32,90 zł
„Nie będziesz szczęśliwa” – słyszy Łucja od Baby Aki, miejscowej znachorki. Na czerwoną plamę na twarzy nie pomagają ani zioła, ani talizmany, ani późniejsze szpitalne zabiegi. Łucja dorasta więc z piętnem tej gorszej, dziwnej, wyśmiewanej, pokazywanej palcem.
Jest jednak silna. I kochana. Ma braciszka i rodziców, którzy ją wspierają. Czy gdy kolejny raz na jej drodze stanie zło, będzie umiała mu się przeciwstawić?
Powieść o odnajdywaniu siebie i prawdziwym pięknie, które jest w nas.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 162
Beata Ostrowicka
Nie będziesz szczęśliwa
© by Beata Ostrowicka
© by Wydawnictwo Literatura
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Projekt okładki: Paulina Radomska-SkierkowskaKorekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie elektroniczne I, Łódź 2025
ISBN 978-83-8208-778-9
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Kiedy na świat przychodziła moja prababka, babka czy matka, działo się to w rodzinnym domu rodzącej pod czujnym okiem Baby i zaprzyjaźnionych kobiet. Pachniały palone zioła, o ściany pełne świętych obrazów rozbijały się monotonnie powtarzane magiczne słowa, które stanowiły zarówno zaklęcia, jak i prośby, aby rodzącej poród nie przyniósł zbyt dużego cierpienia, żeby wszystko było dobrze z dzieckiem. Żeby dobre duchy nie zapomniały o rodzącej, a złe odpuściły ją w tym ważnym momencie.
Mężczyźni znajdowali się wtedy w innej izbie. Najczęściej z butelką wódki. Ale nie takiej zwyczajnej, tylko z ziołami.
Kiedy wreszcie rodziło się dziecko, kobiety zabierały je do drugiego pomieszczenia. Należało je wykąpać w pachnących wywarach przygotowanych wcześniej przez Babę. Inne były przeznaczone dla dziewczynki, inne dla chłopca, bo przecież odmienne sprawy czekały ich w doczesnej wędrówce. Wszystko to, by zapewnić dziecku szczęście, spokój, powodzenie oraz dobro, a ilość cierpienia miała być ograniczona jedynie do tego, co niezbędne, by docenić radość życia.
W tym samym czasie Baba zajmowała się położnicą. Znowu w użyciu były zioła, talizmany, ostro pachnące wywary, które trzeba było pić, póki gorące.
Kiedy rodziłam się ja, mama nie miała wsparcia Baby Aki. Nie było jej niskiego głosu powtarzającego słowa niezmienne, od wielu lat te same, nie było zapachu ziół. Był za to szpital w pobliskim miasteczku, do którego wysłała mamę, bo byłam źle ułożona w brzuchu. Jeszcze w domu Baba Aka ukryła w maminej torbie pęk ziół i talizman, a nad jej głową wykonała kilka ruchów rękami, którym towarzyszyło monotonne mruczenie.
Kiedy po trzech dniach smutna mama i dziwnie przygnębiony tata stanęli w progu domu, trzymając mnie, zawiniętą w kołderkę ozdobioną różowymi kokardkami, Baba Aka odmruczała to, co powinna przy narodzinach. Wypowiedziała swoje prośbo-zaklęcie. Wzmocniła jego działanie kubkiem gorzkiego napoju, który mama miała wypić duszkiem. Okadziła młodych rodziców, a mnie na szyi zawiesiła szmaciany woreczek mocno pachnący ziołami.
Kiedy odsunięto kołderkę, kiedy zdjęto z mojej łysej łepetynki czapeczkę, tak założoną, że miałam ją dosłownie naciągniętą aż po nos, okazało się, że na moim prawym policzku tkwi czerwona plama. Od oka do kącika ust.
Mama płakała, babcia płakała. Tata był blady. Baba Aka ciężko usiadła na najbliższym krześle. A kiedy już mogła mówić, pochyliła się nade mną i wypowiedziała mniej więcej takie słowa:
– Nie będziesz szczęśliwa.
Łucja jest z Pyrką w lesie. Suka prowadzi. To część lasu, który zna jak własne łapy, które codziennie wieczorem liże przez paręnaście minut, ale co chwilę ogląda się w stronę dziewczyny. Wtedy Łucja musi powiedzieć: „Idę, idę. Mądra psina”. Taki mają zwyczaj.
Stara się codziennie tak spacerować. Raz krócej, raz dłużej.
Dziewczyna lubi świat o tej porze. Jego spokój, zapach, światło. To fajny początek dnia. Można bez pośpiechu pooglądać swoje myśli, zrobić plany. Lubi też siebie o tej porze. Jest zdecydowana, asertywna, poukładana wewnętrznie. Pełna jasności.
Pyrka szczeka i pędem rusza w kierunku strumyka, żeby pochłeptać wodę. Łucja w tym czasie napełnia butelkę. Każdy łyk w ciągu dnia będzie jej przypominał o poranku, o tym, jak się wtedy czuła.
Suka już się napiła. Staje wyczekująco przed Łucją. Jej kasztanowe ślepia lśnią radością. Kudłaty ogon miarowo porusza się raz w prawo, raz w lewo.
Dziewczyna patrzy na nią z uśmiechem. Raz nazywa ją „Pyrką”, a innym razem „Białą”, w zależności od nastroju.
– Biała, co tam? Masz siłę odwiedzić Drzewo? – pyta, a pies szczeka i wzmaga taniec ogona.
Butelka jest już w plecaku, można iść dalej. Trzeba przejść przez jar, w którym płynie Racławka, niosąc plastikowe butelki i inne śmieci. Potem przez pola i dalej droga jest już prosta.
Łucja natknęła się na Drzewo mniej więcej trzy lata temu, przez przypadek. Pyrka, pełna zapału, pognała za królikiem, a ona, pełna strachu, za nią. Trafiły do części lasu, której dziewczyna nie znała. Starała się zapamiętać drogę powrotną. Dogoniła sukę nad strumieniem, kiedy ta znieruchomiała wpatrzona w ogromną żabę. Nawtykała jej wtedy od suczych uciekinierek.
I nagle zauważyła Drzewo.
To świerk, ale inny od tych, które go otaczają. Tamte, wysokie i smukłe, ciągną w górę do słońca, szukając światła. Ten Łucji jest dziwnie powykręcany, ma jasną korę, która wydaje się mniej chropowata niż normalnie. Dla dziewczyny Drzewo ma swój własny, charakterystyczny zapach. Kiedy przytula do niego nos, wyczuwa delikatną nutkę przypominającą zapach kadzidła.
Drzewo idealnie nadaje się do tego, aby w gęstwinie jego gałęzi wieszać na sznurkach czy nitkach kolorowe koraliki, papierki, srocze ozdoby. Łucja robi tak od pierwszego spotkania. Wtedy zawiesiła żółtą smyczkę, którą odpięła od kluczy. Wtedy też podniosła z mchu kilkanaście igieł, które do dziś nosi w etui na komórkę. Często ich dotyka, wącha, układa w różne wzory. To ją uspokaja.
Dziś na gałęziach rozpina czerwone plastikowe korale. Parę dni temu znalazła je na strychu, leżały w kartonie między pustymi słoikami. „Powieszę głęboko, głębiej”, postanawia. Jak zawsze łatwo zaplanować, trudniej wykonać. Ma pełno igieł we włosach, pod koszulką, czuje je nawet w majtkach. Gałązki drapią ją po twarzy, po rękach. Pyrka pomaga, jak umie, czyli szczeka radośnie.
Korale już dyndają obok spłowiałego pęku wstążek, które zawisły tu parę miesięcy temu jako podziękowanie za szóstkę z testu z matmy.
Dziewczyna zdejmuje trampki i skarpetki. Przymyka oczy, bierze głęboki wdech i opiera czoło o pień Drzewa, obejmując je ramionami. Otacza ją niezwykły zapach, intensywna woń żywicy i liści. Gdy była młodsza, wyobrażała sobie, że w takich chwilach z jej stóp wyrastają cieniutkie, delikatne korzenie, które wrastają w ziemię i docierają do jej głębi. Że słyszy, jak pod jasną korą krążą życiodajne soki, jak śpiewają nowo narodzone igiełki.
Teraz już nie słyszy, ale doskonale pamięta tamte dźwięki. Zapadły w nią głęboko. Gdyby miała je narysować, byłyby zielone wiosenną świeżością i niepewnością.
– Do jutra. – Delikatnie głaszcze pień. – Oby nikt cię nie odnalazł. Oby nikt cię nie odnalazł – powtarza.
Boi się tego, przy każdej wizycie wypowiada to swoje zaklęcie-prośbę. Dodatkowo zaciska dłonie w pięści, stuka nimi o siebie, a potem powtarza ten gest, lecz tym razem z szeroko rozpostartymi palcami. Kiedyś śniło jej się, że Drzewo zostało ścięte. Obudziła się mokra ze strachu i w piżamie, na którą narzuciła kurtkę, pognała do lasu. Drzewo stało, jak stało, a świat dopiero budził się do życia.
– Miłego dnia. – Na moment przykłada usta do kory. Wciąga skarpetki, trampki, a potem gwiżdże na Pyrkę. – Pójdziemy przez Polanę Wisielców, co?
Ostatnie spojrzenie na Drzewo i teraz ostro pod górę, w lewo. Naraz na wielkiej kępie mchu Łucja zauważa kilka kamieni ułożonych w linii prostej. Jeden z brzegu jest większy od pozostałych i niczym świąteczna szynka obwiązany przybrudzonym sznurkiem. Na środkowych widnieją znaki maźnięte farbą, podobne do run albo koślawych literek dziecka, które dopiero uczy się pisać.
– Baba Aka tu była – mruczy do siebie, do Pyrki, do lasu.
Rozgląda się uważnie. Jest. Parę patyków, dwa piórka, jakieś ususzone rośliny. Ni to bukiet, ni miotła. Przywiązane do wiotkiej brzozy zagubionej wśród jeżynowych krzaków. Dziewczyna nazywa je bajdulkami.
– Wiesz, jak się musiała przez te chaszcze przedzierać? To dopiero poświęcenie. – Cmoka do Białej, która położyła się obok. Suka jest zadowolona, zasapana. Do puchatego ogona przyczepiło jej się parę uschniętych liści, koło pyska ma dyndającą pajęczynę. – Ciekawe, dla kogo to albo przeciwko komu? A widziałaś tam wcześniej? Przy leju? Też wisiało, podobne, ale jeszcze jakieś kości dołączyła. Pewnie z kurzego truchła – krzywi się.
Kiedy była znacznie młodsza, fascynowały ją te Babowie wizytówki. Były niezwykłe, tajemnicze, wydawały się pochodzić z innego świata. Może srebrzyste wycinanki z konserw wielkości znaczka pocztowego, ozdobione ciemnymi esami-floresami niosą w sobie magię i zostały naznaczone zaklęciem? Pewnie tak, ale jakim? A co z uschniętymi korzeniami i kawałeczkami miedzianego drutu? Czy mogą wpłynąć na czyjeś życie? Wyleczyć? Wywołać chorobę? Czy spełnią marzenia, przyniosą pomyślność, czy też raczej rzucą zły urok? Kiedyś przypuszczała, że wybór roślin może być związany z kolorami, później zdała sobie sprawę, że kluczem jest ich symbolika i magiczne właściwości, jakie przypisywała im Baba Aka. Z biegiem czasu Łucja stawała się coraz mniej ciekawa tych rozważań, traktując bajdulki jako naturalną część rodzimego folkloru.
Na Polanę Wisielców docierają w parę minut. Przed dziewczyną rozpościera się panorama Tatr. Dziś góry utkane są z niebieskości i fioletów. Gdzieś tam są Kościelec, Świnica, Kasprowy, Giewont, ale Łucja ma swoje nazwy. Krasnal, Baba, Godzilla, Stożek. Gdyby nie rosa, chętnie położyłaby się w trawie i zapatrzyła w te cuda.
– Widzisz to, prawda? Podziwiasz? – mruczy do suki. Całą sobą chłonie widok. Już dawno temu w takich sytuacjach przestała robić zdjęcia. Woli zapamiętać, zrobić screenshoty w głowie, niż mieć w telefonie jakieś rozmazane obrazy. – Idziemy już? Powinnam odwiedzić pana Pantaleona, mama na pewno będzie coś ode mnie chciała.
Pyrka szczeka ponaglająco. Jest głodna, czas na śniadaniową michę.
Łucja wyjmuje z kieszeni plecaka krem z filtrem UV i nakłada na twarz grubą warstwę. Ma zakodowane, żeby co parę godzin posmarować się ochronkiem, jak nazywa tego typu kosmetyki. Potem chowa tubkę, cmoka na Pyrkę i ruszają.
Las się kończy, zaczynają się pierwsze zabudowania. Na działce Wojciaków od trzech lat, czy to lato, czy zima, mieszkają koloniści z Katowic, państwo Słupikowie. Małżeństwo w średnim wieku. Najpierw zburzyli stary dom, potem postawili nowy, całoroczny, który w tych okolicznościach przyrody pasuje jak pięść do nosa. Wielki myszaty kwadrat z wielkimi oknami, przez które widać wielki telewizor zawieszony na ścianie. Miejscowe dzieciaki, często i gęsto siedząc w zaroślach, zaliczają darmowe seanse filmowe.
Dziewczyna przystaje. Kocha kolory i ten budynek zawsze wywołuje w niej niezdrową fascynację. Szare ściany, okna w czarnych ramach, jasnopopielate żaluzje i ciemnografitowy dach.
– Też byś przemalowała, prawda? Ja na błękitno, z żółtymi dodatkami. Ty pewnie na biało, co? – zwraca się do Pyrki, która krótko szczeka, stawia uszy i wlepia spojrzenie w stronę domu. – Przecież widzisz, że zamknięte na głucho.
Od strony budynku gospodarczego, oczywiście pomalowanego na szaro, nadchodzi w stronę Łucji wysoki, kościsty chłopak. Jest na bosaka, w jednej ręce trzyma grabie, a w drugiej rolkę plastikowych worków. To Marcel, mieszka na drugim końcu wsi. Krążą plotki o jego trudnej sytuacji rodzinnej, o matce uzależnionej od alkoholu. Dziewczyna zna go z widzenia, chodzą do jednej szkoły.
– Cześć – odzywa się chłopak. Ma bladą skórę, która kontrastuje z czarnymi włosami i niesamowicie długimi czarnymi rzęsami. Łucji przelatuje przez głowę, że kolorystycznie idealnie wpisał się w te szarości i czernie oraz że już wiadomo, dlaczego w szkole od pewnego czasu przezywają go Wednesday. – Coś się stało? Potrzebujesz czegoś?
– Nie, nie. – Dziewczyna niespodziewanie się peszy. – Już idziemy dalej. Wracamy ze spaceru. A co tu robisz? – pyta zaciekawiona.
– Mam skosić i takie tam. Przed ich przyjazdem. – Wzrusza ramionami. Potem kuca, wysuwa dłoń przez ogrodzenie i głaszcze Pyrkę po głowie. – Wzbogacam się.
Łucja kiwa głową, doskonale rozumiejąc, o co chodzi. Wujek Sławek też tak zaczynał. Teraz awansował. Zamiast dorywczych drobnych prac u różnych ludzi, znalazł zatrudnienie u pani Doroty. Pilnuje jej domu, wykonuje rozmaite prace gospodarskie. Mieszka w osobno stojącej stróżówce. Co tydzień dostaje wypłatę i obie strony są z tego układu bardzo zadowolone. Pani Dorota, na co dzień przebywająca w Krakowie, nie musi się denerwować, że ktoś ją znowu okradnie, a wujek ma pracę, dach nad głową i stały dopływ gotówki.
– Powodzenia – mówi dziewczyna i rusza dalej.
– Dzięki.
Łucja jest już na zakręcie, gdy z pobliskich krzaków wypada brązowa parówka na krótkich nóżkach. To Aladyn, pies pani Jóźwiakowej, wielki przyjaciel Pyrki. Pani Jóźwiakowa ma jeszcze drugiego psa, Melchiora, kotkę Szeherezadę i kocura Tyberiusza, ale te nie opuszczają podwórka.
Zwierzaki urządzają radosne powitanie połączone z obowiązkowym wąchaniem tyłków. W pewnej chwili dziewczyna musi zainterweniować, bo w przeciwnym wypadku zostałyby tu do wieczora. Łapie Białą za obrożę, odciąga na bok i zapina jej smycz.
– Aladyn, zapraszamy potem do nas. Teraz się spieszymy. Miłej soboty.
Przy Łucji zatrzymują się dwaj rowerzyści. Wysocy, chudzi, krótko obcięci. Bracia Jóźwiakowie. Brajan i Denis. Są starsi od niej. Dziewczyna na ich widok czuje przyspieszone bicie serca.
– Jak tam, ropucho? – pyta Denis i uśmiecha się krzywo. Obaj z bratem przechodzą mutację, więc chwilami pieją niczym Wasyl, ulubiony kogut babci. – Jesteś brzydsza, niż ostatnio, co?
– Mnie się wydaje, że na bank, jest paskudniejsza niż ostatnio – dodaje Brajan.
Łucja bez słowa rusza przed siebie. Rechoczące chłopaki oczywiście za nią. Obok Pyrki idzie Aladyn, kołysząc się z boku na bok.
– A gdybyś spotkała księcia? I się z nim przelizała? Może wtedy zamieniłabyś się w normalną dziewczynę – pieje Brajan.
– A ty w normalnego chłopaka z normalnym głosem – wypala Łucja. I złości się, bo przecież tyle razy sobie obiecywała, że nie da się sprowokować tym wredotom, jak ich nazywa.
Denis zaśmiewa się z całego serca. Geny rodzinne to jedno, ale zawsze miło pośmiać się ze starszego brata.
– Spieprzaj, ropucho – cedzi Brajan przez zęby. Potem coś mruczy pod nosem, podjeżdża do Denisa i z całej siły kopie w jego rower.
– Zgłupiałeś? Na mózg ci padło!?
– Idiota z ciebie!
– Z ciebie kretyn i idiota! Do kwadratu. A jak byłeś mały, to ewidentnie wypadłeś matce z wózka! Na główkę!
– A ciebie chcieli oddać do okna życia, ale się rozmyślili w ostatniej chwili! Zupełnie nie wiem dlaczego!
Bracia odjeżdżają, wykłócając się pełnym głosem.
Łucja otwiera dłonie, które nieświadomie stwardniały w pięści, rozluźnia ramiona i bierze głęboki wdech. To już nie ta spokojna dziewczyna, która kochała cały świat i wszystkich ludzi, w której była jasność. Pulsuje w niej czarny gniew, ma ochotę natłuc wredotom, wytarzać ich w gorącej smole, a potem w pierzu. A ich rowery, z których są tak dumni, utopić w stawie.
Miesiąc temu miała podobne spotkanie z Jóźwiakami. Kiedy odwróciła się na pięcie, poleciały za nią kamienie. Jeden trafił ją w plecy. Na długo pozostał tam ogromny siniak, który zmieniał kolor od bordowo-fioletowego, przez zielony, aż do żółtego, zanim zbladł.
Ale najgorszy z tego wszystkiego był wszechobecny rechot chłopaków, który jeszcze przez długi czas rozbrzmiewał jej w uszach.
* * *
Pyrka nakarmiona, odsypia spacer na dywanie koło łóżka. Łucja, z kanapką i kubkiem herbaty, siedzi na podłodze obok niej i rozgląda się z uwagą po swoim pokoju, jakby tu była pierwszy raz.
Nie wymieniłaby go za żadne skarby świata, bo za oknem rozciąga się magiczny widok. Jest ogród i droga prowadząca na pobliskie wzgórze zamkowe, zwyczajowo nazywane Cycem ze względu na swój kształt. Miejsce idealnie nadaje się do randkowania czy spotykania się przy piwku i papieroskach. Z zamku pozostały ruiny oraz legenda o Czerwonej Pannie, która w ślubnym welonie, ze złamanym sercem snuje się po okolicy, czekając na ukochanego. Łucja zastanawiała się, czemu zjawę nazwaną Czerwoną, i doszła do wniosku, że pewnie miała rude włosy.
Niestety widać też willę państwa Tarczyków, wyrosłą w miejscu brzozowego zagajnika. Cała w bieli i w złocie. Złote klamki, ogrodzenie, ozdoby i powyginane fikuśne ogrodowe mebelki stojące na wypielęgnowanym trawniku, którego zieleń sprawia plastikowe wrażenie. Kiedy świeci słońce, willa ożywa i zaczyna puszczać zajączki. Tylko wtedy dziewczyna ją lubi, tylko wtedy nie ma ochoty jej zburzyć.
Meble w pokoju Łucji to prawdziwa składanka. Materac rzucony bezpośrednio na podłogę, dwa fotele od pana Panteleona, trzy regały na książki, każdy z innej parafii, oraz pękata szafa z lustrem. Kompletu dopełnia proste sosnowe biurko i krzesło.
Każda z tych rzeczy jest w jakiś sposób wybrakowana, zniszczona, niekompletna. Biurko ma porysowany blat i nie da się otworzyć dolnej szuflady, fotele wymagają tapicera, szafa aż się prosi o nowe lustro. Dziewczynie to nie przeszkadza, dla niej to przedmioty z historią i duszą.
Mama wiele razy proponowała, żeby Łucja pozbyła się tych „śmieci”. „Weźmiesz meblościankę z dołu, dokupimy ci biurko, jakiś dywan. Zrobi się tu porządnie. My sobie kupimy nowy komplet. Widziałam w miasteczku taki jasny”.
Na szczęście tata trzyma stronę córki. „Chce mieć, niech ma. Krzywda jej się nie dzieje”.
Wszędzie, gdzie się da, stoją doniczki z roślinami. To Łucji.
Wszędzie, gdzie się da, wiszą bajdulki i pęki ziół. To dary Baby Aki.
Znachorka ma poczucie winy w stosunku do dziewczyny i jej matki. Regularnie przynosi wielkie jak miotła wiechcie świeżych ziół, bukiety, suche wiązanki, wianki, amulety z gliny czy wosku, które mają Łucję wspierać, tworzyć korzystną aurę, naprawić to, co jeszcze można naprawić. Początkowo te zielone dary pięknie pachną, ale potem osiada na nich kurz, więc dziewczyna je wyrzuca. Po paru dniach w jej pokoju znowu unosi się zapach lasu i łąki, co oznacza, że mama zawiesiła nową dostawę. Mimo wielokrotnych próśb córki, aby tego nie robić, mama pozostaje nieugięta i nie zamierza rezygnować. Dlatego ostatnio Łucja odpuściła temat. Jej nie szkodzi, mama jest przekonana, że może pomóc, więc rachunek jest prosty.
Sięga po kubek. Wypija łyk i przeciąga się, aż jej strzela w plecach. Nie tak łatwo w pojedynkę przepchnąć regał z jednego końca pokoju w drugi, nawet jeśli wcześniej wyjęło się z niego książki. I to wszystko na głodniaka, zaraz po powrocie z lasu. Plan miała genialny. Regały ustawi obok siebie, a fotele jeden przy drugim. Bo Łucja uwielbia przemeblowywać swoje królestwo. Robi to, kiedy jest smutna. Tak jak dziś po spotkaniu z paskudnymi wredotami.
Skrzypią schody. Tylko Maciuś, młodszy brat, porusza się w takim tempie. Ciotka Dzidka nazywa je „ślimaczym” i zawsze przy tym przewraca oczami.
Delikatne pukanie do drzwi i cichy głosik:
– Usia, mogę wejść?
– Pewnie.
Jasnowłosy, błękitnooki. Chodzący spokój, powolność i niesamowite pokłady wrażliwości. Według Łucji jeden z fajniejszych małych ludzi we wszechświecie.
– Pomóc ci? – Maciuś kuca przy Pyrce, która leniwie rusza ogonem, nie podnosząc powiek nawet na moment.
– Mhm. Tak w ogóle, to kochany jesteś.
Chłopczyk wlepia w siostrę te swoje wielkie oczyska w kolorze nieba i bardziej stwierdza, niż pyta:
– Coś się stało, prawda?
Łucja z jednej strony zazdrości mu niewiarygodnej empatii i uważności na innych ludzi, a z drugiej obawia się, że przez to będzie łatwo go zranić. A w szkole, do której brat pójdzie po wakacjach, nie brakuje Jóźwiakopodobnych.
– Nie – odpowiada szybko i ucieka spojrzeniem w bok. Nie lubi mijać się z prawdą, ale nie lubi też użalać się nad sobą.
– To nie pójdziemy na spacer? – Chłopczyk wskazuje dłonią na książki, które leżą w stosikach.
– A gdzie chcesz?
– Na Cyca.
Dla niego to szczególne miejsce. Gdyby mógł, siedziałby tam cały czas. Twierdzi, że tam mu się dobrze zbiera myśli.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
www.wydawnictwoliteratura.pl