Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie ma czegoś takiego jak czeskie hygge.
Większość powszechnych w Polsce opinii o Czechach to mity, a Republika Czeska jest krajem, którego zupełnie nie znamy.
Czechy, mimo że bardzo bliskie geograficznie i kulturowo, Polakom wciąż pozostają obce. Polska czechofilia jest powierzchowna - bazuje na weekendowych wypadach na piwo do Pragi i odłamkach kultury popularnej, docierającej w postaci kreskówek o Rumcajsie i kreciku, serialu o Arabeli, Przygód dobrego wojaka Szwejka Jaroslava Haska, uwielbienia dla Karela Gotta i Heleny Vondračkovej czy piosenki o Joinie z bažin. Jest tylko wyobrażeniem o doskonałości i sukcesach naszych południowych sąsiadów, opartym na nieznajomości czeskiej historii i rzeczywistości.
Tymczasem Czechy wcale nie są rajem. To obszar dotknięty przez transformację ustrojową równie mocno jak pozostałe kraje Europy Środkowej i jedno z najbardziej skorumpowanych państw regionu; kraj mocno uprzemysłowiony, przez to ogromnie zniszczony i zanieczyszczony. To mroczny świat likwidowanych kopalń Mosteckiego Zagłębia Węglowego, konfliktów etnicznych "białych" z Romami, różnej maści prawicowych ekstremistów, bezrobocia, sporów o działki pod budowę autostrad, kłótni i chamstwa polityków, braku poszanowania wartości, codziennej małostkowości, interesowności, obojętności na sprawy innych. Życie w tym kraju jest równie banalne, monotonne i doskwierające jak wszędzie indziej.
"Czechy odkryte przez Michała Zabłockiego są inne niż te, które znamy w Polsce z licznych stereotypów: są bardziej mroczne, pogubione, zaniedbane, przepełnione słowiańskim smutkiem i chaosem, lecz jednocześnie bliższe nam w sprawach ludzkich, z czego dotychczas nie zdawaliśmy sobie sprawy."
Maciej Jastrzębski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 123
Michał Zabłocki
To nie jest raj
Szkice o współczesnych Czechach
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka
Korekta: Marta Banaś
Projekt okładki: Maciej Grzegorek
Opracowanie kartograficzne: Magdalena Kroczak
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
http://editio.pl/user/opinie/tonier_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-283-6306-9
Copyright © Helion 2019
Michała poznałem w 2008 roku w Mińsku na Białorusi. Jeśli wziąć pod uwagę liczbę kilometrów, to było to mniej więcej w połowie drogi między Moskwą a Pragą. Obydwaj mieliśmy w sercach legendę o Lechu, Czechu i Rusie, a także ambicje, abyśmy my, potomkowie Lecha, lepiej poznali naszych słowiańskich przyjaciół. Michała zajmowała zachodnia Słowiańszczyzna, mnie ciągnęło na Wschód. Wtedy, w Mińsku — między Moskwą a Pragą — mieliśmy okazję wspólnie obserwować białoruskie wybory parlamentarne, pisać nasze relacje, siedząc przy jednym stole w wynajmowanym przeze mnie mieszkaniu, a po pracy do świtu dyskutować o naszych braciach Słowianach.
Od roku mieszkałem na Białorusi i przygotowywałem codzienne relacje dla Informacyjnej Agencji Radiowej Polskiego Radia. Byłem wtedy jedynym stałym korespondentem z Zachodu, nie ukrywałem więc radości, gdy dowiedziałem się, że wkrótce dołączy do mnie Michał. Miał reaktywować placówkę Polskiej Agencji Prasowej. Jego plan nie wypalił, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, wkrótce bowiem okazało się, że wyjechał do Pragi i znalazł tam nową inspirację do pracy.
Widywaliśmy się sporadycznie w różnych częściach Europy. I choć zwykle byliśmy zabiegani, niewyspani, to jednak zawsze znajdowaliśmy czas na krótką pogawędkę. Michała znam jako urodzonego reportera, który rozumie trudy naszego fachu i z uśmiechem znosi ironiczne komentarze innych dziennikarzy: „Idziemy na imprezę, a ty skończ depeszę, żebyśmy rano mogli przeczytać twój tekst”. Michał zdawał sobie sprawę, że dzięki jego skrupulatności czytelnicy będą wiedzieli, co się naprawdę wydarzyło, a koleżanki i koledzy lepiej się przygotują do kolejnego dnia pracy. Jako korespondent IAR dobrze rozumiałem Michała i ten jego uśmiech wyrażający cierpliwość z nutą wyrozumiałości. Później dowiedziałem się też, że Michał w swojej pracy zawsze pamiętał o motcie, które wypisano na tablicy pamiątkowej w siedzibie PAP w Warszawie, poświęconej Ryszardowi Kapuścińskiemu. To kilka słów, które są hołdem dla reporterów agencyjnych: „Praca dziennikarza agencyjnego to czyste niewolnictwo. Żaden inny dziennikarz z prasy, telewizji nie wie, co to za męka pisać do agencji”. Gdy kiedyś wspomniałem o tym, Michał skomentował krótko, że rzeczywiście trudno znaleźć słowa lepiej oddające charakter tej roboty.
Wyjazd Michała do Czech mocno ograniczył nasze osobiste kontakty, ale w dobie internetu mogłem na bieżąco śledzić zawodowe poczynania przyjaciela. W naszej prywatnej korespondencji zwracałem uwagę na ciekawe spostrzeżenia, które kłóciły się z moimi wyobrażeniami o tym kraju. Każdemu bowiem wydaje się, że Czechy zna, postrzega je jako krainę swojską, prostą, idylliczną; tymczasem wiele opisywanych przez Michała sytuacji przedstawiało coś, co nie się mieściło w tym obrazie, nabierało dramatycznych, a nawet przerażających kształtów. Dzięki relacjom Michała poznawaliśmy inne Czechy, czasami tak niewiarygodne, że trudno było uwierzyć, że choć żyjemy obok siebie w świecie bez granic, to tak mało wiemy o naszych południowych sąsiadach.
Michał chce, bym czuł się ojcem chrzestnym tej książki, ponieważ namówiłem go do przelania wszystkich myśli — uczesanych i nieuczesanych — na papier oraz skontaktowałem go z wydawnictwem. Michale! Czuję się zaszczycony, ale wyznam szczerze, że moje namowy wynikały po części z zawodowego egoizmu, bo teraz, gdy dostanę Twoją książkę do ręki, będę mógł się dowiedzieć o Czechach i ich kraju więcej niż z internetowych tekstów oraz opowieści zasłyszanych przy piwie, a co najważniejsze, będę miał pewność, że poszerzę moją wiedzę, korzystając ze źródła sprawdzonego, wiarygodnego i darzonego przeze mnie przyjaźnią.
Szanowni Państwo, dzięki Michałowi poznamy dramatyczną historię miasta Most, dowiemy się, dlaczego w Czechach tak wolno się buduje autostrady, i poznamy język, którym na co dzień mówią czescy politycy.
Czechy odkryte przez Michała Zabłockiego są zatem inne niż znane nam w Polsce stereotypy: są bardziej mroczne, pogubione, zaniedbane, przepełnione słowiańskim smutkiem i chaosem, lecz jednocześnie bliższe nam w sprawach ludzkich, z czego dotychczas nie zdawaliśmy sobie sprawy.
Maciej Jastrzębski
Pretekstem do pisania dłuższego eseju o Czechach stała się opinia na temat tego kraju wyczytana po raz któryś z rzędu na forum jednego z polskich portali internetowych. Wyraził ją samozwańczy znawca naszych południowych sąsiadów, który mieszanką stereotypów i płytkich wniosków wyprowadził mnie z równowagi. Na szczęście dla mnie forum wymagało rejestracji, więc szybciej udało mi się otworzyć edytor tekstu i dostać do moich notatek niż przejść przez cały proces logowania na stronie internetowej.
Człowiek ten, który — jak twierdził — co roku trzy miesiące spędza w Republice Czeskiej, pisał, że jest to kraj właściwie bezproblemowy, bardzo różniący się od Polski. Dla niego był to raj, w którym nie istniały spory polityczne, ludzie spokojnie po pracy chodzili na piwo, a on bezkrytycznie mógł podziwiać sielskie życie.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby opinia ta w Polsce była odosobniona, a nie powtarzana przez różnej maści ekspertów do spraw czeskich, powielana później przez dziennikarzy i publicystów, jak sformułowania o nieustannej sielance na południu.
Zresztą nad Wisłą w dyskusji o Czechach dominują dwie postawy: protekcjonalna, wyrażana z perspektywy większego narodu, często oparta na nieznajomości historii, źródeł czeskich i masie stereotypów; oraz idealizująca, mówiąca właśnie o tej idylli, piciu piwa w pięknej Pradze, najlepiej w towarzystwie wyzwolonych Czeszek i Czechów, a wynikająca z nieznajomości realiów i języka.
Wyjątki są. To przede wszystkim książka Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów Mariusza Surosza i Gottland Mariusza Szczygła. Obie książki, choć pozwalają poznać fakty mniej znane, bardziej zajmują się historią, mniej współczesnością.
Szczygieł próbował też pisać o Czechach bardziej dzisiejszych, ale zabrakło mu dystansu i wpadł w pułapkę stereotypów. Tropem urzeczeń czeskim duchem i literaturą podążał po Pradze Aleksander Kaczorowski w Praskim elementarzu. Surosz, który w Pradze mieszka i pracuje, z uporem godnym podziwu obala mity w swych artykułach oraz podczas autorskich spotkań z czytelnikami.
Zainteresowanie Czechami w Polsce zmierza w złą stronę; jest bezwarunkowym i ślepym uwielbieniem albo krytyką totalną. Trudno ocenić, co o tym zadecydowało: czy bawiący Polaków język, bajkowy krajobraz, wychowanie na kreskówkach o Rumcajsie i kreciku, serial o Arabeli, piosenka o Jožinie z bažin, Jaroslav Hašek i jego Przygody dobrego wojaka Szwejka (a raczej nieudany przekład książki przez Hulkę-Laskowskiego), a przez to wszystko kojarzenie Czechów z tchórzostwem lub beztroską, idyllą, uwielbienie dla Gotta i Vondračkovej, zazdrość, że w czasach komunizmu Czechom żyło się lepiej, zawiść, że transformację lat 90. znieśli mniej boleśnie, mimo że właśnie dziś za to płacą o wiele więcej od nas.
Polska czechofilia jest też potwornie powierzchowna, bazuje na weekendowych wypadach na piwo do Pragi i dla mnie nie różni się niczym od brytyjskich „stag parties” na rynku w Krakowie, Wrocławiu czy Warszawie.
Ludzie, którzy w Czechach zatrzymali się na dłużej i znaleźli czas na refleksję, dostrzegają, że to wcale nie jest raj. Że życie w tym kraju jest równie banalne albo doskwiera równie mocno jak gdzie indziej. Owszem — jak pisał autor najpiękniejszej książki o czeskiej stolicy, włoski slawista Angelo Maria Ripellino — Praga jest magiczna. Inne miasta Czech i Moraw wyglądają jak z bajki.
Ale za tą baśniową zasłoną kryje się mroczny świat likwidowanych kopalń zagłębia mosteckiego, konfliktów etnicznych „białych” z Romami z worka szluknowskiego i różnej maści prawicowych ekstremistów, bezrobocia, m.in. na czeskim Śląsku, sporów o działki pod budowę autostrad, wszechobecnej korupcji i łapówkarstwa — szczególnie na średnim szczeblu władz i administracji lokalnej, kłótnie i chamstwo polityków, brak poszanowania wartości, codzienna małostkowość, interesowność oraz obojętność na sprawy innych.
W czeskich szpitalach, równie obskurnych jak polskie, włoskie czy rosyjskie, na co dzień spotyka się opryskliwe pielęgniarki, a o miejsce dla dziecka w przedszkolu walczy się jak o ostatnią szalupę na Titanicu.
Z drugiej strony, kto miał czas przyjrzeć się Czechom poważniej i głębiej, wie także, że Praga przez kilka wieków była stolicą Świętego Cesarstwa Rzymskiego, dwór Karola IV był jedną z kolebek europejskiego renesansu, w czeskiej stolicy bywał Francesco Petrarca, działał astronom Tycho Brahe, tworzył Mozart, w Brnie Gregor Mendel sformułował podstawy genetyki, na politechnice praskiej profesor Otto Wichterle wynalazł pierwsze w świecie soczewki kontaktowe, a zaprojektowana przez Ludwiga Miesa van der Rohe brneńska willa Tugendhatów jest jedną z ikon światowej architektury.
To także czeskie armie zrewolucjonizowały pola bitwy średniowiecznej Europy, upowszechniając broń palną i artylerię. Czescy żołnierze, którzy przez Polskę uciekali na Zachód — tak jak największy as polskiego dywizjonu 303 Josef František — ramię w ramię z Polakami, wbrew temu, co się powszechnie powtarza, z oddaniem walczyli z Hitlerem. To przecież właśnie czechosłowaccy cichociemni przeprowadzili jedną z najbardziej spektakularnych akcji drugiej wojny światowej i zabili Reinharda Heydricha. Dwie wsie pod Pragą — Lidice oraz Ležáky — zapłaciły za to najwyższą cenę.
Mało kto o tym wszystkim pamięta, pędząc do Chorwacji, Włoch, południowej Francji przez morawskie i czeskie wzgórza. Z auta lub pociągu widać tylko złote pola i zielone winnice, co rusz przecinane murami i wieżami miast oraz miasteczek.
Nie ma czegoś takiego jak czeskie hygge. Jest tylko wyobrażenie o czeskiej doskonałości i sukcesach, oparte na nieznajomości czeskiej historii i rzeczywistości. Życie w Czechach jest nudne, monotonne i tak samo pozbawione atrakcji jak w Polsce czy innych krajach Europy. A raj, który tak wychwala w czeskim hymnie narodowym Josef Kajetán Tyl, to dziś — niestety — tylko puste słowa.
Czeski hymn, napisany przez Tyla w 1834 roku, który brzmi niezwykle dostojnie i spokojnie, ma tytuł Kde domov můj („Gdzie ma ojczyzna”). Jeden z wersów tej XIX-wiecznej pieśni jednoznacznie stwierdza: „widać, że to raj na ziemi (…) ziemia czeska — ojczyzna ma”. Jednak ziemie korony czeskiej od średniowiecza zostały znacząco okrojone, a Czeski Raj to obecnie tylko niewielka kraina geograficzna położona na mapie Czech gdzieś na styku regionów środkowoczeskiego, libereckiego i hradeckiego.
Częściej dziś, oprócz pełnego zamków i pałaców skrytych wśród labiryntów skał z piaskowca i gęstych lasów, w których — zgodnie z historią opowiedzianą w bajce przez Václava Čtvrtka mieszkał rozbójnik Rumcajs wraz z rodziną, swoją drogą przepięknego regionu — raj zobaczyć można, przynajmniej z nazwy, w centrach handlowych.
Centrum handlowe „Nákupní ráj”, czyli „Raj zakupów”, odkryłem w Moście, na północnym zachodzie Czech. W październikową sobotę w tym otulonym smogiem i liczącym blisko siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców mieście — a więc całkiem sporym jak na czeskie proporcje — nie dzieje się nic i smutna cisza, tak jak gdzie indziej na czeskiej prowincji, zapada od godzin obiadu. Jedynej rozrywki mieszkańcom kiedyś górniczego, a dziś nijakiego miasta epoki postindustrialnej, wyglądającego jak skrzyżowanie polskiej Stalowej Woli ze słowackimi Michalovcami, z lekkim rysem radzieckiego Nowoworonieża — i chyba największej ofiary czeskiej rewolucji przemysłowej, dostarczają sklepy, wśród nich „Nákupní ráj”, gospody, lodowisko oraz Dom Kultury „Meduza”.
Historia Mostu to mroczna opowieść o dumie i upadku. Miasto jeszcze w latach 60. XX wieku miało na swym terenie drugie największe po Pradze skupisko gotyckich budowli na obszarze Czech. Wąskie uliczki zdobiły skwery z fontannami i pomnikami, ryneczki zwieńczały strzeliste wieże kościołów, a place zamykały renesansowe kamienice.
Zmiany następowały stopniowo od końca XVIII wieku, gdy na Pogórzu Rudawskim odnajdywano złoża węgla brunatnego, a prowizoryczne kopalnie odkrywkowe najpierw zajmowały coraz więcej malowniczych pól, a potem pomału wciskały się w zabudowę miasta, przez co pośród domów i miejskich murów wyrastały coraz wyższe kominy i zwieńczające kopalniane szyby konstrukcje. Pełen zieleni chmielu i złota jęczmienia sielski krajobraz zastąpiły ceglane mury budynków fabryk i stalowe kratownice.
Już na przełomie XIX i XX wieku górnicy i robotnicy tworzyli trzon mieszkańców regionu. Była to też część kraju w większości zamieszkana przez Niemców, przez co w 1938 roku na mocy układu monachijskiego Most, już jako Brüx, stał się częścią hitlerowskich Niemiec.
Liczbę nieszczęść, a potem wzlotów w kilkusetletnich dziejach miasta — podobnie jak w tysiącach innych miejsc całego Starego Kontynentu — trudno policzyć. W XV i XVI wieku w wielu kwartałach Mostu szalały pożary; gdy je wreszcie opanowano, odbudowę wsparł król Władysław II Jagiellończyk i dzięki niemu miasto odżyło oraz zyskało swój późnogotycki charakter. W czasie wojny trzydziestoletniej miejskie bramy i mury zdobyli Szwedzi — dokonali czynu, który dwieście lat wcześniej nie powiódł się husytom; okolica zapewne też nie uniknęła rabunków i zniszczeń, będących następstwem porażki Czechów pod Białą Górą. Z kolei w lipcu 1895 roku kurzawki, prawdopodobnie poruszone przez pracujących pod ziemią górników, najpierw wywołały w mieście ciemności, gasząc na ulicach wszystkie gazowe lampy, a następnie doprowadziły do zapadnięcia się gruntu i w konsekwencji śmierci kilku osób, ruiny kilkudziesięciu kamienic i pozbawienia dachu nad głową ponad dwóch tysięcy ludzi.
To wtedy dom pana Waschirowskiego, którego historia zapamiętała tylko i wyłącznie przez to zdarzenie, cały zapadł się w otchłań. I była to zdecydowanie najkrótsza historia znikania.
Ponieważ był to region silnie uprzemysłowiony i pracujący na rzecz szaleństwa Hitlera, swój bolesny ślad na Moście odcisnęły też alianckie naloty z czasów drugiej wojny światowej. Lecz to najgorsze miało przyjść dopiero kilkanaście lat później.
Most po wojnie powoli odbudowywał się ze zniszczeń wraz z całą Czechosłowacją. Choć większość maszyn trafiła w ślad za Armią Czerwoną do Związku Radzieckiego, a wielu inżynierów na mocy dekretów Benesza wygnano do Niemiec, pomału odtwarzało się także czechosłowackie górnictwo. Jednak nowa władza ludowa zdecydowała się odejść od wydobycia podziemnego i zarządziła pierwsze wielkie odkrywki. W ciągu niecałych dwudziestu lat zagłębie mosteckie, ciągnące się przez przeszło pięćdziesiąt kilometrów od Uścia nad Łabą (Ústí nad Labem), przez Cieplice (Teplice), Litvínov, Most i — dalej na zachód — aż po Chomutov, zmieniło się w księżycową pustynię, poprzecinaną kraterami odkrywkowych kopalni, z których wydobywały się dymy pracujących tam ciężkich maszyn i parowozów.
W latach 60. wskutek decyzji o budowie ogromnych kombinatów odkrywkowych, obejmujących gigantyczne obszary całych złóż węgla brunatnego — bez względu na to, co znajdowało się nad nimi — nastąpiła jeszcze większa degradacja środowiska i niegdyś zielonej krainy.
Wówczas podjęto decyzję o zburzeniu starego Mostu.
Gdy oglądam filmy dokumentalne z zabytkowego miasta, skąd przymusowo wysiedlono tysiące ludzi, a potem niszczonego celowo i planowo kwartał po kwartale, oprócz krzyku rozpaczy w reakcji na dokonywane barbarzyństwo przed oczami stają mi tylko obrazy niszczonej przez Niemców po powstaniu z 1944 roku Warszawy. Właśnie tak w Moście wyglądały wysadzane domy, łamane gotyckie wieże, burzone kamienice, powalane mury.
Przypominam sobie książki Kapuścińskiego oraz wszystkie rewolucje, które opisał, i smutny śmiech, jak w tragikomedii, wzbudza we mnie finał czechosłowackiego eksperymentu z gospodarką planowaną, zakończonego kolejną klęską niszczycieli światów i zbawców ludzkości, za nic mających własnych obywateli, a za świętość — ideę, która kazała zrównać miasto z ziemią, a potem jeszcze wykopać głęboki dół — być może tylko po to, by znaleźć się bliżej piekła.
Lecz nie wykluczam też, że szkody górnicze były w Moście już tak zaawansowane, że ludzie mieszkali na tykającej bombie zegarowej i w każdej chwili, jak kilkadziesiąt lat wcześniej pan Waschirowski, mogli się zapaść pod ziemię wraz z domami, w których żyli.