Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po wypadku samochodowym Michał ląduje na wózku. Ma sprawną prawą rękę, może poruszać głową i cieszyć się, że w ogóle żyje. Początkowo daleko mu do tego, ale rehabilitacja i kompletnie nowe towarzystwo – innych połamańców dochodzących do siebie w ośrodku Caritas, gdzie jest zmuszony zamieszkać – bardzo mu w tym pomagają. Chłopaki lubią drążyć temat, pośmiać się, pomagają mu złapać dystans – to ogromna ulga dla jego skołatanych myśli. Wciągają go w rugby – bo mózg lubi ruch. No i nie bez znaczenia jest, że dziewczyny lubią wysportowanych…
Michał mozolnie dochodzi do tego, że jego życie – życie tetrusa – ma swój głęboki sens i cel. Nie każdy ma szczęście to odkryć, nie mając nawet osiemnastu lat!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 586
Przez ponad dwa lata pracowałem w ośrodkach Caritasu. Nie wybrałem tego zajęcia, by znaleźć temat do kolejnych książek. Pomysły dojrzewały powoli. Opieka nad niepełnosprawnymi umysłowo pomogła mi w pisaniu Kopidoła i Kwiaciareczki. Gdy dyrekcja ośrodka w Halembie zaproponowała mi przeniesienie do Borowej Wsi, zgodziłem się. Zacząłem poznawać świat tetrusów. Traktowali mnie jak wszystkich nowych opiekunów, niby niezbyt rozgarnięte dziecko. Po jakimś czasie uznali, że można ze mną pogadać nie tylko o technice przekładania z łóżka na wózek.
Broniłem się przed kolejną powieścią o niepełnosprawnych długo, ale nieskutecznie. Codzienne życie ośrodka, rozmowy przy ubieraniu, posiłkach, toalecie dostarczały mi coraz więcej okruchów rozmów, zdarzeń i przemyśleń, z których postanowiłem ulepić fabułę. Nie mogę oświadczyć, że wszelkie podobieństwo osób, miejsc i wydarzeń jest przypadkowe. Przeciwnie. Wiele sytuacji opisanych w Tetrusie wydarzyło się naprawdę, wiele postaci jest wyposażonych w cechy osób, które poznałem w ośrodku. Może niektórzy z nich będą mieli pretensje, że pozmieniałem im życiorysy, zawody albo stworzyłem jedną postać z kilku ludzi. Z góry przepraszam, ale to nie literatura faktu.
Integracyjny Klub Sportowy Jeźdźcy istnieje i ma się dobrze. Jeśli któryś z Czytelników nie wierzy, że ludzie po ciężkich urazach mogą być aktywni, zapraszam na stronę internetową klubu lub na trening. Tych, którym wydaje się, że autor fantazjuje i tworzy nieprawdziwą wizję świata po wypadku, namawiam do podjęcia wolontariatu (choćby tygodniowego!) w najbliższym ośrodku tego typu. Nie gloryfikuję niepełnosprawnych ani nie ubliżam im. Są różni, jak to ludzie. Jedni dążą do celu i nie boją się wyzwań, inni płyną z prądem, niektórzy wykorzystują defekt ciała jako usprawiedliwienie dla lenistwa. Poznałem ich na tyle, że mogę pisać o ich życiu obiektywnie. Ich poglądy, uczucia, ambicje i słabostki w niczym nie różnią się od naszych. Nie ma ludzi w pełni sprawnych. Informatyk na wózku nie ma ze mną szans w biegach i skokach, ale ja w porównaniu z nim jestem niepełnosprawny w grze w szachy i programowaniu.
Kazimierz Szymeczko
Stefan próbuje wyrwać piłkę napastnikowi, który zaryzykował indywidualny rajd. Niemiec nie odpuszcza. Wszystko się we mnie gotuje, by pospieszyć kumplowi z odsieczą. Ruszam ku nim i markuję zwód, by atakujący musiał zasłaniać się z dwóch stron. To wystarcza, by Stef wyłuskał zdobycz, odrzucając intruza o metr. Jedno spojrzenie obrońcy i przesuwam się na środek boiska. Nasz sympatyczny bandyta mija Niemca krótkim unikiem. Podaje do mnie. Łapię, odwracam się w stronę bramki i na moment tracę głowę. Dwóch przeciwników wystartowało ku mnie, a nie mam komu podać. Zaraz mnie podwoją, wezmą w kleszcze i zrobią, co będą chcieli.
– Lewy tył! – krzyczy Góral.
Prawie nie patrząc, przechylam się w kierunku głosu i rzucam piłkę. Darek łapie, nie zwalniając, i sunie po skrzydle. Niemiec ograny przez Stefana rusza ku Góralowi, ale Stef wypycha go ku linii bocznej. Jeden z moich prześladowców skręca, by przeciąć Darkowi drogę. Drugiego blokuję. Klniemy obaj, każdy po swojemu. Rozmnożyli się, czy co? Kolejny gracz rozpędza się, by staranować Darka. Ten spokojnie zdobywa kilka metrów pola, a gdy ma trójkę przeciwników na karku, lobuje na prawe skrzydło, gdzie zaczaił się Szopen. Nasza tajna broń, o której wszyscy zapomnieli. Najmniejszy z graczy pędzi z piłką w stronę pola punktowego. Obie drużyny i kibice wiedzą już, że akcja zakończona. Krzyś z fantazją hamuje i odprawia ceremoniał. Delikatnie chucha na piłkę, przeciera ją rękawem i ostrożnie kładzie na polu, uśmiechając się wrednie do niemieckich obrońców. Sędzia dawno już odgwizdał punkt, ale w fanfaronadzie Krzysia jest metoda. Siedemnaście sekund do końca kwarty. Mamy czas na wycofanie się i ustawienie do obrony. Przeciwnicy ruszają jak czołgi, ale cudów nie ma. Dwa zderzenia, blok i sygnał kończący kwartę.
Pochylam się tak mocno, że słyszę trzeszczenie w kręgosłupie. Może tylko mi się zdaje, że kręgi chrzęszczą, bo o tym, co dzieje się z moim ciałem poniżej barków, wiem niewiele. Głębiej nie mogę się pochylić, bo pasy trzymają. Kładę dłonie na kołach i turlam się powoli w stronę naszych ławek.
– Pieprzone szwaby – warczy Stefan. – Ten z czwórką mnie faulował, a sędzia nic! Przewiń mi taśmę na nadgarstku – wyciąga ramię w stronę Błażeja.
– Nie nazywaj ich Szwabami, bo to drużyna z Westfalii – Krzyś nie może darować okazji do dokopania kumplowi.
Mulat, nasz kapitan, puszcza skargi i zawiłości geograficzne mimo uszu. Trener patrzy na Stefka karcąco, ale nie marnuje czasu na uczenie go manier. Szykuje zmianę.
– Góral, Nielat, odpocznijcie trochę, bo więcej w waszej grze palenia gumy niż efektów. Spawany, Paweł, wasza kolej. Wiecie, co robić, ale lepiej przypomnę – sięga po tablicę trenerską z planem boiska.
– Nie jestem zmęczony – oponuję.
– Wiem. Popatrz z boku i wyluzuj. – Mulat poprawia się na wózku.
Zjeżdżam z boiska, bo z trenerem i kapitanem się nie dyskutuje.
– Wszystko w porządku? – pyta Marcin.
– Było w porządku, dopóki nie spryskałeś mnie wodą. Cała bryka pływa – mruczy Stefan. – To jest rugby na wózkach czy piłka wodna?
– Gdybyś znał poglądy Heraklita z Efezu, tobyś wiedział, że na tym świecie wszystko płynie. Panta rhei – wtrąca Szopen, jadąc w kierunku trenera.
– To idź i się utop!
– Sprawdź, czy worek mi nie cieknie. Miałem kilka silnych zderzeń – wskazuję Marcinowi lewą łydkę.
Przyklęka i podciąga mi nogawkę.
– Spoko. Wszystko na swoim miejscu.
– Niby wiadomo, ale głupio by było, gdybym zrobił kałużę na boisku – patrzę na zderzaki wózka.
– Podobno i tak wszystko tu pływa, więc nikt by nie zauważył – Marcin spogląda w stronę Stefa.
– Dowcipniś. Powiedz jeszcze, że mamy grać na utrzymanie wyniku, geniuszu – Stefan zakręca tak, że już jest do nas odwrócony plecami.
– Narzeka i bluzga, czyli wszystko gra – mruga do mnie Marcin.
– Na utrzymanie wyniku możemy zagrać w ostatniej kwarcie, jeśli będziemy mieli piętnaście punktów przewagi – Mulat poprawia zębami pasek przy rękawiczce.
– A czemu nie pięćdziesiąt? Co sobie będziemy żałować. Hej! – Góral przeciąga się i tak balansuje, by stanąć na kółeczkach antywywrotnych i oprzeć się plecami o metalową barierkę przed pierwszym rzędem krzeseł. Udaje mu się, więc odpoczywa przechylony w tył, prawie na ukos do parkietu.
– Rozwalisz łeb i przewrócisz baner. To dopiero będzie widowisko. – Błażej przygląda się jego wygibasom z kwaśnym uśmiechem.
– Do góry nie polecę, a w dół to nie pierwszy raz.
Patrzę na tablicę z wynikiem meczu i zastanawiam się, czy na dłuższą metę jesteśmy w stanie zwiększać dystans. Trafiliśmy na twardzieli, a cztery punkty przewagi to skromny zadatek po ćwiartce meczu.
Po boisku biegają czirliderki. Kręcą wszystkim, co im natura dała, a trzeba przyznać, że nie była skąpa.
– Fajne dupki. Ciekawe, czy miały kiedyś okazję nocować w stogu siana z prawdziwym góralem? – Darek wzdycha nieco teatralnie.
– Gdzie znajdziesz stodołę albo stóg w środku miasta? – śmieje się Błażej.
Zmuszam się, by oderwać wzrok od tancerek i patrzę jeszcze raz na tablicę. Zaraz zacznie się druga kwarta. Nad zegarem i punktacją dumnie prezentuje się logo imprezy…
Niedawno, a może bardzo dawno temu, biegałem po takich parkietach. Brałem nawet udział w spartakiadach wojewódzkich. Teraz jestem sportowcem na wózku. Dojechałem na turniej międzynarodowy. Trudno powiedzieć, czy więcej osiągnąłem „przedtem”, czy „potem”. Po prostu jest inaczej.
Ojciec zjeżdża na lewy pas i zatrzymuje się na czerwonym świetle.
– Za pół godziny napiję się herbaty z prądem, a potem będę spał do rana – ziewa.
– Jeśli pogoda się utrzyma, to w przyszłym tygodniu moglibyśmy skoczyć do Czech albo na Słowację – mama przeciąga się w fotelu. – Zrobiłabym przy okazji zakupy na Wielkanoc. Przy granicy zawsze trochę taniej.
– Należy nam się na zakończenie sezonu. Nie wiadomo, kiedy znowu przypniemy narty – zgadza się tato.
Leniwie zastanawiam się, która opcja jest lepsza. Chyba Czechy, bo bliżej, a trasy dobre. Czuję w kościach cały dzień spędzony na stoku. Przyjemne zmęczenie. I pewność, że za godzinę będę przysypiał przed komputerem. Może tylko sprawdzę pocztę. Na razie oglądam naklejki na metalowej barierce przed sygnalizatorem. Udaje mi się dojrzeć reklamę kredytów i strony internetowej poświęconej narciarstwu. Nie jestem pewien, czy dobrze odczytałem nazwę portalu, więc pochylam się do przodu.
Huk, szarpnięcie. Lecę gdzieś w bok. Widzę, że mama uderza głową w dach samochodu, który znajduje się teraz tam, gdzie przed chwilą była podłoga. Strzałka sygnalizatora zmienia kolor na zielony, a potem ciemnieje.
Zwilżam wargi językiem. Otwieram oczy. Jest dzień. Czuję drgawki w ramionach. Nie wiem, jak w ogóle je czuję, bo nie mogę się poruszyć. Kątem oka widzę monitory i jakieś stojaki. Coś miarowo pika i pulsuje gdzieś obok mojej głowy. Albo we mnie. Podchodzi pielęgniarka.
– Gdzie narty? – szepczę.
– Na razie leż. Jesteś w szpitalu – słyszę w odpowiedzi.
– Były przyczepione na relingu. Na dachu auta. Gdzie narty?!
– Spokojnie, nic ci nie grozi. Jesteś w szpitalu. Narty są w bezpiecznym miejscu.
– Gdzie są moje narty? Gdzie one są?! Oddajcie mi narty, złodzieje pieprzone! Już!
Podchodzi lekarz i podkręca coś na stojaku. Potem sięga po strzykawkę.
– Musisz jeszcze odpocząć. Mieliście wypadek – nie odpowiada na pytanie.
– Zaskarżę was. Te ciemnoniebieskie były moje. Narty! Nauczyciel miał magnetofon dwukasetowy na kredyt. Nie ma kosiarza, bo w doniczce było… czerwone pudełko… Narty. Na dachu…
Mam wrażenie, że nie to chciałem powiedzieć, ale chyba zasypiam, więc i tak wszystko jedno. Ten huk na skrzyżowaniu. Mieliśmy wypadek? Potrzebuję pogadać o nartach i tym… jak on się nazywał… Zasypiam? Lecę gdzieś w dół. A może w górę? Ukradli mi narty.
Czasami leżę w łóżku, czasami w czymś, co przypomina hamak. Czasami na wyciągu. Żadna różnica, bo jestem sparaliżowany. Uszkodzenie rdzenia kręgosłupa w odcinku szyjnym. Nie chcę o tym myśleć, ale wszystko mi o tym przypomina. Uszkodzenie kręgosłupa. No to po zawodach. Może lepiej by było, gdybym skręcił kark i umarł. To lekka śmierć. Teraz nawet nie mogę podciąć sobie żył. Jedną rękę mam prawie sprawną, ale musiałbym dorwać skalpel albo przynajmniej nożyczki. Ukryć gdzieś do wieczora. Pielęgniarki chyba niczego nie podejrzewają, ale kto je tam wie. Nie dają mi szansy. No i kołnierz ortopedyczny. Prawie nie mogę poruszyć głową. Podobno na pierwsze kilka dni założyli mi coś większego, co nazywa się orteza półgorsetowa, czy jakoś tak. Niewiele pamiętam, bo zafundowali mi śpiączkę farmakologiczną, dopóki nie zrobili najważniejszych badań.
Za wszystkim stoją ludzie ubrani na biało. Wszędzie ich pełno. Jakby nie mogli zostawić mnie w spokoju. Wyglądają różnie. Lekarze, pielęgniarki, psycholog, który zapytał na powitanie, czy dobrze się czuję. Nawrzucałem mu od najgorszych i wysłałem do wszystkich diabłów. Niech sobie pisze w sprawozdaniu, co chce. Przyszedł jeszcze raz. Milczałem. No to po godzinie opowiadania bajek poszedł pisać kolejny raport. Jestem pewien, że oni wszyscy są w zmowie. Byle nie przekabacili na swoją stronę wujka Tomka. W nim cała nadzieja. Nie pomoże mi w samobójstwie, ale jest swój. A oni nie. To raczej ja jestem ich. Wczoraj minęły dwa tygodnie.
Wujek siedzi na metalowym taborecie przy łóżku. Spogląda mi w oczy, ale równie często patrzy na dłonie, które położył na kolanach.
– Wiem, że głupio to zabrzmi, ale mieliście szczęście – uśmiecha się sztucznie.
– Masz rację. Głupio.
– Żyjecie. To cud. Pokazywałem ci zdjęcia samochodu.
– Łatwo go pomylić z podeptanym akordeonem. Auto to najmniejszy problem – zamykam oczy.
Wujek przyjechał kilka dni po wypadku. Pracuje w Anglii, więc zanim się dowiedział, zanim złapał samolot, zanim dojechał… Jedyna pociecha, że ojciec wypisał bratu wszelkie możliwe pełnomocnictwa. Mamy kogoś, kto decyduje i reprezentuje nas w dawnym świecie. Od niego dowiedziałem się, że rodzice żyją. Lekarze wspominali o tym, ale nie wierzę im. Ojciec ma pogruchotaną miednicę i staw biodrowy. Leży w Zabrzu. Mnie przewieziono od razu do Piekar Śląskich. O mamie wiadomo tylko tyle, że fizycznie ucierpiała najmniej. Nikt nie mówi wprost, co jej dolega oprócz szoku pourazowego.
– Co z mamą?
– Nie wiem, nie jestem lekarzem – kluczy.
– Od nich dowiaduję się tylko, że mam się nie martwić. Niby jak mam się nie martwić? Co jej jest? – próbuję panować nad głosem, bo jeśli się rozpłaczę lub zacznę krzyczeć, to oni momentalnie przerwą wizytę.
– Pojedzie na dodatkowe badania. Do Rybnika albo Toszka. Może jakaś konsultacja w Lublińcu. Trochę czasu i spokoju – mocniej zaciska dłonie na kolanach.
– Jasne.
W każdym z tych miast znajduje się szpital psychiatryczny. Nazwy przeszły do powiedzonek i dowcipów. „Dojechać do Rybnika” znaczy tyle, co wylądować w domu wariatów. Wiem, bo byłem na obozie sportowym w Lublińcu. Tamtejszego szpitala na oczy nie widziałem, ale jeszcze miesiąc po zgrupowaniu pytano nas niby żartem o wrażenia z pobytu.
– Idź już.
– Dobrze. Wpadnę za kilka dni. Dowiem się co i jak… Wiesz… Nie jest najgorzej – próbuje mnie pocieszyć, a nie jest w tym dobry.
– Jasne. Nie jest.
Noce się dłużą. Jest czas, by pomyśleć o dawnych kumplach, gimnazjum, życiu. Meczach koszykówki i biegach przełajowych. O śmierci też, ale nie wymyśliłem żadnego sensownego planu. Ukrywanie tabletek i cięcie żył nie wchodzą w rachubę. O wieszaniu się nie ma mowy. Technicznie niewykonalne.
Pacjenci na sali zmieniają się. Kogoś wypisano, ktoś inny przyszedł na jego miejsce. Sami powypadkowcy. Nie miałem pojęcia, że tylu ludzi ląduje w szpitalach. Wypadek w pracy, samochodowy, skok do wody, zabawy pirotechniczne, bójka w pubie. Do wyboru, do koloru. Na ich tle nasza kraksa wygląda prawie przeciętnie.
Jutro wypisują mnie na rehabilitację w Reptach. Ani mnie to ziębi, ani grzeje. Po dwóch operacjach jestem tak samo sparaliżowany jak przed nimi. Od barków w dół nie czuję prawie nic. Porażenie czterokończynowe po urazie kręgosłupa szyjnego. Lekarze twierdzą, że to sukces, że poruszam prawą ręką. Co prawda z niedowładem, ale zawsze coś. I że nic więcej nie są w stanie zrobić. Coraz częściej gadają o cudownych skutkach ćwiczeń i dochodzeniu do zdrowia. W ich opowieściach Repty to jakaś mekka paralityków. Puszczam to mimo uszu. Równie dobrze mogliby wysłać mnie do sanktuarium w Licheniu albo na Marsa.
Z żadnym pacjentem nie nawiązałem bliższej znajomości. Wywalczyłem tylko prawo do parawanu i przesunięcie łóżka pod okno. Kaloryfery grzeją, ale wiem o tym tylko dlatego, że czuję ciepło na policzku. Gdyby padło ogrzewanie, może odmroziłbym sobie uszy. Nie rozumiem, po co pielęgniarki przykrywają mnie kołdrą? Jedna obcięła nawet paznokcie u nóg, które leżą na moim łóżku. Podobno to kiedyś były moje nogi.
Noc. Powinienem ją przespać, ale wyplułem tabletki podane po kolacji. Tym razem nikt nie zauważył. Któryś z pacjentów pojękuje, inny chrapie. Rano przyjdzie ksiądz i zapyta, czy chciałbym pogadać albo przyjąć komunię. Nie mam nic przeciwko duchownym, ale zignoruję go, jak wczoraj i przedwczoraj. Żeby przyjąć Przenajświętszy Sakrament, musiałbym się najpierw wyspowiadać. Domyślam się, że zacząłby mnie odwodzić od skończenia ze sobą. To się nazywa konflikt interesów. Chętnie bym z nim porozmawiał, ale nie chcę słuchać o życiu i nadziei. Życie już zaliczyłem. Trwało szesnaście lat. Teraz niby mam szansę na częściowe wyleczenie. Na wózek inwalidzki i rentę. Ale to nie jest moje życie. Pięć tygodni temu umarłem. Medycyna ani wiara tego nie zmienią.
Noc. Wujek postawił mi na stoliku budzik, jakby był jakiś sens w liczeniu czasu po śmierci. Fosforyzujące wskazówki pełzną w stronę świtu. Podnoszę kołdrę i wącham to, co pod nią leży. Chyba moje – nie moje ciało znowu narobiło w pampersa. Nie dzwonię po pielęgniarkę. Przyjdzie za niecałą godzinę. Jak zleje do kaczki mocz z worka, to powiem, że rano trzeba mnie jeszcze dodatkowo umyć. Kilka godzin leżenia we własnych odchodach to jeszcze nie koniec świata. Koniec świata już był. Teraz zostało leżenie w gównie, gapienie się w ciemność i noc. W przenośni i dosłownie.
– Mówiłem ci, że są podstawy do klasyfikacji? – Optymizm wujka jest przerażający.
– Mówiłeś.
– No właśnie. Pogadałem z dyrektorką szkoły, zadzwoniłem do kuratorium i wyszło na to, że możesz dostać świadectwo ukończenia gimnazjum, jeśli tylko przystąpisz do egzaminu. Nie stracisz roku!
– Ekstra.
Karetka telepie się po drodze. Repty to dzielnica Tarnowskich Gór. Z Piekar mniej niż dwadzieścia kilometrów. Znowu mam niesamowity fart. Co prawda szpitalny wózek trzeba było zdać, ale w Centrum Rehabilitacji czeka już na mnie lepszy. Za jakiś czas ojciec kupi mi własny. Może nawet elektryczny. Powinienem być wniebowzięty, bo perspektywy są ogromne. Na razie leżę na noszach w ambulansie.
– Na jesieni możesz zacząć naukę w liceum – uśmiecha się.
– Czemu nie. Na zawodówkę i tak nie mam szans – studzę jego sny o potędze.
– Kto wie… Jest coraz lepiej. Jest wybór.
– Między dżumą a cholerą – mruczę pod nosem.
– Co?
– Nic.
– Baterię w laptopie masz sformatowaną. Wystarczy regularnie ładować. No i pamiętaj o komórce – mówi z delikatnym wyrzutem.
Nie dociera do niego, że nie zawsze mam ochotę odbierać. Doładował mi konto i podpisał umowę na bezprzewodowy internet. Rok temu nie mogłem się o to doprosić. Teraz mam całą wyprawkę. Ubrania, elektronika, kosmetyki, wałówa, podręczniki, paczka pampersów, worek tabletek, teczka z dokumentacją medyczną i diabli wiedzą co jeszcze.
– Kiedy wyjeżdżasz? – zmieniam temat.
– Za dwa dni. Nie mogę zostać dłużej. Będę dzwonił.
Pozałatwiał wszystko co w ludzkiej mocy i jestem mu za to wdzięczny. I tak wyrzuca sobie, że nie udało się przewieźć połamanego starszego brata z Zabrza do Piekar. Dopóki tato jest na wyciągu, lepiej go nie ruszać. Może spotkamy się w Reptach. Wujek kupił mi nawet lekki ściskacz sprężynowy do ćwiczenia mięśni dłoni. Wyrzuciłem go. Znalazł. Nie przegapił niczego oprócz faktu, że jestem skończony.
Oprócz zabiegów, które mam zagwarantowane przez państwową służbę zdrowia, wujek wykupił mi jeszcze dwa. Dni i tak się dłużą. Poddałem się i płynę z prądem. Pozwalam się wozić na rehabilitację i zamieniam po kilka zdań z przypadkowymi osobami. Wyjątkiem jest pan Witek, z którym dzielę pokój. Pan Roman się nie liczy, bo znika na całe dnie i szuka chętnych do gry w skata. Mieszkamy we trójkę, więc jesteśmy na siebie skazani, ale oni są tu już po kilka miesięcy. Jakoś dają sobie radę.
– Jeździłem TIR-ami, kiedy ciebie nie było jeszcze w planach. Takie wypadki to nic nadzwyczajnego – pan Witek odpisuje na maila, nie przerywając rozmowy ze mną.
– Mówiłem, że staliśmy – odpowiadam machinalnie.
– I co z tego? Kiedyś we Wrocławiu skróciłem sobie drogę na cargo przy lotnisku i objechałem kontenerowce od strony pasa startowego. Akurat lądował samolot. Możesz wierzyć albo nie, ale podmuch był taki, że musiałem kontrować, bo auto się przesuwało. Wóz waży jakieś piętnaście ton, plus dwadzieścia cztery na naczepie, a omal nie wywiało mnie na trawnik.
– Staliśmy na swoim pasie. Czekaliśmy na zielone światło do skrętu w lewo. Prawym pasem jechał TIR. Żeby jechać dalej prosto, skręcił na środkowy. Miał zielone. Ciągnął dwie lawety do przewozu samochodów. Kiedy wyjechał na środek, tylną lawetą zarzuciło i uderzyła nas z boku. Pociągnęło nas kawałek w przód, potem wbiło w barierkę, a na koniec dachowaliśmy. To był moment.
– Mokra jezdnia. Kierowca pewnie nawet nie zauważył. Tłumaczę ci, że osobówka ma w zderzeniu z TIR-em takie same szanse jak załadowany TIR w zderzeniu z samolotem.
– Wiem. Przy wyprzedzaniu ciężarówki czuje się podmuch. To dlatego, że szoferką rozgarnia powietrze na boki? – pytam po raz kolejny.
– Jak każdy pojazd. Rowerzysta też musi pokonać opór powietrza – wzrusza ramionami.
Rozmowa urywa się. Wiem, że do niej wrócimy. Opowiadałem o naszej kraksie kilkunastu osobom. Nie oczekuję współczucia ani nawet zrozumienia. Lubię o tym opowiadać. Czuję jakąś masochistyczną przyjemność w odtwarzaniu tamtej minuty. W dodatku znam ją tylko z opowiadania wujka Tomka i zdjęć, które policja wykonała na miejscu wypadku. Poczułem szarpnięcie i słyszałem krzyk. Nawet nie wiem, jakiego koloru było auto, które nas rozsmarowało po asfalcie.
– Za pół godziny masz zabieg – przypomina.
– Pamiętam – kłamię.
– Musisz ćwiczyć. No i uczyć się do egzaminu.
– Muszę, to ćwiczę. Egzamin zdam.
– Nie rozumiem cię. Gadasz, jakbyś postawił na sobie krzyżyk. Masz szesnaście lat. Trzeba żyć. Czy ja narzekam, że po dwudziestu latach za kółkiem trafiłem na idiotę, który wyjechał mi na czołowe i zmienił życie? Wiesz, co się dzieje, gdy zderzają się dwie dobrze napakowane ciężarówki? Każda jadąca co najmniej dziewięćdziesiąt na godzinę?
– Wiem.
Nie ja jeden odczuwam potrzebę opowiadania o wypadku. Prawie wszyscy ględzą o swoim nieszczęściu. Ale pan Witek jest ustawiony. Jest właścicielem pięciu TIR-ów. Jak na polskie warunki jest bogaty. Przestanie jeździć w trasy i zajmie się ekspedycją. Poprowadzi finanse i księgowość w swojej firmie. W dodatku jest paraplegikiem, czyli sparaliżowany jest tylko poniżej pasa. A ja jestem tetrusem. Tetraplegikiem. Osobą z porażeniem czterokończynowym. Wszędzie są równi i równiejsi. Mogę tylko liczyć na to, że kiedy trawa się zazieleni, to pan Witek zrobi grilla. Obiecał, że zaprosi wszystkich znajomych i kilka pielęgniarek. Da mi kiełbaskę i pomoże nabić ją na widelec, żebym mógł samodzielnie trafić ręką do ust. Chwilami go nienawidzę. Na szczęście końca zimy nie widać, choć to już kwiecień. Ale zgrabnego ogrodowego grilla zamówił już przez internet.
Bez słowa wytaczam się z pokoju i wlokę na terapię. Wózek skręca, bo prawą ręką naciskam mocniej niż lewą. Można to skoordynować, ale nie mam wprawy, a czasami zapominam, żeby pchać kiścią nadgarstka. To mój największy sukces. Zapominanie, że pod lewym stawem barkowym nie mam czucia. Krzywo toczący się wózek przypomina mi o tym za każdym razem, gdy popycham obręcze.
Obiecałem wujkowi, więc przystąpiłem do egzaminu. Miałem zamiar oddać pusty arkusz, ale skoro specjalnie przygotowano pokój, w którym mam pracować i powołano komisję, to nie wypadało skończyć po minucie. Wczorajszy test humanistyczny był łatwy. Bez większej ciekawości przeczytałem o tym, jak to witano Paderewskiego w Poznaniu. Pierwsze pytanie w teście wyboru brzmiało: „Do jakiego miasta przyjechał Paderewski?”. Z przekory chciałem zakreślić jedną z niepoprawnych odpowiedzi, ale uznałem, że taka manifestacja niczego nie zmieni. I tak podejrzewałem, że dla inwalidów przygotowano łatwiejsze pytania. Po południu sprawdziłem w necie, co pisała reszta Polski. Okazało się, że to samo. Czas na wypełnienie arkusza miałem o połowę dłuższy, bo jestem paralitykiem. Trzymam długopis w miarę pewnie, ale przepisy dają mi fory. Mógłbym nawet poprosić o asystenta, który stawiałby krzyżyki pod moje dyktando.
Gdzieś w mieszkaniu wisi garnitur kupiony na komers, do egzaminu i rozdania świadectw. Siedzę na wózku ubrany w bawełniany dres i przeglądam test matematyczno-przyrodniczy. Trzy osoby zasiadające w komisji udają, że wszystko jest w najlepszym porządku. Tylko ta starsza pani, jak wczoraj, omal się nie popłakała, gdy pomagała mi przykleić pasek z kodem na kratkę arkusza. Płacą jej za to, że zasiada w komisji, to niech sobie powzdycha. Będzie miała o czym opowiadać w domu.
Bladym świtem kazałem pielęgniarce, żeby mnie dodatkowo zaczopkowała. Posiedziałem nawet na muszli, ale niewiele z tego wyszło. Jem, co mi dają, dopycham konserwami z prywatnych zapasów, ale na ubikację sadzają mnie raz na trzy dni. Straciłem kilka kilogramów i przemiana materii też się zmieniła. Dodatkowy czopek niczego nie zmienił, ale mam przynajmniej pewność, że nie nawalę w gacie w trakcie egzaminu. Chyba. I tak mam pampersa.
Rozwiązuję bez pośpiechu te punkty, których jestem pewien. Kilka odpowiedzi udało mi się zgadnąć. Dwa razy zaznaczyłem na chybił trafił. Kolejne zadanie tekstowe zaczyna się od słów: „Zając ucieka z szybkością 11 m/s, a wilk goni go z prędkością 18 m/s”. Na oko wydaje się to możliwe, choć z tego co pamiętam, to wilki biegają wolniej od zajęcy, więc pytanie, czy zając ucieknie do nory, zanim wilk go złapie, jest bezsensowne. Z danych wynika, że wilk ma spore straty, ale do norki zostało jeszcze kilkaset metrów. Zadanie jest mocno porąbane, bo nie znam szaraka, który potrafi zapychać na pełnych obrotach na takim dystansie. Przypominają mi się kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem i Kojotem. Zaczynam się głupkowato śmiać. Zając pierwszy, wilk za nim, a na końcu tetrus na wózku zapieprzający za nimi z prędkością 340 m/s. Kto pierwszy z tej trójki pokona barierę dźwięku? Śmieję się coraz głośniej. Wrażliwa pani z komisji podchodzi do mnie.
– Wszystko w porządku? – patrzy mi w oczy.
– Jasne. Właśnie pokonałem kolejną barierę – krztuszę się.
– Bardzo mnie to cieszy – odpowiada nieco zdezorientowana.
– Barierę dźwięku! – płaczę ze śmiechu.
A może jednocześnie śmieję się i płaczę, jakby na dwóch różnych płaszczyznach. Płacz to dla mnie nic nowego przez ostatnie dwa miesiące. Ale pierwszy raz śmieję się szczerze i tak głośno. Nie potrafię się opanować. Do pokoju wchodzi pielęgniarka. Patrzę na nią, na ogłupiałą komisję i śmieję się, jakbym rano zamiast czopka glicerynowego zafundował sobie tabletkę szczęścia albo długiego jointa.
Usuwam numery z telefonu. Przy okazji sprawdzam wszystkie nieodebrane połączenia. Między dziesiątym a dwudziestym marca nazbierało się ich kilkadziesiąt. Nie mam zamiaru oddzwaniać. Zapychają tylko pamięć.
Nawet jeśli istnieje jakieś życie po wypadku, to jest ono czymś odrębnym. Po co mi numery do znajomych z innej planety? Miałem dziewczynę. Zadzwoniła trzy razy. Krótko po kraksie, kilka dni później i jeszcze po dwóch tygodniach. Tego trzeciego nie odebrałem świadomie. Nie mam pojęcia, o czym mielibyśmy gadać. Zainteresowanie kumpli też zaczęło zdychać pod koniec marca. To nawet logiczne, bo potem była Wielkanoc. Dostałem kilkanaście wiadomości z życzeniami. Nie liczą się, bo to tylko kombinacje wierszyków, obrazków i klawiszy, dzięki którym można wybrać opcję „roześlij wszystkim”. Zakładam, że otrzymałem je przy okazji albo przez pomyłkę. Spam ze świata, który już nie istnieje.
– Ściągnąłeś nową grę, że tak stukasz i stukasz? – zagaduje pan Witek.
– Nie, czyszczę pamięć – odburkuję.
Milczy chwilę, szukając odpowiednich słów. Ciekaw jestem, czy jakieś znajdzie.
– To też rodzaj nowej gry – znajduje. – Może będziesz tego żałował – dodaje niepotrzebnie.
– Byłem dla nich głównym tematem przez jakieś dwa tygodnie. Potem była przerwa świąteczna. Wrócili do szkoły i zaczęli zakuwać do egzaminów. W maju pojadą na wycieczkę klasową. Potem komers i rozdanie świadectw. Byłbym głupi, gdybym się łudził, że codziennie mnie wspominają.
Po testach dałem im jeszcze tydzień. Nikt się nie odezwał. Nie przyznaję się, że czekałem na jakiś sygnał, proste pytanie typu: Co słychać? Jak ci poszło? Wolę myśleć, że się nie łudziłem, ale dałem im szansę, a oni z niej nie skorzystali. No to na śmietnik. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
– A co w zamian? Masz jakieś nowe kontakty?
– Po co? Mam numer wujka i ojca. Wystarczy.
Przeczesuje dłońmi włosy i odchyla się na oparcie wypasionego wózka. W sekundę zrobił dwie rzeczy, których nie potrafię i w dodatku przypomniał mi, że jeżdżę na wypożyczonym.
– Byłeś rano na masażu podciśnieniowym. Kto wykonywał zabieg? – krzyżuje ramiona na klatce, czym dodatkowo mnie wkurza.
– Też pan był. Skleroza się odezwała?
– Kobieta czy mężczyzna? Wiek, wzrost, fryzura, cokolwiek? – nie odpuszcza.
– Nie zwróciłem uwagi – mówię prawdę.
– Kurde… Dwie ładne studentki, które są tu na stażu. Jedna taka, że nie sposób przeoczyć, a drugiej też niczego nie brakuje. Poważnie gadasz? Nie zauważyłeś ich? – nie wierzy.
– Myślałem o czymś innym – nadal nie kłamię.
Kręci głową z niedowierzaniem.
– Szesnastolatek, którego wkładają do wanny dwie śliczne panienki, nie próbuje zajrzeć im w dekolty. Jesteś bardziej chory, niż ci się wydaje. No, chyba że jesteś gejem, ale dobrze zbudowanych rehabilitantów też by się kilku znalazło. Wpadł ci któryś w oko? – chyba żartuje.
– Jestem hetero – warczę.
– Może przed wypadkiem byłeś, ale widocznie potrzaskałeś nie tylko kręgosłup – śmieje się bez złośliwości. – Ja w twoim wieku…
Szarpię obręczą i odwracam się do niego plecami. Nie będę opowiadał, że podczas hydroterapii myślałem o tym, że trzeba wreszcie opróżnić komórkę. I o tym, że los jest wredny. Rdzeń kręgowy uszkodzony, a telefon nawet nie draśnięty. I jeszcze o tym, czy zostawić numer mamy. I tak nie odbiera. Wujek powiedział, że nigdy nie wiadomo, jak długo może potrwać szok powypadkowy. W mózgu, jak w komputerze, coś się zawiesiło, program nie odpowiada, a lekarze nie potrafią zrestartować systemu.
– Wpisz sobie mój numer – nie dociera do niego, że skończyłem rozmowę. – Wpisz. I obiecaj mi, że jutro spróbujesz klepnąć pielęgniarkę w tyłek.
– Nie jestem podstarzałym erotomanem – nie wytrzymuję.
– Co ci szkodzi? Co użyjesz, to twoje. Najwyżej oberwiesz po pysku – kusi.
Nie rozumie, że ten tłum pacjentów i personelu jest równie anonimowy i nierzeczywisty jak ludzie, których znałem przed wypadkiem. Ktoś mnie masuje, naświetla, stymuluje, pionizuje, kąpie, kładzie do łóżka, wysadza, odwraca z boku na bok, ubiera i częściowo żyje za mnie. Nie znam tego kogoś. Czasami jest to jakaś kobieta, innym razem mężczyzna. Zmienia wygląd i wiek, ale to stale ta sama osoba. Pan Witek to jedno z jej wcieleń. Wszędzie jej pełno. Potrafię skoncentrować się na tyle, by jej nie zauważać, a we właściwym momencie powiedzieć „dziękuję”. Nieprawda. Po prostu nie zależy mi na poznaniu tego kogoś. Może jestem tu sam, a tę istotę wymyśliłem? Nie potrafię wykasować jej z komórki ani z otoczenia.
– Cześć, wujku.
– Cześć, mały. Stało się coś? Zadzwoniłbym wieczorem.
– Wiem. Dlatego dryndnąłem wcześniej. Nie chcę cię rujnować.
– Masz te tanie doładowania, o których ci mówiłem?
– Mam, wykupiłem za dychę plus gratisowy bonus. Starczy na pół godziny gadania. Piętnaście rozmów jak drut. Po dwie minuty każda – ironizuję, bo wiem, że gadki będą dłuższe.
– Co u ciebie?
– To samo. Zabiegi. Śniadanie, obiad, kolacja.
– A co u pana Witka? I tego drugiego… Romana?
Mam za swoje. Chciałem załatwić rozmowę w minutę, to będę musiał opowiadać o innych.
– Pan Roman miał badania na kardiologii. Nie wiem, jak to możliwe, bo całymi dniami grał spokojnie w skata po dwa grosze za punkt. Jednego dnia karta mu szła i wygrał prawie pięć dych. Miał pełną kieszeń monet. Następnego dnia przegrał to wszystko i jeszcze dychę. Zaczął się skarżyć na bóle w klatce piersiowej i wylądował na kardiologii.
– No to hazard prawie jak w Las Vegas! – śmieje się wujek. – Pozdrów go, jak wróci.
– Pan Witek wychodzi lada dzień. Jutro robi pożegnalnego grilla. Jestem zaproszony.
– Jego też pozdrów. Ojciec dzwonił?
– Dzwonił, ale wiesz, jak to jest. Poklamrowali go i chodzi z takim… takie coś z uchwytami na ręce, poręczami i czterema nogami. Stolik?
– Balkonik albo chodzik. Wspominał kiedyś. Może niedługo spotkacie się w Reptach.
– Sam widzisz, co się porobiło.
– Jest dobrze. Dostaniesz świadectwo ukończenia szkoły, nabierzesz sił i poukładasz sobie życie. Masz szesnaście lat. – Powtarza to w każdej rozmowie.
– Ojciec będzie chodził. Ja nie. Widzisz różnicę?
– Wiem, że nie jest ci łatwo, ale musisz się starać. Musi ci zależeć. Gdy przyjechałem do Londynu, miałem w kieszeni kilka funtów. Wziąłem pierwszą robotę, jaka się nadarzyła. Potem było raz lepiej, raz gorzej, ale cały czas do przodu. O stabilizacji mogę mówić od niedawna. Na szczęście mam mocniejsze serce niż pan Roman. Mogę się z niego podśmiewać, ale w jego grosikowym skacie jest pasja.
– Nie potrafię sam przesiąść się z wózka na ubikację – przerywam mu kazanie.
– Próbowałeś?
– Boję się. Jeśli coś pójdzie nie tak, to rozwalę łeb albo naruszę to, co lekarzom udało się poskładać w szyi.
Milknie. Nie chcę go dołować. Mógłbym go dobić informacjami o grubej gąbce, którą na noc wkładają mi między kolana albo o uzależnieniu od kołnierza ortopedycznego. Obcierał mi szczękę, ale od kiedy go nie noszę, czuję się niepewnie.
– Trzymam za ciebie kciuki – słyszę, zanim trafiam w guzik kończący rozmowę.
– Ja też. Zwłaszcza prawy, bo w lewym nie mam czucia – odpowiadam do głuchego telefonu.
* * *
– Panie Witku, mam sprawę do obgadania.
– A konkretnie?
– Jak pan siada na ubikacji? – chyba się rumienię.
Drapie się po brzuchu i wypycha wargi językiem. Przejeżdża kciukiem po podbródku, jakby sprawdzał, czy jest ogolony.
– Chodź. Lepiej pokazać niż opowiadać – rusza w stronę łazienki.
Obaj jedziemy na wózkach, ale powiedział, „chodź”, więc „idziemy”. Nawyki z poprzedniego świata wyłażą z nas na każdym kroku. Nawet w dobieraniu słów. Przecież nie robimy kroków. Zdanie powinno brzmieć: Nawyki sprzed wypadku wyjeżdżają z nas z każdym obrotem kółek. Jeszcze głupiej.
– Rozmyśliłeś się? – słyszę z łazienki.
– Nie, zamyśliłem się nad czymś. Nieistotne. – Idę, jadę, kroczę, turlam się za nim.
– Ustawiam wózek prawie na wprost i blokuję koła. Podnoszę deskę. Opuszczam boczną barierkę do poziomu. Zsuwam gacie na biodra. Na razie nic trudnego – mówi i demonstruje. – Wsuwam dłonie pod kolana i ustawiam stopy przed klopem. Łapię prawą ręką uchwyt na ścianie, a lewą – barierkę i podciągam się w górę i do przodu. Chwila przerwy – sapie.
Stoi na bezwładnych nogach, a właściwie to opiera się na wyprostowanych ramionach i czeka, aż nogi złapią równowagę.
– Przesuwam środek ciężkości. Wtedy nogi pod ciężarem ciała prostują się w kolanach i blokują się w tej pozycji. Obracam się po kawałku w prawo, aż stanę twarzą do ściany. Jedną ręką trzymam uchwyt, drugą zsuwam spodnie. No i dalej się obracam, aż złapię poręcz wózka. Potem już prościej. Opieram się o wózek i powoli prostuję ręce, żeby ciężarem pleców opaść na deskę. Kolana same się zegną, gdy nie będą dźwigać ciężaru. Gotowe – ląduje na ubikacji trochę spocony, ale dumny z siebie.
– Dziękuję.
– A co z podcieraniem tyłka i wstawaniem? Nie jesteś ciekaw? – mruga do mnie.
Patrzę na faceta, który na wpół bezwładnie siedzi na ubikacji. Poprawia nogi i przesuwa fiuta na bok, żeby rurka cewnika nie zablokowała się pod udem. W tym świecie chyba każdy dochodzi do etapu, na którym poczucie wstydu nabiera nowego znaczenia. Jego nagość prawie mnie nie krępuje. Zazdroszczę mu. Wykonał cyrkową sztuczkę, której nigdy się nie nauczę. Ma zdrowe ręce. Wśród ślepych jednooki jest królem.
– Co się tak gapisz? Chciałeś, to pokazałem. Pracowałem nad tym patentem ponad miesiąc. Jest dostosowany do mojej wagi, zasięgu ramion, typu wózka i wszystkiego, co pod ręką. Poznałem odruchy i możliwości ciała, a potem nauczyłem się z nich korzystać – patrzy na mnie z irytacją.
– Zasłużył pan na oklaski, ale mogę najwyżej poklepać się ręką po udzie.
– Jeśli się postarasz, opracujesz własny sposób. Na początku byłem tak zajęty okręcaniem się, że zapominałem o podniesieniu deski. Kolana nie reagowały jak trzeba. Potem siadałem tak zamaszyście, że nie miałem czasu porządnie ściągnąć gaci. Za każdym razem zastanawiałem się, co jest nie tak i jak to obejść. Za pół roku będę mógł skorzystać z każdej toalety w centrum hand-lowym, a domową przerobię tak, żeby mi było komfortowo. Nie zadowolę się wygodą, bo zależy mi na komforcie. Na komforcie, rozumiesz?
– Rozumiem – zakręcam, potrącając jego wózek i wyjeżdżam z łazienki.
– Nic nie rozumiesz, durny smarku! To jest walka o samodzielność! I ja tę walkę, kurde, wygram, a ty będziesz do końca życia użalał się nad sobą! – woła za mną.
Wyjeżdżam na korytarz. Zanim wstanie z klopa, będę daleko. Przejdzie mu. W ostateczności przeproszę go. Nie ma się co oszukiwać. Zazdroszczę mu.
Gdy kasowałem numery w komórce, mogłem też polikwidować konta na portalach społecznościowych. Nie pousuwałem, a teraz nie potrafię się do tego zabrać jak należy. Każda próba usunięcia profilu kończy się zalewem maili z informacjami o tym, że powinienem odwiedzić portal, bo wydarzyło się coś niezwykle ważnego. Nie wchodzę na dawne strony, ale figuruję na nich. Na forach internetowych, które odwiedzają niepełnosprawni, loguję się jako gość. Czytam o spastyczności, tetraplegii, wydolności układu oddechowego po urazie kręgosłupa i wszystkim, na co można kliknąć w powiązanych dyskusjach i linkach. Nie powiem, żeby była to pasjonująca lektura. Raczej wędrówka po kolejnych dołkach. Najbardziej przygnębiające są wypowiedzi ludzi, którzy piszą, że dziesięć lat po wypadku potrafią nawlec nitkę na igłę i przyszyć guzik. Forumowicze gratulują im osiągnięć, wytrwałości i tempa. Nie mam zapasowych dziesięciu lat życia na naukę przyszywania guzików.
Na pocztę wchodzę raz na kilka dni, żeby wyrzucić reklamy. Wujek nie może się czepiać, że nie korzystam z laptopa. Dostałem maila od mamy:
Kochany synu!
U mnie coraz lepiej, czego i Tobie życzę. Mam okno z widokiem na drzewa. Są one liściaste. Lubię drzewa liściaste. Lekarz powiedział, że niedługo zakwitną. Kocham go. Miałam jeszcze napisać, że bardzo tęskniłam za Twoim towarzystwem, ale zapomniałam. Widziałam zamek o wielu, wielu wieżach. Jak z bajki o królewnie. Lekarstwa pomagają i mam nadzieję, że drzewa zakwitną. Liściaste i te dokoła zamku. Jestem jeszcze słaba i pielęgniarka mówi, że mam unikać wzruszeń. Nie pisać po monitorze i na klawiaturze, bo szkodzi na wzrok. Pozwoliła mi napisać list, bo widziałam komputer. Nie oślepnę od pisania, bo nie patrzę na monitor. Czuję się podniecona, że piszę. O drzewach też napisałam, bo jesteś moim kochanym synem. Pielęgniarkę też kocham, jak Ciebie i męża. Pamiętaj, że jest Twoim ojcem. Dobranoc.
Czytam maila jeszcze raz i zamykam pocztę. Nawet nie wiem, czy mi smutno. Mama została, podobnie jak ja, na miejscu wypadku. Z autorką tego listu niewiele mnie łączy. Chyba jednak mi smutno. Domyślam się, że była na badaniach w Mosznej. Jest tam zamek o dziewięćdziesięciu dziewięciu wieżach. Część obiektu i parku jest dostępna dla turystów. Reszta to zakład dla nerwowo i psychicznie chorych. Wierzę też, że ma pokój z widokiem na drzewa. Nie jestem pewien, czy w oknie jest klamka i czy nie ogląda drzew przez kraty. Reszta pisaniny to bełkot osoby, która miała lepszy dzień i na chwilę wynurzyła się ze swojego świata. Dorwała się do czyjegoś komputera i wysłała list, zanim lekarz zlecił podanie leku na uspokojenie. Nie mam pojęcia, jak zalogowała się na pocztę, skąd pamiętała hasło i jak długo trwało przebudzenie. Na kolejnego maila nie liczę. Ten ma datę sprzed trzech dni. Potem cisza albo, jak kto woli, przerwa na reklamy. Wysłany przed południem. Dobranoc.
Ojciec przyjechał do Rept i wiele się zmieniło. O ile to możliwe, na gorsze. Mieszkamy w jednym pokoju. Trzecim lokatorem jest wiecznie narzekający pan Jerzy. Nie mam dokąd uciec. Słońce przygrzewa, a tato wyciąga mnie na półgodzinne spacery po parku w ramach czynnej rehabilitacji. Można to znieść, ale gada w kółko o tym samym. I tak sobie spacerujemy. On wsparty o balkonik, ja na wózku.
– Będziemy musieli zamienić mieszkanie – wzdycha.
– Na to wygląda.
– Drugie piętro. Nie dam rady wnosić cię i znosić. Sam rozumiesz. Nie chcę wzbudzać w tobie poczucia winy.
– Wiem. Nie ma sprawy. Na zamontowanie windy nie mamy szans – uprzedzam jego kolejne zdanie.
– Właśnie.
Milknie na chwilę, bo zabrałem mu temat. Zaraz powie o finansach albo o lokalizacji.
– Trudno znaleźć podobny lokal w centrum miasta i nie dołożyć do wymiany. Do tego podatek.
– Poza tym nasze mieszkanie nie jest w pełni spłacone – ułatwiam mu piętrzenie problemów.
– Lokal jest nasz, własnościowy, ale musiałbym wziąć co najmniej dziesięć tysięcy pożyczki, żeby pozbyć się hipoteki. Pieniędzmi z polisy trzeba gospodarować ostrożnie. Odszkodowania pokryją większość bieżących wydatków, ale co dalej?
– Lepiej poczekać z decyzją. Wszystkie rachunki mamy popłacone na bieżąco. Wody, prądu ani gazu nie zużywamy, więc dostaniemy nadpłatę na przyszły rok – pocieszam go jego słowami.
– Cieszę się, że to rozumiesz – wzdycha.
– Do tego czasu mógłbym przebębnić kilka dodatkowych miesięcy w jakimś tanim sanatorium – walczę o swoje, bo domyślam się, że dojrzewa w nim pewna myśl.
– Jakiś dobry ośrodek byłby rozwiązaniem. Najlepiej ze szkołą i takim uzdrowiskowym internatem – marzy o gwiazdce z nieba.
– Poradziłbym sobie – chyba nie kłamię.
Spacer wlecze się niemiłosiernie. Biała bejsbolówka chroni mnie przed słońcem, ale czuję, że organizm ma kłopoty z naturalnym chłodzeniem. Poniżej szyi wcale się nie pocę. Dopóki było zimno, nie zwróciłem na to uwagi. Mógłbym się cieszyć, że nie muszę codziennie zmieniać skarpetek i koszulek, ale wolałbym mieć pod pachami wilgotne plamy jak ojciec. Niedawno dowiedziałem się od rehabilitanta, że u większości tetraplegików brak potu to coś normalnego. Jeśli tak, to co przy paraliżu jest nienormalne?
– Wyjmij z plecaka spryskiwacz i podaj mi.
Gmera w torbie zawieszonej z tyłu wózka, jakby było w niej dziesięć razy więcej rzeczy.
– Popsikać cię? Pomóc jakoś?
– Nie trzeba.
Odbieram mu zwykły pojemnik po płynie do mycia okien i kilkakrotnie naciskam spust. Chłodna woda spływa mi po twarzy i szyi. Pomagając sobie prawą ręką, zahaczam lewy kciuk o wycięcie koszulki i ładuję dodatkowe porcje wody na piersi i brzuch. Mokre plamy podpowiadają, że spłynęła do pasa, ale z tamtych rejonów ciała nie mam wiadomości o temperaturze.
– Spryskaj mi plecy, ale nie za mocno – podaję butelkę.
Ochoczo bierze się do dzieła. Jest wdzięczny, że może pomóc. Niczego to nie zmienia, bo do mieszkania na naszym osiedlu już nie wrócę.
– Dziękuję. Poszukam po kolacji dobrej szkoły z internatem – mówię byle co.
Zawracamy, jakby było dokąd.
* * *
Po wypadku cała rodzina się pogubiła. Matka dosłownie i może najlepiej na tym wyszła, bo nie martwi się niczym. Wystarcza jej pokój z widokiem na drzewa liściaste. Ojciec wygląda, jakby dopadł go wampir energetyczny. Niby działa, ale z przedsiębiorczego, twardego faceta, który był dla mnie wzorem, zmienił się w stękającego i wzdychającego gadułę, który boi się każdej decyzji. Wiem, że na ich tle nie wyglądam lepiej, ale tato będzie chodził i może mieszkać na drugim piętrze z żoną, która za kilka lat będzie na tyle normalna, że wystarczy nie wpędzać jej w depresję, a zachowa spokój ducha. Nie jest to para, która mogłaby opiekować się nastolatkiem na wózku. Chyba straciłem rodziców.
– Możemy tak szukać do jutra. Jedyna szkoła z całodobową opieką dla niepełnosprawnych uczniów znajduje się na drugim końcu Polski – zamykam stronę ośrodka w Policach koło Szczecina.
– Pozostają szkoły z klasami integracyjnymi. No i Salezjanie w Tarnowskich Górach – pociesza mnie, a może siebie.
– Internat jest tylko dla osób samoobsługujących się. Napisali wyraźnie. Tam nie ma opiekunów, którzy będą wkładali mnie do łóżka i wysadzali – ucinam.
– No nie wiem… Może trzeba podzwonić albo popytać? Tyle się mówi o ułatwieniach dla niepełnosprawnych – gapi się w klawiaturę.
– O łaziku, który pobiera próbki gleby na Marsie też się dużo mówi. Może obejrzymy najnowsze zdjęcia z czerwonej planety?
– Na pewno istnieje jakieś wyjście – obraca na palcu luźną obrączkę.
– Wyjście awaryjne. Mam wrażenie, że od wypadku jesteśmy jedną wielką awarią.
– Na pewno coś się znajdzie – nie słucha mnie.
Z pobytu w szpitalu niewiele pamiętam. Nigdy się tam nie poczułem bezpiecznie i opuściłem go z ulgą. Ośrodek w Reptach jest o tyle lepszy, że tylko raz czy dwa pomyślałem tu o samobójstwie. Mosty spaliłem i żyję teraźniejszością. Nawet nie powiedziałem ojcu, że po ukończeniu gimnazjum podlegam obowiązkowi nauki, a nie obowiązkowi szkolnemu. Jedna z ustaw to reguluje. Nie mam pojęcia czego i po co miałbym się uczyć. Może wystarczy, że jakaś szkoła wciągnie mnie na listę i skończy się na nauce zaocznej albo indywidualnym toku nauczania. Nie będę musiał się pokazywać między ludźmi. Jeszcze o tym pomyślę. Kiedyś… Szkoła, choćby najlepsza, nie rozwiązuje najważniejszego problemu. Nie mogę reszty życia spędzić tu, gdzie jestem, a do domu nie mam jak wrócić. Pozostaje jakiś ośrodek dla sparaliżowanych. Hospicjum. Umieralnia. Może, jak w filmie Coma, wprowadzą mnie w śpiączkę i sprzedadzą moje organy. Nerki mam zdrowe, płuca, serce i oczy też. Lekarze twierdzą, że oprócz urazu kręgosłupa nic poważnego mi nie dolega. Nie można odmówić im poczucia humoru.
Jeżdżę na rehabilitację czynną, żeby nie przebywać ciągle w towarzystwie ojca. Podnoszę ciężarek na lince. Gdy trzymam uchwyt w prawej dłoni, mam wrażenie, że bawię się kostką styropianu. Gdy to samo ćwiczenie wykonuję lewą, styropian zmienia się w sztabkę ołowiu. Czołganie się po materacach i w rynnie wypełnionej gumowymi piłeczkami też jest obrzydliwe. Kawałek ciała, który mi pozostał, wlecze za sobą resztę, która czasem jest sztywna, czasem drży, a w najmniej spodziewanym momencie zgina się tak, że pięta kopie mnie w tyłek. Nie czuję bólu, ale nie chcę, by ktokolwiek się temu przyglądał.
Wyczekałem, aż w pokoju nie będzie nikogo. Mam godzinę na sprawdzenie, czy rehabilitanci mówią prawdę. Twierdzą, że robię postępy. Jestem odmiennego zdania, ale chciałbym się mylić.
Wszystkie łazienki w tej części szpitala są dostosowane do potrzeb niepełnosprawnych. Pamiętam, co mówił i pokazywał mi pan Witek. Z kilkoma innymi osobami zamieniłem pojedyncze zdania na temat samodzielnego korzystania z toalety. Podobno jest to wykonalne.
Na początek kładę na podłodze kaczkę i ostrożnie się pochylam. Manipulując prawą ręką przy zaworku, spuszczam mocz z worka przypiętego pod kolanem. Kilka kropek spada na kafelki, ale to detal. Trudniej jest dźwignąć się do pionu i wylać zawartość do muszli. Nauczenie się tego tricku zajęło mi tydzień. Przezornie próbowałem w parku, dzięki czemu nie trzeba było wycierać kałuż w pokoju.
Zasłużyłem na kilka minut przerwy. Akurat tyle, by wyrównać oddech, pozbyć się mroczków przed oczami i przeczekać spastyczne drgawki szarpiące lewą łydką. Pasy odpiąłem wcześniej. Teraz wystarczy zdjąć nogi ze stopek, oprzeć się dłońmi na podłokietnikach i unieść tyłek.
Czekam zbyt długo i czuję, że opuszcza mnie odwaga. Wyrywam bezwładne ciało z wózka i rzucam się na poręcze. Udało się. Prawą ręką trzymam się pewnie, ale lewa zaklinowała się między rurkami. Krótkimi szarpnięciami odwracam się w prawo. Cholera. Lewe ramię nie chce się zgiąć w łokciu, a palce zaczepiły o uchwyt i nie mam jak ich rozgiąć. Szarpię. Lewe ramię trzyma, a potem leci gdzieś w górę. Nie tracę głowy i odpycham się od ściany, by wylądować na sedesie. Na szczęście pamiętałem o podniesieniu deski. Tłukę potylicą w ścianę, ale siedzę. Ale zrobiłem to! Powoli dociera do mnie, że w jelitach coś się dzieje. Nie kontroluję brzucha i nie potrafię zacisnąć pośladków, ale wczoraj byłem czopkowany. Po zapachu poznaję, że próba siadania zamieniła się w pełne użycie muszli. Wszystko działo się tak szybko, że jednak o czymś zapomniałem. Nie zdjąłem spodni.
Wózek stoi ponad metr ode mnie. Nie wiem, jakim cudem się tam znalazł, bo zaciągnąłem hamulce. Koniec eksperymentu. Siedzę uwięziony w łazience, a smrodu nie ubywa. Po pięciu minutach jałowych medytacji naciskam dzwonek przywołujący pielęgniarkę.
– Co się stało? – staje w drzwiach szybciej, niż się spodziewałem.
– Wylałem mocz do kaczki, a potem samodzielnie usiadłem na toalecie – staram się patrzeć na nią z góry, co nie jest łatwe w moim położeniu.
– A konkretnie? – sięga po telefon.
– Konkretnie to usamodzielniam się. A tak całkiem na marginesie, to narobiłem w gacie – próbuję zachować resztki godności.
Pielęgniarka zaciska wargi. Nie ze złości, ale by powstrzymać śmiech.
– Ela, podejdź na siódemkę i zawołaj kogoś do pomocy. Mamy tu takiego jednego, który wszystko zrobił sam i zapracował na dodatkową kąpiel.
Może cała sytuacja jest zabawna, ale nie dla mnie. Mam nadzieję, że nie zauważą guza na głowie i nie wpiszą notatki do raportu.
– Może da się to jakoś zatuszować – rzucam od niechcenia.
– Tego się nie tuszuje. To się myje – śmieje się jak głupia.
Ojciec stara się mówić spokojnie i rzeczowo. I tak wyczuwam w jego głosie mieszaninę lęku, zakłopotania i podekscytowania.
– Oddzwonili z jednego z ośrodków. Będą mieli wolne miejsce w lipcu.
Kiwam głową i słucham. Wiem, że za jakiś czas wróci do domu i pracy, a mnie chce się pozbyć. Oczywiście dla mojego dobra. Nawet go rozumiem, ale nie zamierzam mu niczego ułatwiać.
– W Mikołowie. Konkretnie w Borowej Wsi.
Ugniatam w palcach kulkę ligniny i zastanawiam się, co odpowiedzieć.
– Ciekawe, dlaczego to miejsce nazywa się „wieś”? Może dlatego, że to jest wieś? – pytam bez uśmiechu.
– To środek aglomeracji śląskiej, tyle że trochę na uboczu – plącze się.
– Jak to wieś.
– Nazwa nie jest najważniejsza. To ośrodek Caritasu. Nazywa się Miłosierdzie Boże.
– Jeszcze lepiej. Niech się Bóg nad nami zmiłuje – prycham.
– Wiesz, jak trudno o miejsce w dobrym ośrodku. A tam mają wszystko w jednym miejscu. Rehabilitację, warsztaty zajęć, przychodnię, transport, kółka zainteresowań, szkołę – gada jak akwizytor do potencjalnego klienta.
Niby wiem, że dom pomocy społecznej to dla mnie najlepsze miejsce, ale wszystko się we mnie buntuje. Mam zamieszkać z innymi kalekami i gnić w jakiejś dziurze? Nie prościej byłoby mnie dobić?
– Wiem, wiem. Niełatwo o miejsce w domu opieki. Codziennie ktoś łamie kręgosłup. Trzeba łapać okazję i zaklepać sobie miejsce na tej wsi – podpuszczam go.
– Złożyłem podstawowe dokumenty w kilku ośrodkach. Ten wydaje się całkiem dobry. Możesz wejść na ich stronę internetową.
– Po co? Jeszcze sobie narobię apetytu i będę zdołowany, jeśli mnie nie przyjmą – kpię, ale chyba tego nie zauważa.
– Jutro możemy podjechać na miejsce. Jest tam wypożyczalnia sprzętu rehabilitacyjnego. Trzeba pomyśleć o wózku. Zanim coś kupimy, warto pogadać z kimś, kto się na tym zna – przekonuje.
– Kolor, tuning, poduszka powietrzna, ABS i podobne sprawy. Nie wiedziałem, że tak ci pilno zamknąć rozdział. Przeszkadza ci, że jestem w Reptach?!
– Nie rozumiesz mnie, chciałem tylko…
– A mnie przeszkadza, że dzielę z tobą pokój. Dobra, jutro jedziemy oglądać te cuda. Im prędzej tym lepiej – odwracam się plecami.
Ojciec szasta pieniędzmi, jakby wygrał na loterii. Odszkodowania i ubezpieczenia dały nam trochę gotówki na start, ale zamówienie samochodu przystosowanego do przewozu wózków inwalidzkich to lekka przesada. Z jednej strony biadoli, że pobyt w ośrodku dla niepełnosprawnych zeżre większą część mojej renty, a z drugiej funduje mi wycieczkę. Na eskapadzie do Borowej Wsi mamy zarobić, bo skonsultujemy, jaki wózek kupić, ale to, co zaoszczędzimy dzięki dobrym radom, wydaliśmy już na transport.
Czuję się jak w policyjnej suce. Podniesiona platforma za tylnymi drzwiami wygląda jak kraty, a mój wehikuł przypięty jest trzema pasami, jakby kierowca obawiał się, że mu zwieję na skrzyżowaniu. Na szczęście to tylko trzydzieści minut, w trakcie których tato rozmawia z szoferem. Usiadł z przodu, a dla towarzystwa zostawił mi balkonik, przymocowany nie gorzej ode mnie. Nawet go nie poskładał. Może uznał, że skoro wynajmujemy duże auto, to wypada zapełnić je w całości. Nie chcę żadnych zmian i najchętniej zrezygnowałbym z wizyty w ośrodku, a jednocześnie już myślę o tym, że będę musiał dowiedzieć się czegoś więcej o autobusach niskopodłogowych, jeśli mam zamieszkać w tej dziurze.
* * *
Ośrodek jest na tyle duży, że dwa razy musieliśmy pytać o drogę do części biurowej. Schody, podjazdy, windy i plątanina korytarzy. Repty wydają się przy nim bardziej przyjazne. Może dlatego, że tam nikt nie zmusza mnie do oglądania całości, a interesuje mnie głównie droga z oddziału na rehabilitację i do parku.
Część informacyjno-formalna nie trwała długo. Jedna pani powtórzyła nam, jakie są zasady przyjmowania do ośrodka, druga oprowadziła po budynkach, trzecia mówiła o szkołach z klasami integracyjnymi w pobliskich miastach. Przy ośrodku jest tylko szkoła życia, więc nie to, co ojciec reklamował. Znowu mam wrażenie, że wszystkie trzy kobiety to ta sama osoba. Pozostała nam jeszcze wizyta w wypożyczalni sprzętu. Tylko raz mylimy drogę, nim docieramy na miejsce. Staję wózkiem na metalowym podnośniku, który prawie przykrywa schody i naciskam guzik. Czegoś się od marca nauczyłem. Ojciec mógłby wejść, trzymając się poręczy, ale decyduje się wjechać następnym kursem.
Jakiś facet wita się z nami i pyta, czego nam potrzeba. Mój wzrok przykuwa drugi, który siedzi za biurkiem i przegląda coś w laptopie.
– Możemy pokazać, co mamy na stanie i jakoś dogadać się co do ceny. Jeśli wybór się sprawdzi, to można na początek wypożyczyć od nas, a potem kupić podobny – tłumaczy ten pierwszy.
– Co z refundacją kosztów przez NFZ i dofinansowaniem? – Ojciec lubi się martwić.
– Tysiąc pięćset złotych raz na pięć lat. Teoretycznie dla dzieci tysiąc osiemset co trzy lata. Ile masz lat? – nareszcie odezwał się do mnie.
– Skończyłem szesnaście – odpowiadam, nim ojciec mnie uprzedzi.
– Niedługo będziesz pełnoletni. Wtedy lepiej liczyć na półtora tysiąca i wszystko, co można wyciągnąć z opieki społecznej. Razem będzie prawie…
– Maksymalnie trzy tysiące siedemset pięćdziesiąt złotych – kończy za niego siedzący przy laptopie. – Źle tłumaczysz, Błażej. Ja się tym zajmę.
Wygląda bardziej na mechanika niż na urzędnika. O ile można sobie wyobrazić mechanika w bluzie z kapturem, surfującego po necie. Zapisuje coś w programie i wstaje zza biurka. Nie, nie wstaje. Jedzie w naszą stronę na wózku. Nie wiem, czy używa go zamiast krzesła, czy jest sparaliżowany. Zbliża się do mnie i patrzy na mój wehikuł.
– Co to, kurde, jest? W Reptach ci to wcisnęli? – pyta, patrząc mi w oczy.
– To już drugi. Lżejszy i bardziej zwrotny, bo ćwiczę…
– Dobra, mniejsza o to. Pewnie znowu mają nadkomplet ozdrowieńców i nie wyrabiają ze sprzętem. To jest wózek inwalidzki. Nie potrzebujesz takiego czołgu.
– Nie mogę chodzić. No i z lewym ramieniem też nie bardzo… – tłumaczę zawstydzony.
– Masz zdrową rękę? – patrzy na mnie, jakby mnie przyłapał na oszukiwaniu w kartach.
– Jedną. Nie całkiem…
Kręci głową z niedowierzaniem i zsuwa kaptur, by podrapać się po szyi. Włosy ma krótkie, ale i tak widać, że zaczynają mu się robić zakola. Uśmiecha się cały czas, ale nie potrafię opisać jego wyrazu twarzy. Odrobina troski, ledwie dostrzegalna ironia i wzrok starego fachowca. I jeszcze coś, co powoduje, że na przystankach autobusowych ludzie stają dobry metr od facetów z taką gębą. Sympatyczny bandyta.
– Ten chłam waży grubo ponad dziesięć kilo i jest przeznaczony dla ludzi, których trzeba pchać. Ma nawet z tyłu hamulce dla opiekuna. Pomijam, że koła są uwalane błotem i w piastach wozisz dodatkowe kilo śmieci. Dobra wiadomość jest taka, że takie badziewie można kupić w każdym sklepie medycznym za połowę tego, co refunduje NFZ. I tyle.
Cisza, która zapadła po tym krótkim wykładzie, dłuży się niemiłosiernie.
– Co pan proponuje? – ojciec przełyka ślinę.
– Dobierzemy coś sensownego. Też uważam, że lepiej wypożyczyć model na miesiąc, a potem kupić, jeśli się spodoba. To tylko pięćdziesiąt złotych i kaucja do zwrotu – jedzie w stronę zaplecza. – Błażej, rusz się!
Po chwili wracają, pchając dwa identyczne wózki. Oba prezentują się przy moim jak rowery przy furmance. Wyglądają na wywrotne, ale w Reptach widziałem kuracjuszy jeżdżących na podobnych. Myślałem, że to tylko dla paraplegików.
– Na oko podobne, ale ten na rzepach jest lepszy. Drugi to standard. Obydwa mają pełną regulację. Chcesz usiąść? – to już do mnie.
Z niezdrową fascynacją przyglądam się smuklejszej konstrukcji wózka.
– Ten – wskazuję ramę na rzepach.
– Pięć minut – odpowiada Błażej.
Łazi wokół mnie z taśmą mierniczą, jakby brał miarę na garnitur ślubny. Zakapturzony dzwoni w międzyczasie po pomocnika.
Po chwili przychodzi ktoś, kto ma zdrowe nogi, przepycha się obok podnośnika, bo nie chce mu się złożyć platformy. Rzuca zdawkowe „dzień dobry” i patrzy na mnie.
– Zmiana bryki. Przymierzymy klienta do aktywnego – rzuca do niego uśmiechnięty bandyta.
– Dobra, na trzy. Raz, dwa, trzy.
Podnoszą mnie, trzymając pod pachy i kolana, i sadzają tak szybko, że nie mam czasu zaprotestować.
– No i jak? Przejedź się kawałek, to poczujesz różnicę – Błażej poprawia mi plecy i stopy.
Kładę dłonie na obręczach i naciskam lekko. Nic. Łapię mocniej i szarpię z nieco większą siłą. To samo.
– Może na odblokowanych hamulcach będzie lżej? – Mechanik nawet nie stara się ukryć wesołości.
Wściekły na siebie i wszystkich wokół zwalniam blokady i naciskam koła. Wózek toczy się prawie bez mojego udziału. Popycham jeszcze raz i niespodziewanie widzę przed sobą biurko, od którego byłem oddalony o jakieś trzy metry.
– Kurde! Łap go! Zaleje mi laptop herbatą! – krzyczy zakapturzony.
Błażej przytomnie kładzie mi dłonie na barkach i to wystarcza.
– To wózek aktywnej rehabilitacji. Dużo bardziej czuły niż te inwalidzkie kolubryny – tłumaczy.
– W Reptach pewnie zakwitły już akacje – właściciel biurka stara się zatrzeć wrażenie sprzed chwili.
– Co? – patrzę na niego zaskoczony.
– Akacje, drzewa. Mają takie białe kwiaty – tłumaczy cierpliwie.
– Nie zauważyłem – wzruszam ramionami.
Wymieniają spojrzenia, z których niewiele można wyczytać. Chyba zastanawiają się, jak to możliwe, że ktoś nie zauważył wiosny.
– To jak, wypożyczacie? – Mechanik podjeżdża do biurka.
– Tak – odpowiadam.
– Wiedziałem, że ci się spodoba. Na początek radzę zakładać paski nad kostkami i powyżej pępka. Oparcie zaraz wyregulujemy. Rozmiar ramy pasuje jak w pysk strzelił. Dowód osobisty poproszę.
– Będzie nas stać na kupno takiego wózka? – ojciec ścisza głos i wydaje mu się, że nie słyszę.
– Spokojnie, to przecież nie rolls-royce – sympatyczny bandyta macha ręką i obraca się w moją stronę. – Gdybyś czegoś nie był pewny, to nie szarp na siłę, tylko zadzwoń. Żadnych samodzielnych napraw i jeżdżenia po drucie kolczastym – podaje mi wizytówkę. – Na odwrocie masz numer wewnętrzny. Pytać o Stefana.
Repty są ogromne. Dopiero po powrocie z Borowej Wsi przyjrzałem się im dokładniej. Trochę z ciekawości, a trochę ze wstydu, że ten zakapturzony zagiął mnie na pierwszym pytaniu. W parku rzeczywiście wszystko kwitnie i się zieleni. Policzenie pięter budynku zajęło mi trochę czasu, bo od strony parku nie widać całości. Będzie chyba ze sześć kondygnacji. A podobnych budowli jest tutaj kilka. Nie wiem, jak do tego doszło, że przez półtora miesiąca pobytu ich nie zauważyłem. Szkoła Salezjańska, do której nie pójdę, też znajduje się w zasięgu wzroku. Nawet mnie to nie dziwi, bo Repty to dzielnica Tarnowskich Gór. Niby cały czas o tym wiedziałem, ale jakoś mi umknęło. Skołowany jestem.
Gdy podczas rozwiązywania testów gimnazjalnych zacząłem się śmiać, myślałem, że wyszedłem na prostą. Pierwszy śmiech od wypadku. To samo myślałem, gdy wziąłem się poważniej za ćwiczenia. I gdy przyjrzałem się stażystkom obsługującym masaż podciśnieniowy. Nie próbowałem żadnej poklepać po tyłku, ale pan Witek miał rację. Ładne dziewczyny. A teraz sam nie wiem, czy oglądałem je dlatego, że o nich wspomniał, czy z własnej inicjatywy. Stale coś zaczynam, czegoś się uczę albo o czymś decyduję, ale za cholerę nie wiem, co właściwie robię i dlaczego tak, a nie inaczej. Jakbym żył cudzym życiem albo oglądał urywki filmu, którego fabuły nie potrafię opowiedzieć, a tym bardziej zrozumieć.
– Cześć, wujku. Co tam?
– Nie odzywasz się. Co słychać?
Zastanawiam się chwilę nad odpowiedzią i decyduję się mówić prawdę.
– Różnie. Lepsze i gorsze dni.
– Podobno ojciec może wrócić do domu za kilka tygodni.
– Może się wypisać w każdej chwili. Siedzi tu, blokuje mi laptop i codziennie wymyśla coś nowego. Mógłby robić to samo w domu, ale ma jeszcze dwa tygodnie refundowanej rehabilitacji.
– Co wymyśla?
Zaczynam żałować postanowienia, ale mówię, jak jest.
– Szuka mieszkań na zamianę i buduje zamki na piasku. Niczego konkretnego nie znalazł.
– Przynajmniej próbuje – chyba go usprawiedliwia.
– Jasne. Pociesza mnie regularnie. A to informacja o solidnym deweloperze, a to wiadomość o Chińczykach, którzy wynaleźli przełomową technologię składania połamanych kręgosłupów.
Słyszę westchnięcie w słuchawce.
– Rozejrzałem się po angielskich klinikach. Nie ściągnę cię tu na leczenie, bo medycy uczciwie mówią, że rdzenia kręgowego nie da się odbudować. Można wyćwiczyć to, co nie zostało uszkodzone. Reszta to loteria. Zwykle bez wygranej.
Nie dodał, że nie ma kasy na kosztowne zabiegi, ale wierzę mu i bez takiego usprawiedliwienia.
– Nie mam forsy na eksperymenty. Gdybym znalazł jakiegoś pewnego fachowca, to sprawa wyglądałaby trochę inaczej – dodaje po chwili.
Przynajmniej tym razem nie pomyliłem się w ocenie człowieka. Szczery do bólu.
– Nie zależy mi – mówię prawdę, a jednocześnie kłamię. – Chyba bardziej chciałbym mieć coś niepodważalnego, aksjomat… coś pewnego… żeby znaleźć dobry punkt odniesienia. Punkt oparcia. Jakiś konkret, żeby wiedzieć, czego się trzymać… – plączę się coraz bardziej.
– Układasz pasjanse? – pyta ni przypiął, ni przyłatał.
– Rzadko. Ojciec układa. Mówiłem, że zagarnął mój laptop.
– Znasz to uczucie, kiedy wmawiasz sobie, że nie ma znaczenia, czy pasjans wyjdzie, czy nie? Niby to tylko gra, ale chciałoby się, żeby wyszedł.
– Znam. Myślę, że tato właśnie przez to przechodzi. Obawiam się, że ja też. Pamiętasz tego pana, który grał w skata, aż mu coś w sercu zaczęło nawalać?
– Roman. Opowiadałeś. Wrócił?
– Nie. Nie wiem, co z nim, ale przynajmniej niczego nie udawał. Miał pasję i może przypłacił to zdrowiem, ale był jakiś, ja wiem, autentyczny?
Milczenie w słuchawce przeciąga się.
– Nie wiem, co ci doradzić. Szukasz celu albo drogi do celu. Rozumiem cię, ale to musisz znaleźć sam. Może dobry psychoterapeuta wiedziałby, jak…
– Dziękuję, nie. Mam dosyć tych ćwoków, którzy zaglądają mi w oczy i przekonują, że wszystko przede mną.
Milkniemy obydwaj, a impulsy nabijane przez operatora sieci podnoszą rachunek za głuchy telefon. Najprościej byłoby się rozłączyć. Nieważne, że to on płaci.
– Wujku. Ja wiem, co robić. Zadzwoniłem do szkoły. Obiegówkę mam czystą. Nawet w bibliotece z niczym nie zalegam. Świadectwo mogą mi wysłać poleconym. Pozbieram papiery i pojadę do ośrodka w Borowej Wsi. Mówiłem ci, że z ocen i egzaminów wytłukłem ponad sto punktów na dwieście możliwych. Od września mogę zacząć naukę w liceum w Gliwicach.
– To chyba dobre rozwiązanie? – pyta ostrożnie.
– Może dobre, ale jednego dnia mam cały plan, a następnego nie mam nic. Huśtawka nastrojów. Od euforii do depresji. Rozumiesz mnie?
– Lepiej niż ci się wydaje, ale nie znam skali. Bierzesz jakieś leki?
– Tylko na drgawki w nodze. Ruchy spastyczne czy jakoś tak. Czasami mi łydka podskakuje bez powodu. Da się wytrzymać.