Tajemnica znachorki - Sabine Ebert - ebook + książka

Tajemnica znachorki ebook

Sabine Ebert

4,5
31,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Rzesza Niemiecka pod panowaniem cesarza Fryderyka Rudobrodego. Żona kasztelana Wulfharta rodzi martwego syna, więc ten chce ukarać młodą akuszerkę Martę, obcinając jej stopy i dłonie. Dziewczynie cudem udaje się uciec z rodzinnej wsi we Frankonii.By przeżyć, przyłącza się do grupy osadników, którzy zmierzają na wschód do Saksonii, aby tam na dziewiczych terenach zbudować sobie nowe, wolne życie.Osadników prowadzi szlachetny rycerz Chrystian, w którym rodzi się fascynacja młodą znachorką. Jednak jej uroda i szczególny dar uzdrawiania zwracają także uwagę Randolfa, zaciekłego wroga Chrystiana. A potem w ich nowej osadzie odkryte zostają złoża srebra…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 715

Oceny
4,5 (27 ocen)
17
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Doowa555

Nie oderwiesz się od lektury

To jedna z lepszych pozycji jakie ostatnio czytałam
00
rsydor

Nie oderwiesz się od lektury

podobała mi się. nieco dramatyczna i romantyczna ale to dobra rozrywka
00
JolaK1960

Nie oderwiesz się od lektury

Warto posłuchać i przemyśleć. Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału:

DAS GEHEIMNIS DER HEBAMME

Copyright © 2006 by Knaur Taschenbuch

Copyright © 2010 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2010 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Agnieszka Walczy

Korekta: Aneta Iwan, Bożena Sęk

ISBN: 978-83-7999-235-5

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2014

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dramatis personae

Wykaz najważniejszych postaci występujących w powieści.

Postacie historyczne oznaczono gwiazdką.

Mieszkańcy Chrystianowa1

Marta, młoda akuszerka i zielarka

Chrystian*, rycerz w służbie miśnieńskiego margrabiego Ottona z Wettinu i przywódca osadników

Łukasz, jego giermek

Jonasz, kowal, i jego młoda żona Emma

Hildebrand, starosta wioski, jego żona Gryzelda oraz ich syn Bertram

Guntram i jego żona Berta

Wiprecht, wdowiec, jego syn Karol i córki Maria i Joanna

Greta, stara wdowa, i jej synowie Marcin i Kuno

Kaspar i Hiltruda

Gernot, smolarz

Bartłomiej, wiejski proboszcz

Herman, mistrz górniczy, i jego córka Gertruda

Hartwig, zarządca dworu, ustanowiony przez Randolfa

Miśnia

Otto z Wettinu*, margrabia miśnieński

Hedwiga*, jego małżonka

Albrecht* i Dytryk*, ich synowie

Gerung*, biskup miśnieński

Herman*, cesarski burgrabia

Randolf, najpotężniejszy z wasali Ottona i zagorzały wróg Chrystiana

Giselbert, Ekkehart i Elmar, przyjaciele Randolfa

Rajmund, rycerz w służbie Ottona i przyjaciel Chrystiana

Elżbieta, żona Rajmunda

Ryszard i Gero, przyjaciele Chrystiana

Arnulf, zbrojmistrz w służbie Ottona

Alojzjusz, astrolog

Zuzanna, służąca Hedwigi

Józefa, znachorka

Oda, tajemniczy gość na dworze Ottona

Arystokracja i duchowieństwo

cesarz Fryderyk ze Staufen*, zwany Rudobrodym

Beatrycze z Burgundii*, jego małżonka

Henryk Lew*, książę Saksonii i Bawarii

Matylda*, jego małżonka

Albrecht Niedźwiedź*, margrabia Brandenburgii, ojciec Hedwigi i zagorzały wróg Henryka Lwa

Bracia Ottona: Dedo z Grójca*, Dytryk z Landsbergu*, margrabia Marchii Wschodniej, hrabia Fryderyk z Brehny* i Henryk z Wettinu*

Konrad*, syn Dytryka z Landsbergu

Wichman, arcybiskup Magdeburga*

Rajnald z Dassel*, wieloletni kanclerz i zaufany cesarza, arcybiskup Kolonii

Ludwik Żelazny*, landgraf Turyngii

Chrystian z Oldenburga*

Pozostałe postaci

Wulfhart, kasztelan rodzinnej wioski Marty

Irmhilda, jego młoda żona

Oswald i Ludolf, zbrojni knechci Wulfharta ścigający Martę

Fryderyk i Hans, przewoźnicy soli z Halle

Ludmił, wędrujący pieśniarz, i jego towarzysz Hilariusz

Bertold* i Konrad*, właściciele wsi sąsiadujących z Chrystianowem

Prolog

Przed wieloma stuleciami świat wydawał się uporządkowany. Każdy od urodzenia miał na Ziemi swoje miejsce. Lecz nagle coś zaczęło się zmieniać. Kto przyłączył się do jednej z wypraw osadników ciągnących na wschód, miał szanse na nowe, lepsze życie.

Cena była jednak wysoka. Śmiałkowie, którzy się na to decydowali i ze skromnym dobytkiem wyruszali w drogę w nieznane, palili za sobą wszystkie mosty. Ciągnęli przez ciemne bory, w nieznane krainy, dalej i dalej, aż na kraniec świata. Nie wiedzieli, co ich czeka na końcu wędrówki. Jedno było pewne: nie każdemu będzie dane dotrzeć do celu. Mimo wszystko tysiące podejmowały owo ryzyko. I działy się rzeczy niespodziewane.

CZĘŚĆ PIERWSZA Wyprawa osadników

Rok 1167, Frankonia1

No dalej, przyłóż jej, naucz ją posłuchu – zażądał od swego starszego towarzysza Ludolf, pieniąc się ze złości. Oswald, dowódca ciężkozbrojnych knechtów z zamku, zacisnął już pięść. Nadal jednak z lekkim zdumieniem i zjadliwym uśmieszkiem mierzył wzrokiem stojącą przed nim drobną dziewczynę o kasztanowych włosach.

Jeszcze nigdy nikt nie odważył się im przeciwstawić, a już zwłaszcza żadna niewiasta. Ta tutaj była na dodatek niemal dzieckiem i nawet nie sięgała mu ramienia. Jednym ciosem swej potężnej pięści mógł roztrzaskać jej podbródek albo zmiażdżyć nos. Tyle tylko że w ten sposób wcale nie przysłużyłby się swemu panu. On potrzebował tej krnąbrnej dziewuchy całej i zdrowej, przynajmniej na razie.

Marta, wokół której rozgrywało się całe to zamieszanie, była tak zrozpaczona, że zupełnie zapomniała, jak niebezpiecznie jest zadzierać z dwoma zabijakami, którzy siali postrach w całej wsi.

– Nie widzicie, że ona umiera? Nie mogę teraz odejść! – krzyknęła wzburzona i odwróciła się, żeby z powrotem zająć się umierającą w chacie znachorką Serafiną, swoją przybraną matką.

Lecz wtedy gniew zapłonął również w Oswaldzie. Gdy ta zuchwała dziewucha przysłuży się memu panu, to już ja nauczę ją posłuszeństwa – pomyślał z wściekłością. Przez chwilę z rozkoszą wyobrażał sobie, jak leży przed nim, jęcząc i błagając go o litość.

Chwycił ją mocno za ramię, wyciągnął z maleńkiej chatki na skraju lasu i ryknął: – Pójdziesz teraz z nami, mała wiedźmo, albo poczujesz, co to bat! Jeśli stara nie może, to w takim razie ty pomożesz przyjść na świat dziedzicowi kasztelana!

Oswald, którego lewą stronę twarzy szpeciła źle zagojona blizna, wskoczył na konia, wciągnął Martę przed siebie i ruszył galopem.

– Mateczko Fino! – krzyknęła Marta z rozpaczą i spróbowała się odwrócić. Lecz Oswald mocno ją trzymał i popędzał konia w kierunku zamku.

Galopowali w zimnym i deszczowym marcowym poranku. Ludolf, przysadzisty knecht z jasnymi włosami pozlepianymi w kosmyki, zabrawszy jeszcze koszyk Marty z maściami i tynkturami, ruszył tuż za nimi.

Marta marzła. Kanciaste drewniane siodło kłuło ją w bok, a ciemnowłosy jeździec, cuchnący piwem, cebulą i potem, trzymał ją w żelaznym uścisku.

Zaraz potem prawa dłoń Oswalda zaczęła wędrować po jej filcowej opończy. Marta zamarła w przestrachu. Przerażona tak mocno uchwyciła się grzywy konia, że ten spłoszył się i Oswald musiał użyć obu rąk, by nad nim zapanować.

Marta odwróciła się ku niemu gwałtownie. – Czy moglibyśmy chociaż dać znać we wsi, żeby ojciec Jan poszedł do mojej matki? Chyba nie chcecie, żeby umarła bez rozgrzeszenia i trafiła w ogień piekielny?

Dołączył do nich Ludolf. – Czego ta mała chce? Żebyś ją delikatniej trzymał? – zawołał z uszczypliwym uśmieszkiem. Wędrująca dłoń towarzysza nie umknęła jego uwadze.

– Nie, chce księdza dla tej starej wiedźmy. A ta przecież tak czy siak trafi prościuteńko do piekła. – Oswald roześmiał się złośliwie.

Nagle twarz jego młodszego towarzysza spoważniała. – Z tego nie wolno żartować. Ani z ognia piekielnego, ani z tej starej. W końcu jeszcze nałoży na ciebie klątwę.

– Ona nie jest żadną wiedźmą, tylko znachorką, i nigdy nikomu nie zrobiłaby krzywdy. Proszę, nie pozwólcie, by umierała w samotności – błagała Marta.

– Nie mamy czasu do stracenia – mruknął Oswald, pocierając grzbietem dłoni poszarpaną bliznę na twarzy. – Ale niech będzie. Ktoś ze wsi wyśle księdza.

Marta odetchnęła z ulgą. Ojciec Jan wspomoże Serafinę. A Oswald przestał szukać jej piersi, tylko na powrót mocno ją trzymał.

Stadko kur rozbiegło się na boki z głośnym gdakaniem, kiedy dwaj jeźdźcy mknęli przez wioskę pod zamkiem. Gdy mijali jakiegoś starszego mężczyznę próbującego spędzić z drogi chudego prosiaka, Ludolf zawołał: – Hej, ty tam! Biegnij do księdza i wyślij go do starej akuszerki. Leży na łożu śmierci.

Stary tylko popatrzył na nich z przestrachem. Lecz gdy Marta obejrzała się za nim, z ulgą spostrzegła, że kuśtyka w stronę drewnianego kościółka.

Knechci szybkim galopem minęli bramę zamkową, niedbałym machnięciem pozdrawiając wartowników.

Oswald zsunął Martę z siodła i zsiadł z konia. Rzucił wodze chłopcu stajennemu i wysłał Ludolfa na poszukiwanie zarządcy.

Marta jednym spojrzeniem objęła zwykły rozgardiasz, jaki panował na błotnistym dziedzińcu zamku. Świnie tarzały się w kałużach, przy stajni leżała kupa gnoju, z kuchni dochodziły głośne krzyki, a obok zmurszałej studni walały się kamienie, które powypadały z cembrowiny.

Do pręgierza przywiązany był nieprzytomny mężczyzna. Jego poszarpane batem plecy pokrywała zaschnięta krew. Marta wiedziała, kim jest ten nieszczęśnik. W wiosce poprzedniego dnia lotem błyskawicy rozeszła się pogłoska, że kasztelan kazał sprowadzić przed sąd na zamku pewnego biednego chłopa. Robota Oswalda – stwierdziła przygnębiona na widok pociętych do krwi pleców. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że człowiek z blizną odczuwa chorą rozkosz, wymachując pejczem. Jedynie sam kasztelan przewyższał go okrucieństwem.

Jakby baty mogły sprawić, że chłopi szybciej spłacą swoje długi – pomyślała gorzko.

Zdusiła w sobie chęć podbiegnięcia do nieszczęśnika i ulżenia mu w bólu. To było nie do pomyślenia na zamku. Gdy nastaną ciemności, spróbuje chociaż podać mu trochę wody do picia.

Okrzyk bólu rozbrzmiał z górnego okna wieży zamkowej.

– Słyszysz, pani potrzebuje twojej pomocy – warknął Oswald.

Marta nic nie odpowiedziała.

Martwiła się nie tylko tym, że będzie to jej pierwszy poród bez Serafiny. Jej mistrzyni ze względu na swą postępującą chorobę już od jakiegoś czasu upierała się, by Marta sama pielęgnowała chorych i sama odbierała porody. Tylko że do tej pory zawsze przy niej była i pilnowała, by jej młoda następczyni wszystko robiła jak należy.

Lecz Irmhilda, młoda żona kasztelana, jeszcze nigdy nie urodziła zdrowego dziecka. Marta i Serafina były przy niej i podczas poronienia, i gdy urodziła martwe dziecko. A tym razem według rachuby Marty kasztelanowa zaczęła rodzić o trzy miesiące za wcześnie.

Na zamkowym dziedzińcu znów rozległ się krzyk.

Do Marty i Oswalda podszedł zarządca. Nigdy nie był w humorze, a jego oczy niemal ginęły w obrzmiałej twarzy. Jego ciemnobrązowa wierzchnia szata, choć uszyta z dobrego materiału, była brudna i poprzecierana.

– Czego tu chcecie? Gdzie jest stara akuszerka? – zapytał opryskliwie zbrojnego.

– Ona umiera, nic się nie poradzi. – Oswald wzruszył ramionami. – Więc wzięliśmy tę młodą.

Zarządca zmierzył wzrokiem szczupłą figurę Marty.

– Nawet nie urodziłaś jeszcze własnego dziecka, to jak chcesz innemu pomóc przyjść na świat? – zapytał z lekceważeniem.

– Postaram się, panie – odpowiedziała najspokojniej, jak potrafiła. – Lecz jest o wiele za wcześnie na urodzenie zdrowego dziecka. Może lepiej byłoby sprowadzić z dalszej okolicy bardziej doświadczoną akuszerkę.

– Czy nikt nie nauczył cię manier? – ofuknął ją zarządca. – Na kolana! Niewiasta powinna milczeć ze spuszczonym wzrokiem.

To jak mam rozpoznać, co komuś dolega, jeśli nawet nie mogę na niego popatrzeć? – pomyślała Marta z ironią, lecz posłuchała rozkazu. – Poza tym mogłabym przysiąc, że niedługo zaleje cię żółć. Powinieneś mniej się obżerać! Jednak rozsądek nakazał jej zachować milczenie. Jedno słowo, a pewnie zostałaby surowo ukarana. Za dobrą radę otrzymałaby baty, a nie podziękowania.

Zarządca obojętnie przyglądał się klęczącej dziewczynie, aż w końcu skinieniem dał jej znać, by wstała i poszła za nim.

Sala była ciemna, lodowato zimna i okopcona. W kącie kłębiło się kilka psów. Kasztelan Wulfhart siedział przy stole sam, przed nim stał dzban i puchar. Opierając głowę na ręku, zerknął tylko na nich i dalej wpatrywał się w pustkę.

– Mój panie, ta młoda dziewczyna pomoże waszej małżonce – zarządca zwrócił się do niego z należytym szacunkiem.

Szybko popchnął przed siebie Martę, która jak nakazywał obyczaj, padła przed rycerzem na kolana.

Wulfhart wpatrzył się w nią szklistym spojrzeniem.

Już z samego rana jest pijany – zorientowała się Marta od razu, spuszczając wzrok. Dreszcz przebiegł jej po plecach. Miała wrażenie, że widzi, jak pochodzące od Wulfharta zło unosi się wokół niego.

– I ty niby znasz się na rodzeniu dzieci? Ile masz lat? – prychnął Wulf­hart.

– Prawie czternaście, panie – powiedziała Marta, wpatrując się w brudne sitowie, którym wyłożono podłogę sali. Nie znała dokładnie swojego wieku. Była sierotą. Przed dziesięciu laty banda wyjętych spod prawa zabiła jej rodziców, by ukraść owce, które hodowali dla kasztelana. Serafina, która przyniosła żonie owczarza świeże zioła, odkryła zbrodnię i znalazła roztrzęsioną Martę ukrytą w pobliskim zagajniku. Wzięła ją do siebie i z czasem nauczyła wszystkiego, co sama potrafiła jako znachorka.

– Wybaczcie, mój panie, ale w tak krótkim czasie nie mogliśmy sprowadzić innej akuszerki – prędko wtrącił zarządca, bezradnie rozkładając ręce.

Z pomieszczeń na górze znowu dobiegł głośny krzyk.

Wulfhart popatrzył na nich ciężkim wzrokiem. – Zrób coś, żeby skończyły się te wrzaski, i zadbaj o to, żebym wreszcie miał syna – powiedział głosem przywykłym do rozkazywania. Potem nagle pochylił się ku Marcie i ryknął: – I postaraj się, żeby to w końcu był chłopak, a nie znowu jakiś martwy potworek! Inaczej każę obciąć ci dłonie i stopy!

Zarządca podciągnął Martę do góry i wypchnął z sali.

– Słyszałaś, co powiedział pan. A on dotrzymuje obietnic.

– Tak, panie – odpowiedziała pobladła Marta.

Wcale w to nie wątpiła.

Przygnębiona weszła po schodach do komnaty młodej kasztelanowej.

Pomieszczenie zostało zaciemnione, jak zwykle czyniło się przy porodach. Było w nim duszno i pełno dymu.

Jęcząca Irmhilda leżała na łożu pod grubymi kocami i skórami, otoczona kilkoma kobietami, które popatrzyły na Martę z ciekawością i lekkim sceptycyzmem. Przy oknie stał zamkowy kapelan, spozierając z zakłopotaniem. Był to szczupły starszy mężczyzna o białych jak śnieg włosach.

Marta od razu wiedziała, co robić.

– To kobieca sprawa. Bądź tak łaskawy, ojcze, i zostaw panią samą. Lecz proszę, byś wspomagał ją modlitwą – powiedziała. Kapłan skinął głową, wymamrotał błogosławieństwo i z wyraźną ulgą opuścił komnatę.

– Jak się czujecie, pani? – zapytała Marta młodą kruchą kobietę o twarzy szarej jak popiół.

– Pomóż mi, chyba mnie rozerwie! Gdzie Serafina? – stęknęła Irmhilda.

Marta nie odpowiedziała. Odmówiła krótką modlitwę, a potem odsunęła skóry, którymi okryto rodzącą, i zbadała ją delikatnymi, lecz zręcznymi ruchami. Serafina nauczyła ją, że trzeba dokładnie zbadać obrzmiały brzuch ciężarnej z zewnątrz. – Tylko z największą ostrożnością można wsunąć rękę w ciało rodzącej – nakazywała zawsze. – Większość tego, co musisz wiedzieć jako akuszerka, możesz się dowiedzieć i bez tego.

Gdy były same, warząc uzdrawiające napoje, stara Fina często opowiadała o akuszerkach, które spowodowały u kobiet poważne uszkodzenia, ponieważ sięgały zbyt głęboko do ich wnętrza lub rozrywały ujście pochwy, by ułatwić dziecku wydostanie się na świat. Serafina należała do nielicznego grona akuszerek, które potrafiły z zewnątrz obrócić dziecko w brzuchu matki, jeśli było źle ułożone, i przekazała tę wiedzę Marcie.

– Dziecko chce przyjść na świat przedwcześnie. Porodu nie da się już powstrzymać – stwierdziła w końcu młoda akuszerka. Wskazując na świeże krwiaki, które pokrywały twarz i ciało Irmhildy, zapytała: – Co się wam przydarzyło, pani?

Żona Wulfharta spuściła wzrok. – Przewróciłam się.

Marta nie musiała nic mówić, sprawa była dla niej oczywista. Przejrzała zawartość koszyka, który przyniósł jej Ludolf, i posłała pokojówkę po czystą wodę i świeży gęsi smalec. Potem razem z jedną z kum zaprowadziła Irmhildę do krzesła porodowego.

– Dacie radę, pani – próbowała uspokoić przerażoną kasztelanową, która była od niej starsza tylko o kilka lat.

Pod nieufnym wzrokiem kobiet umyła sobie ręce i przedramiona.

Prawie od razu się zorientowała, że i tym razem nadzieje Wulfharta na potomka spełzną na niczym. Dziecko rodziło się o wiele za wcześnie. Prawdopodobnie już było martwe. Zakażone wody płodowe zabarwiły prześcieradło.

Nie wspomniała o swoich przypuszczeniach Irmhildzie, by jeszcze bardziej jej nie przerazić. Ta młoda kobieta z pewnością zostanie ukarana za to, że kolejny raz zawiodła. Może Wulfhart odeśle ją i zamknie w jakimś klasztorze. Lecz chyba lepszy byłby dla Irmhildy pobyt w klasztorze niż życie z tak brutalnym mężem.

Jak sama uniknie gniewu kasztelana, Marta nie miała pojęcia.

Marta wiedziała, że poród potrwa jeszcze przynajmniej pół dnia. Kobiety zgromadzone w komnacie Irmhildy, czyli kilka starszych nieznanych Marcie kum, pokojówki i żona zarządcy zamku, traktowały to wydarzenie ze zwykłą w takich razach mieszaniną zdenerwowania, troski i współczucia. Poród oznaczał długo wyczekiwaną odmianę w monotonnym życiu kobiet. Jedynie żona zarządcy, gdy nikt akurat nie patrzył, traktowała Irmhildę z wyraźną niechęcią. Wkrótce przyszła też mamka, którą trzeba było wezwać dużo wcześniej, niż planowano. W milczeniu usiadła w rogu komnaty.

Marta robiła rodzącej okłady z przywrotnika i kurdybanku, masowała jej plecy, brzuch i uda i cały czas dodawała jej odwagi.

– To za wcześnie, prawda? – szepnęła kasztelanowa między kolejnymi skurczami. – A przecież czyniłam wszystko, co możliwe. Cały czas modliłam się i nosiłam przy sobie to. – Nerwowym ruchem wyciągnęła spod poduszki jakiś woreczek. – Szpon żurawia na lekki poród zostawiła mi w spadku matka. A łapa kreta miała przynieść szczęście i chronić przyszłego dziedzica. Sprzedał mi ją wielce świątobliwy mąż.

Marta doskonale pamiętała handlarza, który zjawił się we wsi zeszłego lata i pięknymi słówkami wychwalał swoje towary przed chłopkami. Były to napoje miłosne, niezawodne środki na zmartwienia sercowe, sprawy kobiece i niepłodność. Pewnie na zamku udało mu się ubić lepszy interes. Marta szczerze wątpiła w skuteczność łapy kreta i suszonych chrząszczy, lecz nic nie powiedziała. Irmhildzie potrzebne były wszystkie siły.

– Jesteście, pani, jeszcze młoda i urodzicie wielu silnych synów. – Marta próbowała pocieszyć przerażoną kobietę, chłodząc jej czoło wilgotną szmatką. – Musicie tylko dać waszemu panu do zrozumienia, że powinien was oszczędzać, gdy jesteście przy nadziei.

Irmhilda spuściła wzrok i nic nie odpowiedziała.

Gdy minęło pół dnia, kasztelanowa wydała na świat płód wielkości dłoni. Widać było, że był martwy już od jakiegoś czasu. To był chłopiec. Irmhilda opadła bez sił na łoże i zaczęła drżeć na całym ciele.

Martę ogarnęła litość, lecz jeszcze silniej odczuwała strach. To jej Wulf­hart przypisze winę za to, co się wydarzyło, i spełni swą groźbę.

Trudno było oczekiwać wsparcia od przerażonej na śmierć Irmhildy. Gdy Wulfhart przyjdzie, by poszukać winnego, nikt i nic Marty przed nim nie uchroni.

Młodą akuszerkę poraziła nagle wizja topora Oswalda, który opada, pozbawiając ją dłoni i stóp.

Wybacz mi, Panie – zaczęła się modlić w duchu, gdy obmywała martwe ciałko i owijała je w płócienną chustę. Muszę się stąd wydostać, i to jak najszybciej.

Lecz najpierw powinna zyskać trochę na czasie. Nie mogła jeszcze opuścić Irmhildy.

– To jeszcze nie koniec. Pani potrzebuje waszych modlitw. I to natychmiast – rozkazała lamentującym kobietom, które ku jej uldze i zdziwieniu uklękły i zaczęły się modlić.

Modlitwy nie zaszkodzą – pomyślała Marta. A przede wszystkim zapobiegną temu, by któraś z kobiet wyniosła wieść o martwym potomku kasztelana z komnaty jego małżonki.

– Przyprowadzę wikarego – powiedziała, gdy Irmhilda wydaliła popłód, a ona ją opatrzyła.

Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, już wymknęła się za drzwi. Zbiegła po schodach, przemknęła przez dziedziniec i znalazła chudego duchownego, który popatrzył na nią z troską w oczach. – Pani prosi, byście do niej przyszli. Potrzebuje waszej pomocy – powiedziała.

Wikary wyruszył natychmiast.

Marta miała nadzieję, że jego obecność uchroni Irmhildę przed razami. Mówiono, że wikary to jedyna osoba, która ma odwagę powstrzymać popęd­liwego Wulfharta.

Pospieszyła przez dziedziniec do bramy najszybciej jak mogła, lecz tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Pręgierz był pusty. Prawdopodobnie udręczony mężczyzna leży teraz w lochu. A może już nie żyje?

– Co się dzieje, dokąd się tak spieszysz? – zapytał wartownik, który z markotną miną opierał się o bramę. Z wartowni dochodził stukot i głośne okrzyki jego kamratów, którzy grali w kości.

Marta rzuciła okiem na wąskie okienko komnaty Irmhildy. W każdej chwili ktoś mógł stamtąd zawołać: – Zatrzymać tę wiedźmę i wrzucić ją do lochu!

Więc najbardziej rześkim głosem, na jaki było ją stać, powiedziała, pokazując koszyk: – Idę nazbierać trochę ziół, żeby ułatwić pani kasztelanowej poród. Najlepiej działają świeżo zerwane.

Z bijącym sercem czekała na reakcję wartownika. Czy ją przepuści? Jeszcze tylko kilka kroków i byłaby na razie bezpieczna. W przeciwnym razie padnie ofiarą krwawej zemsty Wulfharta i umrze. Lecz żołnierz tylko machnął ręką. – No to się pospiesz! Nasz pan niecierpliwie wyczekuje syna.

Marta przemknęła przez bramę i szybko, choć nie biegiem, ruszyła w stronę lasu, który rozpościerał się dwieście kroków od zamku.

Jej przerażenie rosło z każdą chwilą. Błagam, niech jeszcze nic nie zauważą – szeptała, robiąc coraz sztywniejsze kroki. Oddychała z trudem, w każdej chwili spodziewając się, że usłyszy świst strzały, która wbije się jej między łopatki.

Gdy w końcu znalazła się poza zasięgiem wzroku wartowników przy bramie, pobiegła pod osłoną drzew w stronę wioski i ukryła się w zagajniku przy drodze.

Ucieczka

Deszcz przestał padać, lecz wciąż wiał lodowaty wiatr. Marta nie musiała długo czekać na potwierdzenie swych obaw. Oswald i Ludolf przygalopowali od strony zamku, skierowali się w stronę lasu, a potem skręcili prosto do wsi. Ze swego ukrycia słyszała, jak Ludolf krzyczy: – Kto widział młodą akuszerkę?

Zamarła z przerażenia Marta czekała, co się stanie. Lecz odpowiedzi mieszkańców wioski najwyraźniej nie spodobały się Ludolfowi. Z taką siłą uderzył pięścią starą kobietę, która z wyraźnym lękiem pokręciła głową, że aż upadła w błoto. Potem obaj zbrojni odjechali.

Marta wiedziała, dokąd się udali. Pod osłoną drzew ostrożnie ruszyła w stronę swojej chaty. Oswald i Ludolf na pewno się tam na nią zaczają.

Czy jest tam jeszcze ojciec Jan?

Była pewna, że jej przybrana matka nie żyje. W którymś momencie podczas porodu Irmhildy nagle w głębi duszy poczuła tę pewność. Pomimo chwilowego przestrachu nie poddała się temu uczuciu i z powrotem skupiła się na przynoszeniu ulgi rodzącej. Żałobę mogła przeżywać później.

Marta ostrożnie stąpała po śliskim podłożu. Nikt nie powinien jej zobaczyć. Być może mieszkańcy wioski nie zdradziliby jej, lecz wolała nie narażać nikogo na niebezpieczeństwo. I musiała liczyć się z tym, że jeźdźcy tu wrócą.

W połowie drogi dostrzegła Ittę, żonę staruszka, którego Ludolf posłał po ojca Jana. Gdy wyszła z ukrycia, licząc na najświeższe wiadomości, Itta podbiegła do niej i zacisnęła dłoń na jej ramieniu.

– Nie wolno ci iść dalej. Właśnie palą waszą chatę – wyrzuciła z siebie. Marta wbiła w nią przerażony wrok.

Itta opowiedziała jej wszystko, z trudem łapiąc oddech. Gdy dowiedziała się od męża, że Fina umiera, a Oswald zabrał Martę na zamek, natychmiast wyruszyła, by pomóc znachorce. Trzymała ją za rękę, aż przyszedł ojciec Jan i udzielił jej ostatniego namaszczenia.

Lecz chwilę później przybyli człowiek z blizną i Ludolf, odesłali kapłana do domu, odepchnęli Ittę i przewrócili chatę do góry nogami. – Ponieważ cię nie znaleźli, pobili nawet zmarłą, niech Bóg ukarze ich za tę zbrodnię – jęknęła Itta i przeżegnała się z drżeniem. – A potem podpalili waszą chatę. Nie idź dalej, oni na pewno tam jeszcze są. – Zawahała się na chwilę. – Możesz się ukryć u nas.

Lecz Marta wyczuła strach Itty.

– Nie mogę pójść do wioski. Będą mnie szukać.

Staruszka nie potrafiła ukryć ulgi, że jej nie całkiem szczera oferta nie została przyjęta.

– Co więc uczynisz? – zapytała.

– Nie wiem… Ukryję się. Życz mi powodzenia.

Itta mocno ją objęła. – Niech Bóg ci błogosławi!

A potem odwróciła się i pobiegła do wsi.

Marta nie mogła się jednak powstrzymać. To, o czym usłyszała, było tak potworne, że mimo lęku musiała się przekonać na własne oczy.

Ostrożnie i na drżących nogach zaczęła się skradać w kierunku chaty.

Już z daleka poczuła dym, a potem usłyszała głośne syki i trzaski. Zatrzymała się w gęstych krzewach niedaleko chaty.

– Skoro nie możemy spalić tej wiedźmy, to przynajmniej spalimy jej dom – zabrzmiał głos Oswalda.

Ostrożnie wysunęła nieco głowę przez gałęzie.

Widok, który ujrzała, zaparł jej dech w piersiach. Cała chata stała w płomieniach. Kilka zwęglonych belek dachowych wpadło właśnie do wnętrza płonącej chaty, lecz huk był niemal niesłyszalny wśród buzującego i trzaskającego ognia. Oswald i Ludolf ze śmiechem patrzyli na to wszystko z bezpiecznej odległości, na niespokojnie wiercących się koniach.

Marta z trudem zdusiła w sobie chęć podbiegnięcia do chaty i wyciąg­nięcia na zewnątrz ciała znachorki. Jeśli Fina spłonie, nie będzie mogła powstać z martwych w dniu Sądu Ostatecznego!

Lecz nic nie mogła uczynić, Oswald i Ludolf zabiliby ją. To właśnie by się stało, gdyby teraz wyszła z ukrycia.

Jak zaczarowana wpatrywała się w płomienie, a ten straszny widok wypalał się w jej sercu. Po raz drugi patrzyła, jak płonie jej dom, nic nie mogąc z niego uratować – ani skromnych zapasów, które zostały im po surowej zimie, ani wiązek ususzonych pod dachem ziół, ani pieczołowicie przygotowanych maści i tynktur.

Po raz drugi straciła matkę.

Nie mogę tu zostać! To zdanie wciąż na nowo łomotało w głowie Marty. Wulf­hart będzie ją ścigać, aż ją znajdzie i spełni swą straszliwą groźbę.

Lecz dokąd mogła uciec? Z czego będzie żyć? Nie miała rodziny, żadnych krewnych, którzy mogliby ją do siebie przyjąć.

Każda znachorka musi liczyć się z tym, że po jakimś niepowodzeniu zostanie wygnana lub nawet zabita. Nie bez powodu mieszkały zwykle w oddaleniu od wsi. Był to rodzaj zabezpieczenia się mieszkańców wsi przed złym spojrzeniem albo innym nieszczęściem, które nazbyt chętnie przypisywali znachorkom.

Lecz w obcej wiosce nikt jej nie zaufa.

Gdy Marta pomyślała o swych perspektywach na przyszłość, ogarnęło ją dojmujące poczucie braku jakiejkolwiek nadziei. Będzie błąkać się samotna i głodna przez obce okolice i albo zostanie zabita jako włóczęga, albo skończy jako dziwka. Albo wszystko naraz, pomyślała zrozpaczona. Pierwsi, których napotkam na swej drodze, uczynią ze mnie dziwkę, a potem zabiją, zanim zdążę umrzeć z głodu. Mogę od razu położyć się, by umrzeć tutaj. Wczołgała się z powrotem w głąb krzewów i ukryła głowę w ramionach. Fale strachu przelewały się przez jej duszę, aż zaczęła drżeć na całym ciele.

Lecz gdy wciąż siedziała w kryjówce, czekając, aż Oswald i Ludolf odjadą na zamek, pewien pomysł zaczął w jej głowie nabierać wyraźnego kształtu.

Bała się tego, co należało uczynić. Lecz chciała to zrobić. Chciała żyć.

Podjąwszy decyzję, wytarła rękawem zalaną łzami twarz. Po cichu wycofała się między krzakami, a potem ruszyła okrężną drogą. Gdy znalazła się poza zasięgiem wzroku zbrojnych, zaczęła biec w kierunku przeciwnym do wsi.

Marta biegła, aż zaczęły ją boleć boki i ledwo łapała powietrze. Zatrzymała się na chwilę, by uspokoić oddech.

Ślad, który odszukała i którym teraz podążała, był bardzo wyraźny. Koła wozu wyżłobiły głębokie koleiny w miękkim podłożu. Marta nie szła drogą, lecz trzymała się rosnących z boku drzew, by nie zostawić śladów i by nikt jej nie zauważył.

Biegła tak szybko, jak tylko mogła, pomimo wyczerpania. Włosy przykleiły się jej do skroni, warkocz niemal całkiem się rozplątał. Koszyk z ziołami i nalewkami przy każdym kroku obijał się jej o nogę, która była już prawie bez czucia. Kilka razy poślizgnęła się na mokrych liściach i upadła, lecz za każdym razem zmuszała się do wstania. Była pewna, że jeśli poleży choć chwilę, nie podniesie się już nigdy.

Gdy zapadł zmierzch, poczuła jeszcze większy lęk.

Co będzie, jeśli przed zapadnięciem ciemności nie odnajdzie tych, których szuka? Wiadomo przecież, jak niebezpiecznie jest nocą w lesie. Nawet jeśli uda jej się uniknąć spotkania z dzikim zwierzem, złymi duchami czy zbójcami, to zawsze może się potknąć o wystający korzeń i złamać sobie kark.

Wkrótce Marta całkiem zatraciła poczucie czasu i przestrzeni i myślała już tylko o jednym – koniecznie musi odnaleźć tych, których szuka, zanim zgubi w ciemnościach ślad i będzie musiała spędzić noc w lesie, samotna i bezbronna.

Gdy w końcu w pewnej odległości ujrzała migoczące światełko, drzewa wokół niej wznosiły swe czarne konary na tle granatowego nieba.

Przystanęła, czując ulgę. To muszą być oni. Tabor chłopów, którzy zmierzają na wschód.

Pewien nieznajomy rycerz obiecał im gdzieś daleko ziemię, za którą przez dziesięć lat nie będą musieli płacić daniny, jeśli ją wykarczują. W wiosce Marty dyskutowano o tym przez całą zimę. Pokusa, by wyruszyć w niebezpieczną podróż w nieznane, była ogromna, gdyż dawała szansę na wyzwolenie od przytłaczającej nędzy oraz samowoli Wulfharta.

Lecz o osadnikach, którzy już od pokoleń wyruszali na wschód, nie bez powodu mawiano: pierwszy znajdzie śmierć, drugi biedę, a dopiero trzeci chleb.

I czy temu obcemu rycerzowi można zaufać? Mieszkańcy wioski opowiadali Marcie, że jest prawdziwym ponurakiem. Niewiele mówi i nigdy się nie uśmiecha. Ona sama widziała go z daleka tylko jeden raz. Lecz Jonasz, syn kowala, i ruda Emma z jej wioski postanowili się do niego przyłączyć. – Będzie lepszym panem niż Wulfhart – powiedziała jej pełna nadziei Emma, gdy zdradzała swoje plany ledwie dwa lata młodszej Marcie.

Przed kilkoma dniami tabor wyruszył z położonej bardziej na południu miejscowości i poprzedniego dnia osadnicy rozbili obóz pod zamkiem. Jonasz i Emma pewnie dołączyli do nich tego ranka.

Marta wciągnęła zimne powietrze głęboko do płuc, starając się uspokoić łomoczące serce.

Była zupełnie sama, nie miała ani butów, ani opończy, nie wspominając o ziarnie czy bydle, nie miała nawet prowiantu na drogę. Czemu osadnicy mieliby ją ze sobą zabrać?

Lecz nie miała innego wyboru. Musiała jakoś sobie poradzić.

Strzepnęła kilka mokrych liści z rąbka spódnicy, rozplotła zmierzwiony warkocz i palcami wygładziła włosy.

Chciała podejść do biwakujących od strony drogi. Lecz w ostatniej chwili ogarnęły ją wątpliwości. A jeśli to obozowisko ludzi Wulfharta? Ostrożnie, by nikt jej nie dostrzegł, przemykała od drzewa do drzewa.

Podeszła na odległość trzydziestu kroków od ogniska, gdy poczuła, że ktoś jest tuż obok. Zatrzymała się, wyprostowała i powiedziała cicho, lecz wyraźnie: – Jestem sama i proszę was o ochronę!

Jak znikąd pojawił się obcy rycerz, którego widziała we wsi, z nagim mieczem w dłoni. Był wysoki i szczupły, miał dwadzieścia kilka lat i nosił prosty skórzany kaftan. Ciemne włosy opadały mu na ramiona. Miał ostre rysy twarzy, która miała tak ponury wyraz, jakby nigdy nie rozjaśniał jej uśmiech.

Płynnym ruchem wsunął miecz do pochwy. – Jak mnie dostrzegłaś? Nie robiłem hałasu – zapytał z ledwo wyczuwalnym zdumieniem.

Marta nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Powtórzyła więc tylko: – Proszę was, panie, o ochronę.

Twarz obcego nadal była poważna, lecz jego głos zabrzmiał bardziej przyjaźnie. – Ochronę przed czym lub przed kim? Młoda dziewczyna, która nie boi się być nocą w lesie, raczej nie należy do lękliwych.

Marta uważnie mu się przyjrzała. Zastanawiała się, ile może mu powiedzieć.

Jest czujny, odważny i pełen smutku – pomyślała i natychmiast zaczęła się zastanawiać, skąd to wie.

Postanowiła, że powierzy swój los temu mężczyźnie, i głęboko zaczerpnęła powietrza.

– Poczekaj – przerwał jej po kilku zdaniach.

Wyjął krzemień z woreczka przy pasie, sprawnymi ruchami rozpalił małe ognisko i gestem poprosił, by usiadła naprzeciwko.

Chce widzieć moją twarz, gdy będę mówić – pomyślała Marta i zaczęła z wahaniem kontynuować swoją opowieść.

Chrystian, rycerz w służbie miśnieńskiego margrabiego2 Ottona z Wettinu3 i przyszły pan feudalny osadników, uważnie przyglądał się dziewczynie. Choć jej historia brzmiała niezwykle, uwierzył jej na słowo. Podczas swej wizyty na zamku poznał Wulfharta, przyjrzał się też chłopom i wysłuchał ich opowieści. Okrucieństwo kasztelana, surowość jego żołdaków i nieustępliwość, z jaką mimo nieurodzaju po suszach w ostatnich latach ściągano daninę, pozostawiły widoczne ślady. Włości były zaniedbane, zagrody zbyt małe, by wyżywić całe rodziny. Nie można ich było już dalej dzielić między synów, ci młodsi musieli się najmować u najstarszych braci jako parobkowie.

To właśnie na łaknących własnej ziemi młodszych synów postawił jego pan, wysyłając go do Frankonii, by werbował osadników. Margrabia Otto władał wielkimi obszarami na wschodzie, po drugiej stronie Soławy. Lecz były one w większości pokryte gęstymi lasami. Pomijając kilka większych osad, mieszkali tam tylko nieliczni świeżo nawróceni na chrześcijaństwo słowiańscy poganie. Tu i tam wznosiły się kiepsko obsadzone twierdze, które miały dawać odpór Czechom. Brakowało ludzi do karczowania lasu, zakładania wsi, utrzymywania dróg i płacenia dziesięciny.

Widoczne zaniedbania we wsiach Wulfharta ułatwiły Chrystianowi zadanie przekonania kobiet i mężczyzn do niebezpiecznego marszu w nieznane.

Ta dziewczyna potrzebuje ochrony i zasługuje na nią – pomyślał.

Była szczupła i zmęczona, wyglądała bardzo krucho. Czy podoła trudom i niebezpieczeństwom podróży?

Gdy Marta skończyła swą opowieść, popatrzyła na niego. Jej wzrok niespodziewanie natknął się na spojrzenie rycerza i poczuła w głębi duszy jakieś poruszenie.

W ciemnych oczach nieznajomego odbijał się blask ognia. Lecz co dziwne, ten niemal demoniczny widok nie wywołał w niej lęku. Czuła, że za tą opanowaną i surową miną skrywa się tajona namiętność.

Nagle zrozumiała, co miała na myśli Fina, mówiąc, że oczy są bramą duszy.

Pospiesznie przymknęła oczy, by ukryć swe zmieszanie.

– Weźmiecie mnie ze sobą, panie? Czy mogę dołączyć do wyprawy? – zapytała trwożliwie.

– Nie stosowałaś złych czarów ani zgubnych sztuczek?

– Na dusze moich zmarłych rodziców, nie – odpowiedziała poważnym tonem. Rycerz wstał i przydeptał małe ognisko.

– Nasza wyprawa jest niebezpieczna. A gdy już dotrzemy do celu, nasze życie nie będzie łatwe. Powinnaś to wiedzieć – powiedział. A potem wskazał jej, by za nim poszła, i ruszył w kierunku ludzi obozujących wokół wielkiego ogniska.

Uzbrojony w sztylet i maczugę blondas w wieku szesnastu, siedemnastu lat wyszedł im naprzeciw i zmierzył Martę wzrokiem. – Kogóż tam prowadzicie, panie?

– Będzie nas więcej – odparł rycerz. – Przejmij wartę.

– Jak każecie, panie – wyrośnięty chłopak skinął głową i ruszył w kierunku, skąd przyszli.

To jego giermek, pomyślała Marta. Mieszkańcy wioski opowiadali jej, że jest dużo bardziej przystępny i rozmowny niż jego pan.

Wokół ogniska siedziało w otoczeniu garstki dzieci kilkanaście osób, w większości młodych kobiet i mężczyzn, pośród których Marta rozpoznała Jonasza i Emmę.

– To jest Marta – powiedział krótko rycerz. – Chce iść z nami i prosi o ochronę przed Wulfhartem.

Emma spojrzała na niego zdumiona. Szybko podeszła do Marty i przyciągnęła ją do siebie.

– Co się stało?

– Fina nie żyje. A knechci Wulfharta spalili naszą chatę, bo Irmhilda znowu urodziła martwe dziecko – odpowiedziała Marta przez ściśnięte gard­ło. Znów miała przed oczami straszliwy widok. Nagle poczuła się niezwykle samotna i bezradna.

– Ścigają cię? – zapytała z oburzeniem starsza kobieta wyglądająca na zrzędę. – Przez to wszyscy możemy mieć kłopoty. I nic nie masz? Jak ty to sobie wyobrażasz? Z czego chcesz żyć, jak dotrzemy na miejsce?

Nieznajoma mówiła coraz bardziej piskliwym tonem.

– To Gryzelda, żona starosty – szepnęła Emma. – Nie daj się jej zastraszyć.

Marta przełknęła ślinę. – Nasza znachorka nauczyła mnie wszystkiego, co umiała. Mogę wam pomóc, gdy zapadniecie na gorączkę albo się zranicie. Pomogę waszym dzieciom przyjść na świat. Twojemu synowi, którego nosisz pod sercem, też.

Wszyscy ze zdumieniem popatrzyli na Martę. Najbardziej zdumiona była jednak kobieta z zatroskaną twarzą, do której Marta skierowała ostatnie słowa. Gdy jej mąż najpierw popatrzył na nią zaskoczony, a potem nieporadnie ją objął, wyjąkała: – Skąd wiesz? Ja nawet nie jestem jeszcze pewna.

Zakłopotana Marta przestąpiła z nogi na nogę. Nie wiedziała, dopóki tego nie powiedziała, i nie miała wcale pojęcia, skąd wzięła się w niej ta wiedza. A jednak była tego pewna.

Nic nie odpowiedziała, tylko wzruszyła ramionami. Nagle zmęczenie uczyniło wszystkie jej członki ciężkimi jak ołów.

– Ja ją dobrze znam, miała doświadczoną nauczycielkę i na pewno nam się przyda – wstawiła się za nią Emma.

– Dobrze byłoby mieć ze sobą znachorkę i akuszerkę, nawet jeśli wyglądasz trochę za młodo – stwierdził mężczyzna o łysej okrągłej czaszce, który siedział obok Gryzeldy. Mówił, nie patrząc na nikogo, tylko grzebał gałęzią w żarze ogniska, wzniecając jaskrawoczerwone iskry. – Lecz będziemy cię musieli żywić. A nasze zapasy są skromne. Nikt nie wie, ile czasu zajmie nam ta wyprawa. A co będzie, gdy już dotrzemy na miejsce? Jakaś rodzina będzie cię musiała do siebie przyjąć. Chyba że wyjdziesz za mąż…

– To się okaże, jak już dotrzemy do celu – przerwał mu ciemnowłosy rycerz. – Jako sierota ma prawo do naszej ochrony. Jeśli Wulfhart wyśle za nią swoich jeźdźców, będziecie milczeć. Sami nie chcecie żyć pod jego okrutnymi rządami. Przyjmijcie ją więc, a resztę zostawcie mnie.

Rycerz wstał nagle i poszedł w kierunku, w którym posłał swojego giermka.

Milczenie zapadło w kręgu wokół ogniska. Marta patrzyła na wszystkie twarze po kolei.

Przenikliwy ból przeszył jej prawą skroń.

Nagle usłyszała w swej głowie jakiś głos. – Troje umrze, a jedno wszystkich nas okrutnie zdradzi.

Potem poczuła, jak upada na ziemię.

W tym czasie na zamku w Miśni4

Co zrobił?! – wściekły margrabia Otto, barczysty mężczyzna koło pięćdziesiątki, o siwych skroniach i kanciastym podbródku, zamaszystym ruchem strącił ze stołu zwoje pergaminu i puchary. Jeden upadł na podłogę i rozbił się, a inny poturlał się z brzękiem dalej. Gdy hałas w końcu ucichł, w ozdobionej wspaniałymi arrasami sali zapanowała na chwilę grobowa cisza.

Posłaniec przestąpił z nogi na nogę i z markotną miną zaczął się zastanawiać, co jest dla niego bardziej ryzykowne – powtórzenie wiadomości czy też zachowanie milczenia.

Jak na rozkaz wszyscy w sali przenieśli wzrok na Hedwigę, małżonkę margrabiego. Rycerze, służba i duchowni, wszyscy oczekiwali, że piękna margrabina wmiesza się po raz kolejny i uratuje niewinnego przekaziciela złej nowiny przed gniewem Ottona.

Sam nieszczęsny posłaniec nie miał odwagi zerknąć w stronę jasnowłosej margrabiny. Zbyt dobrze wiedział, ilu wrogów zdobyła już sobie Hedwiga przez to, że tak często wtrącała się w sprawy Ottona, który choć był energicznym i nie znoszącym sprzeciwu władcą, nie dość, że jej nie powstrzymywał, to jeszcze w wielu przypadkach słuchał rad swej mądrej młodej żony. W tym momencie, uznał posłaniec, przydałaby się jakaś niewielka ingerencja, nawet ze strony niewiasty. Jednak tym razem Hedwiga milczała.

Posłaniec przemógł się więc i powtórzył wiadomość. – Biskup Gerung wysłał lokatorów5, którzy mają sprowadzić flamandzkich osadników.

Ukłonił się i szybko cofnął o dwa kroki.

Otto mocno walnął pięścią w stół. – Co za bękart z tego klechy!

– Miarkujcie się, panie, mówicie o przedstawicielu Świętej Matki Kościoła – rzucił ze straceńczą odwagą jeden z duchownych przebywających w sali.

Margrabia z wściekłą miną rzucił się ku duchownemu. Ten drgnął, lecz nie ruszył się z miejsca. Otto stanął pół kroku przed nim, ściągnął swe gęste czarne brwi i groźnie spojrzał mu w oczy. – Skoro jest taki święty ten wasz biskup, to czy nie powinien raczej troszczyć się o swoje duszyczki, jak przystało na piastowany przez niego urząd? – ironizował coraz głośniejszym tonem. – Dlaczego nie zajmie się nawracaniem pogańskich Słowian, których mamy tutaj więcej, niż potrzeba?

Margrabia powolnym krokiem wrócił do swego bogato rzeźbionego siedziska i ciężko na nie opadł.

– Nie wiem, kto jeszcze łaknie mych ziem dlatego tylko, że wciąż są zbyt rzadko zasiedlone – warknął. – Na granicach Ludwik z Turyngii6 i biskup magdeburski już wyciągają po nie łapska. Cesarz chce z krainy Pleissy7 utworzyć obszar Rzeszy. Jakby nie miał wystarczających problemów z opanowaniem Lombardów! A Albrecht Niedźwiedź, gdybym nie był mężem jego powabnej córki, też pewnie chciałby zaspokoić swój głód moją ziemią!

Posłał ironiczny uśmieszek swojej żonie.

Hedwiga skinęła głową, uprzejmie się uśmiechając. – Mój ojciec, margrabia brandenburski8, zawsze pozostanie waszym wiernym sprzymierzeńcem, mężu.

Otto westchnął. – Taką mam nadzieję. Po co komu wróg na granicach, gdy ma się ich dosyć w najbliższym otoczeniu!

Hedwiga doskonale wiedziała, dlaczego wiadomość przekazana przez posłańca tak bardzo wzburzyła jej małżonka.

Ojciec Ottona, Konrad z Wettinu, był najpotężniejszym księciem na wschód od Soławy. Lecz gdy przed dziesięciu laty podzielił swe dziedzictwo między pięciu synów, Otto, jako najstarszy, otrzymał co prawda Marchię Miśnieńską, najznaczniejszy obszar, lecz daleko mu było do niegdysiejszych wpływów ojca. Mógł rozszerzyć zakres swej władzy dzięki energicznie prowadzonemu osadnictwu. A w tej właśnie sprawie chciał go ubiec ambitny biskup miśnieński.

Wszędzie to samo, pomyślała Hedwiga. Biskupi, książęta, papieże i cesarze, wszyscy się kłócą o strefy wpływów.

Uspokajającym gestem położyła dłoń na ramieniu Ottona, a drugą wskazała na posłańca. – Pozwól temu biedakowi odejść, zanim ze strachu zapadnie się pod ziemię. Otto odprawił go niedbałym gestem z ponurą miną.

– Jeśli Gerung naprawdę chce sprowadzić osadników z Flandrii – mówiła dalej Hedwiga – to będą długo wędrować. Kto wie, czy jego werbownicy w ogóle odniosą sukces. Wy wysłaliście swoich lokatorów do Frankonii, mój panie i mężu. Pierwsi z nich powinni już od dawna być w drodze ze swoimi chłopami.

Uśmiechnęła się szeroko. – Czy są już wieści od Chrystiana? Gdyby to wypadało damie, założyłabym się, że spośród wszystkich, których wysłaliście, on pierwszy przybędzie z kolonią osadników.

Przypominający olbrzyma rycerz o płowych włosach, który stał dziesięć kroków od margrabiego, skrzywił się.

– Wygląda na to, że twój najwierniejszy wróg znów zdobywa więcej zaszczytów, niż na to zasługuje – szepnął do niego jeden z trzech równie gustownie odzianych rycerzy, z którymi stał w jednym kręgu. Pozostali uśmiechnęli się szyderczo, tylko olbrzym patrzył przed siebie wściekłym wzrokiem.

– Tak. I wygląda też na to, że w końcu poszczęściło mu się z białogłowami – dodał inny i zaczął rżeć z własnego dowcipu, lecz płowowłosy zgromił go wzrokiem.

Zwróciliby na siebie uwagę, lecz na szczęście właśnie w tym momencie do sali wkroczył ochmistrz i to na niego skierowały się wszystkie spojrzenia.

– Posłaniec z listem od margrabiego Albrechta Brandenburskiego – zameldował i przepuścił pokrytego kurzem młodego mężczyznę. Widać było, że ma za sobą męczącą podróż.

– Och, od mojego pana ojca – powiedziała ucieszona Hedwiga, klaskając w dłonie. – Rodzinne plotki poprawią nam humor, mój mężu.

Popatrzyła Ottonowi w oczy tak wymownie, że odsunął od siebie gniew, westchnął głęboko, a potem uniósł kącik ust w chłodnym i niemal niewidocznym uśmiechu.

Otto rzeczywiście oczekiwał wiadomości z Brandenburgii, które miały poprawić mu nastrój. Lecz wcale nie chodziło o rodzinne plotki, jak zasugerowała dla zmylenia obecnych Hedwiga. Otto miał nadzieję, że dowie się z tego listu nowych szczegółów na temat buntu saskich panów przeciwko człowiekowi, który zawsze ich prowokował, a nawet śmiertelnie obrażał. Był nim Henryk Lew, książę Saksonii i Bawarii.

Pochodzący z rodu Welfów Henryk, rezydujący w Brunszwiku, był najpotężniejszym i najbardziej znienawidzonym człowiekiem pośród szlachty cesarstwa. Władanie dwoma księstwami zapewniało mu wpływy równe cesarskim. Podczas nieobecności cesarza Fryderyka ze Staufen, którego Lombardowie nazywali Barbarossą ze względu na jego rudą brodę, Henryk zachowywał się niczym król. A cesarz prawie cały czas przebywał w Italii. Planowany ślub Henryka z młodziutką Matyldą, córką króla Anglii Henryka Plantageneta i jego małżonki Eleonory Akwitańskiej, jeszcze bardziej wzmocni jego pozycję, a z pewnością roznieci jego niewiarygodną wręcz żądzę władzy.

Jednak cesarzowi nie przeszkadzało zachowanie Welfa, który był jego kuzynem i niegdyś sam miał widoki na cesarską koronę, dopóki ten wspierał go swą potężną armią we włoskich kampaniach. Choć Henryk Lew często w bezwzględny sposób łamał prawo i zagarniał cudze ziemie, Fryderyk Rudobrody wciąż mu sprzyjał, lekceważąc skargi innych książąt. Z tego powodu coraz więcej arystokratów przyłączało się do buntu przeciwko Welfowi. Miał przeciwników od Morza Północnego aż po góry Harcu9 i od południowego zachodu aż po południowy wschód cesarstwa.

Otto długo się wahał, czy przystąpić do spiskowców, którym przewodził ojciec Hedwigi. Był bardzo ostrożny, gdy chodziło o ryzykowne konflikty. Lecz kilka miesięcy temu nadszedł taki moment, że nie mógł już dłużej odwlekać decyzji, jeśli nie chciał stracić twarzy przed swoim potężnym teściem. Albrecht Niedźwiedź, towarzysz broni ojca Ottona, musiał oddać Henrykowi przyznane mu niegdyś olbrzymie księstwo Saksonii i należał do najzacieklejszych przeciwników Welfa.

Z powodu grożącej mu rewolty Henryk odmówił udziału w czwartej kampanii włoskiej cesarza. Bunt wybuchł, jak tylko cesarska armia wyruszyła. Tuż przed Bożym Narodzeniem Albrecht Niedźwiedź wraz z landgrafem10 Turyngii rozpoczęli bezskuteczne jak dotąd oblężenie twierdzy Henryka w Haldensleben koło Magdeburga. Cokolwiek stary, zaprawiony w bojach Niedźwiedź planował wobec swego największego wroga, tym razem Otto i jego bracia będą stać u jego boku.

Margrabia odchrząknął. – Rodzinne ploteczki… Masz rację, moja gołąbeczko! Podaj mi ten list. A wy zejdźcie mi z oczu.

Otto gestem dłoni odprawił posłańca, służbę i duchownych, po czym zwrócił się do płowowłosego rycerza.

– Mój drogi Randolfie, poszukaj wraz ze swymi wiernymi towarzyszami mojego brata i przyjdźcie do mnie, jak tylko go znajdziecie. Przyprowadźcie też dzielnego Arnulfa.

Olbrzym lekko się ukłonił i wyszedł z sali wraz ze swymi trzema przyjaciółmi.

Na korytarzu złapał za ramię przechodzącego pazia, tak że ten z przerażenia chlusnął zawartością niesionego dzbana na własne buty.

– Ty ofermo! – rycerz wymierzył mu siarczysty policzek. – Gdzie jest hrabia Grójca?11

Chłopiec zaczął się jąkać. – Właśnie wrócił z polowania…

– Pójdź natychmiast do niego i powiedz mu, że margrabia chce go widzieć! A potem biegiem znajdź Arnulfa i przyślij go do mnie!

Paź skłonił się w pół i pobiegł wypełnić polecenie.

Rycerz popatrzył za nim przez chwilę. A potem zaprowadził swych towarzyszy w miejsce, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.

– Przeklęty niech będzie Chrystian – syknął. – Najpierw wydawało się, że dzięki nowemu zadaniu ten bękart w końcu zniknie mi z oczu, a teraz spotykają go za to zaszczyty! Cóż za hańba dla całego szlacheckiego stanu. Niedługo żebracy i chłopi też będą chcieli być rycerzami!

Tłuścioch, który tak głośno rżał w sali, starał się uspokoić Randolfa. – Po co się denerwujesz? Ten wyrzutek będzie musiał długo wędrować przez las ze swoją bandą chłopów. A w lesie wiele się może wydarzyć. Nawet jeśli nie, to my przecież moglibyśmy trochę pomóc…

Na twarzy olbrzyma pojawił się złośliwy grymas. – Prawdopodobnie nie będzie trzeba, zważywszy, co się słyszy o tej trasie.

– Cieszę się, że znów trzeźwo patrzysz na sprawy. Cesarz chce wydać ustawę, według której już niedługo rycerzem będzie mógł zostać tylko ten, czyj ojciec i dziad należą do szlachty. Wtedy taki motłoch nie będzie już mógł się między nas wmieszać. Zapomnij o tym gołyszu! Jeśli nie zginie po drodze, to zabiją go chłopi, gdy dotrą na miejsce i okaże się, że nie mają co jeść. Chodźcie, mamy ważniejsze sprawy na głowie.

Jednak trzeci towarzysz, rycerz o starannie zaczesanych rudych włosach, odziany w zieloną szatę, powstrzymał ich. – Czy nie uważacie, bracia, że piękna Hedwiga okazuje niezwykłe zainteresowanie Chrystianem? – zapytał, wymownie unosząc brwi.

Tłuścioch się żachnął. – Ktokolwiek powie coś złego na Hedwigę, może się spodziewać najgorszego. Otto nie pozwoli jej tknąć.

– Jak można tak ulegać białogłowie? – odparł rudowłosy i zniżył głos. – Będzie ostrożniejszy, gdy w końcu dotrze do niego, że ta dworska miłość zrobiła się mało dworna.

– Ona z pewnością jest wystarczająco mądra, by dochować wierności mężowi – warknął Randolf.

– Być może. Lecz czy Otto może być tego pewien? – zapytał rudowłosy z przebiegłym uśmiechem na twarzy. – Samo podejrzenie powinno wystarczyć, by ten nędzarz popadł w niełaskę. Musimy tylko poczekać na odpowiedni moment.

Gdy sala opustoszała, zaintrygowany Otto rozwinął pergamin.

– Pokaż, kochany – powiedziała Hedwiga i zaczęła czytać mu przez ramię. Było to zachowanie niezgodne z obyczajem, lecz Otto nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

Margrabina długo milczała. A potem cicho napomniała męża. – Jeśli włoska kampania cesarza się nie powiedzie, jego gniew spadnie na nas niczym sąd Boży. Nam przypisze winę, ponieważ to przez nas Henryk nie przysłał mu swojej armii.

– I niech tak będzie! – Otto uniósł się gniewem. – Przypomnij sobie zjazd dworski zeszłego lata w Boyneburgu. Arcybiskupi i margrabiowie wnieś­li przed oblicze cesarza skargę na Welfa i co? Nic się nie stało. Ten zdrajca nie pojawił się nawet, by odpowiedzieć na zarzuty. Wystawimy się na kpiny, jeśli będziemy to dalej znosić.

– A więc postanowione. Niech Bóg nam dopomoże – powiedziała cicho Hedwiga. W milczeniu czekali na przybycie wezwanych.

Chwilę potem do sali wkroczyła grupa uzbrojonych mężczyzn. Na ich czele kroczył Dedo z Grójca, młodszy brat margrabiego, który był mężczyzną o potężnej posturze. Za nim szedł Randolf ze swymi trzema towarzyszami, a także Arnulf, waleczny wojownik, który już u boku ojca Ottona skutecznie prowadził oddziały bitewne. U lewej ręki brakowało mu dwóch palców, artretyzm utrudniał chodzenie, lecz wciąż uchodził za sprytnego i doświadczonego w walce jak mało kto.

Otto wstał i uniósł w górę pergamin.

– Towarzysze moi! Chrystian z Oldenburga odniósł kolejne wielkie zwycięstwo nad Lwem i zdobył Bremę!

Rozbrzmiały wiwaty. Nieudane oblężenie Haldensleben było przykrym ciosem, lecz zaraz potem Oldenburczyk odniósł niespodziewane zwycięstwo nad Henrykiem, zdobywając mocno obsadzony zamek Weyhe. A teraz jeszcze Bremę.

– Mieszczanie Bremy z radością powitali go w swoim mieście – dodał Otto. – A podczas najbliższego zjazdu Henryk będzie musiał przekazać zamek Haldensleben arcybiskupowi Magdeburga.

Ponownie rozbrzmiały okrzyki zachwytu, lecz margrabia gestem nakazał swoim ludziom milczenie.

– Jeszcze do tego nie doszło. Henryk nie podda się bez walki. Umacnia swoje kryjówki, zgromadził armię i oczyścił pole aż po mury Magdeburga. To oznacza, że musimy pośpieszyć z pomocą naszym sprzymierzeńcom.

– Nareszcie! – zagrzmiał Dedo. – Moi ludzie nie mogą się już tego doczekać po tej długiej i nudnej zimie.

Otto takiej właśnie reakcji się spodziewał. Ale miał w zanadrzu jeszcze jedną szczególną nowinę.

– Ucieszycie się więc, słysząc, że nasz sojusz zyskał nowego potężnego sprzymierzeńca: Rajnalda z Dassel, arcybiskupa Kolonii.

Po tym oświadczeniu nastąpiła chwila ciszy, gdy zebrani wstrzymali oddechy, a potem wszyscy naraz zaczęli gorączkowo ją komentować.

– Kanclerz i zaufany cesarza!

– Jedyny człowiek, któremu cesarz ufa bez zastrzeżeń!

Poza swą małżonką, Beatrycze z Burgundii – pomyślała sobie Hedwiga.

– Ponieważ Rajnald wyruszył wraz z cesarzem do Italii, będzie działać stamtąd – wyjaśnił Otto, po czym zwrócił się do swego brata. – Ty, Dedo, będziesz musiał natychmiast wyjechać, by załatwić wszystkie niezbędne sprawy w swoim hrabstwie.

– Chyba nie odeślesz mnie stąd przed wieczerzą? – jęknął otyły hrabia Grójca.

Zgromadzeni się roześmiali.

– Jakżebym mógł? – powiedział Otto i zwrócił się z kolei do swego wieloletniego towarzysza broni. – Arnulfie, pojedź do Albrechta i zaproponuj mu pomoc. Dowiedz się, gdzie najlepiej będzie ugodzić Lwa.

Doświadczony wojownik położył dłoń na sercu i ukłonił się.

– A ty, Randolfie, czy przyprowadzisz mi znów mnóstwo zbrojnych jeźdźców?

Olbrzym wystąpił krok do przodu. – Oczywiście, mój książę! Natychmiast rozpocznę niezbędne przygotowania.

Taki rozwój wydarzeń wyraźnie poprawił mu humor. Choć margrabiemu zależało także na zasiedleniu swych ziem, czym była zgraja obdartych chłopów w porównaniu z drużyną dobrze uzbrojonych ludzi, których mógł wystawić dla Ottona.

W końcu Otto przywołał do siebie odzianego na czarno mężczyznę z łysą głową i cienką bródką, który cały czas niemal niewidoczny siedział z tyłu w kącie, zdając się zlewać ze ścianą.

– Alojzjuszu, zapytaj gwiazd, jaka będzie najlepsza pora na nasze działania.

– Wedle waszego życzenia, mój panie!

Szczupły mężczyzna skłonił się głęboko przed margrabią i znów zlał się z tłem.

Lecz zanim to nastąpiło, wymienił z Hedwigą krótkie spojrzenie, które uważnemu obserwatorowi zdradziłoby, że tych dwoje ludzi żarliwie się nienawidzi.

– Dobrze, dobrze – powiedział Otto. – Zacznijcie przygotowania.

– Udacie się ze mną do naszej komnaty po napitek, mój mężu? – zapytała Hedwiga, gdy wszyscy opuścili już salę.

Otto popatrzył na nią zaskoczony. Z wymownym uśmiechem chwycił ją za rękę, pocałował i ruszył za żoną.

Hedwiga wyprosiła z komnaty pokojówki i damy do towarzystwa, po czym usiadła.

Otto oparł się niedbale o drzwi, skrzyżował ramiona i przyglądał się jej z ironią. – Co tam ci się znowu nie podoba, moja gołąbeczko?

Hedwiga miała jednak poważną minę. – Naprawdę uważasz za rozsądne, że ten szarlatan jest obecny, gdy omawiasz poufne wieści?

– Wiem, że nie znosisz Alojzjusza, moja droga, lecz on nie jest szarlatanem, tylko wielce uczonym człowiekiem. Masz mu po prostu za złe, że uznał twego ukochanego syna za opętanego.

– Dytryk nie jest opętany przez demony. Przecież jest jeszcze taki mały. Jakim prawem ten astrolog wydaje na niego wyrok?

Teraz ona skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała wyzywająco na Ottona. – Kiedy ostatni raz spełniła się jakakolwiek z jego przepowiedni?

– Nie przypominam sobie żadnej, w której by się mylił.

– Bo tak je układa, by mogły oznaczać wszystko! I pewnie znowu ci powie, że gwiazdy radzą, byś następną bitwę rozpoczął we wtorek po pełni księżyca. Za każdym razem mówi to samo.

Hedwiga wstała, nalała wina i podała jeden puchar Ottonowi. – Nie kłóćmy się. Lecz ja mu nie ufam. I ty też nie powinieneś.

W zamyśleniu wypiła łyk i odstawiła puchar. – Jak właściwie chcesz uzasadnić wypowiedzenie wojny Henrykowi?

Otto przymknął jedno oko i przebiegle się uśmiechnął. – Może swoją wiernością cesarzowi?

W głosie Hedwigi zabrzmiała ironia.

– To brzmi dziwnie w ustach człowieka, który wiele lat zwlekał ze złożeniem przysięgi swemu cesarzowi i który jeździ na sądy tylko wtedy, gdy naprawdę musi.

– Mój brat Dytryk pociągnął z cesarzem do Italii, a Dedo często bywa na dworze. To powinno wystarczyć – mruknął Otto, a potem krótko się roześmiał. – Przecież nie mogę oficjalnie wyznać, że już wolę na tronie bogobojnego Rudobrodego, który i tak większość czasu spędza w Italii, niż nieobliczalnego Lwa. Wystarczy, że mamy dwóch papieży, nie potrzeba nam jeszcze do tego dwóch cesarzy. Kiedy jednak dwóch najpotężniejszych ludzi w cesarstwie zgodnie trzyma się razem, to czyni nas, pozostałych książąt, słabeuszami.

Zamyślona Hedwiga bawiła się pierścionkiem, który podarował jej Otto. – Przywództwo Rajnalda z Dassel oczyści nas z wszelkich podejrzeń.

– Jesteś cholernie mądrą kobietą.

– A ty, mój panie i mężu, nie powinieneś przeklinać.

– Też coś. Mam tu na zamku dość klech, żeby się wyrównało… Rajnald to niebezpieczny człowiek. Lecz bez względu na to, jak doszedł do swych godności, nigdy nie działał wbrew interesom cesarza.

Hedwiga wysoko uniosła brwi. – Jak myślisz, dlaczego chce przewodzić rebelii?

– Welf zbyt często zadzierał z Kościołem – odparł Otto. – A już na pewno ten spór o Fryzyngę…

Margrabina w zadumie skinęła głową. Przed dziesięciu laty Henryk zniszczył należące do biskupa rogatki we Fryzyndze, by kawałek dalej w górę Izary wznieść swoje własne. – Na pewno mu się to opłaciło – zasugerowała.

– Nowe rogatki przynoszą Henrykowi tłuste dochody – mruknął Otto. – To jego Monachium ponoć kwitnie… Ktoś musi dać mu wreszcie odpór.

– W końcu nie chcemy, by kiedyś nadszedł dzień, gdy namaszczony przez Boga cesarz uklęknie przed swym wasalem, by prosić go o wsparcie? – Hedwiga z ironią zacytowała słynną już wypowiedź margrabiego.

Otto tylko się roześmiał i z błyskiem w oku podszedł wolnym krokiem do swej małżonki.

– Uwielbiam rozmawiać z tobą na takie tematy. To takie… ekscytujące.

Hedwiga przyjrzała się mężowi. Rozpoznała jego nastrój i cieszyła się nim.

Gdy została zaręczona z ponad dwadzieścia lat starszym margrabią miśnieńskim, nie miała oczywiście na tę decyzję żadnego wpływu. Ich ślub uzgodniono, by zakończyć spory między dawnymi towarzyszami broni, Konradem Wettynem i Albrechtem Niedźwiedziem. W głębi duszy była przerażona i po kryjomu płakała, gdy się dowiedziała, komu ojciec zamierza oddać ją za żonę.

Lecz na krótko przed zaślubinami jej babka Eilika wzięła ją na stronę i udzieliła jej bez ogródek lekcji, która odjęła mowę młodziutkiej narzeczonej i sprawiła, że jej policzki spłonęły rumieńcem.

– Jeśli pragniesz długo podobać się swemu mężowi, podczas nocy poślubnej sprawiaj wrażenie skromnej i niedoświadczonej, czyli takiej, jaka jesteś, lecz potem nie rób tego nigdy więcej – poleciła siejąca postrach Eilika, która całe życie cieszyła się szacunkiem arystokracji i duchowieństwa. – A potem zapomnij o tym, czego wymagają ludzie Kościoła. Chcą, by obyczajna kobieta leżała nieruchomo pod mężem, cierpliwie znosząc jego wysiłki. Lecz ty spraw, by poczuł się jak dziki byk, którego jedno spojrzenie burzy w tobie krew! Wtedy będzie w twych dłoniach miękki niczym wosk!

Hedwiga posłuchała rady babki, gdy udało jej się opanować początkowe obawy. I nie żałowała tego. Otto ją uwielbiał. Wbrew woli swych doradców uwzględniał jej głos, podejmując decyzje, i zawsze słuchał jej opinii. Zanudziłaby się na śmierć, gdyby obciążał ją wyłącznie troską o sprawy niewieście.

Poza tym jej małżonek mimo posiwiałych skroni wciąż był przystojnym mężczyzną. W takich chwilach jak ta, gdy patrzył na nią z podziwem i pożądaniem, naprawdę ją pociągał. Z uśmiechem spojrzała mu w oczy i zaczęła rozplątywać wiązanie swojej wierzchniej sukni.

Otto przez moment wydawał się zaskoczony.

– O tej porze? Niewiasto, zgnuśniejemy niczym bohaterowie nowego romansu Chrystiana z Troyes…12 – wymamrotał, podchodząc bliżej i całując ją w ramię.

– Cóż z tego? Wiesz już przecież, jakich bohaterskich czynów dokonasz potem w ramach pokuty – zagruchała Hedwiga.

Otto się uśmiechnął. – Wobec Lwa czy też teraz wobec ciebie?

Z niecierpliwością zerwał zapięcia jej sukni, pociągnął ją na poduszki i gwałtownie zaczął ssać jej piersi. Hedwiga zajęczała z rozkoszy i wyciągnęła się w jego stronę.

– Jesteś bezwstydnicą! – mruknął Otto, kładąc się na niej. – I to mi się właśnie w tobie podoba.

– Kochany?

– Hm…

Hedwiga wyprostowała się i zaczęła rozplątywać włosy, podczas gdy Otto wciąż leżał z zamkniętymi oczami.

– Będziemy potrzebować pieniędzy, żeby opłacić tę wyprawę.

Otto z trudem rozwarł powieki. – To pożyczymy trochę od Żydów.

– A co z osadnikami?

– Czemu o nich wspominasz?

– Obiecałeś, że ułatwisz im początki. W tak długą drogę nie mogli zabrać wszystkiego co potrzebne. Będą potrzebować bydła i ziarna, żeby nie umrzeć z głodu pierwszej zimy.

Otto z jękiem przewrócił się na bok i podparł głowę ręką. – Nie jestem ich mamką. Wystarczy, że sprowadzam ich na swój koszt, daję im ziemię i zwalniam na dziesięć lat z daniny.

– Wiem. Lecz pomyśl o opustoszałych wioskach porzuconych przez tych, którzy nie dali rady. Naprawdę chcesz, żeby sukces odniósł Gerung?

Otto gwałtownie usiadł i ostrym wzrokiem zlustrował żonę, która wciąż rozczesywała włosy.

– Próbujesz na mnie wpłynąć. Nie myśl, że tego nie dostrzegam – powiedział surowym tonem. – Pieniądze mogę wydać tylko raz. Wyprawa wojenna wkrótce przyniesie nam łupy. A zanim osadnicy zaczną płacić dziesięcinę, upłynie wiele, wiele lat.

– Powinniśmy im byli dać lepszą ochronę – odważyła się jeszcze dodać Hedwiga, choć wiedziała już, że nic nie wskóra.

– Za późno. I ubierz się. Pora, żebyśmy pokazali się na wieczerzy.

Posłańców rozesłano jeszcze przed wieczerzą. Nikt nie zauważył, że było ich więcej, niż rozkazał Otto.

W drodze

Pierwszego ranka, który Marta spędziła razem z osadnikami, przez szarą pokrywę chmur przebił się wreszcie nieśmiały promień słońca. W obozowisku rozpoczęto przygotowania do wymarszu.

Dzieci biegały naokoło, pośród śmiechu zgromadzonych wściekła Gryzelda goniła dwójkę niedorostków, groźnie wymachując chochlą, a Jonasz i Emma, młodzi zakochani, stali przytuleni do siebie, nie potrafiąc się od siebie oderwać.

Na ich widok Chrystian poczuł w głębi duszy bolesne ukłucie. Odepchnął jednak napływające wspomnienia. Szepnął coś do swojego siwka, pogładził go po szyi i podał mu pomarszczone jabłko, obserwując jednocześnie ludzi, którzy powierzyli się jego pieczy.

Ci wszyscy chłopi nigdy nie znaleźli się dalej od swojej wioski niż jeden czy dwa dni marszu – pomyślał po raz kolejny. Czy dadzą radę opanować lęk przed nieznanym i pokonać niebezpieczeństwa podróży?

Byli to w większości młodzi i silni ludzie, którzy zdecydowali się poszukać szczęścia na obczyźnie. Przygotowywali się całą zimę, wyrabiając lub ulepszając sprzęty, które mogli zabrać ze sobą.

Złożyło się szczęśliwie, że wyruszył z nimi także syn kowala. Jonasz mógł kiedyś przejąć kuźnię po ojcu, lecz wolał uchronić swoją dziewczynę przed kasztelanem. Aż trudno uwierzyć, że tak długo mu się to udawało, pomyślał Chrystian. Wulfhart był bezlitosny także wobec kobiet. A piętnastoletnia Emma była prawdziwą pięknością pośród dziewcząt ze wsi.

Do tej pory wydawało się, że wszyscy dobrze sobie radzą z trudami podróży, z wyjątkiem jednej z kobiet, która z dnia na dzień zdawała się coraz słabsza. Może ta nowa dziewczyna, Marta, mogłaby jej jakoś pomóc?

Spojrzenie rycerza znów powędrowało ku nowo przybyłej. Przyda im się ktoś, kto zna się na leczeniu i przyjmowaniu porodów. Poród to dla kobiet zawsze sprawa życia i śmierci. Byłoby niedobrze, gdyby w nowej ojczyźnie, gdzie osadnicy będą zdani wyłącznie na siebie, żony umierały mężom w połogu. Tyle że ta dziewczyna wydawała się o wiele za młoda, by móc pracować jako akuszerka. Chrystian czuł jednak, że nie tylko z tego powodu dostrzega w tej dziewczynie coś szczególnego, czego na razie nie potrafił bliżej określić.

Martę rozpierała radość. Była podniecona szykującym się wymarszem. Odsunęła od siebie wszystkie myśli o okropnych wydarzeniach z poprzedniego dnia. Rozpocznie z otaczającymi ją teraz ludźmi nowe życie.

Droga będzie trudna i niebezpieczna, lecz i to nie napełniało jej dziś obawą. Skoro Bóg dał jej tę wspaniałą okazję, postara się też, by cała i zdrowa dotarła do celu.

Gdy wieczorem padła bez zmysłów na ziemię, rezerwę ze strony kobiet natychmiast zastąpiło współczucie. Ocuciły ją paroma siarczystymi policzkami i dały jej coś do jedzenia. Nawet Gryzelda, która tak jej wcześniej przygadała, pocieszała ją, mówiąc, że muszą trzymać się razem.

A Berta, owa stroskana kobieta, której ciąży się domyśliła, wciąż na nowo pytała, czy jest pewna swojej przepowiedni.

– Tak bardzo się cieszę – powiedziała z błyszczącym wzrokiem, chowając kosmyki włosów, które wysunęły się jej spod czepka. – A co dopiero Guntram. Tak długo pragnęliśmy kolejnego dziecka!

Objęła Martę, jednocześnie kładąc sobie dłoń na brzuchu.

– Moja córeczka nie miała nawet pół roku, gdy zabrała ją nam gorączka. A obaj chłopcy nie przeżyli tamtego ciężkiego roku, kiedy po kiepskich zbiorach rycerze, z którymi Wulfhart toczył jakiś spór, ukradli nam na dodatek bydło. Od tamtej pory nie udało mi się zajść w ciążę.

Marta położyła jej dłoń na ramieniu. – Tym razem będzie dobrze. Wiem to.

Przez krótką chwilę mignęło jej w głowie owo straszne przeczucie z wczorajszego wieczoru. „Troje umrze, a jedno wszystkich nas okrutnie zdradzi”.

To jakieś urojenia!

Marta przeciągnęła zdrętwiałe z zimna członki, wstała i podeszła do kobiet, żeby pomóc w przygotowaniu śniadania. Był to skromny posiłek ze zbożowej papki rzucanej na gorące kamienie i pieczonej w formie cienkich placków. Marta czuła, że z wielu stron obserwują ją ciekawe spojrzenia, a i sama mogła wreszcie dokładniej się przyjrzeć towarzyszom podróży. Od razu dostrzegła, że przyda się tu jej wiedza lecznicza. Niemal wszystkie dzieci kichały i kasłały, a u dorosłych zauważyła ropiejące wrzody, krwawiące dziąsła i pokryte strupami głowy. Co najmniej jedna z kobiet była w ciąży, a pewnie i Emma wkrótce znajdzie się w tym stanie.

Jedna ze starszych kobiet wyglądała na tak chorą, że Marta wątpiła, czy będzie mogła cokolwiek dla niej uczynić. Lecz zanim zdążyła do niej podejść, nadszedł jej nowy pan. Marta czekała z bijącym sercem i spuszczonym wzrokiem. Czego może od niej chcieć?

Zaskoczona dostrzegła, że lekkim skinieniem głowy wskazuje jej kierunek, w którym właśnie patrzyła.

– Mogłabyś ją obejrzeć? Nie powinienem jej w ogóle zabierać, lecz błagała mnie na kolanach, żebym pozwolił jej z nami iść.

Marta w odpowiedzi tylko na niego popatrzyła, bezradnie wzruszając ramionami. – Może przynajmniej uda mi się przynieść jej trochę ulgi, panie.

– Uczyń to więc – powiedział Chrystian i ruszył na czoło pochodu. Poruszyły go nie tylko słowa Marty. Teraz, w świetle dnia, odkrył w jej zielonoszarych oczach coś, co go zaintrygowało. Przypomniały mu one inną parę oczu, w których głębi kryły się pradawne tajemnice.

Śniadanie zjedli bardzo szybko. Podczas gdy mężczyźni głośno popędzali krowy i woły, które zaprzęgali do wozów, kobiety szorowały garnki i wołały do siebie dzieci.

– Daj mi swój kosz, poniosę go – zaproponowała Marta kobiecie o twarzy szarej jak popiół, której stan zdrowia martwił także Chrystiana. Wycieńczona chłopka z wdzięcznością pomogła jej założyć wiklinowy kosz na plecy, a potem wzięła za ręce dwie jasnowłose dziewczynki, które miały na oko cztery i sześć lat.