oparł wypielęgnowane dłonie na kolanach i bawiąc się chusteczką, zaczął opowiadać:

– Owa historyja z Bozattim początek swój wiele roków temu w Wenecyi miała.

– Wiele?

– Coś koło piętnastu.

– Co? Piętnastu? – powtórzył z niedowierzaniem brat Tommaso i pochylił się do przodu. – I dopiero gdy mamy Anno Domini1 1686, ledwie parę niedziel temu, brat Giovanni miał eliksir odszukać? A co przez te wszystkie lata czyniono? Czemu wtedy Koło Wilka nie pragnęło eliksiru zdobyć?

– Przez cały ten czas przekonani byliśmy, że w ręce Bozattiego dostała się jeno owa odrobina eliksiru. Nie przeczę, były próby, by go odzyskać, bo Najwyższy Mistrz sen miał, w którym Srebrny Wilk nakazał mu ową cudowną miksturę odnaleźć. Aleć zaledwie rok temu ludzie nasi zwiedzieli się, że szkatuła owa jeszcze skrywa w swym wnętrzu formułę, co pozwala uzyskać eliksir! – Brat Francesco stracił panowanie nad sobą i ostatnie zdanie wymówił podniesionym głosem.

– Przerwę ci, bracie. Nadal nie wiem, jakim to sposobem dostał ową szkatułę ów Bozatti…

– W Wenecyi, akuratnie podczas trwania karnawału to się zdarzyło. Bozattiemu człek jakowyś szkatułę przekazał… Po wielu latach posłańcy nasi owego człeka odnaleźli i on im wyjawił, a dużo za to złota dostał, kto mu owo zadanie zlecił. Tak doprowadził nas do człeka imieniem Benedetto. Benedetto współpracował z jednym alchemikiem przyjaznym naszemu Kołu. Ów alchemik miał szkatułę nam przekazać, ale Benedetto ją wykradł.

– Ów Benedetto pewnikiem dla złota to uczynił – bardziej stwierdził, niż zapytał brat Tommaso.

– Phi! – prychnął opowiadający – Bozatti wtedy, jak i zawsze – dodał z kwaśnym uśmiechem – biedny był jako ta mysz kościelna. Z pewnością nie o złoto ta sprawa.

– To o co zaś? – Zaciekawiony mężczyzna z trudem podniósł się z fotela, przemierzył salę i stanął obok okna. – O co? – powtórzył.

Brat Francesco wzruszył ramionami i rozłożył ręce w geście mającym wyrażać zdziwienie faktem, jak to czasami brak logiki cechuje postępowanie niektórych osób.

– Zdawa się, że ci dwaj, znaczy Bozatti i Benedetto, przyjaciółmi kiedyś byli. Wspólnie Lapis philosophorum2 szukali. A coby owa historyja śmieszniejszą się zdała, rzeknę jeszcze, a prawdą to jest, że człek, co szkatułę Bozattiemu przekazał, przyjacielem Benedetta był. Jeno później złoto najbardziej dla niego ważne się stało…

Brat Tommaso z powrotem podszedł do fotela. Usiadł i ze stolika podniósł kryształową szklanicę oraz smukłą butelkę.

– Domyślam się, że owemu Benedetto takoż się… zmarło – powiedział jakby mimochodem.

– Nie rozumiem kąśliwości słów twoich – wycedził przez zęby brat Francesco. – Zmarł, prawda, a jeśli cię to, bracie, ciekawi, my w tym ręki nie maczalim. Nie zdążylim – uśmiechnął się uprzejmie. – W pracowni alchemicznej od wybuchu życie stracił.

– Ale ja jeszcze coś słyszałem… Jeden z braci rzekł mi w sekrecie, że do Koła… onych piętnaście roków temu – dodał z naciskiem – wiadomość poufna nadeszła, że Bozatti ma szkatułę odebrać – powiedział na pozór niedbałym tonem brat Tommaso, nie przerywając zabawy łańcuchem. – Może gdyby nie lenistwo co niektórych braci, owej perturbacyi3 z eliksirem tera by nie było…

Szybkie, badawcze spojrzenie padło na twarz brata Tommaso.

– To ty, bracie, wiesz jednak więcej niźli inni – wycedził szczupły mężczyzna. – Jeno zgoła nie pojmuję, czemu udajesz, że nic o tej sprawie z Bozattim nie wiesz. Jaki cel w tym masz? – Popatrzył zimno na swego towarzysza.

Mierzyli się spojrzeniem przez chwilę. Brat Tommaso pierwszy spuścił wzrok, uśmiechnął się i niedbałym tonem odpowiedział:

– Tak mi się jeno przypomniało. Słuchać lubię, bo wtedy człek może wielu rzeczy się dowiedzieć…

– Istotnie takowa wiadomość była. Jeno wydawało się natenczas bratu Matteo, bo to jego ludzie ową wiadomość przynieśli, że to jeno plotka. Ale że przezorny był…

– Szkoda, że nie więcej. Może by jeszcze żył.

Brat Francesco podjął opowiadanie, jakby nie słyszał ostatnich słów:

– …to wysłał do Wenecyi brata Giovanniego. Co było dalej, wiesz, bracie, sam. – Skinął uprzejmie głową w jego stronę, jakby oddawał mu głos.

– Wiem, Giovanni Bozattiego zabił, ale ten przed śmiercią wręczył szkatułę uczniowi swemu, temu Polacco. Polacco uciekł, więc Giovanni aże do Polski pojechać musiał, coby eliksir odzyskać. Zadania nie wypełnił…

– To juże wszystko, co dla ciebie, bracie, może być ciekawe – powiedział brat Francesco i aż nazbyt było wyraźne, że uważa ten temat za wyczerpany. Najwyższemu Mistrzowi – nieznacznie pochylił głowę – w proroczym śnie Srebrny Wilk modus procedendi4 podsunął, jak owego Polacco podejść. Przede wszystkim do serca jego się dostać… Nie przemocą, jeno…

– Trza nam ową nieszczęsną szkatułę odzyskać – przerwał brat Tommaso i spojrzał w oczy swojemu rozmówcy – bo jak nie, to niechybnie głowami naszemi zapłacimy.

* * *

Ślub odbył się w drugi dzień świąt wielkanocnych. Maka wyglądała prześlicznie jako zwiewna panna młoda, a ja w roli różowej druhny równie uroczo. Maka i Mateusz Jaraczkowie zamieszkali w mieszkaniu Mateusza. W dwóch niewielkich pokojach upchnęli ciuchy Maki, jej książki, praktyczne i mniej praktyczne prezenty ślubne (zestaw pięciu wazonów kryształowych, każdy innej wielkości, czy zagraniczny toster, wygrywający muzyczkę, gdy grzanki nadają się już do konsumpcji) i rzucili się w rytm codzienności. Maka przypięła nad łóżkiem zasuszony ślubny bukiecik i obiecali sobie solennie, że w czasie wakacji wyjadą w prawdziwą podróż poślubną. Teraz niestety wstrzymuje ich brak gotówki.

Polegiwałam na kanapie w gniazdku mojej siostry i któryś raz z kolei oglądałam zdjęcia.

– Justyna nieprawdopodobnie schudła – zauważyłam.

– Wyszczuplała – poprawiła mnie pedagogicznie Maka i rozpoczęła przyprawianie potrawki z soi, którą pichciła na obiad.

Odłożyłam pudło ze zdjęciami i stanęłam w drzwiach niewielkiej kuchenki. Maka w biało-granatowym fartuszku, nucąc pod nosem, dosypywała papryki i pieprzu do srebrzystego garnka pochodzącego z kompletu odlotowych garów, będących prezentem praktycznym.

– Myślisz, że u niej wszystko w porządku? – spytałam po chwili.

– Pewnie, jest trochę zapracowana, ale kto nie jest? Poza tym bardzo szczęśliwa.

– Szczęśliwa? – powtórzyłam oszołomiona.

– Bo się zakochała. Z wzajemnością. To oczywiście, siostrzyczko, tajemnica.

– A skąd wiesz?

– Od niej samej – wyjaśniła mi, patrząc podejrzliwie.

– Aaa! – olśniło mnie. – Ja myślałam o Helence – odparłam z lekkim zniecierpliwieniem.

Maka potargała mi grzywkę i powiedziała ciepło:

– Na pewno wszystko dobrze. Zresztą jakżeby inaczej.

– A psik! A nie chciałabyś jej zobaczyć? A psik! – rozapsikowałam się na dobre, bo Maka znowu dosypała pieprzu do garnka i trochę przyprawy fruwało po kuchni.

– Pewnie, że bym chciała. I co z tego? – Dosypała soli do potrawki, spróbowała i uśmiechnęła się z dumą: – Podszkoliłam się w sztuce pichcenia, nie ma co!

– Mówimy o Helence – przypomniałam nieco opryskliwie.

– Za często o niej mówimy.

– A chciałabyś ją zobaczyć? – spytałam po pewnym czasie znad talerza zupy.

Maka w lot zrozumiała, o kogo pytam.

– Chciałabym, ale co z tego? – spojrzała na mnie surowo. – Rozumiem, że za nią tęsknisz, bo to twoja przyjaciółka, ale popatrz na to realnie… Zresztą, co ci będę tłumaczyć oczywiste rzeczy. I dla porządku przypominam, że masz jeszcze jedną przyjaciółkę i coś mi się wydaje, że ją ostatnimi czasy zaniedbujesz.

– Nie – odparłam lekko speszona. – Aha, a w podróż poślubną to gdzie się wybieracie? – odezwałam się z promiennym uśmiechem.

– Chyba do Włoch… O nie! – zamachała mi przed nosem łyżką. – Nie pojedziesz z nami do Włoch. To moja podróż poślubna. Nie twoja. Mateusza i moja – powtarzała, wymachując łychą. – Najwyżej przyślę ci pizzę.

– Jeszcze wam nie dałam prezentu.

Maka popatrzyła na mnie uważnie i ciężko westchnęła. Zaniosła talerze do kuchni i stamtąd krzyknęła:

– Coraz trudniej się z tobą rozmawia! Skaczesz z tematu na temat jak szalona pchła!

Nie jak pchła, nie jak pchła. To wszystko ma ręce i nogi, tylko na szczęście Maka tego nie zauważyła.

Zachrobotał klucz w zamku i w przedpokoju objawił się uśmiechnięty Mateusz. Obładowany książkami, dzierżył w garści bukiet bratków. Nastąpiły całuski, a potem Maka władowała kwiaty do glinianego, pękatego dzbanuszka i ustawiła je na honorowym miejscu na stole. Poszła podgrzewać zupę, a Mateusz myć ręce.

– Słuchaj, Mateusz, jak myślisz, co się dzieje z Helenką? – spytałam, gdy z przyjemnością pałaszował jarzynową z makaronem.

– Nie, ona jest niemożliwa – jęknęło z kuchni. – Mateusz, nie słuchaj jej.

– A ty co myślisz, szwagierko?

– Ja? Że wszystko dobrze… – zadumałam się. – Jak ich tam mór nie zabrał albo dworu Tatarzy nie złupili, w jasyr5 nie wzięli i nie pognali w nieznane strony – dodałam ponuro.

– Ona zbzikowała. Całkowicie – zaopiniowała autorytatywnie Maka, stając przy moim krześle. – Karolina ostatnio naczytała się widać za dużo – rzuciła wyjaśniająco w stronę męża.

Popatrzyłam na niego bez słowa. Westchnął i uśmiechnął się niepewnie do Maki, która nadal tkwiła przy stole w zdecydowanie wojowniczym nastroju.

– Przecież tak mogło się stać – powiedziałam.

– Ale nie musiało – odparł z mocą Mateusz. – Maka ma rację, chyba czytasz nie te książki, co trzeba.

– A czy nie… – nie udało mi się dokończyć, bo moja siostra mi przerwała:

– Ja wiem, zaraz zapytasz Mateusza, czy nie chciałby zobaczyć Helenki i jej stryja.

– Właśnie.

Mateusz, szeroko uśmiechnięty, odezwał się takim tonem, jakiego pewno używa się w stosunku do wariatów:

– Chcę, oczywiście, że chcę – i porozumiewawczo mrugnął w kierunku Maki, która aż kipiała z oburzenia. – Ale jest jeden szkopuł. Nie wiemy, jak tego dokonać. – Przesłał mi krzepiąco-uspokajający uśmiech i poszedł do kuchni.

Wrócił po chwili i podał mi wysoką szklankę, napełnioną w trzech czwartych wodą. Wypiłam. Patrzyli na mnie z wyraźną troską. Zrobiło mi się ciepło na sercu. Martwią się o mnie, zależy im na mnie, to miłe uczucie. Ale skoro chciałam urzeczywistnić swój plan, musiałam brnąć dalej:

– A nie chcielibyście wiedzieć, co dzieje się z panem Wojtkiem?

Odpowiedzią był przeciągły jęk.

Przesłałam im nad stołem uśmiech osoby zdrowej na umyśle i ciele i pogodnie oznajmiłam, że zbieram się do domu. Czas odrabiać lekcje, wyjaśniłam głosem sumiennej uczennicy. Pożegnałam się i ruszyłam, na odchodnym obrzucona zatroskanym spojrzeniem mojej starszej siostry Kornelii, zwanej Maką.

* * *

– Panie mój – karzeł o przenikliwych oczach i wąskich ustach przyklęknął na jedno kolano – przepraszam, że przeszkadzam, aleć przybyli ci nowi bracia z Florencyi.

– Tak? I co zaś? – Brat Francesco zamknął książkę i odłożył ją na stolik. – Rzeknij mi, Leonardo, jacy ci się zdają. Wiem, że oczy masz bystrzejsze niźli inni, a rozum godny pozazdroszczenia.

– Jeno w ciele marnym – zaśmiał się gorzko Leonardo i podał swojemu panu kielich wina. – Zdawa mi się, że żaden z nich nie jest podobny do Bozattiego… Może jeden by się zdał, ale… – przerwał i zamyślił się.

– Ale co? Gadaj, no już, gadaj.

Brat Francesco odstawił na stolik pusty kielich. Skrzyżował na piersiach ręce i podszedł do okna. Po chwili podjął nerwową wędrówkę po komnacie. Jego kroki tłumił puszysty dywan.

– Przeraźliwie chudy. Jak to mówią, sama skóra i kości. Rzekł mi, że ostatnio ciężko chorzał. Bardziej na dziada Bozattiego wygląda niźli jego młodszego brata – wyjaśnił Leonardo.

– Muszę go obaczyć. Wołaj tu brata Tommaso.

– Brata Tommaso nie ma. Przecie dzisiaj do Padwy miał przyjechać ów sławny śpiewak, wielu braci do opery poszło go posłuchać. Brat Tommaso takoż, ale pewnikiem wróci niebawem.

– To obaczę tego człeka sam. Prowadź.

* * *

– Rzeknij coś o sobie – polecił brat Francesco, nie spuszczając badawczego wzroku z kościstego mężczyzny.

Szopa kruczoczarnych włosów poprzetykanych gęsto nitkami siwizny i ciemne oczy dziwnie kontrastowały z bladą twarzą.

Mężczyzna skłonił się i niskim głosem spytał:

– A co chcielibyście, bracie, usłyszeć?

– Rzeknij o sobie. Cokolwiek.

– Z Mantui pochodzę. Zwę się Marcello Salvati. Ojciec mój… – tu chwilę zastanowił się – prowadził drobne interesy handlowe. Już nie żyje – powiedział szorstkim głosem. – W Kole jestem juże ze dwadzieścia roków, abratem niższym zaszczyt mam być piętnaście… Co jeszcze? – zamyślił się.

– Przyjaciół masz? – padło ciche pytanie.

– Mam. Jako każdy – zdumiał się.

– A wrogów? – spytał spokojnie brat Francesco i rozprostował na kolanach chusteczkę, którą owijał sobie dookoła palców.

Na moment oczy Salvatiego zwęziły się groźnie, a zły grymas wykrzywił jego rysy. Po chwili, gdy twarz przybrała normalny wyraz, odparł:

– Jak każdy. Przecie wśród ludzi żyjem.

Spod zmrużonych powiek brat Francesco popatrzył na mężczyznę. Leciutko skinął głową, ręką przywołał karła, stojącego nieruchomo za fotelem, i coś do niego szepnął.

– Idź, bracie Marcello, spocząć po podróży – powiedział Leonardo i otworzył drzwi. Długi korytarz oświetlało parę pochodni wetkniętych w metalowe uchwyty przytwierdzone do ścian. – Prosto pójdziesz. Ostatnie drzwi po prawej od twego pokoju. Bracia juże śpią. I nosa swego, bracie, gdzie nie trza, nie wtykaj – szepnął i zatrzasnął drzwi.

Salvati skłonił się nisko i ruszył przed siebie.

* * *

Leonardo zaśmiał się cicho, zasłonił klapką niewielki otwór w ścianie i przysłonił go gobelinem. Zeskoczył z rzeźbionego krzesła i odwrócił się w stronę swego pana spacerującego nerwowo.

– Tak jako przewidywałem. Nim do pokoju swego doszedł, wszędzie zaglądał, drzwi otwierał, nawet pod obrazy patrzył – powiedział karzeł z satysfakcją. – Przez to obawiałem się, że otwory do podpatrywania znajdzie.

– A czego to po twojemu dowodzi? Jeno tyle, że ten Salvati to człek ciekawski, samowolny i nieposłuszny.

– To dobrze, panie – karzeł ze znawstwem skinął głową. – Właśnie taki ktoś, kto trochę inwencyi własnej ma – ściszył głos i dodał: – kto nie będzie ślepo posłuszny rozkazom, do tego zadania się nadaje. A od braci z Florencyi wiemy, że Salvati lojalny i bystrzejszy niźli inni, więc dumam, że dobry z niego Marcello Bozatti będzie.

Brat Francesco, ciągle nieprzekonany i dziwnie rozdrażniony wzruszył ramionami. Stanął przy oknie i wpatrzył się w roziskrzone niebo.

– Panie? – spytał półgłosem karzeł.

– Co tam? Rozmyślam, nie przeszkadzaj.

– Pozwólcie, panie, bym wam coś jeszcze pokazał. Jedną chwilkę to potrwa. Spocznijcie, panie.

Mężczyzna niechętnie zajął miejsce w fotelu. Karzeł podbiegł do stojącej obok sekretery6. Otworzył intarsjowane7 drzwiczki, wyjął kartę papieru, pióro i kryształową buteleczkę napełnioną atramentem. Usiadł na dywanie. Kilkakrotnie zanurzał pióro w ciemnym płynie i szybkimi ruchami kreślił po karcie. Po chwili uśmiechnął się z zadowoleniem do siebie, wstał i zbliżył się do obserwującego go z uwagą brata Francesco.

– To dla was, panie.

– Jak dwie krople wody… – Mężczyzna jak zahipnotyzowany wpatrywał się w rysunek.

Kilka kresek wydobyło twarz tęgiego mężczyzny w średnim wieku. Ciemne, podłużne oczy, gęsta broda, modnie przystrzyżone, gęste włosy.

– Bozatti jak żywy. Jeno Bozatti był starszy… Znaczy takim go pamiętam, gdym go widział u messer8 Roberto w bibliotece. Ale po co zaś mi to pokazujesz? – spytał ostro Brat Francesco.

Karzeł zaśmiał się głośno. Z widoczną radością zatarł ręce. Skłonił się i powiedział:

– Panie mój, tak winien wyglądać brat Bozattiego. Młodszy od Paola Bozattiego, tak samo tęgawy, z wielkimi oczami…

– Wiem. Już parę niedziel temu to ustaliliśmy – odparł nieco opryskliwie.

– I tak będzie wyglądał – oświadczył z mocą Leonardo i ponownie zatarł ręce. – Tak będzie wyglądał brat Marcello. Jeno musi ciała nabrać, brodę zapuścić, włosy przystrzyc i ufarbować, bo na razie to jak starzec wiekowy wygląda. Każcie, panie – karzeł skłonił głowę – kucharzowi nakazać jak najrychlej utuczyć naszego chudzielca. Za trzy tygodnie nikt nie pozna Marcella Salvatiego, a świat powita Marcella Bozattiego, młodszego brata Paola.

Brat Francesco rozjaśnił się. Zadowolony wyciągnął przed siebie rękę, którą Leonardo z namaszczeniem ucałował.

– To dla ciebie, mój wierny sługo – powiedział łaskawie i ze wskazującego palca zdjął złoty pierścień. – Idź do kucharza, rzeknij mu, że jest na twe rozkazy. Sam dopilnujesz tuczenia naszego chudego brata. Potem sprawdź, czy brat Tommaso już z tego przybytku Polihymnii powrócił. – Uśmiechnął się do zadowolonego Leonarda i znów patrzył na rysunek.

1Anno Domini (łac.) – w roku Pańskim; tj. naszej ery.

2Lapis philosophorum (łac.) – kamień filozoficzny.

3 Perturbacja – kłopot.

4Modus procedendi (łac.) – sposób postępowania.

5 Jasyr – niewola u Tatarów lub Turków.

6 Sekretera – większych rozmiarów biurko z licznymi szufladami oraz pulpitem do pisania.

7 Intarsja – technika dekoracyjna polegająca na zdobieniu przedmiotów drewnianych wzorami ułożonymi z różnych gatunków drewna, wstawianymi na miejsce usuniętych kawałków.

8Messer – pan.

Rozdział 2

Jasnowłosa dziewczynka, nucąc pod nosem, pochyliła się nad dziewanną. Szybkimi ruchami oberwała z niej żółte płatki, a następnie wrzuciła do płóciennej torby wiszącej na ramieniu.

– Już nazbierałem tego twojego cudownego dziurawca, co to i ludzi leczy, i zawieszony w oknie chroni przed uderzeniem pioruna – usłyszała.

– To i dobrze – uśmiechnęła się do swego towarzysza, niewysokiego mężczyzny, ubranego w krótką kurtkę przewiązaną skórzanym paskiem i spodnie w biało-czarną kratkę. – Do dworu na śniadanie będziem wnet wracać.

Mężczyzna skinął głową i z ulgą usiadł na zwalonym pniu.

Z ciepłym uśmiechem przyglądał się dziewczynce.

– Wiesz, Helenko, lubię te nasze wycieczki – powiedział poufałym tonem i przeciągnął się, aż chrupnęło. – Niedługo to sam będę mógł tu robić za znachora. Tyle już z tobą chodzę i wiem, że kora dębu na łamanie w kościach, a na kaszel tatarak… – zamyślił się na moment i dodał: – Rano to jednak świat wygląda zupełnie inaczej.

Zapatrzył się na pobliski las. Na tle ciemnozielonych starych sosen jaśniały pojedyncze pnie smukłych brzóz. Gdzieś wysoko nad ich głowami rozśpiewały się ptaki. Znad polany unosiła się leciutka mgła.

– Mnie najbardziej podoba się rankiem – powiedziała Helenka i wierzchem dłoni odgarnęła z twarzy kosmyk włosów.

– A mnie nie – oświadczył zdecydowanie mężczyzna. – Chociaż może masz rację. Gdyby tylko nie to wczesne wstawanie.

Helenka zachichotała. Położyła wypchaną torbę na trawie i usiadła obok swego towarzysza.

– Panie Wojtku, jak zbierać ziółka, to najlepiej abo po obeschnięciu rannej rosy, abo tuż przed rosą wieczorną.

– Z jednym wyjątkiem – popatrzył na nią kpiarsko. – Wiem, że nasięźrzał9 trzeba zbierać o północy. I co to się mówi? – Zamyślił się, a po chwili wydeklamował z uczuciem: – Nasięźrzale, rwę cię śmiale, pięcią palcy, szóstą dłonią, niech się chłopcy za mną gonią, po stodole, po oborze, dopomagaj, Panie Boże.

W doskonałych humorach wybrali się w drogę powrotną. Pan Wojtek niósł obie torby, a Helenka z przyjemnością chrupała okrągłe ciasteczka, które mężczyzna wyciągał z jednej ze swych przepastnych kieszeni.

Brzegiem lasu dotarli do rozstaju dróg.

– Patrz. Ślady kopyt końskich…

– I co zaś z tego?

– Niby nic – wzruszył ramionami. – Tylko przedtem, jak tędy szliśmy, to ich nie było…

– Co tu jeszcze widać?

– Dwóch przyjechało na koniach, odjechał tylko jeden. Drugi koń szedł bez jeźdźca.

– Jak to? – spytała z ciekawością dziewczynka.

– Bo ślady inne. Płytsze, czyli koń mniej dźwigał – dodał zadowolony z siebie. – Kiedyś byłem harcerzem, a jeszcze wcześniej mieszkałem z dziadkiem w leśniczówce i dlatego jestem taki mądry… Czekaj, czekaj, jak długo tam byliśmy? – Machnął ręką za siebie. Helenka wzruszyła ramionami. – Jakieś trzydzieści minut…

– Aleć co z tego? – spytała dziewczynka i poprawiła na ramionach torby, które mężczyzna wręczył jej, aby mieć swobodę ruchów przy badaniu śladów kopyt.

– Nic. Tylko z tego, co wiem, jest to droga raczej rzadko uczęszczana. Główny trakt jest tam – wskazał przed siebie.

– Panie Wojtku, trza nam wracać – uśmiechnęła się do niego. – Bo Marcysia zła będzie.

– To prawda. Dawaj te torby. Naprzód marsz. Cel: dwór.

Dziewczynka zaśmiała się srebrzyście. Pan Wojtek śmiał się również, choć brzmiało to raczej jak czkawka, i ruszył za Helenką.

– Juże dwór widać – powiedziała niewyraźnie i ziewnęła. – Trza mieć jednak zdrowie do zbierania ziółek – zachichotała. – Jeszcze tylko ta górka i już my doma.

– To dobrze. Bo już nóg całkiem nie czuję – utyskiwał pan Wojtek. – Mówiłaś, że idziemy niedaleko – dodał z wyrzutem.

Helenka chwyciła go nagle za rękę i wskazała palcem przed siebie. Na drodze wiodącej do dworu leżał jakiś ciemny kształt.

– Co? Jakieś wasze psisko obżarło się i nie ma siły iść dalej? Nie, to coś większego – zastanawiał się pan Wojtek, zbiegając ze zbocza.

– Może człek jakowyś? – szepnęła biegnąca obok dziewczynka.

– Kobieta. Pijana czy chora? – mruknął przez zaciśnięte zęby i klęknął przy niej.

Delikatnie dotknął leżącej. Kobieta odwróciła głowę i jęknęła. Ujrzeli ubrudzoną twarz o grubych rysach i wąskich ustach. Ciemne oczy, teraz zamglone, patrzyły nieprzytomnie spod zmrużonych powiek o krótkich rzęsach. Spod przekrzywionego czepca wystawały potargane siwe włosy.

– Na Boga! Co waszmość pani się przydarzyło? – Helenka klęknęła przy kobiecie i delikatnie położyła jej głowę na swoich kolanach.

– Zbóje, zbóje mnie napadli – wyszeptała. – Wody…

– Biegnij po pomoc! – polecił pan Wojtek przejętej dziewczynce. – Ja zostanę…

– Wszystko zabrali. Kolasę, cztery konie, sługi moje ubili, a mnie jednej udało się zbieżać – szeptała gorączkowo kobieta. – Długo szłam, aże do bagien trafiłam. – Wstrząsnęła się na wspomnienie. – Sił juże nie miałam. Wodę z rzeki piłam, jagódki jadłam… Poganiaj konie, poganiaj! – krzyknęła strasznym głosem. – Idą tu, idą, za owymi drzewami się skryli!

– Nie, nie – mówił uspokajająco mężczyzna. – Jesteśmy tu sami. Zaraz nadejdzie pomoc. Helenka jest już przy dworze.

– Są tu, są! Ubić mnie chcą! – krzyknęła głośno kobieta i ukryła głowę w ramionach.

* * *

Nie miałam teraz łatwego życia z Anką. Moja przyjaciółka, którą znałam już tak mniej więcej z tysiąc lat, czyli od czasów przedszkolnych, zakochała się. I to bez wzajemności. Jej wybór padł na osobnika z klasy równoległej, noszącego wdzięczne imię Anastazy. W naszej szkole był nowy, a co za tym idzie, otaczała go, co prawda malejąca z dnia na dzień, ale jednak, aura tajemniczości.

Dla mnie Anastazy był jedynie dryblasem o niewielkich, jakby wpadniętych i wiecznie zdziwionych oczkach oraz o małym rozumku. Do takiego przekonania, o rozumku, a nie oczkach, doszłam na boisku szkolnym, gdzie nasza klasa i klasa Anastazego zagnane zostały (sobota!) do sprzątania. To w ramach kary za ucieczkę z lekcji.

Pozorowałam grabienie częściowo zeschniętych, a częściowo zgniłych liści, z czegoś, co w przyszłości miało stać się trawnikiem, i z niedowierzaniem przyglądałam się Anastazemu.

Anastazy, odziany w wytworny dżinsowy komplet i czerwony szalik z firmową naszywką „Puma”, zajmował się ni mniej, ni więcej tylko rzucaniem brzozowej miotły w stronę rozchichotanych dziewczyn. Wśród nich, rumiana jak jabłuszko i rozczochrana jak nieboskie stworzenie, stała Anka. Odłożyłam grabie i przysunęłam się w ich stronę. Żujący gumę Anastazy wybrał za cel moją przyjaciółkę.

– Rzucam teraz w tę! – wrzasnął. – No, tę z końskim ogonem – uściślił.

Choć wydawało się to niemożliwe, Anka zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Śmignęła miotła, dziewczyny zapiszczały we wszystkich tonacjach, a Anka krzyknęła zwycięsko i podniosła miotłę.

– Złapałam, no, złapałam! – rozejrzała się z dumą dookoła.

Anastazy gwizdnął z podziwem, a ja całkowicie oszołomiona wróciłam do nieszczęsnych grabi. Po chwili przybiegła do mnie zdyszana Anka.

– Widziałaś, no, widziałaś? – szepnęła.

– Pewnie, ale to kret…

– One bały się złapać. Widziałaś, jak na mnie patrzył? – zaczerwieniła się.

– Jak koza na kapustę – odparłam romantycznie.

Jeszcze przez chwilę sądziłam, że z Anką jest wszystko w porządku, że po prostu żartuje. Ale po wysłuchaniu pieśni pochwalnych pod adresem zwalistego Anastazego już wszystko stało się dla mnie jasne. Między stertą zgrabionych liści a szkolnym śmietnikiem Anię Zagajewską ustrzelił Amorek. Słuchałam w milczeniu jej peanów, a grabiłam z taką furią, że o mało nie połamałam grabiowych zębów. Anka klepnęła mnie w ramię i z błyszczącymi oczami dołączyła do dziewcząt słuchających Anastazego.

I tak się zaczęło. Od tamtej pory Anka zrobiła się nad wyraz wrażliwa i nie nadawała się do żadnej sensownej rozmowy. Nasze pogawędki przebiegały według jednego schematu. Ona płakała mi w rękaw (bo Anastazego widziano z tą wydrą Violettą), a ja ją pocieszałam (to pewnie głupie plotki, a jak nie plotki, to jeszcze nic nie znaczy). Ponieważ trening czyni mistrza, z czasem stałam się specem w poradach sercowych.

Bolałam bardzo nad tymczasową niedyspozycją psychiczną Anki. Była mi tak potrzebna. Tylko ona znała mój sekret. Opowiedziałam jej o tym, co zostawiła mi Helenka i pan Dudziński. O malutkiej buteleczce zawierającej eliksir umożliwiający podróż w czasie… Ale moją odmienioną przyjaciółkę ta sprawa teraz w ogóle nie zajmowała. Interesowała ją jedynie osoba Anastazego (imię po dziadku, no, Karolina, ty rozumiesz, jaka to musi być rodzina!). I moda! A jeszcze parę miesięcy temu Anka nie wiedziała, co to spódnica.

Niby o tym wszystkim, co dręczyło moje serce, mogłam porozmawiać z Maką. W końcu ona i Mateusz brali czynny udział w przygodzie z Helenką Dudzińską w roli głównej, ale Maka była już dorosła i co za tym idzie, odmiennie postrzegała wiele rzeczy.

Rozmyśliwałam nad tym wszystkim w swoim zabałaganionym pokoju. Polegiwałam na tapczanie z głową na poduszkach i wpatrywałam się w oprawiony w szkło rysunek wiszący na przeciwległej ścianie… Znałam go na pamięć. Staropolski dworek i parę osób stojących przed nim. Trzy rozłożyste lipy, dwaj mężczyźni, drobna dziewczynka i siedząca jej na ramieniu wiewiórka…

Postanowiłam naraz, że pójdę dumać dalej na łonie przyrody. Najlepiej do ruin, gdzie kiedyś bywałyśmy z Anką i po dwa razy dziennie. Teraz Anka, westchnęłam ciężko, odwiedza sklepy z ciuchami albo wędruje pod dom Anastazego, by zza śmietnika obserwować jego okna (no, te z tymi bordowymi zasłonami).

Dorowerowałam do ruin. Schowałam rower w krzakach i potoczyłam się na relaksujący spacer w stronę lasu. Usiadłam na stosie kamieni i zamyśliłam się. Przed oczami stanęły mi sceny, które wydarzyły się niecały rok temu…

Nasza klasa ukulturalniała się na wycieczce. Wizytowaliśmy właśnie ruiny pobliskiego zamku. To tam Anka i ja spotkałyśmy Helenkę. Z początku myślałyśmy na jej temat mało pochlebne rzeczy, że to wariatka, która uciekła z domu… Koniec końców Helenka zamieszkała z Maką i ze mną. Rodziców nie było. Okazało się, już w domu, że Helenka Dudzińska przeniosła się w czasie z wieku XVII. Ale jak – tego nie wiedziała. I tak sobie mieszkałyśmy, cały czas mając nadzieję, że Helence uda się wrócić do swoich bliskich, do dworku. Pewnego dnia moja nowa przyjaciółka została porwana…

Potem pojawił się jej stryj, pan Dudziński, który poszukiwał bratanicy. To on wyjaśnił, że przenoszenie się w czasie umożliwia eliksir, którego parę kropel wypiła Helenka, jeszcze w dworku. Sądziła, że zażywa lekarstwo przeciw gorączce. Eliksir przenosił w przeszłość bądź w przyszłość, ale trzeba było sobie w pamięci przywołać miejsce, do którego chciało się dotrzeć, albo twarz osoby, którą chciało się spotkać. Do dziś jest tajemnicą, w jaki sposób Helenka znalazła się w XX wieku, ale ponoć ten eliksir lubił płatać figle, więc można to zwalić na karb jego psikusów. Z panem Dudzińskim sprawa była łatwiejsza. On po prostu przywołał w pamięci twarz Helenki, z tą drobną różnicą, że jak stryjka Dudzińskiego przerzuciło do ruin, gdzie była Helenka, to zasłabł i nim wrócił do formy, dziewczynka odjechała z nami szkolnym autobusem.

Porywacz Helenki dał znać, że wymieni ją za ów eliksir, który wziął ze sobą pan Dudziński, przenosząc się w nasze czasy. A porywaczem okazał się morderca Mistrza Bozattiego – alchemika, u którego szlachcic Dudziński za swoich młodych lat studiował w Padwie.

Później dowiedzieliśmy się, że Mistrz Bozatti został zamordowany przez członków Koła Wilka, którzy chcieli odebrać mu szkatułę z eliksirem. A szkatułę wraz z eliksirem stryj Helenki (tam, we Włoszech, wtedy jeszcze młody i piękny) buchnął temu mordercy i ukrył u siebie w Polsce.

Morderca dotarł do Dudzińskich i postanowił porwać Helenkę. Właśnie chciał ją zapakować w jakiś worek, dotknął jej… A ponieważ Helenka właśnie przed momentem wypiła niby to swoje lekarstwo przeciw gorączce, więc przeniosła się. Wraz z nią i ten oprych, bo eliksir przenosi osobę wypijającą go i każde żywe stworzenie, które dotknie tego wypijacza. I tak pojawili się u nas parami, Helenka i oprych, zwany Giovannim, oraz pan Dudziński i jego wiewiórka Magdusia…

Wymiana miała nastąpić tu, w ruinach, które okazały się pozostałościami po dworku Dudzińskich. Maka, Mateusz i ja byliśmy tu z panem Dudzińskim… Aha, była jeszcze jedna osoba. Szlachcic, gdy go przerzuciło w nasz wiek, poznał dobrą duszę, pana Wojtka Golonko, który postanowił przenieść się w lepsze czasy i za zgodą szlachcica miał z nim skoczyć w XVII wiek… Gdy Dudziński oddawał temu Włochowi szkatułę, Helenka niespodziewanie chwyciła ją i rzuciła się do ucieczki. Wiedziała, że gdy oddadzą eliksir, to ona i jej stryj nie mają już możliwości powrotu do swoich czasów…

I wpadła do jakiejś piwnicy. Porywacz za nią. Przewrócił się, a chucherkowata panna Dudzińska rąbnęła go w łeb jakimś rondlem, więc stracił przytomność.

Jeszcze jedna osoba uczestniczyła w tym eliksirowym zamieszaniu. Ale ona uprawiała raczej dywersję. To Weronika Euzebiusz, zwariowana kuzynka Anki. Teraz, na szczęście dla Anki i jej rodziny, Weronika Euzebiusz przebywała z wizytą u ciotki we Francji.

W rezultacie do XVII wieku przenieśli się Dudzińscy, pan Wojtek i związany naszymi paskami oprych Giovanni… Wtedy ostatni raz widziałam Helenkę… Później w domu, na biurku znalazłam jej rysunek dworku i buteleczkę z eliksirem…

A kupa kamieni, na której obecnie wspominałam, zabezpieczała tę niby-piwnicę. To była tajemna pracownia alchemiczna jej stryja. Państwo Jaraczkowie chcieli czym prędzej zawiadomić archeologów czy historyków o tym znalezisku, nie wdając się zbytnio w szczegóły, ale ubłagałam ich, żebyśmy najpierw tu pomyszkowali.

Raz już tu byłam z nimi, a drugi raz z Anką. Pomedytowałam jeszcze chwilę, ale komary zaczęły ciąć niemiłosiernie, więc ruszyłam do domu. I wymyśliłam, że jeszcze raz spenetruję tę kuchnię.

* * *

Oceny na świadectwie miałam wcale, wcale. Nawet bardziej niż wcale, wcale. Anka też. Widać nieszczęśliwa miłość nie zniszczyła do cna jej szarych komórek.

Po rozdaniu świadectw i całym tym zamieszaniu pozostało nam tradycyjnie pójść na lody do cukierenki koło parku i można już było myśleć wyłącznie o wakacjach.

Siedziałam obok Anki przy gustownym i wytwornym stoliku wykonanym z plastikowego ażurku i z wielkim smakiem pochłaniałam lodowe kulki. Anka zjadła już swoje i teraz w nieprzyzwoity wręcz sposób zażerała się prażonymi migdałami.

– Jedziesz na ten obóz?

– No jadę. A potem do babci.

– Aha, to znaczy, że Anastazy jedzie jednak na obóz – bardziej stwierdziłam, niż spytałam.

– No. – Zaczerwieniła się aż po czubek głowy.

– Mhm. – Odstawiłam pusty już pucharek i przysunęłam do siebie mizerne resztki migdałów. – Anka? Przenoszę się do Helenki!

– Na zawsze? – spytała spokojnie i sięgnęła po paczkę paluszków.

– Nie! – ryknęłam, aż siedząca opodal dziewczyna w pastelowej sukience popatrzyła na nas ze zdziwieniem. – Na jakiś czas. – Umilkłam, czekając, aż Anka zacznie mnie przekonywać, abym zrezygnowała z tego zamiaru.

Ale moja przyjaciółka zawiodła mnie na całej linii. Patrzyła na mnie pogodnie i dalej chrupała te głupie paluszki.

– Czemu nic nie mówisz? – spytałam kwaśno.

– Chciałabyś – wzruszyła ramionami. – No, ja bym sobie język wystrzępiła, a ty i tak zdania nie zmienisz. Znam cię przecież nie od dzisiaj – westchnęła.

– A nie wybrałabyś się ze mną? – spytałam takim tonem, jakby chodziło o spacer do ruin.

– No nie, chyba nie – odparła speszona.

Racja. Obóz i Anastazy, to znaczy Anastazy i obóz. Zaproponowałam:

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

9 Nasięźrzał – paproć, rzadka w Polsce, której przypisywano właściwości magiczne.

Rozdział 3

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 4

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 5

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 6

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 7

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 8

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 9

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 10

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 11

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 12

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 13

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 14

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 15

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 16

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział 17

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Beata Ostrowicka

Tajemnica szkatułki

© by Beata Ostrowicka

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka:

Olga Reszelska

Korekta:

Joanna Pijewska

Wydanie VI

piąte w Wydawnictwie Literatura

ISBN 978-83-7672-274-0

Wydawnictwo Literatura, Łódź 2014

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630 23 81

faks (42) 632 30 24

www.wyd-literatura.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Duchnik