41,50 zł
Pierwszy tom wielkiej epopei o Fryderyku I Barbarossie, zwanym Rudobrodym, który stał się jednym z najpotężniejszym władców średniowiecznej Europy. Autorka bestsellerowej sagi o znachorce Marcie, która skradła serca rzeszy czytelników powraca w cyklu Miecz i korona. Tym razem Sabine Ebert przenosi czytelnika do czasów średniowiecza, które opisała tak, że miliony czytelników zachwyciły się historią. Autorka stworzyła imponującą, wstrząsającą i frapującą historyczną panoramę, która opiera się na prawdziwych wydarzeniach. Grudzień 1137. Kiedy umiera cesarz Lotar, natychmiast wybucha zacięta walka o tron. Żądni władzy książęta i duchowni są gotowi zrobić wszystko, by nie tylko podważyć prawa cesarskiego zięcia Henryka Pysznego do korony, ale także odebrać Welfowi księstwa Bawarii i Saksonii. Dzięki przebiegłej intrydze wejść w posiadanie korony udaje się Staufom, którzy przed laty sami w wyniku spisku nie zdołali przejąć tronu. Rola monarchy przypada Konradowi Staufowi, choć nie jest tym zachwycony. Wkrótce orientuje się, że nawet lojalność własnego brata i młodego bratanka, przyszłego Fryderyka Barbarossy, ma swoje granice. Rozpoczyna się wieloletnia wojna i wyrafinowana gra na intrygi, w której udział biorą Welfowie, Askańczycy, Wettyni i wiele innych potężnych niemieckich rodów oraz... kobiety. „Sabine Ebert należy do grona autorek, które piszą wspaniałe i doskonale osadzone w historycznych realiach powieści”. Drenglers-buchkritik.de
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 654
Schwert und Krone Meister der Täuschung
Copyright © 2017 by Verlagsgruppe Droemer Knaur GmbH & Co. KG, Munich, Germany
www.sabine-ebert.de.
Książka została wynegocjowana za pośrednictwem AVA international GmbH, Niemcy (www.avainternational.de).
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2022 for the Polish translation by Daria Kuczyńska-Szymala
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
Korekta: Maria Zając, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-298-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2022
Postaci historyczne występujące w powieści
Staufowie:
Konrad Stauf, antykról, pretendent do tronu, następnie król
Gertruda Sulzbach, jego małżonka
hrabia Gebhard II Sulzbach, brat królowej Gertrudy i jeden z zaufanych króla
Fryderyk II Stauf, książę Szwabii (Jednooki), starszy brat Konrada
Agnieszka z Saarbrücken, jego druga żona
Fryderyk III, syn Fryderyka II z pierwszego małżeństwa z Judytą z Welfów (później cesarz Fryderyk I Rudobrody1)
Leopold Babenberg, brat Konrada, margrabia Austrii (później książę Bawarii)
Henryk Babenberg, również brat Konrada i następca Leopolda jako książę Bawarii (Henryk Jasomirgott)
Świeccy sojusznicy Staufów:
Dypold z Vohburga, margrabia Nordgau i pan Egerlandu
Kunegunda z Beichlingen, jego małżonka
Adela, córka Dypolda i pasierbica Kunegundy
Markward z Grumbach, zaufany Konrada
Bernhard, hrabia Plötzkau
Kunegunda, jego żona
hrabia Henryk Wolfratshausen
hrabia Sizzo Schwarzburg
Swen, syn króla Danii
Welfowie:
Henryk Pyszny, książę Saksonii i Bawarii, margrabia Toskanii, pretendent do tronu
Gertruda, córka cesarza Lotara z Supplinburga i cesarzowej Rychezy
Henryk, ich syn (później Henryk Lew)
Świeccy sojusznicy Welfów:
Rycheza z Northeimu, cesarzowa wdowa, wdowa po Lotarze z Supplinburga, królu niemieckim i cesarzu rzymskim, teściowa Henryka Pysznego
Bruno z Haigerloch, dawniej biskup Strasburga, uczony i doradca Rychezy
Fryderyk Sommerschenburg, palatyn Saksonii
hrabia Zygfryd z Boyneburga
hrabia Adolf II Holsztyński
hrabia Rudolf Stade
Askańczycy:
Albrecht Ballenstedt, margrabia Marchii Północnej, hrabia Ballenstedt, krótko książę Saksonii (później margrabia Brandenburgii)
Zofia z Winzenburga, jego małżonka
Otto, Herman, Adalbert, Dytryk, Zygfryd, Henryk i Bernard, ich synowie
Hedwiga, ich córka
Eilika Ballenstedt, matka Albrechta
Świeccy sojusznicy Askańczyków:
Herman, hrabia Winzenburga, brat Zofii
Otto, hrabia Hillersleben, zaufany wasal Albrechta
Wettynowie:
Konrad Wettyn, margrabia Miśni i Łużyc (później Konrad Wielki)
Ludgarda z Ravensteinu, jego małżonka
Otto, ich najstarszy syn (później Otto Bogaty)
Dytryk, ich drugi syn (później Dytryk z Landsbergu)
Dedo, Henryk, Fryderyk (kolejni synowie)
Oda, Berta, Gertruda, Adela, Agnieszka, Zofia (córki)
Matylda z Seeburga (siostra Konrada)
Werner z Brehny, marszałek Konrada
Radebot z Miśni, ministeriał
Ludowingowie:
landgraf Ludwik I Turyński
landgraf Ludwik Żelazny, jego syn
Słowianie:
Niklot, książę Obodrzyców w Meklemburgii
Przybysław, zwany Henrykiem, książę (wcześniej król) Brandenburgii i Szpandawy2
Petryssa, jego żona
Jaksa, jego bratanek3 (przyszły książę Kopanicy4)
Duchowieństwo:
Albero z Montreuil, arcybiskup Trewiru
Otto, biskup Fryzyngi, przyrodni brat Konrada Staufa
opat Wibald Stablo, królewski kanclerz (później także opat Corvey)
Anzelm, biskup Hawelbergu
Konrad z Kwerfurtu, arcybiskup Magdeburga
Arnold, proboszcz katedry w Kolonii, kanclerz
arcybiskup Arnold z Kolonii, arcykanclerz Italii
Bernard z Clairvaux, opat Clairvaux i kaznodzieja wypraw krzyżowych
Beatrycze II z Winzenburga, ksieni fundacji kwedlinburskiej, przyrodnia siostra Zofii, żony Albrechta Niedźwiedzia
Godebot (zm. 1140) i Rajnward (od 1140), biskupi Miśni
Adalbert z Saarbrücken, arcybiskup Moguncji (zm. 1141)
Markolf, arcybiskup Moguncji (1141–1142)
Postaci fikcyjne:
Lucjan, grajek, szpieg i pisarz z Miśni
Hanka, jego żona
Chrystian, ich syn
Józefa, uzdrowicielka z Miśni, zwana „starą znachorką”
Ulryk Lauterstein, zaufany króla
Edwin, stolnik miśnieński
Rycheza z Northeimu
Breitenwang w Tyrolu, 4 grudnia 1137 roku
Cesarz nie żyje!
Od wielu godzin czekali na ten okrzyk w śniegu i na lodowatym wietrze. Setki mężów w zbrojach, wielu najszlachetniejszych z Rzeszy, zgromadziło się przed nędzną chatą, w której umierał Lotar z Supplinburga.
Klękali teraz rząd za rzędem, wbijając miecze przed sobą w śnieg, opuszczali głowy i odmawiali modlitwę. Niektórzy płakali. Lecz ich oblicza nie wyrażały zgrozy czy smutku, a jedynie gorycz.
Czyżby Bóg ich opuścił? Mimo że wyruszyli na tę wojnę dla Niego i dla Jego przedstawiciela na ziemi, papieża?
Pokonana armia musiała wycofać się z Italii i w środku zimy przedzierać przez Alpy wraz z rannymi i chorymi. Szalała wśród nich zaraza. A teraz, dopełniając klęski całej wyprawy, umarł cesarz. W zasypanej śniegiem wiosce Breitenwang, pośród górskiej dziczy.
Tak myślało wielu z klęczących mężów.
Aż naszło ich nieuchronne pytanie.
Kto zostanie następcą Lotara?
W chacie przy zwłokach męża siedziała cesarzowa Rycheza. Choć była otulona podszytą wiewiórczym futrem opończą, trzęsła się z zimna. Mnisi ułożyli szczupłe ciało Lotara na grubo ciosanym stole. Wicher szalał wokół nędznej chaty, kule gradu uderzały o belkowany dach. Otwory okienne zostały dla ochrony przed mrozem i wiatrem zapchane słomą i nie wpuszczały ani odrobiny światła. Jednak płomienie świec migotały w przeciągu, rzucając wokół roztańczone cienie.
Rycheza była przerażona. Odejście męża tak ją bolało, że miała ochotę krzyczeć, płakać i rwać sobie włosy z głowy. Lecz jej strach dotyczył przede wszystkim obrzydliwości, które musiała uczynić jeszcze tego samego dnia.
Daremnie starała się przepędzić koszmarne widoki, które jawiły jej się przed oczami: jak nagie ciało męża, z którym spędziła całe życie, zostaje wepchnięte do olbrzymiego kotła z wrzącą wodą i gotuje się w niej, aż mięso odchodzi od kości…
Precz, precz z takimi obrazami! Teraz potrzebowała wszystkich sił, by zapewnić swojemu zięciowi tron.
Wiedziała, kto zwróci się przeciwko niemu, może nawet wyciągając broń. Niektórzy z nich stali tuż obok niej w tej maleńkiej chatce, inni gromadzili się już bez wątpienia na zewnątrz niczym sępy, by sięgnąć po koronę.
Sztywna od zimna wstała i wyprostowała się pomimo ciążącej jej tuszy. Jej głos zabrzmiał zdecydowanie, kiedy zwracała się do mężczyzn, którzy towarzyszyli umierającemu władcy w jego ostatnich godzinach. Było wśród nich pół tuzina biskupów i arcybiskupów.
– Natychmiast rozesłać gońców z wiadomością, że Lotar, z łaski Bożej zwycięski król Niemiec i cesarz rzymski, po dwunastu latach, trzech miesiącach i dwunastu dniach błogosławionego panowania został czwartego grudnia roku Pańskiego tysiąc sto trzydziestego siódmego wezwany przed oblicze Pana.
Ponadsześćdziesięcioletniego cesarza przy życiu utrzymywała jednie myśl o powrocie do domu. Jednak droga przez przełęcz Brenner i szalejąca wśród jego wojsk zaraza odebrały mu resztki sił. Dziś wydał swe ostatnie tchnienie – w tej chatce, gdzie zapach hojnie palonego kadzidła przytłumił odór kozła, który mieszkał za przegrodą na tyłach chaty i przenikliwie meczał.
Rycheza z Northeimu wyprostowała się jeszcze bardziej, choć bolały ją stawy.
– Niech dzwony biją w całym kraju! Niech wierni odmawiają modlitwy o spokój duszy czcigodnego zmarłego! – rozkazała. – Żaden poddany nie powinien się lękać, że mogłyby nadejść niespokojne, groźne czasy. Zgodnie z wolą naszego ukochanego cesarza Lotara jego następcą zostanie książę Saksonii i Bawarii, margrabia Toskanii. Wy, szlachetni panowie, jesteście świadkami, że mój cesarski małżonek przekazał insygnia władzy nad Rzeszą swojemu dziedzicowi i zięciowi z rodu Welfów: Henrykowi Pysznemu.
Cesarzowa powiodła władczym spojrzeniem od jednej twarzy do drugiej, by nie dopuścić do pojawienia się jakiegokolwiek sprzeciwu. Nie mogła okazać ani krzty słabości.
Przed chwilą była jeszcze cesarzową, potężną i szanowaną za swą mądrość niewiastą, której schlebiano i o której przychylność zewsząd zabiegano.
Teraz była wdową po cesarzu: grubą, niemal pięćdziesięcioletnią i dręczoną bólami. I już wkrótce, może nawet dziś, pojawią się ludzie, którzy będą chcieli ją uciszyć – bo jest niewiastą.
Wyłącznie Lotarowi zawdzięczała to, że mogła z nim współrządzić. A teraz on leżał martwy na surowych deskach. Komu mogła zaufać? I czy jej nieopanowany, łatwo wpadający w złość zięć nie zirytuje kolejnych książąt, zamiast zdobyć ich poparcie?
– Wyruszymy rano i będziemy towarzyszyć czcigodnemu zmarłemu w drodze do domu – mówiła dalej Rycheza. – Wolą cesarza było, by miejscem jego ostatecznego spoczynku stał się klasztor Königslutter. Należy powiadomić benedyktynów, by przygotowali ceremonię. – Głęboko odetchnęła, charcząc przy tym i czując kłucie w piersi. – A teraz wyjdźcie, wszyscy! Chcę się w samotności pożegnać z moim mężem.
Mężczyźni, kłaniając się i odmawiając cicho modlitwy, opuścili chatę, w której umarł cesarz. Gdy ostatni z nich znalazł się w wiszących krzywo na skórzanych zawiasach drzwiach, Rycheza zawołała do niego:
– Magistrze Brunonie, waść zostaje!
Oblicze chudego uczonego z rzadką bródką nie okazywało żadnego poruszenia. Ukłonił się, wrócił do najciemniejszego kąta chaty i cierpliwie czekał.
Bruno z Haigerloch był jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi w cesarstwie. Mimo to Rycheza wybrała go na swojego doradcę i zaufanego. Postarała się nawet o to, by otrzymał z powrotem urząd biskupa Strasburga, który odebrano mu z powodu różnych uchybień. Wkrótce i tak go znów utracił przez wzgląd na oskarżenia o brutalność i fałszywe święcenia.
Jednak magister wiedział, że cesarzowa wdowa go potrzebuje. A wkrótce będzie go potrzebować bardziej niż kiedykolwiek. W niecierpiącej zwłoki sprawie, która wymaga największej dyskrecji i jest tak odstręczająca, że nikt inny się jej nie podejmie.
Nagle ucichło wycie wiatru. Do wnętrza chaty docierały przytłumione przez śnieg głosy tuzinów gońców wyruszających w drogę. Konie rżały, szczękał metal, wykrzykiwano rozkazy.
Wypełniano polecenie cesarzowej wdowy.
Rycheza mocniej otuliła opończą swe masywne kształty i opadła na stołek. Cały czas wpatrywała się w nieruchome ciało wysokiego, imponującego nawet po śmierci mężczyzny, którego żoną była przez niemal cztery dekady.
Lotar z Supplinburga nigdy nie czynił jej zarzutu z tego, że przez pierwsze piętnaście lat pozostawali małżeństwem bezdzietnym. Nie płodził bękartów ani nie odtrącił jej jako bezpłodnej, co inni władcy uczyniliby na jego miejscu bez zastanowienia. Pozwalał jej nawet uczestniczyć w rządzeniu, a jej słowo szanować musieli najwięksi w Rzeszy.
Gdy książęta Szwabii zbuntowali się przeciwko jej mężowi i obwołali swoim królem Konrada ze Staufów, choć Rzesza miała już władcę, to ona prowadziła negocjacje po latach zaciekłej wojny i skłoniła buntowników do poddania się.
Rycheza z nostalgią wspomniała dzień sprzed ponad dwudziestu lat, gdy nadworny lekarz ku zdumieniu wszystkich potwierdził jej ciążę. To musiał być cud. Ona i Lotar już dawno stracili nadzieję na dziedzica.
Jednak zamiast upragnionego syna powiła dziewczynkę. I znów z ust jej męża nie padła żadna skarga. Wydał swą jedyną córkę za najpotężniejszego księcia Rzeszy, Henryka Pysznego z rodu Welfów. A teraz zięć Rychezy zostanie cesarzem, a jej córka Gertruda cesarzową.
Lecz najpierw musi spełnić inne ostatnie życzenie Lotara.
Rychezę przeszedł dreszcz, gdy odwróciła wzrok od zmarłego i popatrzyła na kopcącą łojówkę, którą zostawiła rodzina sołtysa, zanim kłaniając się w pas, oddała swe domostwo wielkim państwu.
Wokół głowy zmarłego paliły się delikatne woskowe świece z cesarskiego dworu. Rycheza nie mogła jednak znieść widoku tak bliskiej jej twarzy, zdając sobie sprawę, co się z nią zaraz stanie.
Lotar był królem niemieckim i cesarzem rzymskim. Mając świadomość, że liczy sobie już ponad sześćdziesiąt wiosen, oraz w obliczu trudów kampanii wojennej i przeprawy przez Alpy zimą poczynił odpowiednie przygotowania i podjął decyzje na wypadek swojej śmierci. Odbył spowiedź i uzyskał odpuszczenie grzechów. W ostatniej godzinie towarzyszyli mu żona, zięć, spowiednik i zaufani. To właśnie nazywa się „piękną śmiercią”.
Życzył sobie zostać pochowany w opactwie Königslutter na południe od Brunszwiku. Od lat na jego polecenie włoscy mistrzowie rozbudowywali tamtejszy kościół na podobieństwo katedr w Akwizgranie i Kwedlinburgu, by stał się imponującym grobowcem dla jego rodziny. Kościół nie był jeszcze gotowy, ale pewnego dnia i ona, Rycheza, spocznie tam na wieczny odpoczynek u boku męża.
Teraz jednak Königslutter było odległe o setki mil trudnych do pokonania górskich ścieżek pokrytych głębokim śniegiem. Zwykłe metody balsamowania nie zdołają nawet w zimie aż na tak długo powstrzymać rozkładu ciała.
W koszmarny sposób przekonano się o tym przed dwoma laty po śmierci króla Anglii Henryka, najmłodszego syna Wilhelma Zdobywcy. Nie tylko na dworach opowiadano sobie straszliwe opowieści o obrzydliwym fetorze, jaki unosił się ze zwłok podczas podróży z Normandii do miejsca pochówku w Londynie. Od wsi do wsi wędrowali grajkowie i śpiewali dla rozrywki makabryczne pieśni o tym wydarzeniu, zawsze znajdując żądną sensacji ciżbę.
By uniknąć takiej hańby, Lotar wydał sekretne rozkazy na wypadek, gdyby śmierć zastała go z dala od Königslutter.
Musieli rozpocząć procedurę już natychmiast, zanim zwłoki zesztywnieją.
– Magistrze Brunonie.
Uczony i były biskup Strasburga zbliżył się usłużnie i pokłonił.
– Czy wszystko jest przygotowane?
– Oczywiście, Wasza Wysokość – zapewnił i wsunął dłonie w rękawy szaty. – Ze względu na należny szacunek nie podzielimy zwłok, tylko będziemy je gotować w całości. Przez sześć godzin, aż ciało odejdzie od kości. Tu, w tej chacie, przy udziale kilku dyskretnych pomocników.
Głos Brunona brzmiał tak spokojnie, jakby rozmawiali o pogodzie. Jednak Rycheza aż zesztywniała z grozy.
– Gdy ciało odejdzie, kości zostaną zabalsamowane stosownymi ingrediencjami i połączone ze sobą zgodnie z naturalnym układem – kontynuował niewzruszony magister. – Głowę owiniemy cienką skórą, a szkielet zostanie odziany w piękne szaty i buty, założymy też ostrogi i ołowianą koronę pogrzebową. Nikt nie zauważy, że wieziemy jedynie kościec. Pani cesarski małżonek zachowa swą godność. Tak jak sobie tego życzył.
Uczony jeszcze głębiej wsunął dłonie w rękawy szaty i ponownie się pokłonił.
– Zaczynajcie więc! – rozkazała cesarzowa wdowa.
Znów na próżno starała się odsunąć sprzed oczu wizję gotowanego godzinami ciała swojego zmarłego małżonka. Skąd w ogóle magister zamierzał wytrzasnąć na tym pustkowiu wystarczająco wielki kocioł, by nie trzeba było rozczłonkować zwłok?
Nie, żadnych obrazów, żadnych szczegółów!
Wstała pośpiesznie, powodując, że świece mocniej zamigotały. Kozioł za przegrodą meczał ogłuszająco.
Ogarnięta nagle lękiem Rycheza zastukała w zmurszałe drzwi, wywołując chmurę kurzu i drobnych drzazg.
Otworzył dowódca straży przybocznej cesarza. Przed drzwiami zgodnie z poleceniem czekały damy dworu, milczące i drżące z zimna.
– Zaprowadźcie mnie na modlitwę do kościoła! – rozkazała Rycheza, a jej oddech zmienił się w biały obłoczek.
Musiała natychmiast stąd zniknąć, mając na względzie to, co miało się w tej chacie zaraz odbyć – razem ze swoim dworem.
Pomodlą się. To może pomóc.
Albero z Trewiru i Konrad Stauf
obóz wojskowy w Breitenwang, 4 grudnia 1137 roku
Książę Henryk Pyszny stanął przed czekającymi na śniegu panami na szeroko rozstawionych nogach i zahaczył kciuki o pas.
– Nasz świętej pamięci cesarz wyznaczył mnie na swojego następcę i dziedzica. Na znak tegoż przekazał mi cesarskie insygnia Rzeszy. Oczekuję od was hołdu! – zażądał donośnym głosem.
Wywołał tym ciche, ale gniewne szepty. Tylko ze względu na zmarłego nikt nie zaprotestował głośno. Panowie mieli także na uwadze to, że księciu Welfowi towarzyszyło w tej wyprawie tysiąc pięciuset rycerzy, o wiele więcej niż któremukolwiek z pozostałych książąt.
Chudy biskup Hawelbergu5 przerwał szepty i zawołał do wszystkich wyraźnie:
– Hołd w tej smutnej godzinie powinniśmy jako pobożni chrześcijanie złożyć pamięci naszego cesarza. Pomódlmy się za pokój jego duszy. Nowemu królowi złożymy hołd po jego wyborze. Tak jak nakazuje obyczaj.
To, że sprzeciwił mu się otwarcie akurat Anzelm z Hawelbergu, świadczyło o zupełnym braku umiaru w żądaniu Henryka, biskup bowiem należał do doradców jego teściowej, cesarzowej.
Książę Saksonii z gniewem w oczach popatrzył na duchownego. Choć pękał ze złości, nie mógł odrzucić tak pobożnego argumentu. Przede wszystkim dlatego, że padł z ust biskupa, który dopiero co prowadził w Konstantynopolu w imieniu Lotara rozmowy o sojuszu z cesarzem Bizancjum. Jeśli Henryk chciał rządzić bez przeszkód, potrzebował pokoju z cesarstwem wschodniorzymskim.
Welf miał na końcu języka cyniczną ripostę: Co jest warte słowo biskupa, który nie objął nawet swego biskupstwa, bo dwa lata temu pogańscy Słowianie odbili je i nadal bez przeszkód utrzymują? Może Henryk powinien zadbać o to, by tak pozostało, kiedy już zostanie królem.
– Pomódlmy się zatem o pokój duszy mego teścia! A po mojej koronacji ze szczególną uwagą i radością przyjmę hołd od was, Anzelmie z Hawelbergu! – zadrwił jednak i odszedł, powiewając opończą.
Wymieniono znaczące spojrzenia i powoli zaczęto się rozchodzić. Tu i tam mężczyźni łączyli się w grupki i kierowali do namiotów rozstawionych na zdeptanym tysiącami stóp śniegu.
Niewielka kotlina, w której leżała wieś Breitenwang, nie mogła pomieścić powracającej do domu armii. Większość szlachciców wolała nie kwaterować w chłopskich chatach, by nie dzielić lokum ze zwierzętami i robactwem. Na każdym wolnym miejscu stanęły więc namioty. Wyglądało na to, że wkrótce zasypie je śnieg, jeśli nadal będzie tak gęsto padał. Płócienne płachty już się uginały pod jego ciężarem.
Niby mimochodem strojnie odziany arcybiskup Trewiru odezwał się do stojącego obok niego jasnowłosego, około czterdziestoletniego mężczyzny, którego twarz skamieniała po słowach Welfa.
Konrad ze Staufów, młodszy brat księcia Szwabii i władca wschodniej Frankonii, był w fatalnym humorze.
Co arcybiskup bez skrępowania zignorował.
– Czy nie rozstawiliście waszych namiotów gdzieś blisko, Wasza Książęca Mość? – zapytał żwawo duchowny. – Mam wrażenie, że mój obóz jest niemal milę stąd. Bądźcie tak dobrzy i użyczcie niedołężnemu starcowi miejsca przy ogniu i kubka gorącego korzennego wina!
Konrad uprzejmie skinął głową i zapraszającym gestem wskazał odpowiedni kierunek. Straż przyboczna torowała jemu i arcybiskupowi drogę przez tłum rycerzy, zbrojnych, giermków i koni. Wszyscy na prawo i lewo kłaniali się przechodzącym.
Na szczęście obóz Staufów rzeczywiście znajdował się dość blisko, co nadało prośbie arcybiskupa odrobinę wiarygodności.
Albero z Trewiru liczył już sobie niemal sześć krzyżyków, lecz był człowiekiem światowym i walecznym, w żadnej mierze nie zniedołężniałym, choć od czasu do czasu podpierał się podczas chodzenia, gdy czuł nagły, powracający ból w plecach. Zabrał na tę wyprawę ponad pięć tuzinów rycerzy wraz z giermkami i knechtami, częściej też nosił zbroję niż ornat, a jedno i drugie zawsze strojne. Uwielbiał rozkosze stołu i błyskotliwe konwersacje, podczas których wyróżniał się humorem. Czekająca go rozmowa nie zapowiadała się jednak wesoło.
Konrad Stauf zaprowadził gościa do swojego wystawnego namiotu, gdzie w misach żarzyły się węgle, a ziemię przykryto futrami, by nie marzły stopy. Kazał nalać grzanego wina, które doprawiono miodem i cennymi przyprawami. Nie odesłał służącego, by nie wzbudzić podejrzeń. Albero pochodził z Montreuil i znał francuski. Służący nie zrozumieją ani słowa z ich rozmowy.
– Pilnujcie, by nikt nie podsłuchiwał! – rozkazał Stauf dowódcy straży. Ten przytaknął i wyszedł, skłoniwszy się przedtem panu oraz jego czcigodnemu gościowi.
Swojemu najbliższemu zaufanemu, rycerzowi o szpakowatych włosach, nakazał Konrad spojrzeniem, by pilnował wejścia do namiotu.
Albero podszedł do ognia, ściągnął z dłoni rękawiczki z jeleniej skóry i rozpostarł palce nad żarzącymi się węglami.
– Zachwyt wobec perspektywy objęcia tronu przez żądnego władzy Welfa był niemal namacalny – zagaił z sarkazmem rozmowę. – Welf staje się waszym najlepszym orędownikiem, nawet sobie tego nie uświadamiając. Cóż to było za wystąpienie! – Arcybiskup pokręcił głową z udawanym niedowierzaniem. – Zauważyliście ponure spojrzenia innych książąt? Czy też raczej byliście zbyt pochłonięci własnym oburzeniem? – zapytał uszczypliwie.
– Nawet gdyby miał być najlepszym kandydatem do tronu, to musiałby być na tę godność wybrany! – odparł ponuro Konrad po francusku. – Wybrany przez czterdziestu szlachetnych mężów z najważniejszych rodów. Dziesięciu Franków, dziesięciu Szwabów, dziesięciu Saksończyków i dziesięciu Bawarczyków. Czy to nie Lotar wprowadził na nowo ten obyczaj, kosztem mojego brata? Zasada wolnego wyboru króla zamiast dziedzicznego prawa? Poza tym ojciec może przekazać tytuł synowi, a nie zięciowi. Jednak Lotar się tym nie przejął, sam wyznaczył swojego następcę i wydając ostatnie tchnienie, postawił nas przed faktem dokonanym!
Wściekły Stauf wbił wzrok w swój puchar, choć nie wypił nawet łyka.
– Fakty dokonane stworzymy my – zapewnił go arcybiskup Trewiru spokojnym tonem, zajmując miejsce na wyłożonym owczą skórą siedzisku. Skosztował parującego wina i z lubością przymknął oczy. Zaraz potem jednak nagle się wyprostował i rzucił swemu rozmówcy wyzywające spojrzenie. – Pod warunkiem, że wreszcie zdecydujecie się zrealizować nasz plan! To wy zgodnie z prawem jesteście pretendentem do tronu. To wy jesteście najlepszym kandydatem w wyborach. Wasz brat oczywiście nie wchodzi w rachubę.
Fryderyk Stauf stracił oko w wojnie przeciwko Lotarowi. Zgodnie z prastarą tradycją król nie mógł mieć okaleczonego ciała.
– Przed dwunastu laty Lotar z Supplinburga podstępem pozbawił waszego brata przynależnego mu prawa. Nikt nie będzie miał nam za złe, jeśli i my chwycimy się podstępu. Tym razem się uda. Wszystko zależy tylko od was! – przekonywał Staufa Albero. – Zdecydujcie się teraz, Wasza Wysokość, a ja natychmiast rozpocznę dyskretnie gromadzić waszych sojuszników. Poza tym jeszcze dziś poślę zaufanego do Würzburga, gdzie na powrót cesarza czekają ci książęta, którzy nie wyruszyli z nami do Italii. Jeszcze żaden z nich nie wie, że sytuacja tak drastycznie się zmieniła.
Konrad Stauf stał bez ruchu. Tylko nerwowe postukiwanie palca o puchar zdradzało jego niepokój.
W słowach arcybiskupa nie było dla niego nic nowego czy niespodziewanego. Każdy brał pod uwagę możliwość, że leciwy cesarz nie przeżyje tej wyprawy, nawet sam Lotar. Podobnie stronnictwo tych, którzy pragnęli, by tron objął Stauf.
Dziś musiał się zdecydować. Tu i teraz, w tym namiocie.
– Korona leży u waszych stóp. Musicie tylko się schylić i ją podnieść. A może się lękacie? – prowokował arcybiskup, gdy jego gospodarz nadal milczał.
Konrad uchodził za odważnego i doświadczonego wojownika, toteż jego wahanie irytowało Alberona. Czy ja naprawdę muszę nieść psa na polowanie, bo jemu nie chce się przedzierać przez bagno? – pomyślał ponuro, nie okazując jednak w żaden sposób zniecierpliwienia. Wiem, co jest najlepsze dla cesarstwa, i nie zawaham się, by zrobić wszystko, co po temu niezbędne.
– Spójrzcie na mnie! – zażądał Konrad od zaskoczonego biskupa Trewiru, rozkładając ramiona. – Jeśli chodzi o dziedziczenie, nikt nie miałby większych praw do tronu ode mnie. Jeśli chodzi o cechy, jakie musi mieć król i cesarz, to pochodzę ze szlachetnego rodu, jestem ceniony jako władca i wojownik i szczerze wielbię Boga. Pielgrzymowałem do Ziemi Świętej. Dziewięć miesięcy po ślubie żona urodziła mi syna. Syna! I powije mi kolejnych. Gdy wybierano mnie na króla – niemal równo dziesięć lat temu – większość książąt Rzeszy głosowała na mnie. Ale i tak wzgardzono mną jako uzurpatorem i mnie wygnano. Nasz bunt się nie powiódł, a mój brat i ja musieliśmy się ukorzyć. Boso i w pokutniczych strojach przed całym dworem. – Konrad opuścił ręce i spojrzał duchownemu w twarz. – Jesteście mądrym człowiekiem, zaufanym papieża. Powiedzcie mi, Alberonie z Montreuil: czy to ambicja mną kieruje? A może pragnienie zemsty? To byłby grzech. Tak, przyznaję: od lat chcę zmazać hańbę i zaprowadzić wreszcie swój ród na jego prawowite miejsce. – Zawahał się i zmarszczył czoło. – Ale czy to, co planujemy, będzie też najlepsze dla cesarstwa? Czy nie wywołamy kolejnej wojny? Czy nie ryzykuję drugą klęską?
Arcybiskup niecierpliwie machnął dłonią, na której pysznił się złoty pierścień o charakterystycznym kształcie z ciemnobłękitnym szafirem.
– Wojna jest nieunikniona. Pytanie brzmi, jak krwawa będzie i ile potrwa. Czy naprawdę wierzycie, że pod panowaniem Henryka Pysznego mogą nastać spokojne czasy? – zapytał ironicznie. – Bylibyście głupcem, a ja powinienem natychmiast opuścić ten namiot. – Albero skrzywił się z pogardą. – Ten człowiek przechwala się przy każdej okazji, że jego ziemie sięgają od morza do morza, od Danii po Sycylię, odkąd teść nadał mu także księstwo Saksonii i Toskanię. Żaden książę nie powinien władać takimi połaciami. Poza tym ma zaledwie dwadzieścia siedem lat, jest niepohamowany i nie zna umiaru. Przede wszystkim jednak był tak głupi, że podczas tej wyprawy nie tylko śmiertelnie obraził większość wysoko urodzonych panów, w tym mnie, lecz nawet Jego Świątobliwość papieża. Powiedzcie więc otwarcie, Konradzie ze Staufów: chcecie, by na cesarskim tronie zasiadł ktoś taki? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, arcybiskup z uporem kontynuował: – Czyż Lotar nie uchodził za Króla Pokoju? A ile wojen prowadziliśmy za jego rządów? Rozejrzycie się! – Albero prawą ręką zatoczył półokrąg, by wskazać zasypany śniegiem wojskowy obóz. – Wracamy właśnie z Apulii, gdzie walczyliśmy z Normanami, zabijając ich albo odcinając im uszy i nosy. Mimo to nie byliśmy w stanie zepchnąć króla Rogera na południe. Samozwańczy rzekomy papież Anaklet6 wciąż okupuje Rzym i uniemożliwia prawdziwemu papieżowi dostęp do Świętego Miasta. Będziemy więc musieli wkrótce znów ruszyć przez Alpy. A na wschodnich granicach cały czas trwać będą wojny ze Słowianami. Dopiero co synowie Wirikinda7 napadli na Marchię Północną. Obalili swojego ojca, który przeszedł na chrześcijaństwo, i teraz w Hawelbergu znów oddają cześć bożkom. Biskup Hawelbergu od lat nie może objąć własnego biskupstwa. Słowianie wykorzystają każdą okazję, by się zbuntować. Może nawet tak jak przed stu pięćdziesięciu laty, gdy dołączyli do Związku Wieletów i nas pokonali. Wystarczy im tylko przywódca, który zjednoczy wszystkie plemiona. Już od dawna znowu panują na szerokim pasie ziemi między naszym cesarstwem a Polską, nad Hawelą, Szprewą, Odrą i Jeziorem Morzyckim8. To tyle, jeśli mowa o waszej pierwszej obawie. Wojna jest nieunikniona. Jednak pod panowaniem Henryka będzie o wiele krwawsza. Lista jego przeciwników jest nieskończona. A on jest zbyt arogancki, by zawrzeć pokój, bo tego nie da się zrobić, nie idąc na ustępstwa. – Albero wypił łyk wciąż parującego grzanego wina i uśmiechnął się cynicznie. – Lecz chwała wam, że troszczycie się o pokój cesarstwa. Jeśli chodzi o drugą waszą obawę: bez wątpienia było to dla was i dla waszego brata niezwykłe upokorzenie, kiedy musieliście paść cesarzowi do stóp. Zaufajcie mi jednak. Tego rodzaju zdarzeniom przypisuje się często i niepotrzebnie nadmierną wagę. – Arcybiskup przeczesał dłonią falujące siwe włosy i zaczął z wyraźną przyjemnością wymieniać: – Przed wami Lotar rzucił się do stóp cesarzowi Henrykowi Piątemu, błagając go o wybaczenie. Henryk z kolei po tym, jak zagrabił tron ojca, musiał pójść wobec papieża na takie ustępstwa, że chyba wolałby wytarzać się przed nim w pyle. A o cesarzu Henryku Czwartym, waszym dziadku ze strony matki, i jego pokutnej wyprawie do Canossy ludzie będą sobie opowiadać jeszcze przez wiele lat. Znaleźliście się zatem w doborowym towarzystwie. I nie musieliście trzy dni stać boso w śniegu. Liczy się tylko to, że tym gestem, choć w tamtym momencie wydawał wam się bolesny, zachowaliście potęgę i włości swojego rodu. Czyli to wy wyszliście z tego zwycięsko. – Albero z Trewiru opróżnił swój puchar. – Papież chce jako króla was. Możecie być tego pewni po tych wszystkich afrontach, na jakie Welf pozwolił sobie wobec Jego Świątobliwości. Papież Innocenty mianował mnie swoim legatem w krajach niemieckich i życzy sobie, bym wszelkimi możliwymi sposobami doprowadził do objęcia przez was tronu. Wasz najzagorzalszy wróg, arcybiskup Moguncji, przeniósł się niedawno do wieczności, podobnie arcybiskup Kolonii. To daje nam pewne… szczególne możliwości. – Jowialny uśmiech na twarzy Alberona ustąpił wyrazowi okrutnego zdecydowania. – Zaufajcie Bogu i zaufajcie mojemu planowi! Jest tak misternie utkany, że rzekomy następny król nawet się nie zorientuje, kiedy znajdzie się w cieniu. Wystarczy, że nie damy cesarzowej wdowie żadnej sposobności, by doprowadzić do złożenia przysięgi jej zięciowi przez wschodnich książąt. Należy więc za wszelką cenę nie dopuścić do zjazdu książąt w Kwedlinburgu. A potem to my stworzymy fakty.
Wszystko było starannie zaplanowane i przygotowane, sprzymierzeńcy i zausznicy biskupa czekali tylko na sygnał.
– Za wszelką cenę? – odparł ostro Konrad. – Mam oprzeć swoje panowanie na łotrostwie, jakie planujecie? Czy to się w ogóle da pogodzić z honorem rycerskim?
Duchowny wydał z siebie jęk zniecierpliwienia i przewrócił oczami.
– Wasza Wysokość, powiedzcie mi jedno: czy wy chcecie tego tronu? – Biskup zrobił znaczącą pauzę, lecz nie doczekał się odpowiedzi. – W takim razie spójrzcie w oczy tej prawdzie, że jeszcze nikt nigdy nie zdołał objąć go bez winy. Pomijając królów dzieci, którym niezwykle rzadko dane było długie życie, a co za tym idzie – długie panowanie. Kto chce władać, musi tego naprawdę pragnąć – i to pragnąć za wszelką cenę. Musi wywalczyć sobie tron wszelkimi sposobami. Uczyńcie to, uczyńcie dla dobra cesarstwa! Albo poddajcie się rządom Welfów. Wtedy jednak sugerowałbym wam, byście udali się na wygnanie. I obawiam się, że nawet tam mogłaby was dosięgnąć nagła śmierć. – Przyglądając się minie Konrada, dorzucił sarkastycznie: – Jeśli podejmiecie walkę teraz, nie będziecie nawet musieli brudzić sobie rąk i znów ryzykować skazaniem na banicję. To weźmie na siebie margrabia Marchii Północnej wraz z przyjaciółmi. Albrecht Niedźwiedź. – Arcybiskup Trewiru skrzywił ironicznie usta. – Wojownik starej daty. Tylko on nie będzie się bał przeciwstawić najpotężniejszemu księciu cesarstwa. Niedźwiedź nienawidzi Welfa. I pragnie księstwa Saksonii. A księstwo możecie dać mu wy, gdy tylko zostaniecie królem…
…i odbierzecie je Welfowi… pod pretekstem, który my spreparujemy – dodał już w myślach Albero.
– Potrzebujemy cesarskich insygniów. – Konrad sięgnął po ostatni argument.
Albero wiedział już, że wygrał. Ukrył jednak uczucie triumfu i z udawaną obojętnością wzruszył ramionami.
– Welf je odda, gdy nadejdzie czas. A jeśli nie: czym jest korona? Grudą złota i garścią szlachetnych kamieni… Każdy choć trochę uzdolniony złotnik chętnie zrobi wam nową, i to ładniejszą.
Konrad Stauf wzdrygnął się i zapatrzył w pustkę, jakby ujrzał ducha. Jego zaufany stojący w wejściu do namiotu zauważył to i on też wydał się w najwyższym stopniu zaniepokojony.
Konrad odetchnął głęboko i podjął decyzję.
– Poślijcie swego gońca do Niedźwiedzia, Wasza Ekscelencjo! I róbcie tu oraz w Würzburgu to, co możecie dla naszej sprawy. Niech Bóg nam sprzyja!
Arcybiskup Trewiru wstał z uśmiechem, by opuścić namiot.
– Będzie nam sprzyjał, mój przyjacielu. Będzie.
Konrad popatrzył za duchownym nieruchomym i ponurym wzrokiem.
Ta decyzja mogła przynieść jemu i jego rodowi wielką chwałę albo całkowite zniszczenie. Co nim powodowało? Ambicja? Pragnienie zemsty? A może przekonanie, że jest lepszym kandydatem do tronu?
Na dany znak podszedł do niego siwowłosy rycerz, który trzymał wartę przy wejściu do namiotu. Był to najbliższy zaufany i doradca Konrada, jego wieloletni towarzysz broni, kompan zarówno w zwycięstwach, jak i w porażkach. Człowiek skromnego pochodzenia, którego książę podniósł do stanu rycerskiego w uznaniu dla jego odwagi – również odwagi wyrażania wobec niego nieprzyjemnych prawd. Miał szczupłą, opanowaną twarz i szarozielone oczy. Z powodu starej rany powłóczył lekko prawą nogą.
– Zaufajcie Bogu! – zachęcił swego księcia Ulryk Lauterstein. – Zaufajcie Bogu i arcybiskupowi Trewiru. To potężny człowiek i… – szukał odpowiedniego słowa, aż ostrożnie dokończył: – …niezwykle pomysłowy dyplomata. Nawet papież jest po waszej stronie! – Po chwili jednak Ulryk zmarszczył brwi i dodał sceptycznie: – Lecz czego w zamian zażąda? Jeśli Kościół wyniesie was na tron, to nie dla Bożej chwały, lecz w zamian za przywileje. Ziemię, władzę i posłuszeństwo.
– Dobrze to sobie przemyślałem! – odparł ostro Konrad. – Nie będę królem klechów jak Lotar. Królestwo i Kościół muszą mieć równe prawa. Lecz to kościoły potrzebują opieki króla, i ja o to zadbam.
Ulryk pokiwał głową w zamyśleniu, a potem odchrząknął.
– Ze względu na przysięgę, jaką wam złożyłem, że będę bronić was w walce i radzić, tam gdzie inni będą wam schlebiać…
– Jakiegoż to kolejnego ostrzeżenia chcecie mi tym razem udzielić, Ulryku? – wpadł mu ironicznie w słowo Konrad.
Siwowłosy rycerz ściszył głos.
– Zaklinam was: zaufajcie Bożej sprawiedliwości i sobie samemu. Lecz wymażcie ze swej pamięci ostatnią noc! – Spojrzał w oblicze swego księcia i poruszony zawołał cicho: – Nie posłuchacie przecież podszeptów wiedźmy, która za pół feniga gotowa powiedzieć to, co tylko zechcecie usłyszeć? Jej słowa to kłamstwo i oszustwo. I mogą sprowadzić na was oskarżenie o pogańskie zabobony, jeśli to się rozniesie.
– Czyż i sławnemu i świątobliwemu Bernardowi z Clairvaux nie przepowiedziano wielkiej przyszłości? – odparł Konrad.
– Uczynił to jasnowidz, członek świętego Kościoła obdarzony łaską boskich wizji – przypomniał z naciskiem Ulryk. – A nie wiedźma, która ciągnie za armią razem z najtańszymi dziwkami i przepowiada długie życie ludziom, którzy giną w walce tego samego dnia.
– Nie chcę tego słuchać. Zostawcie mnie samego! – odpowiedział Konrad.
Ulryk Lauterstein niechętnie wyszedł, skłoniwszy się. Wiedział, że teraz nic nie zdziała. Za to podwójnie cieszył się z tego, że zeszłej nocy poszedł za starą. Dał jej klika fenigów i zagroził śmiercią, jeśli piśnie choćby słówko. W odpowiedzi zaskrzeczała niewzruszona:
– Gdy ogień gaśnie, a runy są zebrane, tako i słowa wybrzmiewają i zostają zapominane.
Może lepiej było ją zabić? Stara zdawała się na tyle sprytna, by natychmiast zniknąć i milczeć, nawet bez jego gróźb…
Jednak Konrad jej przepowiedni nie zapomni. Tym bardziej teraz, po słowach arcybiskupa.
Konrad zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że Ulryk ma rację. To, że zeszłej nocy potajemnie kazał sprowadzić do swojego namiotu tę na wpół ślepą starowinę, było wyrazem jego głębokiej niepewności przed podjęciem rozstrzygającej decyzji. W obozie poszeptywano, że jej przepowiednie zawsze się sprawdzają, nawet jeśli czasami inaczej, niż się spodziewano. To była chuda, odziana w łachmany niewiasta, która cuchnęła potem i gorzkimi ziołami. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mu na myśl, żeby coś takiego zrobić. Nawet by tego nie rozważał.
Rzuciła na ziemię kilka kości z wyrytymi runami, długo im się przyglądała, a potem zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem. Jedno z jej oczu przesłaniała mleczna mgła, drugie było świetliście niebieskie.
A potem wymamrotała owe zagadkowe słowa, po których zapragnął tylko się jej pozbyć. Zaproponował jej srebro jako zapłatę, lecz ona odmówiła.
– Cóż ja pocznę ze srebrem, szlachetny panie?
Poprosiła za to o zabitego gołębia i otrzymała go.
Gdy tylko wyszła, uznał, że jest głupcem.
Aż do teraz.
Aż do chwili, gdy Albero z Trewiru oznajmił: „Zrobimy wam nową koronę, i to ładniejszą”.
Dreszcz przeszedł Konradowi po plecach, bo słowa staruchy znów zabrzmiały mu w głowie:
– Nosić będziecie koronę, lecz nie Lotarową.
Czy ta kobieta naprawdę ma wgląd w przyszłość?
Konrad mimowolnie pomyślał o dwóch pozostałych przepowiedniach wiedźmy.
– Poprowadzicie armię do środka świata, a mimo to nie osiągnięcie swego celu – brzmiała druga.
Jaki to miało sens? Środkiem świata była Jerozolima. Od niemal czterdziestu lat znajdowała się w rękach chrześcijan. Czyżby świętemu miastu groziło niebezpieczeństwo?
A na koniec wiedźma zaskrzeczała:
– Wiele lat będziecie panować, dłużej niż Lotar. Lecz młody sokół, którego nazywać będą Rudobrodym, przyćmi niegdyś całą waszą sławę. Przez niego zostaniecie zapomniani.
Swen i Fryderyk – syn króla Danii i syn księcia Szwabii
obóz wojskowy w Breitenwang, 4 grudnia 1137 roku
Giermkowie z wojsk Staufów od paru godzin ćwiczyli pod surowymi spojrzeniami swoich mistrzów rozbrajanie przeciwnika po ataku mieczem. Pomimo chłodu każdemu z nich pot spływał po plecach pod grubą przeszywanicą9. Niektórzy ledwo trzymali się na nogach ze zmęczenia. Ci, którzy kątem oka obserwowali, jak zaufany księcia Konrada podchodzi do zbrojmistrza i z poważną miną coś mu klaruje, z nadzieją wyczekiwali upragnionej przerwy.
Zbrojmistrz na chwilę zamknął oczy i się przeżegnał. A potem zwrócił się do swoich podopiecznych i ryknął donośnie:
– Opuścić broń i przyklęknąć!
Młodzieńcy w wieku od czternastu do dwudziestu lat posłuchali natychmiast.
– Nasz cesarz Lotar, z Bożej łaski władca i umocniciel cesarstwa, umarł. Oddajcie mu cześć w ciszy i smutku i pomódlcie się za jego nieśmiertelną duszę.
Chłopcy opuścili głowy, złożyli dłonie i modlili się po cichu, aż zbrojmistrz powiedział:
– Amen! – co oni powtórzyli chórem.
Następnie na znak siwego mistrza podnieśli się.
Ten mówił dalej z typową dla siebie szorstkością:
– Zanim zaczniecie, głuptasy, paplać o rzeczach, o których nie macie pojęcia, wiedzcie jedno: cesarz – niech Bóg okaże miłosierdzie jego duszy – już na łożu śmierci wyznaczył na następcę tronu swego zięcia księcia Henryka z rodu Welfów.
Informacja ta sprawiła, że wszyscy chłopcy jednocześnie spojrzeli na szesnastolatka o rudozłotych włosach: pytająco, ze złośliwą satysfakcją lub z poruszeniem.
Lecz zbrojmistrz uniemożliwił jakiekolwiek dalsze reakcje, bo natychmiast zdecydowanym tonem oznajmił:
– Gdy umiera cesarz, świat na pewien czas zamiera, by go uczcić. Dlatego spędzicie ten smutny dzień w odpowiedni sposób, a mianowicie na modlitwie i postach. To oznacza: żadnego szczęku broni, żadnych głupich gadek, a przede wszystkim żadnych potajemnych wizyt u markietanek! Modlitwa i post, jasno się wyraziłem? – powtórzył, gdy dostrzegł reakcje na swój ostatni przykaz na twarzach co starszych młodzieńców.
Odpowiedziało mu jednogłośne, choć pozbawione entuzjazmu:
– Tak, panie!
– Jak przyłapię kogoś na łamaniu tych zasad, to aż do naszego powrotu do Frankonii będzie dzień i noc czyścił kolczugi z rdzy – dodał zbrojmistrz. Była to surowa groźba, bowiem w śniegu nie dało się kolczug ani innych żelaznych elementów uchować przed rdzą. – Jednakże konie i koniokrady nie wiedzą, że świat się zatrzymuje, gdy umiera cesarz, więc urodzeni w purpurze – dodał z ironią, wskazując na dwóch giermków w strojach doskonałej jakości i z takąż bronią – przejmą wartę przy południowym okólniku.
Obaj oddelegowani, chłopiec o złotorudych lokach i drugi z prostymi jasnymi włosami, ukłonili się, zabrali broń i pędem ruszyli.
Grudy śniegu osuwały się z przeciążonych gałęzi i obsypywały na biało dwóch przyszłych rycerzy, którzy zmierzali do wybiegu dla koni na skraju obozu. Żaden z nich nawet słowem nie wspomniał drwiącego określenia „urodzeni w purpurze”. Dotyczyło ich. Byli synami potężnych ojców.
Wysoki siedemnastoletni blondyn, Swen, był synem króla Danii, a szesnastolatek z rudymi włosami synem księcia Szwabii, który trzynaście lat wcześniej miał zostać królem. Młody Fryderyk był jednocześnie bratankiem Konrada Staufa i siostrzeńcem Henryka z Welfów10, który królem miał zostać teraz.
Zbrojmistrz wymagał od nich więcej niż od pozostałych, ponieważ jako przyszli władcy będą musieli uczestniczyć w bitwach na samym czele wojsk i przetrwać. Byli więc częściej niż pozostali giermkowie rugani za swą rzekomą nieudolność. Jednocześnie mistrz okazywał im pewien szacunek.
Dopiero gdy znaleźli się poza zasięgiem jego uszu i oczu, Swen z rodu Estrydsenów11 powiedział:
– Ten stary oprawca chce nas oddzielić od reszty, żeby uniknąć pogłosek.
– A potrafi sprawić, by słońce nie wschodziło i nie zachodziło? – zadrwił Fryderyk.
– Wcale bym się nie zdziwił – odparł z ponurą miną młody Duńczyk. – Od wielu dni męczę się z tą sztuczką z wytrącaniem broni przeciwnikowi. U niego to wygląda tak, jakby tylko lekko poruszył nadgarstkiem.
– Bo to na tym polega – odrzekł młody Stauf. – Pokażę ci, mój niezdarny bracie…
Przeskoczyli strumień, który wił się między skutymi lodem brzegami.
– Niezdarny? – wpadł Fryderykowi w słowo Swen. – Chciałbym zobaczyć, jak byś sobie poradził z żeglowaniem!
– Wszyscy wiedzą, że to przez twoją wikińską krew. Ale ja nie zamierzam dołączyć do morskich rozbójników – zakpił znów z przyjaciela Fryderyk. – Mogę cię migiem nauczyć tamtej sztuczki. Ale dziś wyraźnie zakazano nam ćwiczeń z bronią.
W obozie rzeczywiście panowała niezwykła cisza: żadnego szczęku mieczy, żadnych kłótni, żadnych wrzasków poza krzykami bólu rannych. Prócz wartowników niemal nikogo nie było widać.
– Tak, walki, kobiety i rozmowy – wyliczył Swen i przewrócił oczami. – Wierzysz, że wszyscy będą tego przestrzegać i nie zbliżą się do dziewek?
Fryderyk aż parsknął śmiechem.
– Jak często myślisz o pięknej dziewczynie, jej piersiach i o tym, jak się z nią pokładasz?
– Co rano, gdy się obudzę, i co wieczór, gdy zasypiam, i cały czas pomiędzy.
– No to masz odpowiedź.
Swen prychnął z pogardą.
– Cóż z tych markietanek zostało… Wolę przysiąc wstrzemięźliwość do czasu, aż znów znajdziemy się gdzieś, gdzie mają zamtuz.
Fryderyk bał się, że przyjaciel po raz setny zacznie opisywać kobietę swoich marzeń, która koniecznie musi mieć czarne loki. Wysokiemu Duńczykowi najwyraźniej wpadły w oko piękne Włoszki.
On sam marzył o delikatnej piękności ze złotorudymi włosami jak jego własne. Lecz obaj będą się kiedyś musieli ożenić z jakąś bogatą dziedziczką, którą ojcowie wybiorą im bez względu na ich pragnienia. I dlatego Fryderyk nie miał najmniejszej ochoty zagłębiać się w ten temat.
Tymczasem dotarli już do niewielkiego i otoczonego sznurami okólnika, na którym kilku stajennych czesało i karmiło konie albo wielkimi drewnianymi szuflami usuwało śnieg. Parobkowie pokłonili się nisko przed młodzieńcami w oczekiwaniu na rozkazy, lecz wysoko urodzeni giermkowie pozwolili im dalej wykonywać swoje obowiązki.
Obok wybiegu wił się kolejny strumyk o pokrytych lodem brzegach.
Chłopcy znaleźli sobie niewielkie wzniesienie, z którego mieli dobry widok na okolicę. Śnieg przestał padać, powietrze było mroźne i czyste. Z daleka dostrzegliby, gdyby do koni zbliżył się ktoś, kto nie powinien. Ktoś schodzący z gór wywołałby nieuchronnie lawinę, która by go zdradziła. A nawet najbardziej wygłodniałe wilki ominęłyby szerokim łukiem takie zbiorowisko ludzi.
– Tu możemy spokojnie porozmawiać – stwierdził z zadowoleniem Swen, gdy sprawdzili otoczenie i zajęli pozycje.
– I właśnie dlatego wyznaczył nam tę wartę – odparł Fryderyk.
– Chce cię chronić – powiedział jego duński przyjaciel. – Będzie sporo zamieszania po tych wieściach, nie tylko w obozie Staufów. – Swen wciągnął głęboko powietrze i zaczął przesadnie węszyć. – Czujesz to? W powietrzu czuć zmiany. Nie każdy pogodzi się z tym, że cesarz Lotar wyznaczył na swojego następcę zarozumiałego Welfa. Z pewnością od dawna snuje się plany, by posadzić na tronie twojego stryja Konrada. Ale cokolwiek się wydarzy i jakkolwiek się to skończy, każdy będzie wiedział, że ty pilnowałeś teraz okólnika i w niczym nie miałeś udziału.
– Tak, zbrojmistrz chce mnie chronić – przyznał Fryderyk. – Ciebie zresztą też. I uprzedzając twoje pytanie: nie, nie jestem wtajemniczony w plany swojego stryja. O ile w ogóle zamierza podważyć postanowienie Lotara.
– Oczywiście, że będzie wojna o tron! – prychnął Swen. – Choćby tylko dlatego, że chcecie waszych królów wybierać! U nas w Danii tego nie ma. Mój ojciec został zamordowany jesienią, a że jestem za młody, koronę przejął mój stryj Eryk jako najstarszy żyjący krewny. Lecz gdy tylko nadejdzie mój czas, zostanę królem. Mój kuzyn Kanut to oczywiście podważy i znów będzie twierdzić, że jestem bękartem, a nie Estrydsenem. Jednak jeśli nie umrę albo nie wstąpię do klasztoru, a zapewniam cię, że nie zamierzam uczynić ani jednego, ani drugiego, odziedziczę tron po ojcu. To pewne jak amen w pacierzu.
– Czy świat jest gotów na duńskiego księcia? – zadrwił Fryderyk.
– Pytanie brzmi raczej: czy jest gotów na króla ze Staufów? – odparł Swen.
Jego przyjaciel milczał, wyraźnie nie chciał na ten temat rozmawiać. Jednak starszy z młodzieńców nie ustępował.
– Nigdy mi nie opowiedziałeś, dlaczego twój ojciec przed trzynastu laty nie został królem.
– Przecież to wie każdy – odpowiedział Fryderyk niezwykle szorstko jak na dowcipnisia.
– Każdy to zna rynsztokowe plotki – odparł z pogardą Swen i znowu prychnął. – Znam tuzin wersji tej historii, pomijając tę oficjalną, którą rozpowszechniają wrogowie twojego rodu i w którą z tego powodu nie można wierzyć.
Fryderyk się zamyślił. A potem się otrząsnął.
– Nie rozmawiamy o tym w rodzinie. To zbyt… upokarzające. A ja byłem jeszcze dzieckiem, kiedy to się stało. Kilka lat później, tuż przed tym, nim zostałem wysłany jako giermek na dwór swojego stryja, mój szacowny ojciec wezwał mnie do siebie. I powiedział: Opowiem ci tę historię tylko jeden raz. Dobrze więc ją sobie zapamiętaj!
Ojciec nadal czuje się upokorzony – pomyślał Fryderyk. A ponieważ stracił oko, musiał się pożegnać z resztkami nadziei na należne mu miejsce.
Chłopiec skierował spojrzenie na wronę, która sfrunęła z gałęzi, głośno kracząc, wylądowała na skraju okólnika i zaczęła coś dziobać, podczas gdy on z pozorną obojętnością opowiadał tę historię, jakby wcale go nie dotyczyła.
– Przed trzynastu laty zmarł bezdzietnie cesarz Henryk, piąty i ostatni z dynastii salickiej12. Mój ojciec był jego siostrzeńcem i prawowitym dziedzicem. Wdowa po Henryku przekazała cesarskie insygnia arcybiskupowi Moguncji. Jednak Adalbert wziął udział w spisku i ku powszechnemu zdumieniu przedstawił nagle dwóch innych kandydatów. Od każdego pretendenta zażądał przysięgi, że podporządkuje się zwycięzcy. Mój szacowny ojciec odmówił i pod jego nieobecność książęta wybrali Lotara, który okazał się wystarczająco pokorny.
– Słyszałem o nieprzyjemnych zamieszkach podczas tych wyborów – wtrącił Swen.
– Tak nieprzyjemnych i niegodnych, że mój czcigodny ojciec opuścił salę obrad. Kosztowało go to utratę tronu. Oraz przejście mego dziadka Welfa, księcia Bawarii Henryka Czarnego, na stronę przeciwników. W zamian jego syn, Henryk Pyszny, otrzymał rękę córki Lotara, Gertrudy. I jako zięć cesarza dostał jeszcze Saksonię i Toskanię. A teraz na dodatek koronę.
– Na razie nie zasiadł jeszcze na tronie, który jego ojciec zdobył zdradą – zaoponował przyszły król Danii.
Na moment zapadła cisza.
Dopóki młody Stauf nie zapytał z goryczą:
– Czy nie powinniśmy dziś znaleźć odpowiednich słów, by uczcić zmarłego cesarza? Ja jakoś nie potrafię. Nie tylko dlatego, że pozbawił mojego ojca jego przyrodzonego prawa. Lotar ugiął się przed papieżem, a to jest niewybaczalne. Władza świecka i duchowna muszą istnieć obok siebie na równych prawach. Gdy Lotar z własnej woli prowadził rumaka papieża za wodze i wręcz przytrzymał mu strzemię, splamił honor swój i cesarstwa.
– Opisywał to jako gest uprzejmości – przypomniał Swen, choć podzielał zdanie przyjaciela.
– To zawsze będzie odbierane jako podległość. Żaden cesarz nie powinien się tak zhańbić.
– A jeśli papież zagrozi mu ekskomuniką? Co byś wtedy zrobił jako cesarz?
Fryderyk tylko się uśmiechnął.
– Poparłbym antypapieża.
– Czy twój stryj Konrad wystąpi przeciwko Welfowi i będzie się domagał tronu dla siebie? – dopytywał się Swen.
– Jestem giermkiem, on nie wtajemnicza mnie w swoje plany – odpowiedział zdecydowanie Fryderyk. – A mój ojciec jest w Szwabii i nie bierze udziału w tej kampanii.
– Nikt nie może mieć twojemu ojcu za złe, że trzymał się z daleka od Lotara. Twój stryj rzuci wyzwanie Henrykowi. Szkoda by było, gdyby tego nie zrobił – rozważał starszy z przyjaciół. – Książęta już go kiedyś wybrali.
– Na króla, który musiał wystąpić przeciwko już koronowanemu rywalowi! Teraz chodzi o coś innego. Lotar szybko popadł z moim ojcem w spór dotyczący ziem, które jako dobra cesarskie ojciec miał oddać królowi. Gdy ojciec odmówił negocjacji, Lotar z Supplinburga skazał go na banicję. I wtedy sojusznicy naszego rodu wybrali na prawowitego króla mego stryja Konrada, który dopiero co wrócił z pielgrzymki do Ziemi Świętej i nie złożył jeszcze hołdu Lotarowi. Po dziesięciu latach zaciekłych walk musieli się jednak ukorzyć przed Lotarem.
Fryderyk wyraźnie chciał skończyć ten temat. Lecz Swen odważył się na jeszcze jedną uwagę:
– Miałeś pięć albo sześć lat, gdy zaczęła się wojna. Coś przecież musisz pamiętać.
– Mój ojciec ukorzył się dopiero trzy lata temu. Niczego nie zapomniałem – odparł ponuro Fryderyk. – Tak jak tobie wmawiają, że jesteś bękartem, tak mnie najpierw uznawano za syna banity, a potem za potomka pokonanego i upokorzonego. Nawet jeśli ten stary oprawca drwiąco nazywa nas „urodzonymi w purpurze”. – Zapatrzył się na śnieżny wir, który podmuch wiatru wywołał pośród zarośli. – Pamiętam też Spirę13. Lotar oblegał miasto przez osiem lat, a mój szacowny ojciec zostawił w nim mnie i matkę, żeby Spira dochowała wierności Staufom. Głodowaliśmy. Ja nie, bo matka oddawała mi niemal każdy kęs, który był przeznaczony dla niej. Lecz nawet ona, księżna, cierpiała i mocno wychudła. Nigdy już nie odzyskała zdrowia. Myślę, że przez to potem umarła. Przez to i… przez upokorzenie męża.
– Ale twoja matka pochodziła z Welfów, była siostrą Henryka Pysznego, a ten wraz z innymi oblegał Spirę! – zawołał Swen.
– Co nas ostatecznie uratowało. Mój wuj z Welfów, który teraz ma zostać królem, postarał się, byśmy uzyskali wspaniałomyślne warunki kapitulacji. – Po krótkiej chwili milczenia dodał: – Rodzina jest ważna. Więzy pokrewieństwa są silniejsze niż wszelkie waśnie.
Swen rozważał te słowa, skupiając uwagę na swoim łuku, aż znalazł stosowną odpowiedź.
– Bez względu na to, co się stanie: będziesz bratankiem albo siostrzeńcem przyszłego króla, czy zostanie nim Henryk z rodu Welfów, czy też Konrad z rodu Staufów. Żony ich obu noszą imię Gertruda, więc będzie królowa Gertruda, to też jest pewne. I odtąd już nikt nie ośmieli się nazywać cię synem banity. Ci, którzy to czynili, będą się teraz przed tobą czołgać. Napawaj się tym! Od tego momentu jesteś bliskim krewnym króla.
– Jestem synem księcia Szwabii. I kiedyś sam będę księciem Szwabii, nikim więcej, ale też nikim mniej – postawił sprawę jasno Fryderyk. Jego twarz płonęła z gniewu i dumy. – Wszystkich tych, którzy niegdyś spoglądali na mnie z pogardą, wszystkich tych, którzy walczyli z moim rodem, nauczę wymawiać imię Fryderyka Staufa z szacunkiem i lękiem.
Swen przyjrzał mu się uważnie.
– Tak, tak uczynisz – stwierdził z przekonaniem po chwili milczenia. – Chodźmy do koni – zaproponował, by zmienić temat. Wieści z tego dnia musiały wzburzyć jego przyjaciela. Czas spędzony przy koniach dobrze mu zrobi. Fryderyk nie tylko był doskonałym jeźdźcem, ale i konie wręcz go uwielbiały.
Gdy dobiegli do okólnika, natychmiast zbliżyło się do nich kilka rumaków.
Armia straciła wiele wierzchowców w walkach i podczas przeprawy zaśnieżonymi przełęczami. Pozostałe były źle odżywione i nerwowe. O tej porze roku o paszę dla zwierząt było jeszcze trudniej niż o jedzenie dla ludzi.
Swen z zadowoleniem patrzył, jak jego towarzysz znowu zaczął się uśmiechać, kiedy głaskał kasztanową klacz po chrapach i przemawiał do niej. A potem młody Duńczyk przesunął czujnym spojrzeniem po okolicy.
– Nigdzie nie widać wroga – stwierdził i nie potrafił powstrzymać się od kpiny. – Nic dziwnego, bo przeciwnik siedzi teraz w namiotach, i nawet wiadomo w których. Ciekaw jestem, kiedy i jak szala przechyli się na korzyść twojego rodu.
Fryderyk zwrócił się do przyjaciela, udając obojętność.
– Nie tutaj. Myślę, że to się stanie dopiero po naszym powrocie. Potrzebują książąt z zachodu i południa.
– Sądzisz, że dojdzie do otwartej wojny?
– Mój wuj Welf uczynił sobie wrogów z wielu duchownych. A po nich spodziewałbym się raczej podstępu.
– Jednak wcześniej czy później ktoś będzie się musiał zupełnie otwarcie przeciwstawić cesarzowej wdowie i jej zięciowi – obstawał przy swoim Swen. – Kto się odważy pierwszy podnieść miecz na najpotężniejszego człowieka w cesarstwie?
– A kto jest największym zabijaką wśród książąt? – odpowiedział pytaniem Fryderyk.
I chłopcy jednogłośnie odrzekli:
– Albrecht Niedźwiedź.
– Do tego jest zaciekłym wrogiem Welfów. Jednak Niedźwiedź walczy teraz gdzieś na wschodnich rubieżach z synami Wirikinda, którzy napadli na jego Marchię Północną – zauważył duński książę.
Fryderyk Stauf uśmiechnął się chłodno.
– To go na długo nie zatrzyma.
margrabia Albrecht z Ballenstedt
Prignitz na granicy Marchii Północnej i ziem Słowian między Brandenburgiem14 i Schwerinem15, początek 1138 roku
Aaach!
Albrecht Niedźwiedź, wysoki i barczysty margrabia Marchii Północnej, z głośnym okrzykiem zamachnął się mieczem. Jednym ruchem ściął głowę klęczącemu przed nim przywódcy słowiańskich wojowników.
– To was, pogańska zgrajo, nauczy, żeby nie napadać na moje ziemie! – pomstował, gdy krew zabitego parowała na śniegu, barwiąc go czerwienią. – Idźcie do diabła z tymi waszymi bożkami o trzech obliczach! – Ciężko dysząc, opuścił miecz. – Spalić wioskę! – rozkazał.
Marszałek margrabiego podszedł bliżej i odchrząknął.
– Ta wieś należy do was, mój książę.
Niedźwiedź zamrugał. Dopiero teraz opadała z niego bitewna gorączka.
Przesunął wzrokiem po zniszczonej osadzie, której mieszkańcy uciekli przed napaścią Słowian do lasu. Zwęglone resztki domostw na skraju wioski jeszcze się tliły, chaty w środku zostały splądrowane lub zniszczone. Wszędzie leżeli zabici, którym jego ludzie zabierali teraz buty i broń. Schwytani Słowianie – czy też Wenedowie, jak zwykli ich nazywać chrześcijanie – zostali spędzeni razem i skrępowani. Ciężko ranny jeniec wrzeszczał z bólu i rzucał przekleństwami w swoim języku, aż któryś z rycerzy Albrechta podciął mu gardło, czy to z gniewu, czy z litości. Wrzaski natychmiast ustały.
– Poślijcie paru ludzi do lasu do wieśniaków, by im przekazali, że mogą wrócić i odbudować swe domy – zmienił rozkaz margrabia Marchii Północnej.
Marszałek przekazał dalej polecenia, a potem odciął skrawek opończy zabitego słowiańskiego dowódcy i podał go księciu, by ten mógł oczyścić swój miecz.
Albrecht Niedźwiedź, krzepki niespełna czterdziestolatek, wypuszczał miecz z rąk tylko wtedy, gdy ten musiał trafić do kowala. Wielokrotnie przetarł ostrze kawałkiem wilczego futra, a potem odrzucił je precz i wsunął broń do pochwy. Jej wnętrze wyłożone było kozią skórą, która usunie resztę krwi z żelaza.
Od tygodni wraz z pospolitym ruszeniem walczył na wschodnim pograniczu, słowiańscy wojownicy wkroczyli bowiem na jego teren szerokim frontem, by odzyskać swoje dawne ziemie.
Na ścieżce prowadzącej do wsi pojawił się konny posłaniec. Śnieg tłumił odgłos kopyt, ale zarówno wierzchowiec, jak i jeździec mocno odznaczali się na białym tle krajobrazu. Margrabia uśmiechnął się z ulgą, gdy rozpoznał twarz tego człowieka, gdyż zapowiadała dobre wieści.
Cóż za pamiętny dzień! Najpierw w krwawej bitwie pokonali atakujących Wenedów, a teraz…
Albrecht wolał nie kończyć tej myśli, dopóki nie usłyszy słów posłańca. Mógł zapeszyć. Pośpiesznie się przeżegnał.
Posłaniec błyskawicznie zsiadł z konia i podbiegł do swego księcia. Rycerze ze straży przybocznej natychmiast go przepuścili, bo podobnie jak ich władca liczyli na wiadomość, którą mógł mieć do przekazania.
– Wasza Wysokość, wasza małżonka przekazuje wam swe uniżone pozdrowienia – rzucił niemal bez tchu, opadając na kolano.
– Tak, i…? – zapytał niecierpliwie Niedźwiedź.
– Macie syna! Wasza małżonka urodziła wam kolejnego potomka! – zawołał młody rycerz i rozpromienił się, jakby jemu samemu urodził się syn.
– Czy księżna i dziecko są w dobrym zdrowiu?
– Tak, dzięki Bogu! – zapewnił posłaniec.
– Chwała niech będzie Panu! – zawołał z ulgą Albrecht.
Jego marszałek kazał ludziom wznieść wiwat na cześć nowo narodzonego syna księcia, jego siódmego potomka, a potem razem odmówili modlitwę.
Szczęśliwy Askańczyk dziękował Bogu za Zofię z Winzenburga. Jako młody chłopak nie przypuszczał, że jakakolwiek kobieta poza jego matką będzie odgrywać w jego życiu znaczącą rolę. Pomijając oczywiście to, że urodzi mu synów. A Zofia robiła to niemal rok w rok. Zdążył już mocno zapragnąć córeczki. Jednej, którą mógłby rozpieszczać, która uczyłaby się śpiewać i uśmiechać, a nie walczyć mieczem i włócznią. I która nie kłóciłaby się – w przeciwieństwie do synów, gdy dorosną – o schedę po nim. Może następnym razem Zofia powije dziewczynkę. Dałby jej na imię Hedwiga.
Lecz choć ich małżeństwo zostało zwyczajowo zaaranżowane i do ślubu właściwie się nie znali, Zofia stała się wkrótce dla niego kimś więcej niż matką jego synów. Ku zaskoczeniu samego księcia oraz jego ludzi, którzy za każdym razem zdumiewali się, jak delikatny staje się ten dziki wojownik, gdy rozmawia ze swoją małżonką.
– Natychmiast wyruszamy! – rozkazał Albrecht Niedźwiedź marszałkowi. – Pozostaną tu dwa tuziny ludzi, którzy zajmą się rannymi i jeńcami. Wymieńcie pogańskich Wenedów na naszych albo zabierzcie ich na najbliższy targ niewolników.
Handel niewolnikami był zabroniony wśród chrześcijan, lecz plemiona słowiańskie trzymały niewolników, a nieochrzczeni jeńcy byli i przez chrześcijan bez zastanowienia sprzedawani w niewolę.
– A z resztą wyruszymy do zamku mojego najbliższego wasala i tam upijemy się do cna, za zwycięstwo, za zdrowie mojej żony i narodziny mojego najmłodszego syna – kontynuował margrabia.
Rozkazy te ludzie księcia przyjęli okrzykami radości, przynajmniej ci, który mieli mu towarzyszyć.
Lecz margrabia natychmiast ograniczył perspektywę zabawy:
– O świcie ruszamy dalej do Ballenstedt.
Pierwszy wsiadł na konia i od razu zaczął przeliczać, ile godzin potrzebuje, by zobaczyć Zofię i swoich synów. Otto, jego pierworodny, miał już niemal dziesięć lat i wkrótce znajdzie się na dworze któregoś z sojuszników księcia, gdzie będzie się uczył na pazia, a następnie na rycerza. Reszta była jeszcze za mała, by odsyłać ich z domu.
Już siedząc w siodle, margrabia dostrzegł zbliżającego się galopem kolejnego gońca.
Twarz księcia natychmiast się zachmurzyła. Czyżby ten jeździec wiózł złe wieści z połogu? Czyżby chłopczyk umarł, zanim ojciec zdążył go zobaczyć? A może to jego żona?
Gdy posłaniec się zbliżył, Albrecht rozpoznał, że nie należy do jego dworu. Gorączkowo zaczął się zastanawiać, czyj to może być goniec. Odzież i broń miał najwyższej jakości, lecz nie zdradzały one przynależności do któregokolwiek dworu. W czyim towarzystwie widział tego człowieka? Władca powinien dobrze zapamiętywać twarze. Książę domyślił się jednak, co zaraz usłyszy.
– Wasza Wysokość! Najczcigodniejszy margrabio Marchii Północnej, hrabio Ballenstedt…
Posłaniec, chudy mężczyzna ze świeżą blizną na prawym policzku, opadł na kolano przed Albrechtem i okazał pierścień o charakterystycznym kształcie, z dużym ciemnoniebieskim kamieniem, który spoczywał w czworokątnej, zwężającej się ku górze oprawie. Była to kopia pierścienia, jaki zwykł nosić arcybiskup Albero z Trewiru.
– Nie tutaj! – polecił natychmiast margrabia.
Posłaniec z ulgą skinął głową, surowo mu bowiem przykazano zachować dyskrecję.
Tak szybko, jak pozwalały na to zaśnieżone trakty, jechali na zachód, pozostawiając za sobą zniszczone i ocalałe wioski.
Kiedy droga stała się wystarczająco szeroka dla dwóch koni, Albrecht przywołał do siebie posłańca arcybiskupa. Ani chorąży i jego towarzysz, którzy jechali na czele, ani rycerze z tyłu nie mogli ich usłyszeć.
– Cesarz nie żyje – oznajmił cicho siwowłosy posłaniec. Sądząc po wieku, dobrym uzbrojeniu, a przede wszystkim powierzonej mu misji, musiał to być bez wątpienia bliski zaufany arcybiskupa.
– Gdzie? Kiedy? Co jeszcze macie mi do przekazania? – dopytywał się margrabia.
– W pewnej wsi w Tyrolu zmogły go trudy podróży. Podczas gdy wy broniliście wschodniej granicy cesarstwa, w Würzburgu na powrót cesarza czekali książęta niebiorący udziału we włoskiej wyprawie, którzy tam właśnie dowiedzieli się o jego śmierci. Ciało zostało przewiezione do Königslutter i pochowane kilka dni temu podczas dość skromnej uroczystości. Wszystko to ominęło mnie przez tutejszą przygraniczną wojnę, bo długo was szukałem.
– Kiedy i gdzie zostanie wybrany nowy król? – zapytał wyraźnie podenerwowany Niedźwiedź.
– Lotar wyznaczył na następcę swojego zięcia Henryka Pysznego i na łożu śmierci przekazał mu cesarskie insygnia.
– Temu nieokrzesanemu Welfowi! – warknął Albrecht Ballenstedt i splunął na śnieg.
– Cesarzowa wdowa zwołała na drugi lutego zgromadzenie książąt w Kwedlinburgu, by wschodni książęta przysięgli posłuszeństwo jej zięciowi. – Zaufany arcybiskupa jeszcze bardziej ściszył głos i nachylił się w siodle w kierunku margrabiego. – Jego Ekscelencja uważa, że wiecie, co należy teraz uczynić.
Posłaniec umilkł i się wyprostował.
Umknął mu wtedy ponury uśmiech, który przebiegł przez oblicze Niedźwiedzia.
Tak, Albrecht wiedział, co należy zrobić. Nikt poza nim nie odważyłby się na coś tak niesłychanego. A on nie mógł się wręcz doczekać, kiedy wymierzy cios.
Zofia, żona Albrechta Niedźwiedzia
zamek Ballenstedt w Harzu, styczeń 1138 roku
Przez kolejne dni margrabia Albrecht szybkim tempem prowadził swoich ludzi do Ballenstedt, do siedziby swego rodu. Arcybiskup w przekazanych wieściach prosił o pośpiech, lecz Niedźwiedź najpierw chciał zobaczyć żonę i nowo narodzonego syna.
Już u celu powiódł swego ogiera wąską i stromo wznoszącą się drogą, zeskoczył na dziedzińcu z siodła, rzucił wodze koniuszemu i zawołał do swojego stolnika:
– Zdroważ to księżna?
– A jakże, Wasza Wysokość, Bogu niech będą dzięki.
Piastujący najwyższy urząd na dworze margrabiego uklęknął na jedno kolano i podał Albrechtowi powitalny puchar wykonany ze zdobionego srebrem rogu tura i napełniony ulubionym winem Niedźwiedzia.
– Margrabina odpoczywa. Ten poród bardzo ją osłabił. Lecz jeśli sobie życzycie, natychmiast każę ją obudzić i powiadomić o powrocie Waszej Wysokości.
– Uczyńcie tak! – postanowił od razu Albrecht. Musiał niezwłocznie ruszać dalej. – Zadbajcie o to, by moi ludzie najedli się i napili. Zasłużyli po tak intensywnej jeździe – zaordynował, choć z pewnością wszystko było już przygotowane. Nikt na jego dworze nie odważyłby się zaniedbać swoich obowiązków ani narazić się na jego gniew. – Za godzinę chcę widzieć wszystkich moich rycerzy zebranych w głównej sali zamku.
Stolnik wstał, pokłonił się ponownie i odszedł, by wykonać rozkazy.
Albrecht najchętniej od razu pobiegłby do żony i dziecka – natychmiast, gdy tylko zsiadł z konia. Jednak rzuciwszy okiem na mokre od śniegu i zaplamione krwią odzienie, uznał, że człowiekowi jego rangi nie przystoi pokazywać się w takim stanie leżącej w połogu małżonce i najmłodszemu potomkowi. Poszedł więc do swoich komnat, gdzie z zadowoleniem stwierdził, że gorąca woda jest już przygotowana. Szambelan przygotował mu też świeżą szatę, ciemnoniebieską, z barwnym, szerokim na dwa palce tkanym pasem na rękawach, wycięciu przy szyi, dolnej krawędzi i rozcięciu do jazdy w siodle. Do tego zdobiony srebrnymi guzami pas oraz buty z jeleniej skóry.
Służący pomogli władcy zdjąć odzież podróżną i wysokie buty. Margrabia zmył brud z twarzy i dłoni. A później słudzy odziali go w świeże nogawice, czystą spodnią szatę z białego lnu i niebieski bliaut16, spięli rozcięcie przy szyi za pomocą srebrnej fibuli17 w kształcie głowy niedźwiedzia i rozczesali skołtunione po pośpiesznej jeździe włosy i brodę.
Przyszykowany w ten sposób Albrecht szybki krokiem ruszył do komnaty małżonki, gwałtownie otworzył drzwi i rozpromienił się ze szczęścia na widok Zofii.
Piękna i młoda dwórka poprawiała właśnie opaskę i welon na jasnych włosach margrabiny. Spostrzegłszy władcę, pośpiesznie cofnęła się kilka kroków i wykonała głęboki ukłon.
Zofia przechyliła głowę i z uśmiechem wyszła mężowi naprzeciw. Margrabina miała na sobie zieloną suknię w kolorze młodych listków brzozy i z szerokimi rękawami, które były wąsko związane po bokach i opadały szczodrze aż do samego dołu sukni. Strój władczyni również ozdobiony był tkaną krajką18 i srebrną fibulą.
– Cieszę się, że widzę was w dobrym zdrowiu – powitała Albrechta swym melodyjnym głosem, który zawsze go oczarowywał. Może dlatego, że tak bardzo różnił się od głosu jego energicznej matki Eiliki.
– A ja jestem szczęśliwy, że widzę was – zapewnił margrabia, chwycił jej dłonie i je ucałował.
– Czy chcecie poznać naszego najmłodszego syna?
Na znak Zofii młoda dama opuściła komnatę i po chwili wróciła, prowadząc mamkę, która niosła w ramionach noworodka.
– Dałam mu na imię Bernard, tak jak sobie życzyliście – opowiadała Zofia. Dzieci chrzczono najszybciej, jak się dało, by ratować ich dusze, wiele niemowląt umierało bowiem podczas porodu lub wkrótce po narodzinach.
Jeszcze będziemy mieli małą Hedwigę – pomyślał Albrecht, przyglądając się z zachwytem synowi, który mocno spał, zaciskając maleńkie dłonie w piąstki.
– Dobrze je? – zapytał mamkę, marszcząc brwi. Była to dziewka z podzamkowej osady, która zaszła w ciążę z jednym z jego rycerzy. Jako mamka otrzymywała hojne wynagrodzenie, czyste ubrania i dobre jedzenie. Stojąc naprzeciwko groźnego margrabiego, wyglądała jednak na przerażoną.
– Tak, Wasza Wysokość – szepnęła i dygnęła z dzieckiem w ramionach.
– Niech Bóg cię chroni, mały Bernardzie! – powiedział Albrecht ciszej, by nie obudzić dziecka. Choć cieszył się z kolejnego potomka, nie miał ochoty na niemowlęce wrzaski. Odesłał więc mamkę razem z jej podopiecznym.
Następnie przywitał się z pozostałymi synami – poza najstarszym Ottonem, który kształcił się już na innym dworze. Chłopcy posłusznie i po dziecięcemu niezręcznie kłaniali mu się po kolei. Z przyjemnością poczochrał im czupryny, a potem pozwolił oddalić się wraz z piastunką.
Gdy prowadził żonę do ławy przy kominku, zaczął radośnie wyliczać: