Teatr węży. Śpiew potępionych - Agnieszka Hałas - ebook

Teatr węży. Śpiew potępionych ebook

Agnieszka Hałas

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najnowsza odsłona świata Zmroczy - czwarty tom cyklu „Teatr węży”

Krzyczący w Ciemności po zawarciu ugody ze srebrnymi magami wyrusza na Wyspy Śpiewu. Jego tajnej misji od początku towarzyszą kłopoty. Równowaga Zmroczy uległa zaburzeniu, a nad wszystkim wisi widmo szykującej się katastrofy. Co knują demony z Doliny Śniedzi?

Melanż czarnej magii z tropikalną przygodą zaskoczy was, zahipnotyzuje i przyprawi o dreszcze.

Śpiew potępionych to czwarty tom cyklu dark fantasy „Teatr węży” – mrocznego, intrygującego, pełnego plastycznych szczegółów, z pełnokrwistymi postaciami i przemawiającą do wyobraźni społecznością.

Krzyczący w Ciemności na egzotycznych wyspach w towarzystwie piratów? Czemu nie? Pomysł na zmianę scenerii okazał się strzałem w dziesiątkę, historia zyskała na oryginalności, a przy okazji nie straciła tego, z czego cykl jest już znany. Nadal więc możemy spodziewać się emocjonującej, barwnej, choć zarazem mrocznej opowieści o losach jednego z najbardziej fascynujących bohaterów polskiej literatury fantastycznej. Dawno już nic nie sprawiło mi takiej czytelniczej frajdy”. - Anna Kańtoch, autorka m.in. cykli „Przedksiężycowi”, „Nina Pankowicz” i o Domenicu Jordanie.

Polska fantasy doczekała się kilku znakomitych uniwersów, a świat stworzony przez Agnieszkę Hałas właśnie się do nich zalicza. Żyje, oddycha i krwawi, a my wraz z nim. Ten świat (...) tętni bogactwem niczym Baśnie z tysiąca i jednej nocy, zadziwia patentami rodem ze steampunku, igra z demonologią z różnych stron świata i z różnych czasów. Brune Keare zapadł mi w pamięć tak jak Kane z cyklu Wagnera, Ged z Ziemiomorza, Karenira z Gromberlandu czy ten cholerny Geralt Riv. Był charakterystyczny, tajemniczy, mroczny i bezwzględny, ale też na swój sposób honorowy i uczciwy. - Robert M. Wegner, pięciokrotny laureat Nagrody im. Janusza A. Zajdla, dwukrotny laureat Sfinksa, dwukrotny laureat Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, laureat nagrody dla książki roku (fantasy) w Rosji

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 468

Oceny
4,6 (104 oceny)
68
27
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiedza100

Całkiem niezła

dobra .
00
Zhang

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli jeszcze nie czytałeś niczego z tego cyklu to… zacznij od pierwszej części. WARTO 👍😀
00
rafdan50

Nie oderwiesz się od lektury

spoko
00

Popularność




Cykl TEATR WĘŻY

DWIE KARTY

POŚRÓD CIENI

W MOCY WICHRU

ŚPIEW POTĘPIONYCH

Wstęp

Polska fantastyka ma kilka rozpoczętych i niedokończonych cykli, na których finał czytelnicy czekają od dłuższego czasu. I prawdę powiedziawszy, cykl o Krzyczącym w Ciemności zaliczałem do takich właśnie niedokończonych historii. Na szczęście Agnieszka Hałas wzięła sobie do serca głosy swoich czytelników i postanowiła kontynuować opowieść, po raz kolejny zapraszając nas do świata ukrytego pod Zmroczą, gdzie ludzie, rasy nieludzkie oraz demoniczne splątane są w niekończącej się walce o władzę, dominację oraz dusze.

Ponownie odkrywamy, że nie ma tu prostego podziału na dobro i zło, biel i czerń. Srebrni magowie oficjalnie próbują utrzymać status quo i chronić ludzkość, choć tak naprawdę, jako że sami są ludźmi do szpiku kości, czasem bardziej dbają o osobiste interesy, dochody i władzę. Istoty odmiennych ras lub pochodzące z innych sfer toczą własne gry, a to, w jaki sposób wpłyną one na losy bohaterów, nie zależy wcale od ich pochodzenia, lecz od tego, co zamierzają osiągnąć. Piękne maski przysłaniają brzydkie, skażone żądzą władzy i chciwością oblicza, gładkie słówka, górnolotne frazesy i komunały kryją podstępy i intrygi, a najważniejszą rzeczą jest obserwowanie rąk rozmówcy, bo w każdej może on ściskać zatruty sztylet.

I w takim właśnie świecie znów spotykamy czarnego maga, ka-ira zwanego Krzyczącym w Ciemności. Brune Keare, uciekając przed Elitą, trafia na służbę do władczyni sylfów, gdzie w zamian za azyl podejmuje się najbrudniejszej roboty. Czyli zajmuje się tym co zazwyczaj. Lecz koszty tego chwilowego bezpieczeństwa są wysokie, a srebrni magowie nigdy nie zapominają i nie znają słowa „wybaczenie”. Gdy więc nadarza się okazja, by „odpracować” swe winy, Brune rzuca się w wir kolejnej przygody, choć tak naprawdę ma nóż na gardle i niewiele opcji do wyboru.

Agnieszka Hałas ponownie daje popis swojej przebogatej wyobraźni. Egzotyczne wyspy, wspaniałe miasta, inne wymiary, bezkres mórz i królestwa demonów – autorka nie waha się pokazać uniwersum – bo słowo „świat” jest tutaj za małe – Krzyczącego w Ciemności z najróżniejszych stron. Uniwersum to tętni kolorami, zapachami i dźwiękami, a galeria postaci drugo- i trzecioplanowych uzupełnia je w doskonały sposób. No i, rzecz jasna, muszę wspomnieć o tym, co stanowi rdzeń, prawdziwe „mięso” tej opowieści i co w pewnym sensie jest kwintesencją dobrej powieści fantasy. To fabuła, która sprawia, że książkę chce się czytać lub, mówiąc inaczej, żal ją odłożyć. Mamy tu zwykłe i magiczne pojedynki, bitwy z piratami, przyzywanie i odsyłanie demonów, spotkania starych i poznawanie nowych przyjaciół lub wrogów – a czasem naprawdę trudno od razu się połapać, kto jest kim – oraz intrygi w skali, która może dosłownie wstrząsnąć całym światem i zagrozić życiu milionów ludzi. Agnieszka Hałas porusza się w tym gąszczu sprawnie, z wdziękiem, nie rozciągając nadmiernie materii i nie traktując czytelnika jak głupca. Wszystko tu współgra z ontologicznymi założeniami całego cyklu, co sprawia, że Śpiew potępionych jest kolejną wartą naszej uwagi pozycją z serii opowieści o Krzyczącym w Ciemności.

Polecam.

Robert M. Wegner

Prolog

Nim bogowie przed wiekami opuścili nasze uniwersum, w pożegnalnym darze ofiarowali śmiertelnikom magię. Spletli też Zmroczę, czarodziejską barierę pomiędzy światem ludzi a bezmiarem sfer astralnych. Prądy Zmroczy osłaniają nas przed zagrożeniami z astralu, magia zaś służy do obrony przed istotami, które zdołają sforsować tę zaporę.

Z upływem wieków Zmrocza stała się coraz bardziej podatna na zakłócenia. Pożądany i naturalny stan jej stabilności zwiemy Ekwilibrium, jego zaburzenia – zachwianiami. Pierwszą ich oznaką są barwne świetlne smugi na niebie: częsty widok w Talme i nad Zatoką Snów, znacznie rzadszy w Alkarze, Chalkirze, Lossorze czy Dhlene. Gdy zaburzenie Ekwilibrium przybiera na sile, w Zmroczy pojawiają się pęknięcia lub rozległe wyrwy. Mogą przez nie przenikać niebezpieczni mieszkańcy sfer. Inną groźną konsekwencją zachwiań są spontaniczne wyładowania magiczne, często przybierające postać deszczu ognia lub trucizny.

Wydarzenia rozgrywające się w świecie ludzi mogą mieć na Ekwilibrium dramatyczny wpływ bądź nie wywierać go wcale, lecz nikt nie wie dokładnie, na jakich zasadach się to dzieje. Próby prześledzenia prawidłowości dają rozbieżne wyniki. Wielu magów i uczonych próbowało zgłębić zagadki Zmroczy, napisano na jej temat setki dzieł i stworzono liczne teorie, ale kluczowe pytania nadal pozostają bez odpowiedzi. Wiemy na przykład, że wojny i inne konflikty zaburzają Ekwilibrium, lecz nikt nie zdołał wyjaśnić, czemu ofiary ze zwierząt i ludzi pomagają je przywrócić.

Jedno jest pewne: gdyby nie wysiłki srebrnych magów, którzy stale walczą o utrzymanie Ekwilibrium, już dawno spłonęlibyśmy w ulewie ognia lub zostali rozszarpani przez demony.

Kymil Dorpeiros i Selea ar Vanth, Krótki traktat o Zmroczy

W Siedmiu Krainach przez kilkaset lat istniały dwie równoprawne szkoły magii: srebrna i czarna. Posługiwały się tym samym językiem zaklęć, znanym jako mowa magów, lecz różniły się założeniami i cechował je odmienny przebieg nauki. Elita, bractwo srebrnych magów, wybiera kandydatów i rozpoczyna ich szkolenie, zanim jeszcze odnajdą w sobie moc. Dzięki temu budzenie daru odbywa się w sposób kontrolowany, minimalizujący ryzyko. W toku dalszej nauki umysł i ciało adepta zostają tak ukształtowane, by stać się jak najlepszym naczyniem dla srebrnej mocy.

Czarny dar samoistnie budzi się w wybrańcach pod koniec okresu dojrzewania lub niewiele później, aczkolwiek predyspozycje do niego można stwierdzić już w dzieciństwie. Gdy jeszcze istniała czarna szkoła, przyjmowano do niej tylko jednostki, które przetrwały spontaniczne uaktywnienie się daru, mające postać ostrego kryzysu zdrowotnego z gorączką i majakami, często kończącego się śmiercią lub popadnięciem w katatonię. Szkolenie nie odbywało się według ścisłych reguł, miało jedynie wpoić techniki panowania nad darem i umożliwić twórczy rozwój. Nieprzypadkowo najwięksi innowatorzy w historii sztuki magicznej władali czernią, nie srebrem.

Obie szkoły długo współistniały niemal bez konfliktów, lecz w ostatnim stuleciu sytuacja uległa dramatycznej zmianie. Tragiczny splot wydarzeń sprawił, że klątwa rodem z Otchłani wywołała katastrofę znaną jako Skażenie, doprowadzając do rozpadu czarnej szkoły. Od tamtej pory ta barwa magii nosi nazwę Zakazanej Sztuki, a budzące się czarne talenty są tępione przez Elitę jako zagrożenie dla równowagi świata. Nielicznym udaje się przetrwać, rozwinąć swe umiejętności i zostać magami, lecz wiodą ponurą egzystencję poza prawem, a wskutek Skażenia prędzej czy później popadają w szaleństwo. Lud zwie ich żmijami, ka-ira.

Ferelius Monaldo, Wstęp do sztuki magicznej

Czy ka-ira Brune Keare zwany Krzyczącym w Ciemności rzeczywiście był jednym z wybrańców Eresha, Władcy Much, boga chorób i trucizn? Zdania w tej kwestii są podzielone.

Z kronik wiadomo, że magowie obdarzeni błogosławieństwem Eresha zawsze nosili na twarzach znak bóstwa – piętno w postaci blizn lub białych plam na skórze. Wiadomo też, że doskonale radzili sobie z egzorcyzmowaniem demonów, wykazywali predyspozycje do alchemii, ale szczególnie słynęli ze zdolności uzdrawiania chorych.

Czy Brune Keare posiadał wiedzę alchemiczną? Podstawową na pewno. Można przypuszczać, że osiągnął niejaką biegłość w warzeniu trucizn i narkotycznych eliksirów, twórczo modyfikując istniejące przepisy. Brak doniesień o tym, by zajmował się alchemią wyższego szczebla, eksperymentalną. Nie tworzył homunkulusów ani hybryd, nie destylował dusz, nie próbował tchnąć z powrotem życia w martwe ciało.

Czy uzdrawiał chorych? Nie. Od czasu Skażenia żaden czarny mag nie potrafi uzdrawiać.

Czy nosił na twarzy znak Eresha?

Ścigani ka-ira, ukrywający się przed prawem, chętnie korzystają z iluzji, odmieniając swój wygląd, ilekroć potrzebują nowej tożsamości. Jeśli wczytać się dokładniej w relacje świadków, okazuje się, że nie sposób ustalić, jak Keare naprawdę wyglądał, bo opisy są wzajemnie sprzeczne: trzy szramy na policzku, blizna po oparzeniu, rozległe wiśniowe znamię, zwykła twarz bez znaków szczególnych, oblicze potwora.

Czy przepędzał demony? W tej kwestii również zachowały się rozbieżne relacje. Jedno wszakże wiadomo ponad wszelką wątpliwość: Brune Keare służył Otchłani. Był związany cyrografem z Doliną Popiołów. Trudno uwierzyć, by ktoś, na kogo spłynęła łaska Eresha, mógł dobrowolnie zaprzedać duszę wrogom rodzaju ludzkiego.

Eigan ar Vithanare, Sylwetka truciciela i mordercy Brune Keare zwanego Krzyczącym w Ciemności, monografia wydana przez Elitę

Wtedy rozkazał, aby wszyscy trędowaci zebrali się w jednym miejscu. Tych, którzy nie mogli chodzić, przyniesiono na noszach. Lękali się patrzeć mu w twarz. A w nim obudziła się moc Władcy Much i po kolei ujmował każdego z chorych za rękę, aż uzdrowił wszystkich.

Argil d’Engle zwany Sokołem, Błogosławieństwo Eresha. Opowieść o Adrienie de Vere, dzieło umieszczone przez Elitę na indeksie ksiąg zakazanych

1. Propozycja

Wąski pasek jasności wpadającej przez szparę między okiennicami nieubłaganie wędrował wzdłuż ściany, aż dopełzł do posłania. Brune Keare zwany Krzyczącym w Ciemności – czarny mag, zbiegły przestępca, a obecnie agent wywiadu sylfów – jęknął, gdy światło zakłuło go w oczy. Zmełł w ustach przekleństwo, zmuszając się do wstania.

Przelał do szklanki resztę wody z dzbanka, rozmieszał w niej łyżeczkę nalewki z lucyferii i drobnymi łykami wypił gorzki płyn, od którego cierpły usta. Ostatnimi czasy zbyt często sięgał po ten lek, ale nie miał wyboru. Nie oszczędzano go.

Kiedy przed pięcioma miesiącami poprosił o azyl w powietrznym dominium, oferując w zamian swoje usługi, początkowo został wyśmiany. Sylfy nie widziały żadnego interesu w tym, żeby pomagać zbrodniarzowi ściganemu przez Elitę. Opłacało im się utrzymywać jak najlepsze relacje z bractwem srebrnego pentagramu. Miał jednak w zanadrzu mocną kartę przetargową, mocniejszą nawet, niż przypuszczał: imiona demonów, które zginęły z jego ręki. Po zweryfikowaniu informacji, które podał, królowa Feanmuile ostatecznie przychyliła się do jego prośby, lecz postawiła dość surowe warunki.

Zgodził się, rzecz jasna, choć od początku wiedział, że nie będzie łatwo. Żywiołaki powietrza niespecjalnie szanowały śmiertelników. Paradoksalnie dlatego czarny mag mógł się nieźle sprawdzać jako ostrze wywiadu – nikt tutaj nie spodziewał się cudzoziemca w tej roli.

Wymyślono, że oficjalnie będzie pracował jako muzyk, flecista przygrywający powietrznym arystokratom. Dostał fałszywe nazwisko półsylfa i fałszywy rodowód, włącznie z fałszywymi skrzydlatymi wujem i dziadkiem, na których mógł się powoływać w razie potrzeby. Nieoficjalnie miał odtąd likwidować agentów Otchłani w Latającym Mieście. Dostawał informacje, które musiał samodzielnie weryfikować, a potem działać – szybko, dyskretnie i bez pomyłek.

Było… ciekawie. W krótkim czasie wiele się nauczył. Jeszcze bardziej wyćwiczył te umiejętności, od których zależało jego życie. Ale musiał stale udowadniać żywiołakom, że radzi sobie na równi z nimi mimo śmiertelnego, kruchego ciała. W efekcie permanentnie funkcjonował na granicy wyczerpania. Ostre wydrenowanie z siły życiowej dawało przykre, niemożliwe do przeoczenia symptomy i mogło się skończyć chorobą, przewlekłe objawiało się bardziej podstępnie, ale w dłuższej perspektywie też nie kończyło się dobrze.

Już w pierwszych dniach służby Krzyczący poinformował chłodno, że ponieważ musi stale korzystać z magii teleportacyjnej i rzucać inne energożerne czary, to musi też skutecznie regenerować siły. I nie, żaden rosół z gołębi, żadna cholerna pieczeń ani wino, ani nawet odsypianie ciurkiem przez dwie doby nie załatwią sprawy. Sylfy przyjęły ten fakt do wiadomości – niechętnie, ale jednak.

Nie mógł czerpać energii z żył – nawet nie wiedział, czy w Latającym Mieście były jakieś – żeby nie demaskować się jako mag, więc dostarczano mu świeżą krew w szklanych buteleczkach owiniętych sianem, transportowanych w dzbanie pełnym pokruszonego lodu. Wzmacniający eliksir przygotowywany na jej bazie pozwalał żmijowi zachować jako taką sprawność bojową. Dobre samopoczucie byłoby już chyba zbyt wielkim luksusem.

Mimo wszystko radził sobie całkiem nieźle. Nie przyciągał uwagi. Stopniowo przyzwyczaił się do życia w Latającym Mieście, nawet jeśli w tutejszych tawernach serwowano głównie kwiatowy nektar i sto jeden potraw z gołębi.

A potem wydarzyła się ta paskudna historia z gnomem, który zamiast agentem Doliny Machin okazał się demonem z Doliny Kolców. Nieplanowana podróż do Otchłani i walka, z której Brune ledwo uszedł z życiem. Potem trudny powrót do Etherei, tydzień gorączki i wątpliwa przyjemność zmieniania sobie samodzielnie opatrunków, bo do uzdrowicieli z Latającego Miasta nie miał zaufania. Na szczęście płytkie rany, które odniósł, goiły się szybko i czysto. W sumie wyszedł z tej przygody obronną ręką, ale dotarło do niego, że za azyl w powietrznym królestwie płaci wyższą cenę, niż sądził. I że przez te pięć miesięcy miał naprawdę dużo szczęścia.

Coś wylądowało na parapecie z chrobotem pazurów, a sekundę później rozległo się pukanie w okiennicę. Brune z westchnieniem otworzył okno, krzywiąc się, gdy blask słońca go oślepił. Trzy szramy na policzku zakłuły bólem, odruchowo przycisnął dłoń do twarzy.

– Tkwisz tu jak zwierzę w norze, magu – zaskrzeczał Pirpellin, prawa ręka szefa wywiadu, rozglądając się z niesmakiem po izbie.

Przypominał skrzyżowanie rogatej jaszczurki z papugą, miał zakrzywiony dziób i ślepia niczym kryształy cytrynowego kwarcu. Nie wszystkie sylfy mogły się pochwalić nadludzko piękną powierzchownością.

Zeskoczył z parapetu na stolik, na którym leżało trochę owoców i pergaminy z zaklęciami. Żmij z ulgą zatrzasnął okno. Syknął, kiedy przy nieostrożnym ruchu zabolało go zabandażowane ramię.

– Jesteś ranny? – zapytał Pirpellin.

– Trochę oberwałem pazurami. Nic poważnego. Przyfrunąłeś tu tylko po to, żeby sprawdzić, czy żyję?

– Tak i nie. Wzywają cię.

– Kto?

– A jak sądzisz? Kylleminguen.

Żmij westchnął.

– Teraz, w tej chwili?

– Nie. Masz się stawić za cztery klepsydry w Sokolim Pałacu, w nietoperzej komnacie. Przedstaw się przy wejściu jako Geff Hrossen, astrolog.

– Wiesz, o co chodzi?

Pirpellin przekrzywił łebek, łypnął chytrze okiem.

– Może i wiem, ale darmo nie powiem.

– Częstuj się – zachęcił go Krzyczący, wskazując leżące na stoliku brzoskwinie i liczi. Były tu tanie, za to chleb kosztował krocie, bo mąkę przywożono ze świata ludzi.

– Podobno jakaś ważna persona ma dla ciebie propozycję – oznajmił Pirpellin, zręcznie obłupując liczi ze skorupki, żeby dobrać się do białawego, pachnącego miąższu. – Więcej mi nie powiedziano. Ale kazali podkreślić, żebyś się nie spóźnił.

– Niech zgadnę. Ktoś zwrócił się do Jej Wysokości z pytaniem, czy może wypożyczyć czarnego maga, a ona odrzekła, że o tym musi zadecydować sam mag?

– Ty to powiedziałeś, nie ja. – Pirpellin kłapnął dziobem, połykając obrane liczi razem z pestką.

Jedna z brzoskwiń zaczynała puszczać sok. Brune wziął ją i bez apetytu zaczął jeść, rozmyślając nad swoim położeniem. Najchętniej przekazałby sylfom, że nie ma siły i nie jest zainteresowany, obawiał się jednak konsekwencji. Jego prawo do przebywania w Etherei zależało tylko od dobrej woli królowej Feanmuile.

* * *

Dzień był słoneczny i wietrzny – żadna nowość w królestwie sylfów. Wszelkie możliwe ptaki, których pełno gnieździło się w stolicy Etherei, jak zwykle krążyły wokół budynków i drzew, drąc dzioby, jakby ktoś im za to płacił.

Latające Miasto, złożone z siedmiu połączonych poziomów, dostojnie żeglowało po oceanach chmur. Przeważająca część jego populacji dysponowała skrzydłami, przez co bezskrzydła mniejszość co rusz napotykała kłopoty – na przykład w wysokich budynkach zamiast schodów znajdowały się wątłe sznurowe drabinki zainstalowane tylko z myślą o nieszczęsnych cudzoziemcach. Mało co tak działało Krzyczącemu na nerwy, jak patrzenie z wysokości fafdziesiątego szczebla na śmigające radośnie w powietrzu chochliki. W jednym z posiadanych grymuarów znalazł zaklęcie lewitacji, ale nie potrafił go opanować – po długich ćwiczeniach mógł się wznieść na kilka stóp nad ziemię albo bezpiecznie opaść z dużej wysokości, ale na tym koniec. Musiał się pogodzić z tym, że jest skazany na nielotność.

Na każdym większym placu Latającego Miasta czekały czarodziejskie skrzydlate lektyki, które za opłatą zanosiły cudzoziemców w niedostępne miejsca. Brune nie lubił z nich korzystać, nie tylko dlatego, że wyglądały na dzieło srebrnej magii – sylfy prowadziły ożywioną wymianę handlową z Elitą – ale też dlatego, że posiłkowanie się lektyką odbierał jako podkreślanie swojej ułomności w porównaniu z miejscowymi. Na szczęście pozostawała mu jeszcze teleportacja. Męcząca, zwłaszcza teraz, gdy nie był w pełni sił, ale korzystniejsza dla wizerunku.

Sokoli Pałac znajdował się na najwyższym poziomie metropolii. Wyglądał tak, jakby architekt zaprojektował go pod wpływem środków odurzających, napatrzywszy się wcześniej na strome skalne granie i strzeliste turnie. Krzyczący zmaterializował się nie przed bramą na dziedziniec, tylko nieopodal głównego wejścia, którego strzegły dwa powietrzne smoki, jeden lazurowy, drugi zielony jak malachit. W pobliżu trzepotało kilka chochlików odzianych w królewskie barwy.

Rzadko zjawiał się tutaj osobiście, a jeśli już, to nigdy pod własną postacią. Sylfy wolały, by jego pobyt w Latającym Mieście nie wzbudzał niepotrzebnego zainteresowania. Postarzająca iluzja załatwiała sprawę. Wiedział, że dla tubylców wszyscy sędziwi śmiertelnicy wyglądają tak samo.

Opowiedział się lazurowemu smokowi, a ten ruchem ogona przywołał najbliższego chochlika i wysyczał rozkaz. Chochlik śmignął w górę między wieżyce, arkady i pinakle.

Po obu stronach wrót wznosiły się marmurowe posągi sylfów i sylfid. Żmij stanął w cieniu najbliższego i czekał, ignorując niechętne spojrzenia smoków. Do Sokolego Pałacu, gdzie urzędowała rada ministrów i mieścił się skarbiec powietrznego królestwa, przybywało wielu petentów, również z innych sfer astralnych.

W końcu chochlik przyfrunął z powrotem.

– Kylleminguen oczekuje cię, dostojny cudzoziemcze – zaskrzeczał w mowie magów.

Wielki otwarty hol, rozświetlony smugami słonecznego blasku wpadającego przez umieszczone wysoko okna, witał przybysza lasem strzelistych kolumn i pełnych gracji kariatyd. Próżno byłoby tu szukać miękkich wyściełanych mebli albo drewnianych parkietów – dominował kamień. Tu i ówdzie wisiały kadzielnice, z których wznosiły się smużki wonnego dymu. Pomiędzy kolumnami przemykały chochliki przenoszące wiadomości, a czasem kubek z napojem lub posiłek na tacy. Skrzydlaci dworzanie i urzędnicy również przefruwali nonszalancko z piętra na piętro, łopocząc szatami. Na drugim krańcu holu znajdowały się spiralne schody – wąskie i otwarte ze wszystkich stron, choć zaopatrzone w poręcz. Należało współczuć wszystkim przybyszom cierpiącym na lęk wysokości.

Kylleminguen urzędował wysoko we wschodniej części gmachu, dotarcie tam trasą przystosowaną dla bezskrzydłych zajęło trochę czasu.

– Geff Hrossen – przedstawił się z ukłonem Brune, wchodząc za chochlikiem do nietoperzej komnaty.

Jej nazwa na szczęście nie pochodziła od żywych nietoperzy – chociaż w powietrznym królestwie można się było spodziewać wszystkiego – tylko od rzeźb zdobiących sklepienie oraz głowice pilastrów. Na wystrój wnętrza składały się szafy z księgami (oficjalnie zawierającymi rozliczenia rachunkowe), proste biurko i krzesła oraz niepasujące do reszty mebli zwierciadło w mahoniowej ramie. Widniały na niej wyrzeźbione symbole, które Krzyczący dobrze znał: znak oka, ust i odwróconej dłoni oraz kilka innych.

– Spóźniliście się – oznajmił surowo Kylleminguen, unosząc złoty tykający czasomierz w kształcie krokodyla, może łapówkę od undyn.

Szef wywiadu królowej Feanmuile wyglądał, no cóż, jak latający płaz. W jego żyłach prawdopodobnie płynęła domieszka krwi gnomów. Był przysadzisty i brzydki, elegancka jedwabna szata nie mogła tego zamaskować. Jego śnieżnobiałe łabędzie skrzydła sprawiały wrażenie doklejonych.

Odprawił chochlika, po czym omiótł żmija bystrym spojrzeniem.

– Wróćcie do swojej prawdziwej postaci, jesteśmy sami.

Krzyczący rozwiał iluzję ruchem dłoni. Kątem oka złowił swoje odbicie w lustrze. Wyglądał gorzej, niż sądził, blizny uwydatniły się na wymizerowanej, ziemistej twarzy. Kylleminguen chyba też to zauważył, bo złagodniał.

– Przepraszam za to nagłe wezwanie. Niestety nie mam dobrych wieści. Jej Wysokość postanowiła wycofać się z decyzji o przyznaniu wam azylu. Do jutra musicie opuścić powietrzne dominium.

– Jestem rozczarowany – powiedział żmij po dłuższym milczeniu, patrząc szefowi wywiadu prosto w oczy. – Liczyłem, że wzorowa współpraca przyniesie lepsze owoce. Ale trudno, żebym spierał się z decyzją Jej Wysokości.

– Wasza sprawa od początku budziła kontrowersje – oznajmił Kylleminguen. – Naciski ze strony Elity były bardzo silne. Ja również ceniłem sobie możliwość współpracy z wami, ale… rozumiecie, polityka. – Uczynił wymowny gest. – Decyzja zapadła zaraz po tym, jak wyruszyliście na ostatnią akcję. Wyjednałem dla was później jeszcze trochę czasu, żebyście mogli wrócić do zdrowia.

– No cóż, dziękuję. – Brune nie zadał sobie trudu, by zamaskować sarkastyczny ton. Wyczuwał, kiedy ludzie kłamią, ale w stosunku do żywiołaków intuicja go zawodziła, dlatego nie umiał poznać, czy sylf mówi prawdę, czy tylko chce, żeby ta niemiła dla nich obu rozmowa przebiegła jak najspokojniej. Ale w sumie nie miało to znaczenia. Powinien przewidzieć, że bractwo srebrnych magów prędzej czy później wynajdzie argumenty, które sprawią, że Feanmuile złamie dane słowo. – Pirpellin wspomniał o jakiejś propozycji. To aktualne?

– Owszem – potwierdził Kylleminguen. – Zaskoczy was to, ale propozycję wysunęła srebrna magini Akhania ar Vithanare.

Tym razem Krzyczący znieruchomiał.

– Rozumiem, że to nie żart – powiedział powoli.

– Nie. Azyl, który otrzymaliście w naszym królestwie, spowodował napięcia w relacjach z Elitą. Srebrni magowie z uporem domagali się waszej ekstradycji. – Szef wywiadu zawiesił głos, bo dostrzegł w źrenicach żmija żółte błyski. – Bez obaw, Jej Wysokość Feanmuile nie dopuściłaby się zdrady – zapewnił. – Nie wydalibyśmy was w ich ręce pod żadnym pozorem.

– Dobrze wiedzieć – skomentował Krzyczący.

Kylleminguen zignorował ironię w jego głosie.

– Zamordowanie mistrza Elity to zbrodnia, której srebrni magowie nie wybaczają – podjął. – Chyba że w nadzwyczajnych okolicznościach. Nie jestem pewien, co wydarzyło się w świecie ludzi, ale mistrzyni Akhania skontaktowała się z nami wczoraj i powiadomiła, że chce wam zaproponować zawieszenie wyroku w zamian za współpracę. Stawką może być tymczasowy glejt lub nawet warunkowe ułaskawienie.

– Ciekawe. Kiedy ostatnio sprawdzałem, srebrni magowie tępili takich jak ja za sam fakt posiadania czarnego daru.

– Coś się wydarzyło – powtórzył z naciskiem Kylleminguen. – Wiecie tak samo dobrze jak ja, że srebrni magowie są pragmatyczni. Potrzebują waszej pomocy. Akhania oznajmiła to wprost.

– Nie wierzę. Albo to tak prymitywna pułapka, że aż wstyd, albo chcą, żebym ich wspomógł w polowaniu na moich braci w darze.

– Nie. Nic z tych rzeczy. – Szef wywiadu zniżył głos. – Nie chodzi o walkę z czarną magią, lecz z Otchłanią. I możemy zaręczyć, że w ofercie nie ma pułapki. Jej Wysokość Feanmuile uznała, że wydanie rozkazów w tej sprawie nie leży już w jej gestii, ale prywatnie kazała wam rzec, że powinniście przynajmniej wysłuchać propozycji.

– Osobiście, twarzą w twarz? Dobre sobie.

– Przez moje zwierciadło – odrzekł spokojnie Kylleminguen. – Daję słowo honoru, że zarówno podczas tej rozmowy, jak i po jej zakończeniu pozostaniecie bezpieczni. Jeszcze przez dwadzieścia klepsydr nic wam nie grozi, dopóki przebywacie w granicach naszego dominium.

Żmij chciał odpowiedzieć cierpko, ale zamiast tego sięgnął do kieszeni po swoją nieodłączną talię kart. Przetasował je kilkakrotnie, rozłożył w wachlarz.

Wróżba była tak jasna i czytelna, że aż poczuł dreszcz. Nie tego się spodziewał.

– Czego dokładnie dotyczy propozycja? – spytał po chwili milczenia.

– Tak jak rzekłem, chodzi o zwalczanie sług Otchłani. Szczegóły musi wam wyjaśnić mistrzyni Akhania.

Krzyczący nie wahał się dłużej. Wiedział z doświadczenia, że lepiej nie ignorować wyroku kart.

– Dobrze. Zaryzykuję rozmowę, ale nie przez wasze zwierciadło. Czy mogę? – Wskazał leżący na biurku stosik przyciętych, wysuszonych liści. W królestwie sylfów bardzo rzadko pisano na importowanym papierze.

Szef wywiadu wyglądał na zdziwionego, ale nie protestował, kiedy żmij umoczył pióro w kałamarzu i zapisał na liściu szereg magicznych symboli. Trzy były identyczne jak na mahoniowej ramie Kylleminguenowego zwierciadła – oko, usta, odwrócona ręka – ale dalsze już nie.

– Mistrzyni Akhania będzie wiedziała, co z tym zrobić – oznajmił Krzyczący. – Proponuję, żeby nawiązała ze mną kontakt za pół klepsydry od teraz.

* * *

Gdyby sylfy chciały go sprzedać Elicie, zostałoby to załatwione inaczej. Dyskretnie i z zaskoczenia. Tylko dlatego Brune zdecydował się podjąć ryzyko. Jednakże zamierzał rozmawiać ze srebrną mistrzynią na własnych zasadach.

Cała sytuacja miała jeden plus – zdenerwowanie dodało mu energii, już prawie zapomniał, jak marnie się czuł przed kilkoma godzinami. Wrócił do wynajętej izby i zabrał stamtąd parę drobiazgów, po czym zdematerializował się ponownie, by stanąć na dachu konserwatorium, kilka przecznic od Sokolego Pałacu.

Był to jeden z najwyżej położonych punktów w Latającym Mieście. Widok zapierał dech w piersi. Stolica Etherei zarazem przypominała miasta ludzi i różniła się od nich, pełna bajkowej białej zabudowy przypominającej rzeźby z cukru lub lodu, najeżona mnóstwem strzelistych wieżyc i mniejszych wieżyczek. Niższe budynki były drewniane, kryte strzechami z liści, gontem lub importowaną blachą. Między nimi rozpościerały się ukwiecone korony ogromnych drzew, fruwały lektyki i przemykali skrzydlaci mieszkańcy. Jeszcze dalej, poza granicami latającej wyspy, sunęły zalane słońcem ławice chmur pod kopułą przejrzystego błękitu.

Pośrodku dachu konserwatorium wznosił się posąg przedstawiający chyba alegorię muzyki – z lirą w ręku, natchnionym wzrokiem i ustami otwartymi do śpiewu – odlany z brązu, okropnie upstrzony przez gołębie. Nabyty od ludzi albo gnomów, jak wszystkie metalowe rzeźby w tym mieście, bo sylfy nie znały sztuki kowalskiej. Brune usiadł w cieniu masywnych, pokrytych zielonkawą patyną nóg. Upewniwszy się zmysłami maga, że jest sam, wyjął spod kurtki lusterko w szylkretowej oprawie, na której widniały złocone symbole – te same, które wypisał Kylleminguenowi. Ustawił je na postumencie pomiędzy palcami lewej stopy posągu, podparte pod takim kątem, żeby odbijało głównie powierzchnię rzeźby. Po namyśle wyjął z kieszeni czarne jedwabne rękawiczki i włożył. Grunt to wizerunek.

Wypowiedział formułę, odblokowując kanał komunikacji. W odróżnieniu od zwierciadła z nietoperzej komnaty lusterko nie mogło służyć jako portal, umożliwiało tylko rozmowę. Zdobył ten artefakt w trakcie jednej z misji realizowanych dla sylfów, ale nie pochwalił się Kylleminguenowi, bo wolał zatrzymać łup dla siebie.

Nie czekał długo. Lusterko rozbłysło światłem, a potem zabrzmiał kobiecy głos.

– Witaj, Brune. Jestem Akhania ar Vithanare. Cieszę się, że wyraziłeś zgodę na tę rozmowę. – Nastąpiła pauza, gdy magini zapewne zorientowała się, że w swoim zwierciadle, kryształowej kuli czy czego tam używała, widzi kawałek nieba oraz odlany z brązu duży palec u nogi. – Jesteśmy ostrożni, co? – zapytała z nutą rozbawienia. – W porządku. Ale potwierdź swoją tożsamość.

Brune wyciągnął spod tuniki talizman, z którym się nie rozstawał – dwie karty w skórzanym woreczku. Uważając, żeby w lusterku pojawiła się tylko jego dłoń wraz z trzymanym przedmiotem, pokazał najpierw kartę Maga, potem Błazna.

– Dobrze. Zaczekaj teraz, proszę. – Światło zamigotało. – Muszę ustabilizować połączenie.

Zabrzmiały ciche trzaski i migocząca poświata zbłękitniała, potem stała się fioletowa. Krzyczący obserwował to czujnie, ale z aurą lusterka nie działo się nic podejrzanego. Jednak rzekome stabilizowanie połączenia trwało trochę za długo. Po chwili przestało mu się to podobać. Ruchem ręki zdezaktywował artefakt, jednocześnie otaczając się barierą czaru tarczy.

Za późno. Wyczuł lekkie drgnienie aury tego miejsca, tak dyskretne, że gdyby nie wytężone zmysły, pewnie by je przeoczył.

– Mogłam cię zabić sekundę temu – usłyszał za sobą.

Tylko niewielka połać dachu wokół posągu była płaska, otoczona barierką, dalej stawał się dwuspadowy. Na kalenicy stała sylfida o postaci naśladującej ludzką, w szacie z szarobrązowych, nakrapianych, chyba sowich piór.

Bezszelestnie wzbiła się w powietrze, lądując o kilka kroków od żmija. Jeszcze w locie jej postać zamigotała i zafalowała, ulegając przemianie. Włosy i szata stały się śnieżnobiałe, na piersi błysnął srebrny medalion w kształcie pentagramu.

Krzyczący, zachowując zimną krew, skłonił się lekko.

Z nich dwojga to on był spięty, gotów do walki. Magini, rozproszywszy iluzję, uniosła puste dłonie w uniwersalnym geście pokoju.

– Przepraszam. Nie powinnam zagajać w ten sposób. Ale sam zrezygnowałeś z rozmowy przez zwierciadło Kylleminguena.

– Mogłabyś mnie, pani, zabić również w jego gabinecie.

– Nie mogłabym – zaprzeczyła z uśmiechem. – Obiecałam mu, że tego nie zrobię, a mag, jak szlachcic, nie powinien cofać raz danego słowa.

Przysiadła na postumencie rzeźby. Brune znał umiejętności mistrzów Elity, więc wiedział, ile rzeczy mogła w każdej chwili zrobić bez ostrzeżenia. Ale sam też miał w zanadrzu parę niespodzianek, nie tylko lusterko.

Milczenie zaczynało się przeciągać – obserwowali się wzajemnie. Krzyczący ocenił, że Akhania ar Vithanare może sobie liczyć ponad sto lat. Wygląd tego nie zdradzał, z wyjątkiem koloru włosów, ale aura już tak.

Wyczuwał ze strony magini czujność i ciekawość, zagrożenia nie. Odprężył się minimalnie, lecz nie rozproszył czaru tarczy. Na wszelki wypadek ponownie sięgnął umysłem w przestrzeń, ale byli sami.

– Podobno Elita ma dla mnie ofertę – powiedział.

– Nie tyle Elita, ile ja. Należę do tak zwanego Zakonu Dziewiątej Przysięgi. – Uniosła swój medalion, a Brune dopiero teraz spostrzegł, że wyobrażony na nim pentagram jest nietypowy: srebrna gwiazda wpisana w okrąg miała pomiędzy pięcioma dłuższymi promieniami jeszcze cztery krótkie. – Jesteśmy niewielką organizacją w obrębie Elity i, nie wdając się w szczegóły, posiadamy wysokie prerogatywy. Bardzo wysokie. Zajmujemy się przede wszystkim zwalczaniem sług Otchłani. I, choć zapewne cię to zaskoczy, zdarza nam się współpracować z czarnymi magami.

Brune słyszał już wcześniej o Zakonie Dziewiątej Przysięgi oraz innych pomniejszych zakonach wchodzących w skład Elity. Bractwo srebrnego pentagramu wbrew pozorom nie było monolitem i nie wszyscy jego członkowie zajmowali się zwalczaniem czerni. Słowa Akhanii pokrywały się mniej więcej z tym, co powiedziały mu karty. Jednak nadal był pewien, że owa szumnie zapowiadana oferta ma drugie dno. Wróżby nigdy nie mówiły całej prawdy.

– Ciekawe – wycedził. – Raz już dostałem od srebrnego maga propozycję współpracy. Tyle że tkwiłem wtedy w lochu jego siedziby, propozycja zaś obejmowała służenie Otchłani, a nie zwalczanie jej sług.

– A tak. – Akhania nie spuściła wzroku. – Między innymi dlatego tu jestem. W toku śledztwa istotnie wyszło na jaw, że Mohellen ar Vanth, którego zabiłeś, służył Otchłani. Był agentem Doliny Igieł.

– Lepiej zorientować się późno niż wcale – skomentował Krzyczący, ale magini puściła to mimo uszu.

– Jak zapewne się domyślasz, w szeregach Elity ukrywa się więcej magów, którzy zaprzedali dusze demonom. Arcymistrz podjął radykalne kroki, by walczyć z tą zarazą. Wprowadził między innymi kilka ważnych zmian w naszym kodeksie praw. W praktyce to oznacza – Akhania uniosła palec – że nie jesteś już mordercą mistrza Elity, gdyż Mohellen został pośmiertnie pozbawiony tytułu i stanowisk. Oczywiście nadal ciąży na tobie kilka wyroków za wcześniejsze sprawki, ale nie figurujesz już na liście zbrodniarzy, których trzeba za wszelką cenę odnaleźć i uśmiercić, choćby się skryli w najdalszym zakątku sfer. Nawiasem mówiąc… – Uśmiechnęła się leciutko, z błyskiem w oku. Chociaż twarz miała młodą, bez zmarszczek, ten uśmiech i ten błysk skojarzyły się żmijowi ze złośliwą staruszką, która lubi dokuczać wnukom. – Trochę inaczej sobie ciebie wyobrażałam. – Spomiędzy fałdów szaty wyjęła zrolowany arkusz papieru, rozwinęła i pokazała Krzyczącemu wymięty list gończy.

– A tak, widziałem. – Wzruszył ramionami. – Pewnie słabo płacicie drzeworytnikom.

– Bardzo możliwe. To nie mój obszar kompetencji. Wracając do meritum, Brune: w toku śledztwa dowiedzieliśmy się o tobie różnych rzeczy. Niektóre nas zaskoczyły. Na przykład to, że płynie w tobie krew Adriena de Vere. Obdarzonego błogosławieństwem Eresha.

Drgnął. Ale odpowiedział spokojnie:

– Żadna nowość, że Elita ma świetnych specjalistów od zaklęć wróżebnych.

Wiedział, kto teoretycznie mógłby przekazać srebrnym magom informację o jego pochodzeniu. I naprawdę wolał wierzyć, że wyczytano prawdę z piasku, gwiazd albo ptasich wnętrzności.

Akhania tylko uśmiechnęła się enigmatycznie.

– Krew Adriena, nieprzeciętne zdolności oraz całkiem długa lista zlikwidowanych własnoręcznie demonów i agentów Otchłani. Jesteś idealnym człowiekiem do zadania, które chcę ci zlecić w imieniu Zakonu Dziewiątej Przysięgi.

– A skąd pomysł, że zechcę je przyjąć? – Splótł ręce, patrząc na nią chłodno. – Od kiedy wilki przyjmują zlecenia od myśliwych? Czemu miałbym wam zaufać?

– Przede wszystkim dlatego, że konsekwentnie i z determinacją starasz się przetrwać. Glejt ode mnie bardzo to ułatwi.

– Sama powiedziałaś, pani, że wyrok za zabicie Mohellena ar Vanth to już przeszłość.

– Teoretycznie tak. – Akhania wzruszyła ramionami. – Nie zmienia to faktu, że nadal jesteś poszukiwany za inne przestępstwa przeciwko srebru. Poza tym Mohellen miał przyjaciół, dla których pomszczenie jego śmierci pozostaje kwestią honoru. Nie gwarantuję, że nie poślą za tobą astralnych zabójców. Chcesz żyć, bezustannie oglądając się przez ramię?

– Żyję tak już od dawna. Nic nowego.

– Zastanów się, czy warto. Poddaję pod rozwagę, że wilki, które przyjmują zlecenia od myśliwych, nazywamy psami. Wiodą wygodniejsze życie niż ich dzicy kuzyni.

Znów zapanowało milczenie. Ciszę mąciły tylko podmuchy wiatru i odległe skwirzenie ptaków. Akhania przymknęła oczy, odwracając twarz do słońca.

– Co to za zadanie? – zapytał w końcu Krzyczący.

– Trzeba wytropić sługusów Doliny Śniedzi na Wyspach Śpiewu i udaremnić plan, który realizują. Pilnie, bo jeśli im się uda, skutki mogą być dramatyczne dla całego archipelagu i nie tylko.

– Wyspy Śpiewu – powtórzył żmij. – To teraz alkaryjski protektorat. A dokładniej częściowo protektorat, częściowo kolonia.

– Zgadza się.

– Relacje między Alkarą a Elitą nie są, zdaje się, szczególnie przyjazne? Czy się mylę?

– Nie mylisz się, aczkolwiek to najmniejszy problem. Dyplomatyczne przepychanki można pozostawić dyplomatom. Elita nie ma na Wyspach Śpiewu żadnych palących politycznych interesów, chcemy tylko zapobiec szykującej się katastrofie. W końcu między innymi do tego zostaliśmy powołani przez bogów, czyż nie? Żeby strzec równowagi świata, pokoju i harmonii.

Delikatny sarkazm w jej głosie zdziwił Krzyczącego. Z tego, co żmij wiedział o srebrnych magach, w sprawach dotyczących swego bractwa byli przerażająco bezkrytyczni. Odniósł wrażenie, że Akhania próbuje subtelnymi sygnałami zdobyć jego zaufanie.

– Zgaduję, że już od jakiegoś czasu staracie się rozpracować tę intrygę Doliny Śniedzi – powiedział powoli. – Ale napotkaliście nieprzewidziane przeszkody.

Skinęła głową.

– Wszyscy agenci naszego wywiadu wysłani na wyspy w związku z tą sprawą zginęli. Mistrz Eygon ar Kyth, mistrz Mekessus ar Soa… on postradał życie w ciągu tygodnia od wyruszenia… mistrzyni Nifanna ar Vanth oraz troje asystujących im akolitów. – Skrzywiła się, a Brune wyczuł, że te osoby nie były dla niej tylko imionami na papierze.

– Hm. Alkaryjski kontrwywiad chyba nie stosuje aż tak brutalnych metod?

– Nie. Wspomniałam już, że mamy problem z agenturą demonów w naszych szeregach? Nasuwa się oczywisty wniosek, że trzeba tam posłać kogoś z zewnątrz, niepowiązanego ze strukturami Elity. Nikt nie będzie wiedział, że działasz z ramienia Zakonu Dziewiątej Przysięgi. Meldunki składałbyś wyłącznie mnie.

Brune słuchał, jednocześnie chłonąc zmysłami maga aurę Akhanii, szukając sygnałów kłamstwa lub przemilczania prawdy. Nic nie wzbudzało jego podejrzeń. Ale nie miał pojęcia, czy jego zdolność wyczuwania fałszu działa również w przypadku mistrzów Elity.

– Dolina Śniedzi – powtórzył, gdy Akhania zamilkła. – Nie znam, nie miałem dotąd styczności. Ale zawsze mogę się dokształcić.

– Jeśli zgodzisz się na współpracę, oferuję cały arsenał wiedzy i broni przeciwko demonom, jakim sama dysponuję. Księgi, komponenty eliksirów, talizmany, zaklęcia ofensywne. – Pochyliła się lekko. – Wiem, że się zastanawiasz, czy powinieneś mi wierzyć. Też byłabym nieufna na twoim miejscu. Ale przysięgam na starych bogów, że nie kłamię. Na Wyspach Śpiewu na naszych oczach szykuje się katastrofa i potrzebujemy kogoś, kto będzie potrafił jej zapobiec.

Brune cofnął się o krok. Wbrew sobie zaczynał czuć się tak, jakby rozmawiał nie ze srebrną maginią, a ze swoją siostrą w darze. Prowadziła rozmowę w taki sposób, jakby ich myśli odruchowo biegły podobnymi torami. Lub jakby dokładnie wiedziała, jakich słów użyć, żeby stworzyć takie wrażenie. Za cholerę nie potrafił poznać, czy to szczerość, czy przemyślana w najdrobniejszych szczegółach gra.

– No dobrze. A zapłata?

Jeżeli mówiła prawdę, to same księgi, talizmany i zaklęcia stanowiłyby cenny zysk, z czego na pewno świetnie zdawała sobie sprawę. Ale oczywiście kluczową kwestią było co innego.

– Z rzeczy przyziemnych: pieniądze na pokrycie wydatków plus premia za wyniki, tyle, ile dostałby nasz akolita. Z ważniejszych spraw: oferuję glejt, na mocy którego będziesz chroniony przed wszelkimi szykanami ze strony Elity, zarówno w świecie ludzi, jak i w sferach. Na początek przez trzy miesiące, a jeśli się wykażesz… wtedy zobaczymy. Na pewno w grę wchodzi pełna amnestia. W razie spektakularnego sukcesu. Wówczas postaralibyśmy się też o jakąś elegancką gratyfikację, może bezpieczną posadę w laboratorium badawczym gdzieś daleko… Żeby nie skończyło się tak, że za parę miesięcy znów znajdziesz się na naszej, nomen omen, czarnej liście.

Pytanie, jak definiujecie spektakularny sukces, pomyślał Krzyczący, choć nie wiedział, czy jest sens to drążyć. Księgi, talizmany i srebrne zaklęcia ofensywne przeciw demonom wyglądały jak całkiem ładny wróbel w garści. Argument na plus. Inna sprawa, że te na minus jednak przeważały. Jeśli nie brać pod uwagę tego, co powiedziały karty.

– Mogę zaoferować jeszcze jedno – podjęła ciszej Akhania. – Wiem, że sam masz niezałatwione porachunki z Otchłanią. Więżą cię pęta, które zdołałeś rozluźnić, ale nie zerwać. Sądzę, że mogłabym ci pomóc.

Znów zapadło milczenie. Brune nie wiedział, co odrzec. Owszem, cyrograf wiążący go z Doliną Popiołów nieustająco stanowił problem. Duży problem. Srebrni widać mieli do dyspozycji jeszcze lepsze czary wróżebne, niż sądził, skoro się o tym dowiedzieli. Pytanie, czy naprawdę mogliby mu pomóc, czy tylko naiwność i desperacja kazały mu w ogóle rozważać taką opcję.

– A póki co, mam wierzyć na słowo, że glejt, który dostanę, nie będzie tylko bezwartościowym kawałkiem pergaminu? – Popatrzył prosto w chłodne, wiekowe oczy Akhanii, tak kompletnie niepasujące do młodej twarzy. Twarz nie zdradzała, ile lat w rzeczywistości liczy sobie magini. Oczy tak. Ale uparcie nie chciały pokazać, ile prawdy czy fałszu jest w składanych obietnicach. – Sama powiedziałaś, pani, że zwerbowanie mnie to w zasadzie twoja prywatna inicjatywa. Mogę tylko zgadywać, czy faktycznie masz prerogatywy – specjalnie, z lekką ironią podkreślił to słowo – pozwalające ją zrealizować.

Akhania ar Vithanare rozłożyła ręce.

– Wiesz, Brune, ja też będę musiała wliczyć ryzyko w koszta, dając ci do ręki glejt.

– Więc skąd w ogóle pomysł, żeby werbować żmija?

– Bo prowadziłam śledztwo w sprawie śmierci Mohellena i naprawdę dużo o tobie wiem? – Srebrna mistrzyni znowu się uśmiechnęła i nawet jeśli był to wystudiowany uśmiech, przypominał do złudzenia autentyczny. – Przemyśl to wszystko. Nie musisz podejmować decyzji już teraz. Zaczekam do jutra.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Text copyright © by Agnieszka Hałas 2019

All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor: Agnieszka Horzowska

Projekt serii: Paweł Stepanow

Projekt i opracowanie graficzne okładki oraz ilustracja na okładce: Robert Rajszczak

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Śpiew potępionych, wyd. I, Poznań 2019)

ISBN 978-83-8062-682-9

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer