Tajemnica zamku Rodriganda - Karol May - ebook

Tajemnica zamku Rodriganda ebook

Karol May

0,0

Opis

Odkryj fascynujący świat pełen przygód w tomie "Zamek Rodriganda", który wyszedł apod pióra Karola Maya. Autor zabierze Cię w podróż po różnych krajach i kontynentach w towarzystwie grupy ciekawych świata bohaterów. Stawiając czoła nowym wyzwaniom, mierząc się z niebezpieczeństwami, odkrywając tajemnice i podejmując walkę z różnymi złymi ludźmi, by bronić dobra i sprawiedliwości. Poczuj ekscytację z podróży wraz z bohaterami, gdyż świat Karola Maya otwiera przed tobą niezliczone możliwości. Z każdą stroną tej powieści zanurzysz się w pełną przygód historię, która wciągnie Cię od pierwszej do ostatniej strony. Czy bohaterowie zdołają pokonać przeciwności losu? Czy odnajdą drogę do zwycięstwa? Odpowiedzi na te pytania czekają na Ciebie w "Zamku Rodriganda". Przekonaj się, jakie tajemnice kryje niniejszy tom i jakie niesamowite wyzwania czekają na bohaterów. Ta książka to nie tylko podróż do odległych miejsc, ale także emocjonująca opowieść o odwadze, przyjaźni i niewzruszonej wierze w dobro. Czytasz dla przyjemności? "Zamek Rodriganda" dostarczy Ci jej pod dostatkiem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 2253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

 

Tajemnica zamku Rodriganda

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce:

Obraz wygenerowany przez:

AI - https://www.fotor.com/

 

Tekst wg edycji z roku 1938. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-551-7 

 

 

 

TAJEMNICZY ŻEBRAK

 

— Kchi, kchi, kchi, kchi! Boże litościwy, pozwól mi dojść do celu! Pozwól naprawić mój wielki grzech, zbrodnię, którą popełniłem. Nie będę mógł umrzeć, a przecież czasu i drogi niewiele już zostało.

Słowa te, zanosząc się od kaszlu, wypowiedział staruszek, który skulony, oparty na kiju, gorączkowo drapał się w górę. Ciężka to była droga, pełna skał urwistych. Nad głową złowrogi głos orłów i sępów, a pod nogami kłębiące się węże w przepaściach.

Już trzy dni tak wędruje bez przerwy, a dusza jego przepełniona jest strachem.

Może nie dojdzie, może padnie.

Nagle zatrzymał się. — To tu — zawołał — Tu się to nieszczęście stało. Tu uległem namowom szatana i dałem się skusić do grzechu i stąd powędrowałem do Meksyku.

Opadł ciężko na rozpalone od żaru słonecznego kamienie i ukrył twarz w obu rękach. Cisza śmiertelna panowała dokoła. Od czasu do czasu przerywał tę ciszę uporczywy, ciężki kaszel starca.

— Matko Boska, miłosierdzia pełna — szeptał — zmiłuj się nademną, wstrzymaj ostatnią godzinę i spraw, bym mógł naprawić swą zbrodnię.

Zadrżał. — A może on już nie żyje? Może napróżno się łudzę? Wszak mogli go zbóje zabić, tego pięknego chłopczyka, a co wtedy?

Podniósł się z trudem i powlókł dalej.

— Pójdę... Będę szedł, póki mi sił starczy... Niedaleko stąd powinna być ich kryjówka. Muszę im wydrzeć tajemnicę, muszę się dowiedzieć, co zrobili z chłopcem.

Nagle dały się słyszeć szybkie kroki.

— Co tu robisz, starcze? — zabrzmiał czyjś surowy głos.

— Nic, odpoczywam — odparł zapytany z wysiłkiem.

— A pocoś tu przyszedł?

— By umrzeć spokojnie.

— Umrzeć? — zdziwił się pytający, młody, ogorzały mężczyzna, uzbrojony w strzelbę, dwa pistolety i sztylet — umrzeć? — A to czemu?

— Bo nie mogę dalej już iść.

— Pocoś właściwie przyszedł? Czego szukasz w naszych stronach?

— Szukam ziół leczniczych, któreby mi przywróciły zdrowie, ale siły mnie opuściły, śmierć zbliża się, a ziół czarodziejskich znaleźć nie mogę.

— Skąd przybywasz?

— Z daleka, mój synu — z Portugalii.

— Aż z Portugalii? — zdziwił się przybysz — z tak daleka idziesz mimo choroby?

Starzec kiwnął głową w milczeniu.

— Chodź, zaprowadzę cię do naszej siedziby — rzekł nagłe młodzieniec ze szczerym współczuciem. — będziesz mógł odpocząć i posilić się, ale musisz pozwolić zawiązać sobie oczy.

— A to czemu?

— Bo nikomu nie wolno znać drogi do naszej kryjówki.

— Czemże wy jesteście? — spytał zdumiony starzec.

— Jesteśmy bryganci, rozbójnicy hiszpańscy. Te góry do nas należą. Nie boimy się nikogo, lecz nie chcemy, by ktokolwiek znał drogę do naszej jaskini.

— A więc dobrze, prowadź. Taki nędzarz jak ja nie boi się rozboju.

Młody brygant zdjął chustkę z szyi, przewiązał oczy staremu i pociągnął go za sobą.

Wkrótce zatrzymali się.

Ze zdziwieniem stwierdził starzec, że jest w obszernej, skalistej pieczarze. Pośrodku, dokoła wielkiego, drewnianego stołu siedziało kilkunastu uzbrojonych mężczyzn o srogim i dzikim wyglądzie.

— Ktoś ty? — burknął jeden z obecnych niechętnie.

— Biedak jestem, bezdomny, chory — odpowiedział starzec z wysiłkiem — na imię mi Pedro.

— Skąd jesteś?

— Z nad granicy portugalskiej.

— Zdaje mi się, że ciebie już gdzieś widziałem.

— Mnie? — udał zdziwienie wystraszony starzec — chyba pomyłka.

— Co tu robisz? — badał dalej rozbójnik — Dlaczego włóczysz się po górach, jeśli jesteś chory?

— Szukam ziela, któreby mnie uleczyło.

— O, toś źle wybrał, mój drogi. Na śmierć nie ma lekarstwa. Powiedz mi, dlaczego właściwie tego czarodziejskiego ziela nie szuka twój syn lub córka?

— Nie mam nikogo na świecie — odpowiedział z żałością biedak.

— No, w takim razie zostań z nami. Mariano lubi się opiekować takimi jak ty przybłędami, niech się i tobą zajmie.

Zresztą nie pociągniesz długo. Uprzedzam cię jednak, że gdybyś nas chciał opuścić lub zdradzić, zginiesz tak okropną śmiercią, o jakiej ci się nie śniło nawet. Rozumiesz?

Starzec skinął głową w milczeniu.

— Jeżeli potrzebny ci ksiądz — dodał ironicznie, możesz go dostać. Mamy tu braciszka Dominikanina, już on cię rozgrzeszy, choćbyś miał więcej sprawek na sumieniu ode mnie ha — ha — ha — ha!

W międzyczasie do mówiącego podszedł bandyta, który stał na warcie.

— Jakiś obcy chce się z panem zobaczyć, kapitanie.

— Pytałeś kim jest?

— Nie chce powiedzieć. Ma na twarzy czarną maskę — widocznie nie chce być poznany.

„Kapitan“ wstał leniwie, zatknął pistolet za pas i wyszedł na dwór.

— Ah, sennor Gasparino, to pan? — zawołał herszt, poznawszy przybyłego mimo przebrania i maski — któżby się mógł pana spodziewać! Ileż to lat pan nas nie raczył odwiedzić.

— Pst, kapitanie — położył rękę na ustach przybyły — Niech pan nie wymawia tak głośno mego nazwiska, mogą jeszcze usłyszeć.

Eh — machnął ręką lekceważąco herszt — nie ma tu nikogo. Zresztą pewny jestem moich ludzi. Powiedz pan lepiej, sennorze, co pana do nas sprowadza. Pewno chce pan nam dać jaką robotę.

— Jeżeli nie zażądasz za wiele, owszem.

— Słucham więc, o co chodzi?

— Ile kosztowałoby sprzątnięcie dwóch ludzi?

— Zależy kim są.

— Jeden to hrabia, drugi lekarz.

— O którego to hrabiego chodzi?

— O starego Emanuela de Rodriganda-Sevilla.

— Co, o waszego pana? — zdziwił się rozbójnik. Notariusz hrabiego kiwnął głową.

— Hm, hm, — mruczał herszt — wierny z pana sługa, sennorze Gasparino, nie ma co... Niestety tego zamówienia przyjąć nie mogę.

— A to czemu?

— Hrabia znajduje się pod opieką jednego z moich przyjaciół, więc mnie go tknąć nie wolno.

— To sobie dobre! Przecież nie żądam tej roboty; darmo... Zapłacę dobrze.

— Wszystko jedno. My „bryganci“ dochowujemy zawsze wierności naszym przyjaciołom.

Notariusz żachnął się niecierpliwie. Zrozumiał przycinek herszta rozbójników, ale nie chciał dać za wygraną.

— Sennor kapitano — rzekł — nie jestem dzieckiem, by mi pan opowiadał takie bajeczki. Powiedz lepiej, ile to będzie kosztowało. Zaznaczam, że zapłacę każdą żądaną sumę.

— Szkoda gadać, sennorze. Nie zrobię tego, choćbyś mi zapłacił dziesięć tysięcy dublonów.

— To pańskie ostatnie słowo?

— Najostatniejsze, sennorze. „Brygant“ to człowiek honoru i dotrzymuje zawsze swoich zobowiązań.

— Szkoda.

— Trudno, nie mogę inaczej. A kim jest drugi klijent?

— Lekarz z Polski.

— No, tego doktora, panu „załatwimy“. Nawet od pana po starej znajomości nie zażądam wiele. Gdzie ten człowiek mieszka?

— U hrabiego Rodriganda.

Herszt skrzywił się.

— Nie bardzo miła dla nas robota... Gość Rodriganda?

To mi się nie podoba.

— Ba, a któż panu zabroni go sprzątnąć?

— Mówiłem już panu, sennorze, że my naszych przyjaciół nie tykamy.

— Ależ ten cudzoziemiec nie jest chyba waszym przyjacielem?

— No nie, w każdym jednak razie jest to gość hrabiego. Zresztą zrobię to dla pana, ale za sowitym wynagrodzeniem.

— Ile żądacie?

— Zależy, czy ten człowiek ma umrzeć, czy tylko zniknąć.

— To pierwsze pewniejsze. Nieboszczyk nigdy zaszkodzić nie może.

— Zgoda, sennor Gasparino. Zapłaci pan tysiąc dublonów i sprawa załatwiona.

— Co? Tysiąc dublonów? — oburzył się — Tysiąc dublonów za jednego marnego cudzoziemca? Chyba ci, kapitanie, gorączka uderzyła do głowy.

— Jeżeli dla pana za drogo, radź pan sobie z nim sam. My nie będziemy maczać rąk za byle co: i zrobił ruch jak gdyby chciał się oddalić.

— Stój! — zawołał Gasparino przerażony — spuścisz pan chyba co z ceny.

— Ani szeląga. Zna mnie pan przecież.

— No, to zgoda, tylko spraw się pan dobrze. Kiedy mam zapłacić i jak?

— Połowę teraz, resztę po robocie.

— A gdyby się wam nie udało, to moje pieniądze przepadną?

— Musi się udać, nie jesteśmy nowicjusze w naszym zawodzie. Powiedz mi pan tylko, jak się do tego człowieka dostać.

— Sam jeszcze nie wiem. Przede wszystkim proszę mi przysłać sześciu, albo siedmiu ludzi do Rodriganda, a ja już im wydam odpowiednie polecenie.

To rzekłszy, odliczył pięćset dublonów i wręczył je kankanowi, poczem spytał: — Czy masz jeszcze tego chłopca, sennor kapitano?

Mam, ale już teraz z niego chłop jak się patrzy.

— Czemuś go wówczas nie kazał zabić?

— Przecież zapłaciłeś tylko za jego zniknięcie, pocóż więc miałem zamordować dzieciaka?

— Czy wie kim jest?

— Skądże? przecież my sami nie wiemy, skądżeście go wzięli.

— To dobrze. A za kogo on siebie uważa?

— Za syna jednego z naszych.

— Chciałbym go zobaczyć...

— Co to, to nie, sennorze Gasparino. Co ci do tego? Wszak nie należysz do naszego bractwa. Dałeś nam robotę, a teraz możesz sobie pójść.

— Dobrze. Kiedy twoi ludzie będą na zamku?

— Jutro wieczorem. Addio, sennorze.

— Addio.

 

 

NIKCZEMNY SPISEK

 

O dzień wcześniej stromą górską drożyną, prowadzącą do Rodriganda, jechał szybko na pięknym mule wysoki, postawny mężczyzna o wyglądzie cudzoziemca.

Daleką widocznie odbył drogę, gdyż zarówno po jeźdźcu jak i wierzchowcu znać było wielkie zmęczenie.

Ważna musiała być przyczyna, skłaniająca podróżnego do pośpiechu, skoro mimo zmęczenia nie zatrzymał się w żadnej z licznych karczm przydrożnych, tylko jechał wciąż naprzód.

Wreszcie jednak musiał dać za wygraną, muł bowiem począł charczeć, jak gdyby lada chwila miał paść trupem. Przejeżdżali właśnie przed oberżą „Rodriganda“ i jeździec, chcąc nie chcąc, skierował wierzchowca w otwarte wrota.

Po posiłku i jako takim wypoczynku zwrócił się do gospodarza.

— Dlaczego nazwał pan swój zajazd „hotel Rodriganda“?

— Bo byłem przez wiele lat służącym pana hrabiego i jemu tylko zawdzięczam posiadanie tego domu — odparł gospodarz.

— Ach tak? A więc zna pan chyba stosunki, panujące na zamku?

— Naturalnie.

— Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, jacy tam ludzie mieszkają? Jestem lekarzem i jadę z Paryża do Rodriganda, chciałbym więc wiedzieć z kim będę miał do czynienia.

— Chętnie pana poinformuję, sennor — odpowiedział rozmowny gospodarz. — Zastanie pan tam jego syna, Alfonsa, który właśnie niedawno przyjechał z Meksyku i córkę, hrabiankę Różę.

— A kto mieszka jeszcze w zamku prócz hrabiego i jego dzieci.

— Niewiele osób: sennora Klaryssa, przełożona klasztoru Karmelitanek, sennor Gasparino, notariusz z Manrezy, który prowadzi sprawy majątkowe hrabiego. Pobożni są oboje bardzo, tylko, że... ja im nie bardzo dowierzam.

— Dlaczego?

— Bo to tacy ludzie, co to modlą się pod figurą, a mają diabła za skórą.

— Aha, a któż jest jeszcze?

— Kasztelan Jan Alimpo i jego żona Elwira. Dobrzy to ludzie i serdeczni, do nich można mieć pełne zaufanie.

I z kolei zapytał gospodarz:

— Pan pewno cudzoziemiec nie Hiszpan. Czy tak?

— Tak jest. Jestem Polakiem. Nazywam się Karol Zorski.

— Ba, kto wie, czy się pan nie spóźni, sennor doktorze.

— A to czemu?

— Bo hrabia jest bardzo chory.

— Co mu jest właściwie?

— Od wielu lat ma chore oczy, a ostatnio stracił wzrok zupełnie. Przy tym cierpi na kamicę nerkową i miano go operować.

— Kiedy?

— Czy ja wiem? — wzruszył ramionami gospodarz. — Może się operacja już odbyła... Lekarze twierdzą, że należy się śpieszyć, ale hrabianka Róża w żaden sposób nie chce się zgodzić na operację. Uważa, że ojciec nie wytrzyma.

— A młody hrabia?

— O, ten nagli do operacji. Przekonywuje ciągle starszego pana, że to jedyny ratunek. Słyszałem nawet, że dziś się miała odbyć...

— Ach, Boże — zawołał doktór Zorski — miałżebym przybyć za późno? Zerwał się z miejsca i nie zważając na protesty gospodarza, pośpieszył do stajni.

Po chwili ruszył w dalszą drogę.

— — — — — — — — — — — — — — —

Słońce chyliło się już ku zachodom, a doktór jechał wciąż jeszcze. Zmęczony muł szedł coraz wolniej.

W pewnej chwili jeździec wyjął z kieszeni list i poraz setny może przebiegł go oczyma.

List, pisany ręką kobiecą, brzmiał:

— Przyjacielu!

Żegnając się z Panem mówiłam, że rozstajemy się na zawsze, lecz zaszły niespodziewane okoliczności, które zmuszają mnie do odwołania się do Pańskiej szlachetności, Chodzi mi o hrabiego Rodriganda, który jest śmiertelnie chory i tylko pan mógłby go uratować. Przyjeżdżaj, doktorze, jak najszybciej i zabierz ze sobą narzędzia chirurgiczne, gdyż najprawdopodobniej zajdzie potrzeba operacji. Po drodze proszę wstąpić do młynarza Mindrella i zapytać o mnie. Zaklinam pana na wszystko co święte: przyjeżdżaj natychmiast

 

Rozetta.

Oczy doktora zwilgotniały. Stanęła przed nim jak żywa postać ukochanej dziewczyny, pięknej, miłej i stanowczej. Ta przygodnie poznana towarzyszka hrabianki Róży de Rodriganda zachowywała się tak dostojnie, jak gdyby była księżniczką krwi.

Tyle miała w sobie majestatu, że on, doktór Zorski, znany ze swej odwagi, czuł się wobec niej onieśmielony jak sztubak.

Jakaś dziwna tajemnica otaczała tę piękną dziewczynę. Nigdy nie pozwalała się odprowadzić i po kilku spotkaniach oświadczyła mu, że muszą się rozstać na zawsze, gdyż ślubowała, iż nigdy nie wyjdzie zamąż.

Daremnie błagał, złamany tą straszną wieścią zakochany młodzieniec, by wyrzekła się tak nierozsądnego zamiaru.

Rozetta nie chciała słuchać. Nie chciała nawet wyjawić powodów, które skłoniły ją do tej przysięgi i zmusiła Zorskiego słowem honoru, że nigdy nie będzie jej szukał, ani starał się dowiedzieć, co się z nią stało.

Przed rozstaniem raz jeden tylko pozwoliła mu przycisnąć się do serca i złożyć na swych ustach pożegnalny pocałunek.

Chwila ta na zawsze utkwiła w pamięci doktora i gdy tęsknota za ukochaną opanowywała go, wspominał tę krótką chwilę użyczonej mu rozkoszy.

Aż nagle otrzymuje od niej list... Z drżeniem otwierał go. Uradowany i zdumiony zarazem był po przeczytaniu go. Zaraz też spakował manatki. Pożegnał się z profesorem chirurgii, u którego był asystentem, i pojechał do Hiszpanii.

Bez trudu znalazł doktór chatę Mindrella. Młynarz był w domu i z ciekawością spojrzał na nieznajomego przybysza.

— Czy znacie towarzyszkę hrabianki de Rodriganda? — zagadnął doktór.

— O kogo panu chodzi? — zapytał gospodarz, mocno zdziwiony.

— O pannę Rozettę.

— Święta Panno z Kordoby — zawołał młynarz, czy pan Zorski z Paryża?

— Tak, to ja.

— Witaj, panie doktorze, — w samą porę przybywasz. Panna hrabianka... to jest chciałem powiedzieć panna Rozetta jest bardzo niespokojna i wciąż pana oczekuje.

Mówiąc to, Mindrello tak był zmieszany, że zwróciło to uwagę doktora.

— Czy hrabia był już operowany? — spytał Zorski.

— Nie, jeszcze nie. Panna hrabianka tak długo prosiła i nalegała, aż doktorzy zgodzili się odłożyć operację do jutra. Hrabianka nie chce pozwolić na operację podczas pańskiej nieobecności.

— To ona wie o liście, który do mnie pisała jej towarzyszka?

— Tak... to jest... no, oczywiście wie jąkał się jakoś dziwnie Hiszpan i od razu zmienił temat rozmowy.

— Sennor, myśmy na dzisiaj przygotowali dla pana pokoik tam na górze, gdzie kwiatki stoją w oknach. Zaprowadzę pana i każę podać wieczerzę zanim nadejdzie sennora.

— A mój muł?

— Znajdzie się i dla niego miejsce, dopóki pan się wraz z nim nie przeniesie do zamku.

To mówiąc zaprowadził doktora do przeznaczonego dla niego pokoiku, a sam pośpieszył do hrabianki Rodriganda.

— — — — — — — — — — — — — — —

Był późny wieczór, gdy do pokoju Zorskiego zapukano i na progu ukazała się smukła postać tej, za którą tęsknił tak mocno i serdecznie.

Zorski zerwał się i rozwarłszy ramiona, zbliżył się do dziewczęcia, chcąc ją porwać w objęcia, lecz młoda panienka stała tak pełna dumy i godności, że zatrzymał się onieśmielony.

— Rozetto! — rzekł.

Było to jedyne słowo, które zdołał wydobyć z głębi przepełnionej uczuciem piersi, lecz w słowie tym mieścił się cały świat miłości, cierpienia i tęsknoty.

Rozetta zbladła. Stała niema i wzruszona przed ukochanym, lecz z całej jej postaci biła duma i stanowczość.

Wreszcie zapytała drżącym głosem:

— Sennor Karlos, czy pan mnie nie zapomniał?

— Ja miałbym panią zapomnieć, ja?! — zawołał Zorski. — Całe życie będę pamiętał, że pani serce było moją własnością, że moja dusza znajdowała oddźwięk w duszy pani, że pani oczy patrzyły na mnie z wiarą, te kochały mnie pani myśli i usta. Jakże mogło pani przez myśl przejść coś podobnego? Zapomnieć panią znaczyłoby dla mnie tyle, co umrzeć.

— Niestety, drogi Karlosie, musi to nastąpić wcześniej, czy później. W tej chwili jednak możemy się widzieć, dzięki ci więc, sennorze, żeś przybył.

— Wierzaj mi, sennora — rzekł Zorski z wzruszeniem, że zerwałbym się z łoża śmierci i przybył na twe wezwanie.

— Wierzę ci, sennorze, i cenię twą miłość. Ale nie mówmy teraz o tym. Czy wie pan już, z jakiego powodu wezwałam pana?

— Wiem, sennora, ze względu na chorobę hrabiego.

— Tak, ale nie tylko z tego powodu. Są jeszcze inne sprawy, które mnie bardzo niepokoją. Przeczuwam, że hrabiemu grozi poważne niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy sprzysięgli się na jego życie.

Dlatego pana wezwałam, drogi przyjacielu, byś mi go pomógł obronić przed zbrodniarzami, kryjącymi się w mroku. Jakże rada jestem, żeś tu przyjechał. Odzyskałam nadzieję, i wierzę, że wszystko skończy się jak najlepiej.

— Tak, jeżeli mi ufasz, Rozetto, jestem pewny, że mnie kochasz jeszcze.

Dziewczę złożyło swe maleńkie rączki w mocne ręce doktora i rzekło cicho:

— Tak, Karolu, kocham cię z całej duszy, lecz twoją żoną być nie mogę.

— Dlaczego? — pytał doktór, załamując ręce.

— Dowiesz się o tym jutro. Zrozumiesz, że nasza rozłąka jest koniecznością, naszym smutnym lecz nieuniknionym przeznaczeniem.

— Dlaczego jutro, dlaczego nie dziś — pytał Zorski z żalem.

— Bądź cierpliwy, ukochany. Jutro dowiesz się o tym i zrozumiesz... Ciężko mi... to wypowiedzieć... — urywanym głosem mówiło dziewczę — Karolu, mój miły... drogi... kochany... zrozum mnie i uwierz... Mnie jest niewymownie ciężko. Wierzaj mi. Zamilkła i po chwili dodała: Pozwól mi teraz mówić o tym, co mnie tu sprowadza.

Zorski opanował się i choć serce pękało z bólu, z pozornym spokojem wysłuchiwał jej opowiadania o chorobie hrabiego.

— Hrabia zgodził się wreszcie na operację, wezwał więc swego syna Alfonsa, który do niedawna przebywał w Meksyku. Chciał bowiem, by był obecny podczas operacji i by było komu zaopiekować się córką i rodowym majątkiem w razie jego śmierci.

Hrabianka była małym dzieckiem jeszcze, gdy brat wyjechał i nie pamiętała go wcale. Pobiegła jednak z wiarą i radością na jego spotkanie, chcąc na braterskiej piersi wypłakać swą żałość i lęk o ciężko chorego ojca. Lecz o krok od młodego hrabiego zatrzymała się jak wryta. Stał przed nią człowiek obcy zupełnie, bez cienia serdeczności, oschły i zimny. Jakiś głos wewnętrzny mówił jej, że to nie jest jej brat, że to człowiek obcy i wrogi.

I rzeczywiście hrabianka miała rację. Przyglądałam mu się nieznacznie i zauważyłam jego spojrzenie, rzucane ojcu. Ślepyby zauważył czającą się w nich chciwość i nienawiść. Każde spojrzenie mówiło... „czyham na twą śmierć“!..

Przeczułam jakąś straszną tajemnicę i zdjęta trwogą napisałam do pana... to jest... hrabianka poprosiła mnie, abym napisała, byś przybył i dopomógł nam ocalić hrabiego.

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Operacja wyznaczona na jutro?

— Tak, nie da się już odroczyć.

— O której się odbędzie?

— Mówiono mi, że o jedenastej.

— Czy przedtem mógłbym zobaczyć się z hrabią?

— Owszem, ale wpierw będzie pan musiał zobaczyć hrabiankę, oczywiście.

— O której?

— Proszę przyjść o dziesiątej. Czy usuwał pan już kamienie nerkowe?

Zorski uśmiechnął się mimowoli. Pytanie wydało mu się niezmiernie zabawne.

— To moja specjalność, sennora. Tego rodzaju operacje wykonywałem już wielokrotnie.

— Czy taka operacja jest niebezpieczna?

— To zależy. Musiałbym wpierw zbadać chorego.

— A więc jutro?

— Tak, sennora.

— Dobrze, mam do pana najzupełniejsze zaufanie. Wierze, że pan uratuje hrabiego, jeśli w ogóle ratunek jest możliwy.

Wstała.

Zorski zapytał nieśmiało.

— Czy mogę ci towarzyszyć, sennora?

— Jest już ciemno, nikt nas nie zobaczy — powiedziało dziewczę, spłonąwszy mocnym rumieńcem. Proszę, chodźmy razem do zamku.

Zorski podał jej ramię i Rozetta wsparta na nim opuściła domek.

Szli w milczeniu, ale serca ich biły mocno. Młody doktór płonął z namiętności, ponosiła go przemożna chęć pochwycenia ukochanej w objęcia, przytulenia jej do siebie...

Nie śmiał wszakże... Zdawało mu się, że towarzyszy mu jakaś nieziemska istota, którą wolno mu tylko ubóstwiać...

Gdy stanęli przed bramą parku, odważył się ledwie przycisnąć do piersi małą rączkę ukochanej.

Tym razem jednak Rozetta przytuliła się do niego i szepnęła cichutko:

— Wybacz mi, Karlosie, i nie bądź nieszczęśliwy...

Zorski porwał ją w objęcia i okrył jej twarz pocałunkami.

— Najdroższa moja... słoneczko ukochane... — szeptał — dzieweczko miła. Jakże mam się nie czuć nieszczęśliwy, skoro ty mnie odtrącasz.

Rozetta łagodnie, ale stanowczo uwolniła się z jego rąk.

Nasze serca nie rozstaną się nigdy — rzekła — Bóg z tobą.

Znikła w ciemnej alei. Zorski stał oszołomiony i słuchał oddalających się kroków.

 

ZDRADZIECKIE KNOWANIE

 

Zdziwiłby się niezmiernie doktór Zorski, gdyby usłyszał, o czym w tej chwili rozmawiali jego kolega po fachu, chirurg z Manrezy i powiernik hrabiego, notariusz Gasparino.

— A więc, doktorze, możemy być pewni śmiertelnego wyniku operacji? — pytał „wierny“ sługa hrabiego Rodriganda.

— Naturalnie.

— Czy koledzy pańscy nie sprzeciwią się?

— O tym nie ma mowy, sennorze. Wie pan przecież, że cieszę się takim poważaniem, iż żaden nie ośmieli się być innego zdania niż ja — odpowiedział doktór dumnie.

— Dobrze. Musi pan jednak przekonać hrabiego, że operacja jest jedynym środkiem ratunku.

— Oczywiście.

— A więc operacja odbędzie się jutro o ósmej w tajemnicy, aby hrabianka o tym nie wiedziała i nie zdążyła nam przeszkodzić.

— Zgoda.

— Wynagrodzenie otrzyma pan w moim mieszkaniu w Manrezie. Dobranoc.

Podali sobie ręce i notariusz wyszedł.

Nie udał się wszakże do swojego pokoju, lecz rozejrzawszy się ostrożnie, wszedł do pokoju pobożnej siostry Klaryssy.

— Witaj, sennor — rzekła Klaryssa — dawno już na ciebie czekam. Jakże załatwiłeś tę sprawę?

— Bardzo dobrze — odparł notariusz — przysiadając się do zacnej siostrzyczki. — Hrabia zgodził się.

— Chwała Najwyższemu! On to w niewypowiedzianej dobroci swej pokierował jego sercem i skłonił go do zgody. Czy operacja będzie śmiertelna?

— Niewątpliwie.

— A więc nie możemy zmienić biegu rzeczy — mówiła ze słodyczą — nie wolno nam, śmiertelnikom, stawać w poprzek niezbadanym wyrokom Opatrzności.

Notariusz kiwnął głową w milczeniu, a szlachetna siostrzyczka mówiła dalej.

— Życzę hrabiemu, aby Bóg uwolnił go od cierpień. Bądź miłościw, o Panie, dla duszy niegodnego sługi Twego, don Emanuela de Rodriganda — Sevilla. Czy tylko hrabianka znów nie popsuje naszych planów?

— Tym razem nie, moja droga. Zawiadomiliśmy ją, że operacja odbędzie się o jedenastej, a w rzeczywistości zacznie się o ósmej.

— Nareszcie skończą się wieczne lata naszej niedoli. Jutro będziemy posiadaczami bogactw rodu Rodriganda...

— — — — — — — — — — — — — — —

Doktór Zorski był zbyt wzburzony po rozstaniu się z ukochaną Rozettą, by zasnąć tej nocy. Zaledwie zaświtał poranek, wsiadł na koń i pojechał w góry.

O siódmej godzinie dopiero wrócił i wstąpił do oberży na śniadanie.

Gospodarz podał mu kawę, po czym zbliżył się do stolika, który zajął pewien elegancki mężczyzna.

— Cóż to, sennorze — zapytał — tak wcześnie pan jedzie do Rodriganda?

— A tak — odparł nieznajomy — przyjechałem, by asystować przy operacji hrabiego. Wyznaczono ją na ósmą godzinę.

Doktór Zorski oniemiał. Nie dał jednak nic po sobie poznać. Zapłacił i popędził galopem do zamku.

Na szczęście brama parku była otwarta. Minąwszy ją, Zorski zauważył w bocznej alei piękne, młode dziewczę w wytwornych szatach.

— To hrabianka — pomyślał. Nagle stanął jak wryty. Poznał w zbliżającej się Rozettę.

Przez chwile patrzyli na siebie zdumieni. Doktór zrozumiał wszystko.

— Rozetto — zawołał.

— Sennorze co pan tu robi tak wcześnie?

Zorski nie odpowiedział na pytanie. Przejęty ciągnął dalej. Sennora, pani nie jest towarzyszką, pani jest hrabianka Róża!

Dziewczę opuściło główkę zawstydzone.

— Teraz rozumiem, dlaczego musieliśmy się rozstać. Pani rodzina nie zgodziłaby się na taki mezalians.

— Wybacz mi, Karlosie. — Chciałam być choć przez krótki czas szczęśliwa... Nagle przerwała. Zauważyła kasetkę w ręku doktora.

— Co to, przyszedł pan na operację?

— Ach, byłbym zapomniał. Oszukano panią. Ojcu pani grozi niebezpieczeństwo. Operacja ma się odbyć o ósmej.

— Matko święta! O, Karlosie, ratuj! zawołała w panicznym strachu. W największym pośpiechu udali się do zamku. Drzwi jednak do apartamentów hrabiego zastali zamknięte. Z wewnątrz dolatywał ich głos starego hrabiego. Raz... dwa... trzy...

— Chloroformują go — krzyknął Zorski. Czy pani pozwoli użyć siły?

— Rób pan wszystko, byleby ocalić ojca.

W tej chwili doktór uderzył nogą raz i drugi w drzwi.

Trach! Z hukiem wyleciały z zawiasów.

Hrabianka i Zorski wpadli do pokoju, lecz tu stanął przed nimi Alfons.

— Co ty tu robisz? — spytał Różę. Jakim prawem weszłaś do ojca w chwili, kiedy ma być operowany?

— Mam takie same prawo jak ty. Kocham ojca i nie pozwolę na operację, dopóki doktór Zorski nie zbada go.

— Sprowadziłaś obcego doktora?! Co za samowola, mamy swoich lekarzy!

Precz mi stąd!

Słowa te skierowane były do Zorskiego. Ale doktór nie poruszył się nawet.

— Przybyłem tu na wezwanie hrabianki i zostanę dopóty, dopóki ona tego będzie żądać.

Alfons zadzwonił. Na korytarzu wszczął się ruch i we drzwiach ukazali się lokaje.

— Zabrać mi stąd tego człowieka! — krzyknął hrabia.

Ale Zorski nie stracił odwagi. Zwrócił się w stronę służących z tak groźną miną, że cofnęli się na korytarz. Potem skierował się w stronę hrabiego Alfonsa, pochwycił go za rękę i ścisnął ją z taką siłą, że Alfons ryknął z bólu.

W tej chwili otworzyły się drzwi sypialni i na progu stanął hrabia Emanuel de Rodriganda Sevilla. Był to wysoki starzec, majestatyczny, poważny.

Szedł powoli jak duch, siwe włosy jego srebrzyły się na skroniach, a rozwarte szeroko, niewidzące oczy, zdawały się spoglądać z wyrzutem na obecnych. Usłyszał głosy kłótni i zerwał się ze stołu operacyjnego pomimo zakazu lekarza.

— Co się tu dzieje? Co się stało?

— Ojcze drogi — zawołała Róża i schwyciła rękę hrabiego. — Nie pozwolę cię zabić! Operacji nie będzie.

— Dziecko, co ty mówisz?

— Oh, nie wierz im, daj się zbadać przez lekarza, którego sprowadziłam dla ciebie.

— A któż to taki?

— O, to znany lekarz z Paryża.

— W takim razie proszę pana do mego pokoju.

Okazało się po zbadaniu, że rzeczywiście operacja jest niepotrzebna. Zorski twierdził, że można usunąć kamień leczeniem i to w przeciągu bardzo krótkiego czasu.

— Śmieszne — mówili obecni przy badaniu lękarze — nie wierzymy w powodzenie.

Na nic się jednak nie zdały ironiczne docinki lekarzy. Hrabia zrezygnował z operacji.

— — — — — — — — — — — — — — —

W godzinę później odbyła się narada w pokoju siostry Klaryssy. Obecni byli hrabia Alfons, notariusz i doktór Frankas.

— O, święta Madonno, któżby przypuścił, że coś stanie na przeszkodzie. Tak pewni byliśmy powodzenia, a ten przybłęda zjawił się, by zniweczyć nasze dzieło.

— Musimy usunąć tego łotra — odezwał się doktór Frankas.

— Czy przypuszcza pan, że mógłby uleczyć hrabiego?

— Z całą pewnością, starszy asystent doktora Letourbier to znakomitość.

— On pewnie podejmie się i operacji oczu.

— I ta się może udać.

— Postaramy się więc przeszkodzić mu, a w jaki sposób, to już moja sprawa — rzekł notariusz.

— — — — — — — — — — — — — —

 

 

SPOWIEDŹ UMIERAJĄCEGO STARCA

 

Wkrótce po wyjściu notariusza z namiotu brygantów zapadł zmrok. Młody „brygant“, który znalazł starca w górach, zaprowadził go w głąb jaskini.

— W tej celi zamieszkasz, mój starcze. Kapitan pozwolił ci zostać u nas.

Niedługo będę korzystał z waszej gościnności — westchnął żebrak. — Czuję już zbliżającą się śmierć.

— Nie trzeba tracić nadziei — pocieszał go brygant z współczuciem — odpoczniesz u nas i wrócisz do zdrowia.

— Nie... mój synu... — moje chwile są już policzone... czekam śmierci jak zbawienia... Drżę tylko na myśl o Sądzie, jaki mnie czeka na tamtym świecie.

Brygant zastanowił się.

— Może potrzeba ci spowiednika? — spytał.

— Jakto, między „brygantami“ znajduje się kapłan, sługa Boży?

— Tak, nasz ojciec Dominikanin nigdy nie bierze udziału w rozbojach, to człowiek pobożny i szczery. Przybył do nas, by nas oświecać i nawracać na drogę prawdy i nie jego to wina, że niewiele udało mu się zdziałać dotychczas. Jest on moim nauczycielem i bardzo dużo mu zawdzięczam.

— Jakto nauczycielem? — zdziwił się żebrak. — Czyż rozbójnicy uczą się czegokolwiek?

— Mnie uczono wszystkiego, co powinien umieć wielki pan, bo kapitan używa mnie wtedy, gdy trzeba wysłać na zwiady kogoś między znakomitych sennorów.

— Jak ci na imię?

— Mariano.

— A nazwisko?

— Nie wiem.

— Jakto? Musisz mieć przecież jakieś nazwisko?

— Nie mam żadnego.

— Dlaczego? Jak się nazywa twoja rodzina?

— Nie mam rodziny. Jestem podrzutkiem. Kapitan mnie znalazł w górach.

— Ile masz lat?

— Nie wiem.

— A jak dawno jesteś między „brygantami“?

— Osiemnaście lat.

Żebrak drgnął.

— Osiemnaście lat — szepnął — to tyleż co i...

Urwał i głośno rzekł: — a czy nie przypominasz sobie nic z czasów twego dzieciństwa, nim się dostałeś do brygantów?

— Czasami coś sobie przypominam, ale nie wiem, czy to było we śnie, czy na jawie.

— Przypominam sobie jakąś malutką, żywą laleczkę, czy może dziewczynkę, leżącą w pięknym, białym łóżeczku, ozdobionym złotą koroną.

— A imienia jej nie przypominasz sobie?

— Owszem: nazywałem ją Rositą.

— A co jeszcze przypominasz sobie?

— Czasami przypominam sobie jakiegoś mężczyznę, w pięknym złocistym mundurze, który mnie nazywał: „Alfons“. Brał mnie zawsze na kolana, pieścił i całował. Była też u nas piękna pani, która pieściła mnie i moją siostrę, Rositę. Byłem mały, ale słuchali mnie różni dorośli — widocznie słudzy. Ja też spałem w łóżku, które ozdobione było koronami. Pewnego razu obudziłem się w jakimś obcym miejscu z zawiązanymi ustami. Był przy mnie jakiś człowiek, którego bałem się śmiertelnie. Chciałem krzyczeć, ale on mi mocniej zawiązał chustkę na ustach.

Co się stało później, nie wiem. Przypominam sobie tylko, że się obudziłem w lesie sam jeden i że się bardzo bałem.

— Czy przypominasz sobie może, jak się nazywał ów wysoki mężczyzna?

— Słudzy mówili do niego: „panie hrabio“, albo „wasza ekscelencjo“.

— Słuchaj chłopcze: to ci się nie śniło, to było naprawdę!

— I ja tak myślałem, ale kapitan tak się zawsze na mnie gniewał i krzyczał, gdym to opowiadał, że się bałem poprostu mówić o tym. Wszyscy „bryganci“ śmieli się zawsze ze mnie, mówili, że zmyślam, więc myślałem, że może mi się naprawdę śniło tylko.

— A czy przypominasz sobie jak wyglądała ta korona?

— Owszem. Miała złote zygzaki z perłami, a pod nimi dwa srebrne znaki, zdaje się S i R.

— Mój chłopcze, to była hrabiowska korona. Nie zapominaj nigdy o tych znakach.

— O, ja dobrze pamiętam, chociaż nigdy nie wolno mi było z nikim mówić o tym, tylko z ojcem Dominikaninem.

— Więc mówisz, że ten ojciec jest dobrym człowiekiem, choć przystaje z brygantami?

— Tak. On nie jest brygantem i nigdy nic złego nie czyni. Można mu zaufać, bo to święty człowiek.

— Czy mógłbyś mi go zawołać?

— Naturalnie. Czy mam zaraz iść?

— Jeżeli nam nikt nie przeszkodzi, tak. Chciałbym tylko, byś był obecny podczas spowiedzi.

— Ja? — zdziwił się rozbójnik — ja nie śmiałbym nigdy słuchać czyjejkolwiek spowiedzi.

— Prosiłbym jednak byś był obecny, bo dotyczy ona ciebie właśnie. Ciebie to szukałem w tych górach i teraz spokojnie umrę, gdy z duszy mej zrzucę grzech śmiertelny.

Mariano z coraz większym zdumieniem spoglądał na żebraka.

— Szukałeś mnie? — spytał z niedowierzaniem. — Z jakiej racji.

— Dowiesz się tego w czasie spowiedzi. Urządź to tylko tak, by nikt się o tym nie dowiedział.

— Dobrze — powiedział Mariano — ale... co to wszystko znaczy?

— Wydano cię w ręce brygantów poto, by cię zabili — odparł żebrak. — Kapitan tego nie zrobił, ale najwidoczniej chodzi mu o zachowanie tajemnicy twego pochodzenia. Gdyby więc wyszło na jaw, że znasz prawdę, mogłoby z tobą być bardzo źle.

— Bedę milczał — rzekł Mariano. — Księdza zaś sprowadzę do ciebie, kiedy wszyscy zasną.

— Powiedz mu tylko, żeby zabrał z sobą papier, atrament i pióro, bo będzie musiał zapisać wszystko, co dotyczy twego pochodzenia.

Mariano zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł:

— Musisz się, starcze, przenieść do innej celi, bo tu mógłby nas ktoś podsłuchać. Chodźmy.

Starzec wstał z wysiłkiem i poszedł za nim. Mariano pośpieszył mu z pomocą, gdyż nieszczęśliwy był taki słaby, że ledwie trzymał się na nogach.

Dowlókłszy się do wskazanej celi, starzec upadł na posłanie, wyczerpany zupełnie. Mariano wyszedł.

Nagle żebrak zakaszlał straszliwie i z ust jego buchnęła krew..

Przez chwilę dławił się i zachłystywał. Na twarzy jego malowało się śmiertelne przerażenie. Nieszczęśliwy myślał, że to już koniec...

Zwolna jednak oddech jego stawał się równiejszy i wyraz ulgi pojawił się na twarzy.

— Dzięki ci, Matko najświętsza, żeś mnie utrzymała przy życiu i pozwoliła odnaleźć tego chłopca — szeptał cichutko.

— Może mi Bóg przebaczy mój grzech śmiertelny, popełniony wobec niego?

— — — — — — — — — — — — — — —

O północy zbóje już spali. Mariano, który z ledwością doczekał się tej chwili, wyszedł pocichutku ze swej celi i na palcach zakradł się do bocznej jaskini, gdzie nad książkami siedział jeszcze Dominikanin.

— To ty, Mariano? — spytał — cóż cię do mnie sprowadza o tak późnej godzinie?

Tak późna wizyta zdziwiła niezmiernie zakonnika.

— Mów ciszej, ojcze — prosił młodzieniec — nikt nie powinien nas słyszeć.

— Więc to tajemnica?

— Tak. Przyszedłem cię prosić, ojcze, byś poszedł wyspowiadać tego obcego starca. Zależy mu bardzo, żebym ja był przy tym i żeby o tym nikt nie wiedział.

— Ty? A to czemu?

— Bo będzie mowa o moim pochodzeniu.

Ksiądz podniósł się i spytał z wyrazem niewymownego zdumienia:

— Teraz już rozumiem, dlaczego mu zależy na zachowaniu tajemnicy. Musimy rzeczywiście być bardzo ostrożni, bo kapitan gotów ci zrobić coś złego, gdyby się o tym dowiedział.

Poszli do umierającego.

— Mój pobożny ojcze — zaczął żebrak na widok księdza — czuję, że śmierć moja już bliska i chciałbym bardzo ulżyć memu sumieniu. Od osiemnastu lat bowiem dźwigam ciężar nie do zniesienia.

— Bóg łaskaw dla skruszonego — zauważył kapłan — wyjaw mi, co przygniata twe serce.

— Dwa ciężkie grzechy, mój ojcze: krzywoprzysięstwo i zamiana dziecka.

— Są to zaiste bardzo ciężkie grzechy, mój synu — rzekł kapłan.

— Wobec kogo je popełniłeś?

— Pierwszy wobec waszego kapitana.

— Byłem kiedyś „brygantem“ i nie dotrzymałem danej kapitanowi przysięgi.

— To ty byłeś członkiem bandy? — zdumiał się ksiądz.

— Tak jest, ojcze. Przed tym byłem przemytnikiem, ale pewnego razu złapano mnie, skonfiskowano mi cały majątek i wtrącono do wiezienia. Gdy wyszedłem na wolność, przystałem do brygantów. Pierwszym czynem, jaki musiałem z rozkazu kapitana wypełnić, było porwanie dziecka. Wykonałem jego rozkaz, ale opadły mnie potem tak okropne wyrzuty sumienia, że nie mogłem spać po nocach. Wkrótce kapitan kazał mi zabić pewnego człowieka, uciekłem więc z oddziału, łamiąc w ten sposób złożoną mu uroczystą przysięgę posłuszeństwa.

— Opowiedz więc przede wszystkim historię o porwaniu dziecka — rzekł Dominikanin.

— Była to pierwsza zbrodnia, jaka miałem wykonać z rozkazu kapitana. Nie ufał mi jeszcze i poszedł ze mną, by mnie dopilnować. Działo się to osiemnaście lat temu w Barcelonie. Kapitan wraz ze mną zatrzymał się w jakimś wielkim domu, gdzie mieliśmy dokonać porwania dziecka. O północy do naszego pokoju przyszedł jakiś obcy ze sporą paczką w ręce. Kiedy ją rozwinął, okazało się, że leżał w niej chłopczyk uśpiony mocno. Sukno, w które był zawinięty, czuć było eterem — widocznie więc dziecko było pozbawione przytomności, żeby nie krzyczało. Miałem tego chłopczyka zamienić na innego, który spał w sąsiednim pokoju. Dostałem flaszkę eteru, którym uśpiłem piastunkę i dziecko, rozebrałem obu chłopców, zamieniłem ich ubrania, zostawiłem przyniesionego chłopczyka, a z drugim wróciłem do kapitana, który go zabrał ze sobą.

— Czyś tego pewny?

— Tak. Pomogłem mu przecież przynieść dziecko. Tym porwanym chłopcem jest Mariano.

— Skąd wiesz?

— Mógłbym na to przysiąc! Mariano mówił już podobno ojcu o swoich „snach“ z dziecięcych czasów, ale to nie były sny, tylko najprawdziwsza rzeczywistość. Opowiadał mi o koronach i znakach, jakie były na jego łóżku, a ja dokładnie sobie przypominam, że łóżko, z którego porwałem dziecko ozdobione było koronami i literami S. i R.

— Niezbadane są wyroki Boskie — rzekł Dominikanin może sądzone ci było stać się narzędziem wyroku Opatrzności. Czy nie wiesz, kim był człowiek, który przyniósł dziecko?

— Nie wiem. Raz tylko słyszałem jego imię. Kapitan nazywał go podczas rozmowy Gasparino, gdy sądził, że mnie nie ma. Ja tymczasem byłem w sąsiednim pokoju i słyszałem każde ich słowo. Przyjrzałem się też dokładnie temu człowiekowi i choć to już osiemnaście lat minęło, poznałbym go odrazu.

— Jak on wyglądał?

— Był wysoki, chudy, głos miał skrzeczący.

— Aha. No, a coście zrobili ze skradzionym chłopcem?

— Przynieśliśmy go do jaskini i tu się nim zaopiekowali „bryganci“. Było mu dobrze, tylko tęsknił okropnie i wciąż wspominał ojca, matkę, siostrzyczkę Różyczkę i jakąś Elwirę i Alimpa. Kapitan gniewał się bardzo, kiedy zaczynał o tym mówić i w końcu zakazał mu zupełnie wspominać te imiona. Teraz już pewno ich nie pamięta wcale.

— O nie — zaprzeczył Mariano — dokładnie sobie przypominam. Alimpo był mały i bardzo śmieszny. Miał dziwny wąsik pod nosem. Kłuł mnie zawsze nimi, kiedy mnie całował i dlatego bardzo nie lubiłem tych wąsów. Elwira była jego żoną. Była bardzo gruba i bardzo dobra dla mnie. Pamiętam ją tak dobrze, że poznałbym na pierwszy rzut oka.

— Dziwne to rzeczy, mój synu — rzekł kapłan. — Teraz już jestem naprawdę przekonany, że ty jesteś chłopcem, którego, zamienił ten człowiek. — I zwracając się do starca, spytał:

— Jak ty się nazywasz i skąd pochodzisz?

— Nazywam się Manuel Sertano, a pochodzę Z Mataro.

— Dobrze — rzekł zakonnik, zapisując jego słowa — postaramy się to spamiętać.

Chory zakaszlał ciężko, po czym mówił dalej:

— W kilka tygodni po zamianie dziecka kazano mi zabić pewnego podróżnego. Nie mogłem się jakoś zdobyć na to i zwlekałem, choć mi kapitan groził śmiercią za nieposłuszeństwo. W końcu złamałem daną mu przysięgę i uciekłem.

— Dobrześ zrobił, mój synu. Czy to jest to krzywoprzysięstwo, o którym mówiłeś.

— Tak jest, ojcze.

— Mój synu, jeżeli byś tylko to miał na sumieniu, to mógłbyś umrzeć spokojnie. Żyję tu już oddawna między „brygantami“, nie chcę bowiem, by te zbłąkane dusze pozostały bez słowa Bożego i wierzę, że prędzej czy później uda mi się ich nawrócić. Zaprawdę słusznie uczyniłeś, nie chcąc zabić człowieka. Co się tyczy zaś twej niedotrzymanej przysięgi, to siłą mojego urzędu jako sługa świętego Kościoła, zwalniam cię od tej przysięgi i przynoszę ci przebaczenie.

— Jakże ci wdzięczny jestem, święty ojcze, za to, że tak wielki ciężar zdejmujesz z mej duszy — rzekł chory. — Gdybyż i drugi grzech mógł mi być przebaczony! Jakże ciężko pokutowałem zań przez całe życie! Tułałem się z kraju do kraju, prześladowany wszędzie przez wyrzuty sumienia. Wreszcie zapadłem na suchoty i kiedy poczułem zbliżającą się śmierć, wróciłem do Hiszpanii, by wyszukać brygantów i zapytać, co się stało z chłopcem. Na szczęście spotkałem zaraz na wstępie Mariana i dowiedziałem się, że on jest tym, kogo szukam. Chwała Wszechmocnemu za łaskę, jakiej mi użyczył, gdyż już jutro mogłoby być za późno.

Starzec zakaszlał straszliwie i na ustach jego ukazała się krew. W tejże chwili rozległy się czyjeś kroki, zbliżające się do celi.

Mariano szybko skrył się w ciemnej framudze, ksiądz zaś stanął tak, by wchodzący nie mógł go zobaczyć.

Otworzyły się drzwi i na progu pojawił się kapitan.

— Co się tu dzieje? — zapytał zdziwiony.

— Spowiadam umierającego — odpowiedział ksiądz. — Nie wchodź tu, kapitanie, bo nam przeszkodzisz.

— Dobrze, nie wejdę. Ale dlaczego nie został w tej celi, do której kazałem Marianowi go zaprowadzić?

— Czyż wolno, by spowiedź umierającego podsłuchali ludzie niepowołani? Ta cela jest na uboczu i dlatego przenieśliśmy się do niej.

— Bardzo jesteście ostrożni, ojcze — rzekł kapitan z nutą podejrzliwości w głosie — ale chciałbym wiedzieć, czy w tej spowiedzi nie ma nic takiego, co mogłoby nam zaszkodzić.

— W spowiedzi żebraka? — obruszył się zakonnik. — Idź, kapitanie, ciebie się widać żarty trzymają, a z świętego sakramentu drwić nie wolno.

Kapitan rozejrzał się po celi i, nie zauważywszy nic podejrzanego, wyszedł. Mariano i ksiądz odetchnęli — niebezpieczeństwo minęło.

— Mój synu — rzekł Dominikanin, gdy kroki herszta zamilkły — popełniłeś wielki grzech: wydarłeś dziecko rodzicom i z twojej winy stało się ono rabusiem. Grzech to wielki, większy jeszcze, niż sam sądzisz, ale większą jeszcze jest łaska i miłosierdzie Boże. Wszechmocny odpuści ci twój grzech, jeśli ci go odpuści ten, wobec którego zawiniłeś tak ciężko.

Chory wyciągnął ręce błagalnie ku Marianowi, Ten zbliżył się doń.

— Przebaczam ci, Manunelu Sertano. Wyrządziłeś mi wielką krzywdę i jestem grzesznikiem, ale niech ci Pan Bóg tak odpuści twe winy, jak ja ci przebaczam.

Głowa żebraka opadła na posłanie. Zapadłe oczy zamknęły się, a na twarzy pojawił się wyraz błogości.

— Och, jak lekko mi teraz — szepnął. — Dzięki Ci, Chryste, za Twą dobroć i łaskawość... teraz umrę spokojnie. Godziny moje już są policzone, a chciałbym naprawić wyrządzone krzywdy. Weź, pobożny ojcze, papier i pióro i spisz dokładnie dzieje porwanego chłopca, a ja podpiszę dokument. Niechaj ma Mariano dowód na piśmie, kim jest. Może z Boską pomocą uda mu się odszukać swą rodzinę.

— Dobrze — rzekł ksiądz — zapiszę wszystko. Co prawda, na podstawie twoich zeznań nie sposób będzie od razu odnaleźć rodziny Mariana, ale może uda nam się dowiedzieć, kim był ów Gasparino i w czyim to domu sprzęty ozdobione są koronami i literami S. i R.

— Najprościej byłoby spytać kapitana — powiedział Mariano — on wie na pewno, jakiej to rodzinie zostałem porwany. Zmuszę go do powiedzenia prawdy.

— Ani się waż! — zawołał Dominikanin. — Kapitan strzeże zazdrośnie tej tajemnicy i gotów cię zabić, gdybyś go zaczął badać.

Zwracając się do żebraka, spytał:

— Jak się nazywał zamek, w którym dokonana została zamiana?

— Nie wiem, lecz obok był hotel „L’Homme Grand“ — odpowiedział starzec.

— Czy ktoś zauważył tę zamianę?

— Nie wiem, bośmy opuścili miasto jeszcze przed świtem.

Teraz kapłan nie pytał już więcej i zabrał się do spisywania zeznań żebraka. Gdy zakończył, podał dokument żebrakowi do podpisania, a później podpisał go sam.

— Schowam to pismo — rzekł — u mnie będzie pewniejsze niż gdzie indziej, a teraz ty, Mariano, idź stąd, jużeś niepotrzebny. Moim obowiązkiem jest pozostać przy umierającym do ostatniej chwili.

Młodzieniec wyszedł bez słowa. Był zupełnie oszołomiony tym, czego się dowiedział przed chwilą. W głowie huczało mu jak w ulu. Dotychczas uważał herszta za swego dobroczyńcę, teraz zaś dowiedział się, że był on przyczyną jego nieszczęścia, że z jego winy został porwany z łona swej znakomitej rodziny i rzucony między bandę rozbójników.

Tej nocy nie mógł zasnąć wcale. Przewracał się z boku na bok, rozpamiętując swój smutny los. Znienawidził w ciągu tej jednej nocy kapitana, którego uważał za przyczynę swego nieszczęścia.

Kapitan tymczasem siedział w swej celi i rozmyślał o nim właśnie. Przybycie żebraka obudziło w nim stare wspomnienia.

— Jaki ten stary podobny do Manuela — mruczał — przysiągłbym, że to ktoś z jego rodziny... a kto wie, czy nie on sam... Ej, chyba nie: tamten był chłop na schwał, a ten to dziadyga stary, połamany, chory... Może to jego ojciec?... E, co mi tam do tego? Stary i tak nie dożyje do rana. Grunt, że mamy tu Mariana, który nieraz nam się jeszcze przyda.

Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad czymś W milczeniu, po czym mruczał dalej:

— Ale ten Gasparino Kortejo to dopiero dobra sztuka! Toż on gorszy od najgorszego „bryganta“! I to ma być człowiek uczciwy i notariusz! A jaki pobożny, bez Boga ani rusz! Ciekawym dlaczego chce zabić tego lekarza? Co mu ten cudzoziemiec zawinił? Hm, właściwie nie ma co pytać, bo i tak nie powie mi, ale chciałbym w każdym razie wiedzieć.

Wstał i począł chodzić po celi, mrucząc w dalszym ciągu:

— Trzeba z niego wyciągnąć, ile się da, bo stary widać dobrze się obłowił w służbie u hrabiego Rodriganda, a teraz chce go się pozbyć. Będzie mi musiał zapłacić dobrze za ten kawałek papieru, który posiadam.

Roześmiał się szyderczo i przystąpiwszy do kamiennej ściany, nacisnął jakąś ukrytą sprężynę. W tejże chwili ukazała się mała skrytka. Kapitan wyjął z niej kartkę papieru, starą bardzo i pożółkłą i począł czytać głośno, naśladując skrzeczący głos notariusza:

 

— Oświadczam niniejszym zgodnie z prawdą, że rybak Manuel Sertano z Mataro zamienił dnia pierwszego października 1890 roku w Barcelonie, z mojego rozkazu i za zapłatą tysiąca piastrów w srebrze jednego chłopca na drugiego. Zamieniony chłopiec żyje pod imieniem Mariano pod pewną opieką w grocie górskiej.

Manreza, dnia 15 listopada 1890 roku.

Gasparino Kortejo

notariusz.

Kapitan złożył papier i schował go z powrotem do skrytki. Potem pogłaskał brodę i zamruczał z zadowoleniem:

— Mam starego w ręku, o mam! Zapłaci mi kiedyś dobrze za ten papierek! Ha, ha, ha, stary wił się jak piskorz, wzdragał się i wykręcał, ale mu nie nie pomogło: musiał podpisać i koniec. Szkoda tylko, że nie wiem, kim byli zamienieni chłopcy.

Parę minut chodził w milczeniu po jaskini, po czym uderzył się w czoło i zawołał:

— Już wiem, co zrobię: poślę Mariana do Rodriganda, żeby śledził tego chytrego notariusza. Chłopak jest zręczny, śmiały i wychowany jak najprawdziwszy sennor z wysokiego rodu. Potrafi się z pewnością znaleźć w towarzystwie i nikt nie pozna po nim, że to „brygant“, a nie szlachcic. Przy tym Kortejo go nie zna i na myśl mu nawet nie przyjdzie, że to ten sam chłopiec, którego kazał porwać osiemnaście lat temu. Ależ to heca będzie dopiero, gdy się o tym dowie.

Długo jeszcze chodził po celi kapitan, snując swe plany, nim się udał na spoczynek.

Rankiem następnego dnia powiedział mu Dominikanin, że żebrak, którego wyspowiadał, umarł w nocy.

— Dobrze — mruknął kapitan — pozbyliśmy się tego włóczęgi. Wyrzućcie go w przepaść.

— Nie dopuszczę do tego, kapitanie! — oburzył się zakonnik. — Umarły jest chrześcijaninem i jako taki ma być pogrzebany.

— Co mnie do tego? — — machnął ręką kapitan. — Róbcie sobie z nim, co chcecie. Czy Mariano już wstał?

— Tak.

— Niech przyjdzie zaraz do mnie.

W parę minut później do celi herszta wszedł Mariano. Był blady, ale spokojny i opanowany i nikt nie poznałby teraz nienawiści, jaką żywił do kapitana.

Kapitan przyjął go ze zwykłą sobie rubaszną poufałością.

— Jak się ma twój koń? — spytał.

Twarz młodzieńca rozjaśniła się. Widocznie wzmianka o ulubionym wierzchowcu była dlań przyjemna.

— Ledwie go będzie można poskromić — rzekł. — Stoi już więcej niż miesiąc w końskiej jaskini na górze i musiałem go zabrać stamtąd, bo bije i kąsa swoich towarzyszy.

— Uważaj, żeby nie było jakiego nieszczęścia. Gdy koń długo nie widzi jeźdźca, nietrudno później o nieszczęście.

— Czy mam go ujeżdżać, kapitanie?

— Tak.

— W jakim kierunku?

— Daleko, do Manrezy i zamku Rodriganda.

— O, to naprawdę bardzo daleko, kapitanie!

— Będziesz miał dość czasu na te wycieczki. Możliwe, że wypadnie ci tam pozostać nawet przez pewien czas.

Wyraz szczerego zadowolenia pojawił się na twarzy Mariana. Myśl o pozbyciu się towarzystwa zbójów choćby na pewien czas wprawiła go w znakomity humor.

— Czy dasz mi jakieś polecenie, dowódco?

— Tak — odpowiedział herszt. — Będziesz miał pewne zadanie do spełnienia i to bardzo trudne: Masz dostać się jakimkolwiek sposobem na dwór hrabiego Rodriganda i zachowywać się w ten sposób, żeby ci tam pozwolili pozostać możliwie najdłużej. W ciągu tego czasu postarasz się poznać dokładnie stosunki panujące na zamku.

— O co ci chodzi, kapitanie?

— Masz śledzić przede wszystkim notariusza, nazwiskiem Kortejo, który jest zastępcą prawnym hrabiego. Następnie zorientujesz się, jakie stosunki łączą go ze starym hrabią de Rodriganda i z jego synem Alfonsem. Musisz zobaczyć, do kogo ten hrabia jest podobny, do ojca, czy do notariusza.

— Za kogo mam się przebrać, kapitanie?

— Potrafisz udawać Francuza?

— O, i jak jeszcze, dowódco! Wiesz przecież, że władam francuskim nie gorzej, niż hiszpańskim.

— Dobrze więc. Przebierzesz się za francuskiego oficera. Mundur się u nas znajdzie, konia masz dobrego, a i legitymację dostaniesz na nazwisko Alfreda de Lautreville. Spodziewam się, że się dobrze sprawisz,

— Postaram się, kapitanie.

 

KASZTELAN i JEGO ŻONA.

 

A w zamku Rodriganda panowała tymczasem cisza jakby makiem zasiał. Hrabia bowiem był jakby osłabiony i raził go najlżejszy szmer.

Nikt nie spełniał jego rozkazu tak dokładnie i starannie, jak kasztelan Juan Alimpo: przemykał się on cichuteńko po korytarzach, lekko i zwinnie przesuwał się wśród staroświeckich mebli, skradając się ustawicznie na paluszkach.

Żona jego starała się chodzić równie cicho, jak on, lecz nie udawało się jej to. Nic dziwnego, Alimpo był szczupły i drobny, ona zaś była szersza, niż dłuższa, a ważyła z pewnością osiem razy tyle, co jej mąż.

W tej właśnie chwili zajęci byli sprzątaniem komnaty, przeznaczonej dla doktora Zorskiego.

— Jak myślisz, Elwiro, czy spodoba mu się nasza robota?

— Jestem tego pewna.

— Jaki on skromny — rzekła Elwira.

— I jaki roztropny i uczony.

— I taki piękny, Alimpo.

— Hm, może i piękny. Wam, kobietom, takie rzeczy — wpadają prędko w oczy, a ja, prawdę powiedziawszy, nie znam się na tym wcale. Wiem tylko, że go lubię i czuję przed nim ogromny respekt. A ty, Elwiro?

— Ja też. Przecież on taki szlachetny i dumny, jakby był hrabią, albo księciem krwi.

— Nasz pan też go bardzo lubi.

— A nasza hrabianka jeszcze bardziej.

— Skąd ty to wiesz, Elwiro?

— Oho, polegaj na mnie. Już ja się znam na rzeczy.

— No, no — pokręcił głową Alimpo — to dopiero. Ale wiesz, tamci trzej lekarze nie podobają mi się wcale.

— Ani mnie.

— Wiesz, Elwiro, nie życzę nikomu źle, ale tych doktorów to niechby djabli wzięli.

— I ja tak myślę, mój Alimpo. Byliby z pewnością zamordowali naszego pana, gdyby nasz sennor doktór nie przyjechał.

— No a cóż powiesz o młodym panu, Elwiro?

— Hm, jak mowa o państwie, to wolę być ostrożną. A ty?

— Ja również, ale zawsze wartoby, żeby i jego... — tu Alimpo urwał znacząco.

— No co? Czemu nie kończysz?

— No, żeby go dja... żeby go djabeł porwał... tak samo, jak lekarzy.

— Aj, Alimpo, Alimpo — załamała ręce. — Tyle lat jesteś na służbie i jeszcześ się nie nauczył uszanowania dla państwa.

— A ty, Elwiro, lepiej mu życzysz?

— Ja?

— No tak, ty.

— No... nie...

A widzisz!

— No, bo on mi się nie podoba wcale. On nawet nie wygląda na prawdziwego hrabiego!

— Naturalnie, że nie. Wcale nie jest podobny do swego ojca, naszego łaskawego pana. Czyś tego nie spostrzegł?

— A jakże, myślałem o tym nieraz. Przecież młody pan nie jest wcale podobny do starszego pana, tylko do sennora Kortejo.

— Co ty opowiadasz? Chciałaś powiedzieć, że podobny do siostry Klaryssy.

Elwira zdziwiła się niezmiernie, ale po namyśle rzekła:

— Wiesz, Alimpo, masz rację! On jest naprawdę podobny do siostry Klaryssy. Tak, ten młody pan wygląda jakby nie był synem państwa, tylko notariusza i tej pobożnej siostruni.

— E, wiesz, z tego gadania nic dobrego nie będzie. Jeszcze ktoś podsłucha i będziemy mieli kram. Weźmy się lepiej do roboty.

— Ja już skończyłam.

— I ja też.

Wyszli. Na korytarzu minęli ich trzej hiszpańscy lekarze. Mieli miny niezmiernie uroczyste i kroczyli z powagą i dostojeństwem.

— Dokąd oni idą? — spytała szeptem pani Elwira.

— Pewnie do pana hrabiego — równie cicho odpowiedział jej mąż.

Jakoż lekarze szli rzeczywiście do pana de Rodriganda, ale przed drzwiami jego zostali zatrzymani przez lokaja.

— Wybaczą panowie — rzekł lokaj grzecznie — jaśnie wielmożny pan hrabia kazał mi nie wpuszczać nikogo do siebie.

— Proszę nas zameldować — rzucił ostro Francas.

— Panowie wybaczą, ale nie śmiem tego zrobić. Pan hrabia jest chory i nie pozwala wchodzić do siebie nikomu.

— Jeżeli pan hrabia jest chory, to my, jako lekarze, powinniśmy być przy nim.

— Co ja na to poradzę? — rzekł, rozkładając bezradnie ręce — mnie kazano... muszę słuchać...

— Tam, gdzie jest chory, rozkazuje doktór — rzekł Francas groźnie.

Służący wahał się. Ton, jakim mówił do niego Francas, nic dobrego nie wróżył.

— Spróbuję — mruknął po namyśle i wszedł do hrabiego. Po chwili wrócił ze słowami:

— Pan hrabia prosi.

— A widzicie! — zawołał Francas z triumfem.

Gdy drzwi się za nimi zamknęły, lokaj mruknął?

— Żebyście pękli! Z wami to tylko kłopot i utrapienie.

Lekarze tymczasem weszli do hrabiego.

Złożyli mu głęboki ukłon, choć hrabia nie mógł tego widzieć.

— Siadajcie, panowie — rzekł gospodarz słabym głosem — słyszeliście chyba, że potrzebuję spokoju. To, że panów przyjmuję, proszę uznać za dowód szacunku i sympatii, jaką żywię względem panów.

Lekarze skłonili się raz jeszcze.

— Czym mogę służyć, sennores?

— Jaśnie wielmożny panie hrabio — zaczął Francas — proszę nam wierzyć, że sprowadza nas tu tylko troska o zdrowie pana hrabiego. Słyszeliśmy, że zalecono panu zupełny spokój, ale wiemy, że stan pana hrabiego jest groźny, więc pośpieszyliśmy zaofiarować swoje usługi.

— Dziękuję panom — odpowiedział pan de Rodriganda — jestem niezmiernie panom zobowiązany za troskliwość, ale nie widzę żadnych powodów do obaw.

— Łaskawy pan hrabia pozwoli — wtrącił doktór Millanos z Kordoby — choremu często się zdaje, że mu nic nie jest, gdy w rzeczywistości stan jego jest bardzo groźny.

— Zupełnie słusznie — zgodził się hrabia — dlatego też nie polegam na swoim samopoczuciu i pozostaję pod obserwacją i opieką doktora Zorskiego, który stwierdził przed godziną, że mój stan polepszył się znacznie.

Lekarze spojrzeli na siebie znacząco. W oczach ich błysnęła nienawiść i strach. Francas jednakże nie ustępował.

— Dziwi mnie bardzo zaufanie, którym pan hrabia obdarza tego nieznanego nikomu cudzoziemca — rzekł Francas. — On leczy przecież jak znachor.

— Wybaczcie, sennores — rzekł hrabia — ale stanowczo posuwacie się za daleko w swych oskarżeniach. Doktór Zorski jest wprawdzie cudzoziemcem, ale jest to starszy asystent profesora Letourbiera. Poza tym zechcą panowie wziąć pod uwagę, że nie ma go tu w tej chwili i rzeczą nie rycerską jest odzywanie się w ten sposób o człowieku, który się nie może bronić.

— Jeżeli krytykujemy doktora Zorskiego, to tylko ze względu na pana hrabiego. Powtarzamy: jedynym ratunkiem dla pana hrabiego jest natychmiastowa operacja, podczas gdy metoda, którą stosuje doktór Zorski, doprowadzi niechybnie do katastrofy.

Hrabia znów uśmiechnął się i spytał:

— Czy panowie są tego pewni?

— Najzupełniej — odpowiedzieli wszyscy trzej.

— W takim razie proszę obejrzeć sobie to — powiedział hrabia, podając lekarzom nieduże pudełko.

Francas wziął je do ręki, zajrzał do środka i skrzywił się pogardliwie.

— Najlepszy dowód nieuctwa doktora Zorskiego — rzekł. — Temu panu się zdaje, że za pomocą proszku potrafi uleczyć kamień.

— Myli się pan — powiedział hrabia z przekąsem — to nie jest lekarstwo. Ten proszek jest częścią kamienia, który doktór Zorski usunął za pomocą swojej metody.

Doktorom zrzedły miny, ale bezczelny Francas nie chciał jeszcze dać za wygraną.

— Ach, jakież to musiało być bolesne:

— Oh, nic strasznego — machnął ręką hrabia — przyjemnie to nie było, ale wytrzymałem jakoś. Najważniejsza rzecz jest to, że się pozbyłem już znacznej części kamienia i mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości pozbędę się reszty. Zresztą, jeżeli panami powoduje rzeczywiście tylko troska o moje zdrowie, proszę się skomunikować z doktorem Zorskim, który zapewne nie odmówi panom swej współpracy.

— O, dziękuję — odpowiedział Francas gniewnie — dziękujemy najmocniej za tę propozycję. Nie mamy zamiaru uczyć się u tego pana. Jeśli pan hrabia tylko to nam może zaproponować, proszę o zwolnienie mnie, bym mógł powrócić do Madrytu. Nie pozostanę ani chwili dłużej tam, gdzie nie potrafią ocenić mych zasług.

— Ani ja — dorzucił Millanos — wracam natychmiast do Kordoby.

— A ja proszę o zwolnienie mnie ze stanowiska lekarza domowego pana hrabiego — rzekł doktór Cielli — jestem niepotrzebny, gdyż funkcje moje spełnia pan Zorski.

— Bójcie się, panowie, Boga — zaśmiał się dobrodusznie hrabia — toż to atak na mnie aż z trzech stron. Czyż to nieodwołalne postanowienie panów?

— Tak jest — odpowiedzieli wszyscy trzej.

— Zamek Rodrigandów rozwarł wobec panów swe gościnne podwoje i radby panów zatrzymać nadał — powiedział hrabia z powagą — jeśli jednak sennores życzą go sobie opuścić, nie zatrzymuję panów. Proszę przedłożyć rachunki mojemu skarbnikowi i przyjąć serdecznie podziękowanie za dotychczasową troskliwą opiekę.

— Podziękowanie jużeśmy odebrali — rzucił Francas ostro — proszę uważać tę naszą bytność w tej chwili za ostatnią wizytę na zamku.

— Jak sobie panowie życzycie — odparł hrabia obojętnie — żegnam panów.

Ukłonili się i wyszli.

— Carramba! — zaklął Cielli — jesteśmy pobici przez nieznanego nikomu cudzoziemca-włóczęgę! I to ma mu ujść bezkarnie?

— Zobaczymy — powiedział Francas, zaciskając pięści — zobaczymy, czy oni nas nie wezwą z powrotem.

Lekarze pożegnali się i rozeszli do swych pokojów.

— — — — — — — — — — — — — — —

Gdy Francas wszedł do siebie, czekali już nań hrabia Alfons, notariusz i pobożna siostrzyczka.

— No i cóż? — spytał młody hrabia niespokojnie — udało się?

— A tak, udało się Zorskiemu wygryźć nas stąd.

— Naprawdę?! — krzyknął notariusz.

— Naprawdę.

— A niechże go wszyscy djabli porwą! — zaklął Kartejo.

— Ba, nie mam nic przeciwko temu — powiedział doktór z goryczą — ale cóż nam z tego, kiedy musimy jechać.

— A to czemu?

— Kazano nam przedłożyć rachunki i jechać z Bogiem.

— Ależ to niesłychana rzecz — unosił się notariusz. — To więcej niż niegrzeczność, to formalne wyrzucanie za drzwi! Panowie zostaniecie. Hrabia sam panów poprosi, żebyście pozostali.

— Ciekawym, jakim cudem potrafi go pan skłonić do tego, skoro myśmy nie potrafili.

— Zobaczy pan, doktorze. Tymczasem zechce pan powtórzyć swą rozmowę z hrabią.

Doktór Francas rozpoczął opowieść, przerywaną co chwila okrzykami zdumienia.

— To znaczy, że ten przybłęda leczy swoją metodą? — spytał Alfons.

— Niestety, tak, panie hrabio.

— I to bez waszej wiedzy? — badał dalej rzekomy dziedzic rodu Rodriganda.

— Tak. Ten Zorski odpłaca nam pięknym za nadobne.

— Sądzi pan, że kuracja uda mu się?

— Z całą pewnością. To bardzo znany we Francji lekarz. Mogę powiedzieć prawdę, bo nas nikt nie słucha.

— W takim razie nie pozwolimy mu doprowadzić kuracji do końca.

— W jaki sposób?

— Mniejsza o to. Zajmie się tym sennor Kortejo i postara się tą sprawą pokierować.

Doktór spojrzał pytająco na notariusza.

— Biorę to w swoje ręce i ręczę za pomyślny skutek — rzekł Kortejo i spytał:

— Doktorze, czy zechce pan jeden dzień przynajmniej pozostać w Rodriganda? Jestem przekonany, że hrabia wezwie was jutro do siebie i poprosi o dalsze leczenie.

— Dobrze, zostanę, ale tylko do jutra, nie dłużej.

Pożegnali się i Kortejo wyszedł, kierując się do części parku, graniczącej z lasem. Znalazłszy się na miejscu, ukrył się wśród krzaków i gwizdnął głośno, przeciągle. Odpowiedział m u podobny gwizd i po chwili stanął przed nim jakiś zamaskowany człowiek w góralskim stroju. Był to jeden z brygantów, przysłany przez herszta.

— To wy, sennorze? — spytał.

— Macie wreszcie rozkaz.

— Tak — odpowiedział Kortejo — dziś to się musi stać.

— Nareszcie! Jużeśmy się nie mogli doczekać.

— Kiedy mamy go sprzątnąć?

— Choćby zaraz — odpowiedział notariusz.

— Teraz nie można, bo poszedł na polowanie do lasu.

— Tym lepiej, wyszukajcie go i skończcie z nim pocichu.

— Ba, widziałem go ze dwie godziny temu. Gdzie go teraz szukać?

— Zaczekajcie więc, aż powróci.

— Doskonale. Jak sennor usłyszy strzały, będzie już po wszystkim.

— Strzały? — zapytał notariusz — macie zamiar strzelać?

— Tak jest. Strzelamy celnie. Żaden z nas nie chybia nigdy.

— Tak, ale strzały zaalarmują wszystkich mieszkańców zamku. Wolę, żeby wszystko odbyło się pocichu. Spodziewam się, że umiecie używać noży?

— Naturalnie — potwierdził rozbójnik.

— W takim razie zakłujecie go. Kiedy zdechnie, wsadzicie mu nóż do ręki, a my ogłosimy, że popełnił samobójstwo.

„Brygant“ pokręcił głową.

— Nie wiem, czy to się uda — mruknął — to silny chłop, będzie się bronił zaciekle. Choćbyśmy go zarżnęli, nikt wam nie uwierzy, że popełnił samobójstwo.

— To nie wasza sprawa — burknął Kortejo — powiedzcie po prostu, że się go boicie.

— Ja się boję? — obraził się rozbójnik. — Zobaczysz, sennorze, czy ten doktór dożyje do wieczora.

Po chwili zaś spytał:

— No, a jak będzie z zapłatą? Kapitan kazał nam. odebrać pieniądze.

— Przyjdźcie dziś o północy na to samo miejsce; wypłacę wam całą sumę co do grosza, tylko sprawcie się dobrze.

Bandyta skinął głową i znikł w gąszczu