Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W czasach, gdy seks dostajesz szybciej
niż hamburgera w fast foodzie.
Gdy sukienki są krótsze niż wyrzuty sumienia.
Gdzie nie ma niczego na stałe.
Gdzie nikt nie mówi: kocham cię na zawsze.
On ma 30 lat
Życie mija mu na piciu piwa i graniu na konsoli. Pragnie kobiety, ale zamiast niej ma prawą rękę i darmowe serwisy porno. Do tego pracę, której nie lubi i uczucie, że zawiódł wszystkich.
Ona ma 30 lat
Jest samodzielna i piękna. Odnosi sukcesy zawodowe, ale według jej matki poniosła życiową klęskę, bo nie ma męża i dziecka. Nie chce już tłumaczyć, dlaczego jest sama.
Urodzili się tego samego dnia. Mieszkają na tym samym osiedlu. Nigdy się nie poznali.
To opowieść o miłości w czasach Tindera,
Instagrama i Facebooka.
Tragikomedia o szukaniu spełnienia w sieci,
na ulicy i w klubie. Niepokojąca i drażniąca
do bólu diagnoza współczesnych relacji.
Dotknij. Przeczytaj. Oceń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Rok wydania: 2018
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Śpisz? Jak możesz spać o tej porze?
Otworzyłem oczy.
To, co zobaczyłem, sprawiło, że instynktownie naciągnąłem kołdrę na krocze. Miałem w bokserkach taki namiot, że mogło się pod nim przespać stado harcerek.
– Mamo??? – zachrypiałem z wyrzutem.
– Pół nocy łazi nie wiadomo gdzie, a później śpi do pierwszej – zagderała moja matka, po czym schyliła się, aby pozbierać jeansy oraz walniętą na podłogę koszulkę z napisem PLNY. Złożyła wszystko starannie w kostkę.
– Mamo, co mama tu robi? – zachrypiałem powtórnie.
– Jak to co? – zdziwiła się matka. Trzydziesty czerwca jest. Twoje urodziny. Twoje trzydzieste urodziny, synku!!! Pamiętam jak dziś! O trzynastej dziesięć byłam w szpitalu, twojego ojca jak zawsze nie było, nie spieszyło ci się na świat, synku, nie spieszyło. Dziewięć godzin to trwało, a twoja matka chciała cię urodzić naturalnie. Czekaj, życzenia gdzieś mam dla ciebie. – Zaczęła grzebać w torebce. – Gdzie ja to mam? O, właśnie. – Wyciągnęła lekko pogniecioną kartkę i zaczęła recytować. Z patosem. – „Obyś nigdy nie zboczył z drogi do celu, SYNU, który sobie wybrałeś. Obyś, SYNU, umiał z podniesioną głową stawiać czoła przeciwnościom losu. Obyś był zawsze dobry, serdeczny, silny, wytrwały i odważny. Obyś, SYNU, nigdy nie zwątpił w siebie, swoich przyjaciół ani nas, Twoich kochających rodziców”. Na ojca lepiej nie licz. – Machnęła ręką.
Akcent był postawiony na SYNU.
– Prawda, że ładne? – zapytała.
Chrząknąłem zakłopotany.
Moja matka mnie żenuje. Nie jestem jedyny, wiem. Ale dlaczego rodzice, do chuja, nie mogą zachowywać się normalnie?
Ja wiem, że ona ma dobre intencje. Ale no, bez przesady.
Zresztą czym się tutaj podniecać? Wyciągają cię z ciepłego, mokrego, miłego miejsca, a jeśli od razu nie wrzeszczysz, widząc, co cię czeka, to jest klaps w dupę, żebyś zaczął. Więc zaczynasz krzyczeć i wiozą cię chuj wie gdzie na specjalnym wózku. I w tym momencie już na stówę wiesz, że masz przejebane.
Zgodnie z podaniem rodzinnym zostałem spłodzony w akademiku na Kicu.
Akademik składał się dwóch budynków. Z prawej stał Dom Chłopa, z lewej Ubab. Jeden był zamieszkany przez studentów, drugi przez studentki.
Według ojca (czyli nazwijmy sprawę po imieniu: łysego chuja – ksywka od fizjonomii i zachowań) to w Kicu wprowadzono na czwarte piętro konia, to w Kicu ścigano się po schodach w szufladach na pościel wyjętych spod łóżek, czyli w tak zwanych czołgach, wreszcie to w Kicu ulubioną rozrywką było pryskanie się gaśnicami na korytarzach.
Jak widać ojciec wyjął również swoją gaśnicę. Jak w takich warunkach mogło wyrosnąć ze mnie coś normalnego – nie mam pojęcia.
– Jaaaa, zajebiste – skomentowałem kłamliwie. – Dziękuję, mamo. Ale gdzie mama dorwała te życzenia?
– Jak to gdzie? W internecie. – Matka zdziwiła się podwójnie – za siebie i za mnie – że mogę zadawać takie głupie pytania. – W internecie, synek, jest wszystko! To ty o tym nie wiesz? Zupę ci przywiozłam. Twoją ulubioną. Pomidorową. Wczoraj z rosołu zrobiłam. Specjalnie dla ciebie – zaakcentowała.
Moja matka nic o mnie nie wie.
Jest przystojną kobietą o długich, starannie pofarbowanych blond włosach, opadających falami na ramiona. To ślady przeszłości. Kiedyś była bardzo ładna.
Oczy miała lekko podpuchnięte, widać była po dyżurze (moja matka zawsze była przed jakimś dyżurem albo po dyżurze), usta pomalowała na ciemnoczerwono, do tego czarne rurki, a na wszystko narzuciła jakąś dziwną jasną tunikę z dużym wycięciem, spod niej wyłaniał się złoty krzyż na solidnym, równie złotym łańcuszku.
Im moja matka była starsza, tym bardziej peron z tym katolicyzmem jej odjeżdżał. Na Facebooku ostatnio polubiła Wojciecha Cejrowskiego. Jak dla mnie upadek.
Tłumaczy ją tylko tyle, że musiała przez jakieś dwie dekady wytrzymać z moim ojcem. To musiało na tyle obciążyć psychikę, aby tłumaczyć takie załamania psychiczne, jak zwrócenie się ku religii.
Matka skończyła proces pospiesznego porządkowania podłogi w sypialni, odniosła do kuchni trzy brudne talerze i dwa kubki oraz pustą butelkę po coli.
– Kupiłam ci jajka – pochwaliła się. – Bardzo dobre jajka. Ekologiczne. Trzy złote za sztukę, ale bardzo dobre.
– Trzy złote za sztukę? – zdziwiłem się. – Super, będę robił jajecznicę z jajek Fabergé.
– Krzysztofie! Jak ty się zachowujesz? Nie tak cię wychowałam! –zaprotestowała.
– Przepraszam, mamo. Dziękuję za jajka, mamo – wymamrotałem przepraszająco.
– Lepiej – pochwaliła. – Co robiłeś wczoraj?
W Wiedźmina grałem, mamo. W dodatek: Krew i wino.
– Głowa mnie boli – mówię.
– Tak to głowa go boli, a jak kolega dzwoni, to zaraz leci. Wstawaj z tego łóżka! Masz zamiar przespać cały dzień?
Wziąłem telefon do ręki. Trzynasta pięć.
Kurwa, ja pierdolę, jak późno.
– O, proszę. Jeszcze dobrze oczu nie otworzy, a już telefon bierze do ręki. Gdy ja byłam w twoim wieku, nie było takich rzeczy – gderała. – Telefon był u sąsiadki.
Ja miałem cięższe życie. Jestem z pokolenia, które musiało nacisnąć klawisz w telefonie cztery razy, żeby na ekranie pojawiło się „ś”
Usiadłem na łóżku. Czarne kropki zaczęły mi latać przed oczami.
Zemdliło mnie.
– Tak, wiem, mamo, za twoich czasów w kiblu się srało, a nie zdjęcia robiło. I na końcu zdania stawiało kropkę – powiedziałem, walcząc z nudnościami. Wnętrzności podjechały mi do góry.
Jeśli puścisz bełta, będziesz musiał tłumaczyć matce dlaczego. Nie chcesz tego robić.
– Nie bądź bezczelny – fuknęła. – Ciekawe, czy twoi koledzy też się tak do matki odnoszą. Za moich czasów dzieci odnosiły się do rodziców z szacunkiem – zagderała.
– Ja jeszcze nie dożyłem moich czasów. – To już było cicho.
Czeka mnie praca do śmierci, bo nie będzie żadnych emerytur, środowisko jest zjebane, w miastach smog, a kobiety posrało. A ona mi mówi, że wszystkie moje problemy wynikają z tego, że za często używam telefonu i gram na konsoli.
Przecież miało być inaczej.
– Miało być inaczej – mówię na głos.
– Co mówiłeś? – pyta matka i wychyla się z kuchni.
– Chce mi się pić! – krzyczę.
Chcę tylko napić się wody, niczego innego nie pragnę, może poza tym, aby ktoś (kobieta) zrobił mi loda.
Brak perspektyw w tej drugiej dziedzinie skłonił mnie do wstania z łóżka skoro świt, czyli o trzynastej pięć.
Poczłapałem ciężko do kuchni, postanawiając jednocześnie, że jak wyjdzie, włączę komputer i zwalę do filmu z Sashą Grey czy Jenną Haze. Internet w tym zakresie okazywał się aż nadto pomocny. To znaczy może nie „do filmu” – zreflektowałem się – wystarczą mi jakieś cztery minuty.
Dzięki pornhubowi kobiety jako takie stawały się zbędne. Zajmowały za dużo czasu.
Schyliłem się pod kran i zacząłem z niego chłeptać wodę, udając, że nie widzę piorunującego spojrzenia matki.
– Co będziesz dzisiaj robił? – zapytała.
– No nic – wyznałem i wytarłem usta. – Sobota przecież jest.
Matka zaczęła wyjmować jakieś plastikowe pudełka i słoiki z wielkiej zielonej torby z logo Kerfa stojącej na kuchennym stole.
– Jedzenie ci przywiozłam – powiedziała. – Pomidorowa, krupnik, ogórkowa. I kotlety z kurczaka. Kotlety zamroź, to zjesz później. Zresztą od razu wstawię ci do lodówki.
Otworzyła lodówkę i lekko ją przytkało.
Zajrzałem jej przez ramię.
No dobra. Może półki były nieco brudne i brakowało tu jeszcze kurwy i krokodyla, ale to nie powód, żeby robić kocią mordę.
– Co to jest? – Matka wzięła oddech i wyglądała, jakby się zapowietrzyła.
– KFC. I KFC – odpowiedziałem, bagatelizując sprawę. – A to – wskazałem styropianowe opakowanie – jest hindus, koło pracy. Bardzo dobrze piecze na wyjściu. To takie przymarznięte do ścianki to chyba McDonald's. – Wsadziłem rękę do lodówki i oderwałem od ściany kawałek kartonu. – Tak, to zdecydowanie McDonald's. La Big Mac.
– La Big Mac? – zasyczała.
– Jestem tradycjonalistą – wyznałem. – Big Mac i kura z KFC to smaki mojego dzieciństwa.
Oprócz resztek ze śmietnika w lodówce była jeszcze butelka coli i jedno piwo. Przez moment chciałem po nie sięgnąć, ale spojrzałem na kamienną minę matki i zmieniłem zdanie. Wyjąłem z lodówki colę. Nalałem do szklanki, dołożyłem do tego dwie tabletki saridonu na ból głowy z apteczki.
Usiadłem ciężko na drewnianym kuchennym stołku i popiłem tabletki colą.
Odbiło mi się.
Chrząknąłem.
Normalnie bym splunął do zlewu.
Normalnie podrapałbym się po jajach.
Ale teraz się powstrzymałem.
Matka wyrzuciła resztki z mojej lodówki do kosza na śmieci. Teraz miała w ręku mokre chusteczki do czyszczenia kuchni. Metodycznie przecierała nimi półki w lodówce.
– Gdyby nie ja, tobyś brudem pod sufit obrósł – zamamrotała.
– To akurat możliwe – zgodziłem się.
Uczciwie mówiąc, dziewięćdziesiąt dziewięć procent rzeczy, które mówiła mi matka w dzieciństwie, było prawdą. Muszę jej to kiedyś powiedzieć. „Rób, jak mamusia mówi, a nie tak, jak robi”.
– Prezent rozpakowałeś? – zapytała. – Położyłam ci na szafce nocnej.
Westchnąłem głucho w duchu. Moja matka nie była dobra w prezentach. Dostawałem od niej skarpetki. Swetry. Koszule. Jeszcze trochę skarpetek. Dwieście sześćdziesiąt krawatów.
Na dwudzieste dziewiąte urodziny dostałem od niej dywan. Kupiła go na jakiejś likwidacji sklepu. Dywan był turecki. Niebieski. Położyłem go w salonie przed telewizorem. Plus dziesięć do gangsterki.
Choć muszę przyznać, że bywają gorsze przypadki prezentów. Kiedyś kumpela z pracy, Ulka, dostała od swojego faceta ręcznie robioną bransoletkę. Okazało się, że zrobiła ją laska, z którą ją zdradzał. Bransoletka była ponoć całkiem ładna.
Poszedłem do sypialni, minąłem materac, na którym spałem (stanowczo za twardy, ale matka troszczyła się o mój kręgosłup), znalazłem różową (!!!) małą kopertę, po czym wróciłem do kuchni.
Patrzyła na mnie dumna i drżąca.
Otworzyłem kopertę. W środku była karta papieru z logo znanego centrum medycznego, gdzie matka dorabiała i pakiet z napisem „Mężczyzna 30 plus”. Zaczynało się to od: „Mając 30 lat, nie wolno zapominać o swoim zdrowiu…”.
Odbiło mi się niezdrowo.
Zacząłem się na gorąco zastanawiać, co powinienem powiedzieć w takiej sytuacji.
– Dziękuję, ale co to jest? – stęknąłem.
– Skierowanie na całościowe badania lekarskie – wyjaśniła radosna niczym skowronek. – Wszystko jest już opłacone. Zdrowie jest najważniejsze. Nawet tata powiedział, że to dobry pomysł, choć trochę się śmiał, ale to idiota. – Machnęła lekceważąco ręką. – Nie przejmuj się nim.
Śmiał się? Chyba chciałaś powiedzieć, że zdychał ze śmiechu.
– Prawda, że ci się podoba?
Spojrzałem jeszcze raz na kartkę. Badania okulistyczne. Ciśnienie krwi. Morfologia, glukoza, elektrolity, EKG, gastroskopia…
– Gastroskopia???!!! Mamo!!! Chcesz mnie zabić??? Co ja ci takiego zrobiłem? Mogłaś mnie uprzedzić, tobym przeprosił – stęknąłem.
– Nie denerwuj się, kochanie, to profilaktyka. – Matka poklepała mnie uspokajająco po ramieniu. – Do cioci Joli… Pamiętasz ciocię Jolę, prawda, kochanie? To ta, od której dostałeś ten wazon do kuchni, kazała cię pozdrowić, swoją drogą. To do cioci Joli przyszedł taki trzydziestoletni chłopak. Miły ponoć bardzo. Żonę ma, dziecko ma, brzuch go tylko od czasu do czasu bolał. I widzisz, ona mu zrobiła gastroskopię i kolonoskopię i okazało się, że ma raka żołądka. I tak rozmawiałyśmy o tym długo, że warto się badać. Bo ten chłopak się zjawił trochę za późno. I chyba, niestety, nic już się z tym nie da zrobić.
Zajrzałem jeszcze raz w kartkę. Badanie słuchu. Per rectum. Cholesterol i trójglicerydy…
Wzrok wrócił mi do poprzedniej linijki.
Per rectum?
PER RECTUM!!!
– PER RECTUM?! – wrzasnąłem.
– Nie podnoś głosu, synku – obruszyła się matka. – Zresztą nie rozumiem, o co ci chodzi. Badanie prostaty po trzydziestym roku życia to obowiązek – powiedziała bardzo powoli, akcentując wyraźnie każde słowo, choć jej wzrok uciekł gdzieś w bok. – Biorąc pod uwagę to, jak penis kieruje twoim ojcem, podejrzewam, że znajdujesz się w grupie ryzyka chorób gruczołu krokowego.
– PER RECTUM!!! – wrzasnąłem. – ONI MI TAM WSADZĄ PALEC W DUPĘ!!!
– Nie dramatyzuj – Lekceważąco machnęła dłonią. – To nie boli, a niektórzy mężczyźni wkładają tam inne rzeczy, i to dla przyjemności. Mam nadzieję, że jądra sobie samodzielnie badasz przynajmniej raz w miesiącu???
– Mamo!!! – zawyłem z oburzenia.
– No, jesteś już dorosły, chyba mogę przy tobie użyć słowa jądra, nieprawdaż? Pamiętaj, że trzydzieści lat temu o tej porze po raz pierwszy zmieniałam ci pieluchy… – zaczęła, ale na widok mojej miny zakręciła Titanikiem. – Twój ojciec zresztą mówił, żebyś na per rectum przyszedł jednak do niego do szpitala, bo on ma jakiegoś ultradobrego specjalistę w tej dziedzinie. Który zrobi to tak, że będziesz bardzo zadowolony.
Ja muszę już uciekać. – Zerknęła na zegarek. – Mam dyżur w przychodni. Ale nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze.
Wcale nie będzie, pomyślałem, ale jak zwykle nie miałem pomysłu, co dalej.
Stałem, pochylony do przodu, kompletnie nagi, nad kiblem i czułem, że jestem blisko.
Jeszcze trzy, cztery mocne pociągnięcia i będzie dobrze. I będzie miło. I świat będzie wyglądał trochę inaczej.
Podniosłem do góry ręce niczym kapłan odprawiający mszę. Niczym apologeta, niczym Thor przed swoimi wyznawcami.
Czesałem się.
Stop.
Czasownik czesać się nie oddawał w pełni tej skomplikowanej czynności. Na początek umyłem głowę, bo włosy zaraz po umyciu są najbardziej miękkie i podatne na układanie.
Wtedy zaczynam je suszyć, tak do momentu, kiedy przestają być mokre, a zaczynają być wilgotne.
Moja suszarka to BaByliss Pro Caruso o mocy 2400 watów, co brzmi jak S63 AMG coupe V8 biturbo, przy czym na suszarkę mnie stać, a na mercedesa S63 już nie.
Na takiego mercedesa nie stać nawet mojego ojca.
Dobrze mu tak, chujowi.
Zacząłem od boków głowy, używając wąskiej nakładki. Włosy miały stać, prężyć się dumnie niczym Rocco Siffredi w Rocco Invades Poland, jak uwspółcześniona wersja irokeza.
Fryzura, która mówiła, że jej właściciel spojrzał na włosy w trakcie mycia zębów, przeczesał obojętnie ręką, a one ułożyły się swobodnie oraz naturalnie.
Kobiety za coś takiego płacą fryzjerom miliony kruzejros. Na szczęście miałem dobry patent. Włosy, zanim wyschły, musiały być już wstępnie ułożone.
Roztarłem w dłoniach wosk marki Uppercut (w zielonym opakowaniu, pozostałe były albo za słabe, albo za mocne) i zacząłem go wmasowywać we włosy, cały czas zaczesując je do tyłu.
W ten sposób każdy z osobna miał dostać swoją porcję. I teraz trzy, cztery precyzyjne ruchy grzebieniem, tak aby w tym chaosie zaprowadzić porządek.
Przyjrzałem się sobie krytycznie w lustrze.
Klata jak zwykle była za bardzo wklęsła, ramiona za cienkie, ale z tym, przynajmniej na razie, nic nie dało się zrobić.
Włosy na szczęście dodawały mi ze trzy centymetry. No, może nawet trzy i pół.
Kiedyś widziałem mem, w którym mężczyzna zaczynał się od stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu. Sto siedemdziesiąt trzy centymetry oznaczały, że wysokie laski były dla niego niedostępne. Sto siedemdziesiąt pięć był to prawie ziomek. Optymalny wzrost startował zaś od stu siedemdziesięciu ośmiu centymetrów, a kończył się na stu osiemdziesięciu ośmiu. Powyżej tej granicy było się już za wysokim.
Miałem sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu. KURWA. Dlaczego mój ojciec nie mógł mnie raz w życiu obdarować czymś przydatnym?
Dlaczego jego pierdolony plemnik nie mógł zawierać w sobie jakiegoś kryptonitu, który dodałby mi jakieś dziesięć – no, nie bądźmy zachłanni – sześć centymetrów?
Czyż 180 centymetrów nie brzmi dumnie? Czyż nie jest to wzrost, który sprawia, że kobiety patrzą na ciebie zupełnie inaczej?
Wyszedłem z łazienki i skierowałem się do kuchni łączonej z salonem. W salonie stały dwie kanapy, telewizor i trzy konsole: Xbox, PS3 i PS4 oraz pięćdziesięciopięciocalowy telewizor marki LG, prezent od matki na parapetówkę.
Przy telewizorze dwie kolumny Kekkoh Beta oraz wzmacniacz Technicsa, które kupiłem w lumpeksie ze sprzętem grającym. Jedno i drugie było starsze ode mnie albo przynajmniej tak samo stare.
Słuchałem przez nie muzyki na Spotify (zaleta odbiornika Bluetooth wpiętego w wejście audio line in).
W pokoju stała jeszcze szafka, w której trzymałem sto dwadzieścia osiem gier, z czego większość na „peesa”, i trochę filmów na Blu-rayu, na czele z Pulp Fiction.
I najważniejsze – moja kolekcja Lego na czele z jej ozdobą, Gwiazdą Śmierci, składającą się z 4016 elementów (przyznaję, matkę było dość ciężko przekonać, aby zapłaciła za to dwa tysiące trzysta złotych) oraz VW Transporterem (łatwizna, tylko 1332 klocki).
Wlałem zupę do gara. Płytę elektryczną ustawiłem na osiem. Ze ściany łypnął na mnie Han Solo z Return of the Jedi. Hasłem Gwiezdnych wojen jest: „Niech Moc będzie z tobą”. Powiem szczerze, ostatnie części miały równie dużo mocy co piosenki Sylwii Grzeszczak.
Za to czwórka, piątka i szóstka to przynajmniej solidna historia o facecie, który nie może się dogadać z synem.
Oprócz salonu w mieszkaniu były jeszcze dwa pokoje. Sypialnia, no i ten drugi, na który na razie nie miałem pomysłu.
Zrobiłem więc tam na razie swoją halę porażki.
W czarnych workach na śmieci umieściłem książki z liceum i ze studiów, deskę snowboardową, na której jeździłem przez tydzień w roku, dwie pary rolek, bo kiedyś wydawało mi się, że chcę uczyć się trików, ale po miesiącu wypadło mi coś innego, gitarę elektryczną oraz piecyk (zrezygnowałem po trzech miesiącach, ale poznałem trzy podstawowe akordy e-moll, E-dur, a-moll. Dzięki tej wiedzy mogłem od tej pory zagrać na przykład piosenkę Kultu Gdy nie ma dzieci. Głównie dlatego, że w całości składa się z dwóch granych na przemian akordów.
Do tego buty do biegania, buty na siłownię (nie żeby jedne i drugie były mi jakoś szczególnie potrzebne), kolarkę (pomysł sprzed dwóch lat; długodystansowe jeżdżenie na rowerze było jednak zbyt męczące i człowiek się od tego strasznie pocił).
W końcu matce zależało, żebym się rozwijał i miał zainteresowania.
A dzieci, jak powszechnie wiadomo, potrzebują kursów hiszpańskiego i butów Nike. Tabletów, wyjazdów na zielone szkoły, mocnych komputerów, na których pójdą nowe gry, smartfonów i zajęć dodatkowych. Przede wszystkim zajęć dodatkowych. Jeśli rodziców stać na to, aby dzieci uczyły się francuskiego i hiszpańskiego, to wszystko jest w porządku. Jeśli będą grały na fortepianie – także, Dżesika z chowu klatkowego i Brajanek z wolnego wybiegu.
Edukacja w naszych czasach jest jak Jezus Chrystus i Budda. Jest święta. Jak alkohol dla alkoholika. Jak kokaina w koedukacyjnym kiblu w klubie. Kokaina, którą wszyscy ciągną i wszyscy wierzą, że załatwi ich problemy.
Dajcie mi dowolne hobby i kurs w tym mieście – na pewno na nim byłem.
Tańczyłem, chodziłem na karate kyokushin, angielski, niemiecki, zajęcia lepienia z gliny (nie żartuję), kółko teatralne oraz basen. Miałem też sporą kolekcję dyplomów i plastikowych pucharów za wszelkiego rodzaju ogóry, w których brałem udział.
Zdecydowana większość była z napisem: „Za uczestnictwo w XXV zawodach grupy czwartej”.
Zupa zaczęła bulgotać. Wyłączyłem płytę. Garnek postawiłem na stole z Ikei, który odgradzał salon od kuchni. Z szuflady wyjąłem łyżkę. Talerze miały to do siebie, że trzeba je było wstawić do zmywarki.
Usiadłem i zacząłem jeść. Trzeba przyznać mojej matce, że pomidorówkę to ona robiła wyjebaną w kosmos.
Mieszkanie znajdowało się rzut beretem od skweru Dobrego Maharadży na warszawskiej Ochocie. Miało siedemdziesiąt dwa metry kwadratowe i było w całości krwawicą mojej matki.
Efektem wielogodzinnych sesji przyjmowania pacjentów w prywatnych klinikach, gdzie przychodzili ludzie z abonamentami wykupowanymi za ciężki hajs przez ich korpo.
„Doskonałe rozwiązanie dla osób ceniących sobie ciche, spokojne lokalizacje. Idealne mieszkania w idealnej cenie”.
Mieszkanie miało być – według mojej matki – symbolem rozpoczęcia przeze mnie nowego dorosłego życia, w którym wyprowadzam się z domu, znajduję kobietę, ona wprowadza się do mnie i mamy jakiegoś rozkosznego bobasa (najlepiej dziewczynkę).
Matka zapłaciła za nie gotówką. Była z siebie bardzo dumna. Macierzyństwo w polskiej wersji: na początek wychodzi przez łono dziecko, a dwadzieścia kilka lat później drugim otworem wychodzi mieszkanie.
Własna chałupa miała, owszem, spore plusy, ale miało je również mieszkanie z matką. Co by nie mówić, mieszkając z nią, nie musiałem się martwić o żarcie i pranie.
Garnek wstawiłem do zlewu.
Z lodówki wyjąłem piwo. Włączyłem telewizor i konsolę, do ręki wziąłem pada. Otworzyłem piwo z głośnym sykiem i odpaliłem GTA V.
Urodziny nie urodziny, dzień jak co dzień. O co tyle szumu? – wzruszyłem ramionami.
Napierdalanie do drzwi.
Łup, łup, łup.
Trzy razy, potem przerwa. Cztery razy.
Zastopowałem Black Mirror na telewizorze. Sezon czwarty odcinek czwarty, główni bohaterowie żyją w świecie, gdzie komputery decydują, z kim i na jak długo powinni zawrzeć związek, aby na koniec znaleźć osobę, która do nich pasuje idealnie. Perfect match.
Black Mirror aktualnie zajmował miejsce trzecie na mojej liście najlepszych seriali wszech czasów. Ujął mnie za serce już w pierwszym odcinku, gdzie premier Wielkiej Brytanii odbywa w telewizji godzinny stosunek seksualny ze świnią.
Numerem dwa było Shameless (a właściwie fantastyczne cycki głównej bohaterki Fiony Gallagher), zaś numerem jeden Gra o tron, ze względu na postać karła, czyli Tyriona Lannistera.
„Gdybym mógł się modlić kutasem, byłbym znacznie bardziej religijny”.
Podszedłem do drzwi, wyjrzałem przez wizjer, choć w sumie niepotrzebnie, bo tylko jedna osoba znała kod do domofonu i miała w zwyczaju napierdalać w drzwi tak, żeby obudzić umarłego. Matka miała swoje klucze.
Otworzyłem.
W progu stał Konstanty Kiliński zwany Suchym. Jego ksywa wzięła się od dowcipów, które opowiadał, a które były tak suche, że pranie w całej dzielnicy wysychało. Jeżeli Karol Strasburger był królem sucharów, to Suchy był w tym imperium cesarzem.
Muszę jednak przyznać, że wiele kobiet reagowało na nie śmiechem.
Podchodzi Suchy do laski i pyta:
– Robisz nieznajomym loda?
– Nie.
– To pozwól, że się przedstawię.
Kiliński miał uszy jak bajgle, ale gładko przylegające do czaszki, mocno zarysowaną trapezową szczękę, potężny, nieco haczykowaty nos i mimo młodego wieku pokrytą siwizną brodę.
Patrzył na mnie z góry. Mierzył sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu (jebany szczęściarz) i ważył, jak był w dobrej formie, poniżej stu kilogramów (a jednak nie można mieć wszystkiego). Kiedy był w złej formie, waga pokazywała sto dziesięć.
– Spójrz na tego faceta. Zmęczony, zesrany i po trzydziestce!!! – wrzasnął, zarechotał i walnął mnie boleśnie w ramię.
W ręku trzymał wielką reklamówkę z Biedronki. Pod pachą zaś miał sporych rozmiarów białe pudełko.
– A weź ty się, kurwa, Suchy, ode mnie odpierdol – powiedziałem markotnie, ale przesunąłem się i wpuściłem go do środka.
– Wszystkiego najlepszego. Oby ci chuj stał i pieniądze były. A tak w ogóle to sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam. Kto? Sokół. KTO? SOKÓŁ!!! – zawył Kiliński.
Wyjrzałem na klatkę, sprawdzając starannie, czy nikt nie słyszał jego popisów wokalnych. Na szczęście było pusto.
– Właśnie z wrażenia popuściłem w spodnie – odpowiedziałem.
– To dobrze, to świadczy, że już się zaczyna spełniać! – kwiknął.
Minął mnie, podając wyciągnięte z reklamówki dwa sześciopaki piwa Kasztelan niepasteryzowanego, po czym odplątał się z gigantycznej czarnej chusty zamotanej pod szyją, która nadawać mu miała wygląd elegancki i modny.
Na zewnątrz było jak nic ponad dwadzieścia stopni. Jak on się w tym nie zagrzał? Tak, wiem, styl przede wszystkim.
Stałem w podkoszulku i bokserkach, ziewając. Ni chuja się nie wyspałem tej nocy.
– Co robisz? Gdzie jakieś dupy? – zapytał.
– Chciałem właśnie pooglądać – powiedziałem ponuro. – Ale ktoś walił mi do drzwi.
– Właśnie, prostaku, czy doceniasz zaszczyt, który na ciebie spłynął? – Suchy uśmiechnął się szeroko.
– Doceniam. A prezent gdzie? – zapytałem.
– Wypijemy za twoje zdrowie – zauważył niefrasobliwie Kiliński. – No, ale żeby nie było, żem cham…
Podał mi sporych rozmiarów pudełko. Na pokrywie była nalepiona czerwona oczojebna naklejka. Głosiła: „Emergency box”. Wręczył mi je z miną świni, która właśnie zagrzebała się w obierkach.
Piwo postawiłem na podłodze, a pudło otworzyłem, bo wypadało otworzyć. Było wypełnione po brzegi gumami w różnych kolorach. Spojrzałem na Suchego. Aż spuchł z dumy.
– Sto sztuk marki Durex – wyjaśnił. – Wiele smaków. Ale pięćdziesiąt pięć sztuk to truskawka. Tak jak lubisz.
Po czym dodał złośliwie: – Jak dla ciebie to zestaw na trzy lata.
Ała.
Mimo to spojrzałem na niego z wyższością.
– Suchy, a ty wolałbyś zrobić loda czy wziąć w dupę?
– I to, i to – odparł po krótkim zastanowieniu. – Jak mam się wystawiać na nowe doświadczenia, to co się mam ograniczać?
W tym mieście ceni się głównie ciętą ripostę i modne ciuchy.
Z Konstantym w pierwszej kolejności graliśmy. W Grand Theft Auto, gdzie obaj czuliśmy się jak Tommy Vercetti i Lance Vance. I w Diablo II. I w Call of Duty.
„Na górze róże, na dole druty. Nie mam dziewczyny, mam Call of Duty”.
Później w Assassin’s Creed i Mass Effect, do którego specjalnie obaj kupiliśmy konsole Xboxa.
Owszem, różniliśmy się. Jemu podszedł World of Warcraft, a mnie nie.
W drugiej kolejności odkrywaliśmy razem uroki picia alkoholu. Kiliński mieszkał wtedy ze swoimi rodzicami na parterze starej kamienicy, na Barskiej.
Pamiętam, jak kiedyś byliśmy tam w trakcie rozgrywki, ale piwo nam się skończyło. Uradziliśmy, że wyjdę niby po colę, mijając jego matkę w salonie. Kupię sześć browarów, zapukam i mu je podam przez okno. A później wejdę już regularnie przez drzwi z colą.
No i kupiłem, angażując do tego projektu stojącego pod sklepem żula, który pobrał swoją prowizję.
I wszystko poszło idealnie. Prawie.
Zapukałem. Okno się otworzyło. Powiedziałem: „Trzymaj browarki”. Tylko okna mi się pojebały. Wychyliła się jakaś siedemdziesięcioletnia seniorka. Nawet się nie zdziwiła, tylko zgarnęła piwo i zamknęła okno.
Chodziliśmy razem do gimnazjum na Furmańską, gdzie jedliśmy niezliczone mielone i zupę pomidorową, i słuchaliśmy, jak Barczykówna się kłóciła z Nowicką.
– Modelka musi mieć minimum metr siedemdziesiąt pięć!
– Nieprawda! Modelka musi mieć minimum sto siedemdziesiąt pięć!
Przez trzy lata, kiedy na początku każdej lekcji facetka (zazwyczaj to była facetka, zazwyczaj z gatunku srała i pierdziała, nie lubię życia, nie lubię nikogo) czytała: „Nowicka, Ruchała, Kamyczek”.
Wszyscy śmiali się z tego przez pierwsze sześć miesięcy.
Nowicka była generalnie specyficzna.
Geografica wywoływała ją do odpowiedzi.
– Nowicka, jaka rzeka płynie przez Kraków?
– Yyy. Bóbr???
Teraz Dominika Nowicka jest żoną jakiegoś studwudziestoośmioletniego właściciela gorzelni na Podlasiu.
Złotówki nie śpią na ulicy.
Jak donosi poczta pantoflowa, on zdradza ją, ona jego. Kiedyś Nowicka była blondynką, teraz jest brunetką. Kiedyś miała usta, teraz wygląda, jakby się przyssała do słoika. Jej wargi to już nawet nie kaczy dziób, wygląda jak glonojad, który się dusi.
Ale rozpatrując to w kontekście robienia loda, na pewno prezentuje się niezwykle atrakcyjnie.
Izabela Ruchała jest analitykiem rynku paliw, a Wawrzek Kamyczek miał zatrzymanie akcji serca. Żuł znalezione na śmietniku przy hospicjum plastry z fentanylem, który działa sto razy silniej niż morfina.
Przepisuje się go chorym na raka. Leży teraz na Cmentarzu Południowym z tablicą: „Żył lat 27”.
Pudło postawiłem w przedpokoju na indyjskiej skrzyni (prezent od matki numer cztery miliony osiemset dwadzieścia cztery), a oswobodzonymi rękami podałem Kilińskiemu puszkę piwa.
Przyjął chętnie.
Otworzyłem też swoją.
– Powiedzieć ci fraszkę? – zapytał Suchy.
– Skoro musisz – westchnąłem ciężko.
– Sokół, Sokół, ty stary, trzydziestoletni chuju.
To zabrzmiało jak: Legia, ty stara kurwo.
– Ładne – siorbnąłem z puszki. – Dlaczego się nie rymuje?
– Bo to jest nowoczesny wiersz. Poezja brutalistyczna – wyjaśnił.
Suchy lubi robić językiem. Skończył filozofię, jest dziennikarzem w ogólnokrajowym dzienniku „Głos Biznesu”.
„Kiedy rozpoczynałem tę pracę, myślałem, że ma ona jakiś sens. Nie ma żadnego. To, co robisz dzisiaj, w najlepszym wypadku jutro będzie wyściełać kubły na śmieci. Kiedy rozpoczynałem tę pracę, myślałem, że będę pisał prawdę. Teraz widzę, że prawdą jest to, za co ktoś zapłaci. Nurzam się w gównie, z trudem jeszcze wystawiając usta nad to całe szambo”.
Kostek podetknął mi pod nos pięść, która miała symulować mikrofon.
– Kim, niech pani powie – bo pani jest taka mądra i kiedyś pani powiedziała, że lubi indywidualistów, facetów z niekonwencjonalnym podejściem do życia, dlatego wybrała pani życie ze znanym raperem – jaki mężczyzna dzisiaj miałby u pani szanse? – zapytał
– Żaden, kurwa. Choć chciałabym być przez moment mężczyzną, aby się dowiedzieć, jakie to uczucie brać mnie od tyłu. Poza tym jestem zaszczycona, że Kanye nazywa mnie swoją perfekcyjną suką – wyjęczałem udawanym wysokim głosem.
– Kim, czy matka jest pani najlepszą przyjaciółką? – powiedział Kiliński i wypił pół piwa na raz, gulgocząc jak indyk.
– Ty się odpierdol od mojej matki – oburzyłem się. – Kiedyś pożyczyłam jej małpę na tydzień, ponieważ mocno brakowało jej dzieci w domu.
– Kim, jak się czujesz, będąc po trzydziestce?
– Życie nie ma najmniejszego sensu. To pasmo nieszczęść, które ubarwiają tylko seks, jedzenie, pieniądze, aby zapłacić za seks oraz jedzenie. Nie widzę różnicy między wczoraj, kiedy kładłam się spać, mając lat dwadzieścia dziewięć, i dzisiaj – odpowiedziałem ni to drwiąco, ni poważnie, ale chyba bardziej to drugie.
Kiliński dokończył browar w dwóch łykach, zmiął puszkę, po czym rzucił ją za siebie.
Zrozumiałem aluzję i poszedłem po kolejne.
– Ja dużo o tym myślałem, o co chodzi z tą paniką wokół równych dat urodzin. I zaraz ci wszystko wytłumaczę – oznajmił. Po czym wybił się z dwóch nóg i rzucił na moja lewą kanapę w salonie tak, że zajęczały sprężyny.
– Buty, neandertalu, zdejmij!!! Kto to będzie sprzątał? – zaprotestowałem.
– Jak chcesz. Ale ostrzegam, skarpetki mi śmierdzą. – Kiliński zzuł zakupione w sieci sklepów Gino Rossi brązowe buty z licowej skóry, sięgające daleko za kostkę.
Promocja. Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć zamiast siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. Kostek był w chuj dumny ze swoich butów. Miał ich ze czterdzieści par. Same skórzane. Traktował je jakimś olejem, smarował tłuszczem, a później jeszcze woskiem. A na koniec szorował jakimiś specjalnymi szmatami. Dla błysku.
Podsunąłem mu kolejne piwo, położyłem się na drugiej kanapie. Kiliński, z wprawą świadczącą o długim doświadczeniu, przechwycił puszkę, otworzył ją i umieścił przy ustach niczym koń, który po długim galopie dorwał się do żłobu czy z czego tam pije koń.
Taniej było go ubierać niż poić.
Zaczął głośno i namiętnie tłumaczyć, że nic nie rozumiem (z tym byłem się w stanie jeszcze zgodzić). Nasi dziadkowie byli dorośli, mając lat osiemnaście. Nasi rodzice żenili się, mając dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem lat. I trzydziestka była dla nich granicą dorosłości, bo wtedy mieli już dzieci.
A teraz?
– A teraz trzydzieści lat to taki wiek, kiedy powinieneś skończyć się uczyć – skonkludował zadowolony z siebie Suchy. – Obecnie dla kobiety dorosłość zaczyna się w wieku czterdziestu lat. To biologiczna granica, jeśli chodzi o rodzenie dzieci. Ale dla faceta? Trzydzieści lat to jeszcze dzieciństwo. Dziećmi, Krzysiu, jesteśmy, kurwa.– stwierdził Konstanty z ustami przy puszce piwa i ze wzrokiem utkwionym w sufit. – To, co najlepsze, dopiero przed nami. Zobaczysz, jak będzie koło czterdziestki – uśmiechnął się z rozmarzeniem.
– Dlaczego akurat koło czterdziestki? – zapytałem.
Spojrzał na mnie jak na lekko opóźnione w rozwoju siódme dziecko stróża.
– Czterdziestka dla nas to czas, kiedy stajemy się królami – wyjaśnił. – Masz już pieniądze. Kobiety cię pragną. Chuj ci nadal stoi, bo jest viagra. Zobacz, swoją drogą, jaki postęp zrobiliśmy jako cywilizacja. Jesteśmy nową generacją mężczyzn. Seksmaszynami, zdolnymi dymać do dziewięćdziesiątego roku życia po dwie godziny dziennie. Kobiety nie mają z nami żadnych szans. No i jeszcze za tym postępem musi pójść kardiologia, żeby serca nam wytrzymały, ale to kwestia czasu. – Oblizał językiem pianę z brody.
– Ale ty jesteś głupi, Kiliński – powiedziałem z wyrzutem.
– Prędzej wysrasz wieszak, niż przyznasz mi rację – oburzył się. – A chuj jest w naszej cywilizacji jak… jak… – Zastanowił się chwilę. – Jak volkswagen passat. Zawsze twardy. Przez każde pole przejedzie. Nic go nie zatrzyma. To proste. Wkładasz, pompujesz i czujesz ulgę. Cokolwiek się dzieje w twoim życiu, przez te dwie minuty nic nie ma znaczenia.
Zapadła cisza.
– Zabieram cię dzisiaj na miasto! – Klasnął nagle w dłonie, zadowolony z siebie. – Ubierz się ładnie, prostaku. Dupę umyj. Z ludźmi porozmawiasz.
– Rozmowa mnie męczy. Ludzie rzadko kiedy mają coś sensownego do powiedzenia. W zasadzie cały czas mówią o tym samym. – Zacisnąłem wargi na puszce.
Miałem taką ochotę, aby dzisiaj wychodzić, jak kury szczać prowadzać.
– To z kobietami pogadasz, jak z ludźmi nie chcesz – doradził. – Cel?
– ???
– Cel?
– Muszę pobyć trochę wśród ludzi – odpowiedziałem niechętnie.
– Przestań się okłamywać – stwierdził Konstanty. – Cel?
Westchnąłem.
– Poznać jakąś pannę i ją wydymać.
– Właśnie. Przychodzi taki czas, że trzeba albo zdejmować spodnie, albo podciągać spodnie – stwierdził sentencjonalnie.
Z tym postanowiłem się zgodzić. Coś się musi zacząć, coś się musi dziać.
Co? Tego ja nie wiem. Ale coś musi.
–Jak wyglądam?
Suchy spojrzał na mnie z uwagą, oceniając moją białą koszulę z podwiniętymi rękawami i ciemnogranatowe jeansy z dziurą na kolanie. W końcu stwierdził:
– Stylowo w granicach budżetu. Dużo więcej z tego nie wyciśniesz – ocenił.
Lokal był zapchany ludźmi jak Lidl na promocji torebek albo karpi. Kłębili się jak oszalałe mrówki w mrowisku, które ktoś rozkopał nogą.
Totalny burdel. W soboty zawsze był tutaj burdel.
Usiedliśmy na niskich fotelach w kącie. Kostek co mniej więcej dwadzieścia minut donosił kolejne drinki, w których wódka zmieszana była z dużą ilością świeżych owoców.
Wódka z sokiem. Łakocie i witaminy. Pije się to jak soczek, a kopie ukradkiem niczym złośliwy muł.
A później rzygasz w jakiejś bramie. Kiedyś Ulka z pracy, mieszkająca w ścisłym centrum, bo przy Wareckiej, wspominała, że w bramie zawsze znajdzie się ktoś, kto dokona wszystkich możliwych czynności fizjologicznych.
Za mało jest kibli w mieście. Kible przerobiono na restauracje i kebaby.
– Pamiętasz tego suchara z Koła fortuny? Pijanowski: „Proszę się przedstawić”. Uczestnik: „K jak Krzysztof”. Pijanowski: „Jeszcze nie gramy”. Uczestnik: „Ale ja się tak nazywam – Kajak Krzysztof”.
Zaśmiałem się z grzeczności. Jeszcze nie byłem tak pijany.
– A pamiętasz, jak w drugiej klasie liceum laska ze stołówki kazała ci zjeść pomidorową ze świderkami, a ty strasznie tego nie chciałeś zrobić, a ona stała nad tobą, więc ją zjadłeś, a chwilę później porzygałeś się tak, że świderek wyszedł ci nosem? – Kiliński śmiał się tak, że mało co nie spadł z fotela.
Skrzywiłem usta w bolesnym uśmiechu.
– Pamiętam – uciąłem.
Pociągnęliśmy symultanicznie ze szklanek. Będę miał awarię, pomyślałem. Jeszcze jeden taki drink i będzie odcięcie.
– Dzisiaj będziesz ruchał, chłopaku, dzisiaj będziesz ruchał. Obiecuję ci to – powiedział raźno Suchy.
– Korwin – odparłem, patrząc, jak poprawia swoją jedwabną muszkę w kolorze kakaowym i w niebieskie grochy – ja nie wiem, czy chcę ruchać.
Głośniki przewierciły się mi przez system nerwowy. Czułem wewnątrz drżenie. Światła dawały mi po oczach. Wysokoprocentowy alkohol podniósł mi ciśnienie niczym rtęć w rozgrzanym termometrze, stałem się czerwony na twarzy.
Bo faktycznie nie wiedziałem.
– Chcę iść do domuuuu – powiedziałem z pijackim zaśpiewem.
– Potrzebujesz wzmocnić ducha. Jesteś spięty – zdiagnozował mnie z biegłością doświadczonego felczera Kiliński.
– Wzmacniam. – Wskazałem na stół, gdzie stał wytwór szalonego ogrodnika, wiadro wypełnione owocową pulpą.
– Wiesz, co Trzej Królowie przynieśli Dzieciątku Jezus?
Pokręciłem głową przecząco, że nie wiem, że nie mam pojęcia.
– Mirrę, która jest opiatem, kadzidło, które odurza, i złoto, za które można kupić wszystko. Wiesz, jaki z tego płynie wniosek? – zapytał.
Znowu pokręciłem głową. Byłem jak jelonek Bambi, co poznaje świat.
– Wniosek z tego jest prosty: bez hajsu i czegoś na poprawę humoru ciężko jest na tym świecie – powiedział triumfalnie, ciesząc się jak dziecko ze świetnego dowcipu.
W tle Tede śpiewał o tym, że się napierdolił. Konkretnie podmiot liryczny opowiadał o pozostawieniu swojego biało-zielonego bmw niedaleko lokalu, gdzie spotkał kumpla.
Później pili.
Następnie podmiot zażył kokainę i obudził się rano w towarzystwie jakiejś laski.
I zrobiło się jakby niezręcznie.
W „Kicie” nie było żadnych brzydkich kobiet.
Nie było żadnych zbyt grubych kobiet. Gruba kobieta nie istnieje, bo jest właśnie gruba.
Wszyscy byli tu uśmiechnięci i instagramowo wyluzowani. Twarze kobiet wyglądały dziwnie, lalkowato.
Błyszczały. Nie w sensie, że twarze im się błyszczały. Bo nie błyszczały. Były pomalowane. Ale unosiła się nad nimi aura wykurwistości.
Zawsze chciałem coś takiego mieć. Taką pewność w gestach.
Taką swobodę.
Też bym tak chciał.
Też bym je chciał.
Dlaczego nie mogłem ich mieć?
– Skąd one mają kasę na te ciuchy? – zdziwiłem się na głos.
– Jutro połowa z nich odda je do sklepu – powiedział Kostek. – Poza tym ubrania dla kobiet są tańsze niż te dla facetów. Nie wiesz o tym? Kobiety kupują więcej ubrań. Kobiety decydują o potędze centrów handlowych w tym kraju. My, jak chcemy poprawić sobie humor, to walimy konia, a one idą na zakupy.
– Ty cały czas tylko dupy i cycki – westchnąłem.
– To takie miłe, prawda? – ucieszył się Suchy.
– Nudny z tym jesteś. Wziąłbyś się za coś porządnego – marudziłem, bo byłem pijany. – Pograłbyś – poradziłem.
Suchy jakieś pięć lat temu praktycznie przestał grać na kompie i na konsoli, a zaczął grać na cyckach i dupach, budując swoją postać jak w dobrym RPG-u na coraz silniejszą i coraz silniejszą, ale wyspecjalizowaną tylko w tej jednej dziedzinie: w ruchaniu. Zdobywał krocza kobiet niczym postaci w Heroes III zamki.
– Jestem naturą skomplikowaną – wyznał. – Poza tym, kiedy inni chcieli być strażakami i policjantami, ja marzyłem, aby być superwajzorem jakości w domach publicznych. Sokół!!! – wrzasnął znienacka.
– Co mnie kopiesz, do chuja? To boli – poskarżyłem się i pomacałem nogę. – Nie w goleń, do kurwy nędzy.
Suchy pokręcił głową jak krowa na pastwisku.
– Nie jęcz, kurwa. Patrz jaka sztuka – wyszeptał. – Co za ślicznotka! Nie patrz w jej kierunku! Nie patrz. Zorientuje się, że o niej mówimy. Powoli odkręć głowę. Za tobą, baranie. Czekaj, czekaj, czekaaaaaj. Już możesz.
Powoli odkręciłem głowę. Nigdy nie przestała mnie dziwić skłonność Kilińskiego do dziuń z dyskoteki, pokazujących brzuch i uda, i tępych jak paczka gwoździ. Mogłem się założyć o dowolne pieniądze, że będzie w mini.
Dziunia była rudo-blond. Miała duże oczy, może trochę za bardzo okrągłe, co upodabniało ją nieco do Świnki Piggy i oczywiście usta, które przerobiła na glonojada.
Do tego bufet, przy którym pracujące przy drogach krajowych profesjonalistki uchodziłyby za zakonnice. Jak wchodziła do pomieszczenia, to pierwsze musiały kroczyć cycki, a później jej twarz Barbie.
Ciekawe gdzie był Ken?
To na pewno jakiś Seba z napompowanymi na siłowni mułami, który mówił do barmana: „Jeszcze jedno modżajto, ale bez cukru. Moja świnia jest na diecie”.
Nie wyglądała na zbyt rozgarniętą. Ale czy kobieta, zwłaszcza ładna kobieta, musi być rozgarnięta? Czy jest to jej do czegokolwiek potrzebne?
Mini nie było. Była czarna, ale bardzo krótka kiecka, dziwacznie porwana u dołu. Albo taki styl, albo wpadła pijana na drut kolczasty.
– Cudowna! Boginii. Semiramida!!! – ekscytował się Suchy.
– Byłeś ostatnio w Egipcie? – zainteresowałem się. – Spadła na ciebie klątwa faraona?
Tylko machnął ręką lekceważąco.
– Sama jest! – Kostek był pełen entuzjazmu. – Koleżanka poszła do kibla. Zobacz, co za nogi! Co za cyc! – zachwycił się. – Dobra. – Zatarł ręce. – To pewniak, człowieku, absolutny pewniak, jak gdybyś strzelał karnego do bramki, gdzie nie ma bramkarza albo jest, ale ślepy i kulawy. Jest tak nawalona, że za pół godziny będziesz trzymał ręce w jej włosach, czy tam ty będziesz jej robił minetkę, a ona będzie powtarzać: „Rób kółka, rób kółka. Napisz mi alfabet!”.
Spojrzałem na Suchego z powątpiewaniem. Bałem się. Ale tego nie zamierzałem mu powiedzieć.
– Idź, kurwa, zrób ją na prysznic, błagam – zajęczał Kiliński. – To tak nie może być, żeby taka okazja się marnowała. Spójrz na tę skórę, na te jedwabiste włosy!!!
– Ty się czasami zachowujesz, wypisz wymaluj, jak mój ojciec – wytknąłem.
– Jak ty nie idziesz, to ja idę. – Kiliński chwycił za swoją szklankę, wypił do połowy, jednocześnie wprawnym ruchem zdejmując obrączkę z palca i chowając ją do kieszeni. Po czym wstał energicznie.
Na Suchego w domu czekała Angela, a właściwie Aniela, ale Suchy zawsze mówił do niej Angela, od kiedy ją poznał w BUW-ie na Dobrej 56/66, a stamtąd prowadzał ją na plażę nad Wisłę.
Angela była niska, miała brązowe oczy, brązowe włosy i uśmiech jak prosto od ortodonty.
Są kobiety, które nigdy nie przesyłają przez sieć swoich nagich zdjęć i ona taka właśnie była.
Suchy był dla niej za brzydki, ale jak go ktoś pytał, jak wyrwał taką sztukę, to odpowiadał, że im częściej laska się śmieje, tym częściej zamyka oczy.
Nie wiem, jak było między nimi, bo tego nigdy się nie wie.
Patrzyłem, co zrobi. Suchy szedł niczym marynarz Popeye, rozrzucając nogi szeroko na boki i patrząc hardo dookoła.
Przechodząc koło dziuni, zatoczył się nieco niby nieumyślnie, przy czym szturchnął ją mocno biodrem.
Prawdziwy cud, że nie spierdoliła się z krzesła.
Dziunia spojrzała na niego ze zdumieniem. Przed nią leżało pełno ogryzków po cytrynie. Na stoliku bateria kieliszków. Tequila? To faktycznie oznaczało, że była nawalona jak rosyjska armia w trakcie szturmu na Berlin. A Suchy wykonywał właśnie manewr równie trudny jak bombardowanie wojskowego lazaretu.
Uśmiechnął się do niej szatańsko.
– Sorry, przepraszam cię bardzo, straszny tutaj tłok – wypalił, przybierając przy tym pozę tęczowego jednorożca srającego na skraju puszczy.
Dziunia sfokusowała, jakby z trudem, spojrzenie na Suchym i uśmiechnęła się dziwnie. Ten wyprężył jeszcze mocniej klatę. Ona poprawiła włosy. Suchy podniósł do góry brew. Patrzyłem na to wszystko i wstydziłem się za obydwoje. Prawdziwa masakra dopiero miała nadejść. Czułem to. Koks był już posypany. Najgorszy podryw Suchego. Na prysznic.
– Wiesz, że dziewięćdziesiąt trzy procent kobiet masturbuje się pod prysznicem? – powiedział i poprawił muszkę.
Przez moment myślałem, że dziunia rzuci w niego skórkami od cytryny albo przynajmniej każe mu spierdalać. Ale nie, dalej się uśmiechnęła i była chyba zaintrygowana.
– Nie – odpowiedziała w końcu.
– To prawda. Pozostałe siedem procent śpiewa – kontynuował.
Napiłem się. Gdybym mógł, zatkałbym uszy.
Kiliński tę historię usłyszał jakieś pięć lat temu. Od tego momentu ja usłyszałem ją jakieś milion siedemset tysięcy razy. Kostek uważał, że to najlepszy na świecie otwieracz do kobiet.
– Serio? – Dziunia, o zgrozo, zrobiła rzęsami kolibra.
Strzeliłem facepalma z głośnym trzaskiem.
– A wiesz, co śpiewają pod prysznicem? – ciągnął.
– Nie – odpowiedziała.
– A więc musisz należeć do tych dziewięćdziesięciu trzech procent – wykrzyknął Kiliński.
Dziunia zastanowiła się przez moment, po czym chyba zajarzyła, o co chodzi, i zaczęła się histerycznie śmiać.
– Jestem Norbert – dotknął jej ramienia.
Suchy nigdy nie mówił kobietom, jak się naprawdę nazywa. Twierdził, że w czasach Google’a i Fejsa to samobójstwo.
– Rodzice powiedzieli mi, że mogę być, kim chcę. Jestem więc niezrównany. Teraz postawię ci drinka, a ty mi opowiesz, jak to się stało, że jesteś taka piękna.
Poczucie żenady postawiło mi włosy na sztorc. Z problemem poradziłem sobie najlepiej, jak tylko potrafiłem. Napiłem się.
Pulpa owocowa, niczym wściekły pies, wbiła mi się drobinami lodu w gardło.
Znałem dobrze ten ton Suchego.
Ktoś kiedyś wymyślił ten styl, te ruchy, te teksty, strzelam, że jakiś przedsiębiorczy gostek ze Stanów, który wydawał o tym książki, później pojawił się drugi oraz trzeci, a później już przyszedł You Tube i mężczyźni z całego świata opowiadali, jak podwijać rękawy od koszuli, jak chodzić, aby wydawać się bardziej pewnym siebie, jak mówić do kobiety, aby się z nią umówić, jak ją upić, jak mówić, aby straciła wszystkie zahamowania. Aby przyznała: też jestem zwierzęciem, też mam swoje potrzeby. A może jak w bajce skończy się tak, że zakochają się w sobie ze wzajemnością i będą żyli długo i szczęśliwie, są przecież na pewno takie historie, gdzie matka i ojciec na pytanie dziecka, gdzie się poznali odpowiadają, że w klubie, w barze, dyskotece, na dansingu, bo gdzie ludzie mają się poznawać, przecież nie zawsze poznawali się w internecie, choć teraz nawet seks się uprawia przez internet.
Prawdopodobnie Suchy żałował, że ożenił się zbyt szybko, i nie żałował, że ożenił się zbyt szybko.
Więc pił piwo, wino i wódkę z pannami migotkami, z błyskotkami o blond grzywkach i nagich udach, siedząc z nimi na twardych drewnianych krzesłach, paląc mentolowe papierosy, wdychając zapach „Si” Armaniego i śmiejąc się z niczego tak, że wypluwał wnętrzności.
A jeśli wieczór był dobry, to odprowadzał je do ich studenckich mieszkań, a gdy były tego warte, nawet płacił za hotel.
Robił to w swoich marynarkach od Vistuli, w białych koszulach o starannie podwiniętych rękawach, w butach czarnych i wylizanych, recytując historie i żarty, których nauczył się z internetu.
– Lubię, jak mężczyzna pomyśli z wyprzedzeniem.
– Od tygodnia piję sok z ananasa.
Kiliński odciągnął fokę do baru. Jego zdaniem kobietę trzeba jak najszybciej odizolować, bo jak jest z koleżanką, nigdy nie zrobi tego, na co ma ochotę, będzie się wstydzić jej opinii.
Kobiety mogą sobie wmawiać, że mamy dwudziesty pierwszy wiek, i że to, przed kim i jak często rozkładają nogi, nie ma znaczenia, bo przynajmniej w teorii są równe facetom. Ale jeśli laska wyjdzie na imprezę i się z nowo poznanym gościem przeliże, to od razu dostaje łatkę latawicy. I myśleć tak o niej będą nawet dziewczyny, które na co dzień walą się bardziej niż zamek w Chęcinach.
– Laska, która lubi obciągać? To lachociąg, który siebie nie szanuje – wyjaśniał Suchy. – Bo dawać dupy dla czystej przyjemności oczywiście kobieta może. No, ALE NIE MÓWI SIĘ O TYM PUBLICZNIE. Kobietom przeszkadza bowiem NADMIERNE AKCENTOWANIE tego faktu.
Foka patrzyła na Suchego z dziwną fascynacją. Wspierała głowę dłonią, a jej rudo-blond loki opadały na bar. Były gęste i długie. W tym świetle przypominały ogień. W sumie wyglądała jak ta aktorka z Między słowami. Zrobiło mi się jej żal.
Uciekaj, jelonku,
Nakurwiaj stąd!
On cię tylko zeżre.
Jelonek jednak nie uciekał, tylko ciągnął w przemysłowym tempie postawiony przez Suchego gin z tonikiem (według Kilińskiego to dobra pozycja z menu, bo tani, a kopie).
Co za lambadziara…
Z każdym jej łykiem Kostek promieniał coraz bardziej. Jeszcze chwila i zamieni się w supernową.
Jak ona to robi? – zastanowiłem się. Ja bym się od takiej ilości alko już porzygał.
Suchy z Angelą pobrali się dwa lata po studiach, kiedy ona zaczęła pracować w ubezpieczeniach i stać ich już było na wzięcie kredytu na mieszkanie.
Dzieci nie mieli. Na dzieci przyjdzie czas, a kota też można wozić w wózku, mówiła Angela.
Wszyscy mu jej zazdrościli.
Suchy idzie po marchewki, bo Angela chce zrobić pieczone marchewki.
Ma kupić cztery.
Stoi w warzywniaku, rozgląda się, dzwoni do niej i mówi:
– Są, ale rozmiarów mojego małego.
– To weź dziewięć – mówi Angela.
Starzy Kilińskiego, jak miał osiemnaście lat, wyjechali do Anglii do roboty. I zostawili mu mieszkanie. No i przesyłali co miesiąc trochę funtów.
Dzięki temu przez całe studia Konstanty popychany był siłą banknotów z Adamem Smithem na rewersie.
Pamiętam, jak siedziałem z Kilińskim i Angelą na rozpadającej się kanapie w mieszkaniu jego starych, piliśmy piwo i zastanawialiśmy się, jak to będzie wszystko wyglądać, kiedy skończymy studia.
Suchemu wydawało się, że będzie ho, ho, a wyszło ho, ho, CHUJ. A właściwie to sam chuj wystarczy.
Angela mówiła mało, ale bardzo dobrze wyglądała, siedząc na tej kanapie bez stanika.
I przynosiła coś do żarcia, a jak Angela zrobi belgijskie frytki, to there’s no dick in the village.
Na tej kanapie paliliśmy też trawę i rozmawialiśmy o serialach oraz strategiach na przejście Fallouta, najlepszych lodach waniliowych (te z McDonalda były całkiem niezłe) i o tym, jak fajnie byłoby przejechać kabrioletem Stany Zjednoczone. A także o sposobie prowadzenia się co ładniejszych koleżanek z roku.
I o tym, jak Suchy, widząc kiedyś kolesia rzygającego na trawnik przed Wydziałem Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, podszedł do niego, poklepał go po plecach, po czym stwierdził: Całkowicie się z tobą, ziomek, zgadzam.
Po czym z kieszeni płaszcza wyciągnął browar i zostawił mu na później.
Czasami braliśmy konsolę i graliśmy w Tekkena.
Niekiedy zaglądali ludzie z gimnazjum. Raz nawet była tu Nowicka, a Ruchała dwa razy.
Wizytę Ruchały wspominam dobrze, a nawet bardzo dobrze, bo za drugim razem zrobiła mi w łazience loda, i to z połykiem.
Izka miała usta wielkości bramy, tyłek jak końskie siodło, ale była trzecia nad ranem i, jak stwierdził później Suchy, byłem zbyt pijany, aby protestować. Bo gdybym był trzeźwy, to pewnie bym się krygował albo się bał, że ona sobie kolana o płytki w łazience porani.
Nie wykluczam, że miał rację.
A Ruchała później mi powiedziała, że pół gimnazjum się we mnie kochała i zastanawiała się, jakiego mam. I teraz już wie. W sumie szkoda, że dowiedziałem się o tym dopiero po takim czasie. Może by wtedy było z tego coś fajnego.
–To jest Sokół. Człowiek, który postanowił zespolić się z konsolą. Prawnik. Perwers. I miłośnik porno – zaprezentował mnie Suchy.
Łypnąłem na nich znad ekranu komórki i wyszczerzyłem się nieszczerze w udawanym zachwycie.
Suchy stał dumny naprzeciwko, obok niego blond ruda dziunia toczyła nierówną walkę z grawitacją. Miała dziwne brwi. I stanowczo za dużo tuszu na rzęsach.
Uśmiechała się. Kiedy to robiła, w jej policzkach pojawiały się małe dołeczki, jakby nagle w tej knajpie wzeszło słońce. Przyznaję z bólem, że miała sporo jakiegoś dziwnego wdzięku, widocznego mimo kurewskiej kiecki i stanu potwornego najebania.
– A to jest Agata. Istota Boska. O ustach jak wiśnie. O oczach jak migdały. Która opanowała sekretną sztukę podnoszenia penisów do góry, będąc jeszcze ubraną – bredził Suchy.
Spojrzałem na Agatę, przybiłem jej piątkę, mruknąłem „cześć”.
– Wychodzimy – zakomenderował Kiliński, zwracając się do laski. – Idź, kotku, do drzwi, zaraz do ciebie przyjdę i pokażę się od najlepszej strony.
Agata śmiała się, jakby usłyszała najlepszy dowcip w życiu, ale posłusznie odeszła do drzwi, zataczając się na jakąś laskę, która ją uratowała przed upadkiem.
Tak, tak, to jest bladź.
Ciekawe, gdzie jest jej przyjaciółka??? Usnęła w tym kiblu czy jak?
Suchy z troską w głosie spytał:
– Sokołowski, uliczniku, dasz sobie radę sam?
– Już trzydzieści lat daję – odpowiedziałem.
– To dobrze. Pokazywałem jej swój mózg. – Wskazał na Agatę czekającą przed knajpą. Właśnie wysępiła od kogoś papierosa. – Teraz będę pokazywał drugi, mniejszy. Muszę szybko zamknąć temat i wrócić do domu przed drugą. No… – Spojrzał jeszcze raz na sylwetkę kobiety czekającej na niego karnie. – Może przed trzecią. Spójrz na te kształty! – zachwycił się jeszcze raz. – Toż to istna wiolonczela!
Z głośników leciał kawałek, w którym kobieta śpiewała o tym, że nie zamierza się bać i że ma siłę mówić „nie”.
– A co na twoje upodobania muzyczne twoja żona? – zapytałem złośliwie.
– Nie będziemy jej tym martwić – rzekł niefrasobliwie. – Poza tym to nie zdrada.
– A co?
– To przerwa w wierności – odpowiedział Kiliński. Po czym błysnął zębami w uśmiechu i się zawinął, pozostawiając po sobie tylko kilwater.
Siadłem przy stoliku. Chlapnąłem sobie resztę bobo-fruta. Wyjąłem telefon. Patrzyłem na niego, jakby ekran był za mgłą.
Świat przestał być wyraźny.
Mrugnąłem.
Świat był żółty, czerwony, niebieski i zielony. Polski paw, po imprezie. Mrugnąłem jeszcze raz, zmrużyłem oczy, skoncentrowałem się na ikonie Ubera.
Czas zająć się czymś miłym.
Czas zacząć wywijać toporem w God of War.
W chacie czekali na mnie Kratos i Piwos.
Kliknąłem.
Cennik dynamiczny wycedził, że ze względu na duże obłożenie na Uberze występuje mnożnik: podstawowa stawka razy 2,6.
Kurwa.
Całe życie pod wiatr. Całe życie ktoś ci pluje prosto w ryj.
Cały czas popełniam gafę bycia mną.
Była nieprzytomnie piękna. To znaczy ona była piękna, ja nieprzytomny. Stała nad moim stolikiem, a mój mózg na moment zamienił się w butelkę coli, do której ktoś wrzucił mentosa.
Wyglądała niczym połączenie Angeliny z Kim. Miała cholernie długie, lśniące włosy, duże oczy, duże usta, duże cycki. A także czarne włosy i czerwoną krótką sukienkę.
I te cudne dziary! Ni cholery nie wiedziałem, co ma oznaczać ten dziwny motyw kwiatowy na rękawie, ale wyglądało to zajebiście. Czarna bogini łypnęła na mnie okiem i powiedziała coś jeszcze raz. Siedziałem, a i tak nogi się pode mną ugięły.
Patrzyłem na nią i pożądałem. To znaczy ja pożądam wszystkich kobiet, ale tej jakby bardziej. Zadrżałem.
– Nie widziałeś mojej koleżanki? Siedziała tutaj! – ryknęła i wskazała na stolik obok. – Taka blondynka z długimi piórami.
Serce mi załomotało jak u pacjenta chorego na tachykardię. Łup, łup. Łup. O mój boże!!!
Wyglądała jak laski w teledyskach rosyjskiego zespołu Serebro, te z idealnymi tyłkami i biustami, na widok których od razu ci stoi i zastanawiasz się, kto ma do nich dostęp. Bo że ja go nie mam, to pewnik.
Ale gapiłem się na nią z otwartą gębą, rozpływając się jak masło na patelni. Jak miód pod wpływem wysokiej temperatury.
Jesteś najpiękniejszą kobietą w tym mieście, Nieznajomą, majaczyłem, od Woli i Ochoty po Włochy i Bródno.
Chcę budzić się każdego dnia u twojego boku, zachwycając się liniami i łukami twojego ciała.
Chcę dotykać palcem twoich ust.
Chcę nim wodzić po puszku, który masz na brzuchu.
Chcę widzieć, jak leżysz na moim łóżku w białej pościeli, podpierając ręką głowę, i uśmiechasz się do mnie.
Zabiorę cię nawet do kina i kupię duży popcorn.
– Ty autystyczny jesteś czy jak? – poirytowana brunetka nieświadoma naszej cudownej, wspólnej przyszłości, brutalnie pomachała mi ręką przed oczami.
Spojrzałem na nią z wyrzutem. Jak można tak bezwzględnie niszczyć wspólne cudowne chwile???
– Tu była blondynka, moja przyjaciółka, taka niska, szczupła, ładna – wyrzuciła z siebie w tempie niemieckiego karabinu automatycznego FG42 (zaprawdę, powiadam, nie ma lepszej broni w Call of Duty: WWII). – Gdzie poszła?
– Eee… – szepnąłem namiętnie.
Te ciemne oczy, gwałtownie się rozszerzające! Te wilgotne, lekko wydymające się usta! Te sarnie ruchy! Pełne gracji, pełne zmysłowości! – stwierdziłem. – Odezwij się, powiedz do niej coś, baranie. Powiedz: Kobieto, jak piękne są twoje usta. Jakie szlachetne są twoje piersi. Czy mogę postawić ci drinka?
– Eeeeee… Z kumplem wyszła – wystękałem w końcu.
Dzika piękność patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Poprawiła włosy. W moich oczach zrobiła to w slow motion. Świat zamarł i zadrżał. Chcę cię spróbować raz. A później cały czas.
– Ze swoim kumplem? – dopytała.
Wpatrzyłem się w nią zachłannie.
– Halo? Jesteś tam??? Ze swoim kolegą? – W pozornie aksamitnym tonie głosu nieznajomej pobrzmiewały jakieś złowieszcze nuty.
Postanowiłem na razie nie zwracać na to uwagi. Powiedz jej. Powiedz, że jej pragniesz. No, chłopaku! Do dzieła!
– Nie. Z moim kumplem – odpowiedziałem zamiast tego. –Chyba pojechał ją odwieźć do domu. – Słuchaj… – ciągnąłem w natchnieniu, które nagle na mnie spłynęło. – Masz może ochotę na…
– Nie pij więcej albo nie wąchaj już nic dzisiaj – przerwała mi zimno brunetka. – Jesteś zwyginiany tak kompletnie, że nie możesz dobrze słowa powiedzieć – doradziła łaskawie i niczym rącza łania pognała do drzwi wejściowych.
Wyjściowych.
I chuj.
Sokół do wora, wór do jeziora. Tyle z moich intergalaktycznych zapędów. Czułem się jak polska reprezentacja w piłce nożnej.
– Kobieto, jak piękne są twoje usta. Jakie szlachetne są twoje piersi. Czy mogę postawić ci drinka? – wydyszałem.
– To twój pierwszy raz, nie? – zapytała blondynka i zdmuchnęła włosy spadające jej na oko.
Blondynka wyglądała jak blondynka ze starego w cholerę filmu Tajemnice Los Angeles. Niska, obcasy wysokie jak u weneckiej kurtyzany w średniowieczu. Jak to kiedyś powiedziała Angela?: W szpilkach się nie chodzi, w szpilkach się wygląda. Usta ciemnoczerwone, sukienka czarna. Kiecka miała półprzezroczyste wstawki w górnej części i pokazywała fragmenty tego, co do pokazania było.
A trochę było.
Wyglądała na jakieś trzydzieści lat. Wybrałem ją na podstawie najskuteczniej metody losowania, jaką może zastosować mężczyzna – miała największe cycki spośród wszystkich lasek w zasięgu wzroku.
No i siedziała sama przy barze, czekając na kogoś.
– Słucham? – powiedziałem z głupią miną.
– Nigdy nie podchodziłeś do kobiety, ale zrobiłam na tobie takie wrażenie że postanowiłeś spróbować? To mi chcesz powiedzieć? – zapytała.
– W sumie to tak – przyznałem niechętnie.
– I działam na ciebie – kontynuowała. – I nigdy nie spotkałeś nikogo podobnego. I masz wrażenie, że jestem przyszłą matką twoich, przepraszam, naszych dzieci. A tak w ogóle to jestem cudowna. – Blondynka elegancko umoczyła usta w szklance, którą trzymała w ręku.
– Jesteś cudowna – zgodziłem się bez oporów.
Ta para cycków była w końcu co najmniej tak dobra jak druga część Diablo i daję słowo honoru, że wyglądała, jakby jej interfejs był znacząco mniej skomplikowany.
– Cudowna to jest woda z kościoła na Żydowskiej w Poznaniu – prychnęła. – Poza tym, żeby nie robić ci zbędnych nadziei: w lipcu wychodzę za mąż.
I chuj, pomyślałem.
W tym samym momencie, no, może ciut później, zorientowałem się, że właśnie pytam, kim jest ten szczęściarz.
– Serio cię to interesuje? – zdziwiła się.
Nie trać nadziei, zmotywowałem się.
Kiedyś mój szef opowiadał, jak to latał za śliczną blondyneczką Marlenką. Latał, latał, ona cały czas mówiła nie i nie. Ale miała dobre serce i w końcu powiedziała tak, na własnym ślubie w damskiej toalecie. Mógł więc zobaczyć jej bieliznę ślubną jeszcze przed panem młodym. I takie rzeczy powinni opowiadać na wykładach trenerzy motywacyjni.
– Jestem uprzejmy – bąknąłem.
– A on jest miły. Dba o mnie. To rzadkie w tym mieście, aby mężczyzna dbał o kogokolwiek poza sobą samym, nieprawdaż? – zapytała retorycznie, nie oczekując odpowiedzi. – A ślub będzie w stylu boho – dodała autorytatywnie.
– Boho? –zapytałem słabo.
– Boho – potwierdziła energicznie i uśmiechnęła się promiennie. – Bo musisz wiedzieć, że styl boho na ślubie to przeciwieństwo wytwornego, pałacowego stylu i wszelkich domów weselnych, a zaakcentowanie wolności, lekkości, zwiewności czy nawet pewnego rodzaju nonszalancji. Stąd modne są teraz śluby w szklarniach, jurtach czy, jak nasz, w lesie z nowoczesną stodołą – co daje boho chic. A boho chic to z kolei lekki styl hippie, ale taki, by dekoracje i cały charakter imprezy był związany z naturą, a jednak z akcentami elegancji.
Laska pociągnęła ze szklanki, opróżniła ją do końca. Machnęła do barmana, który błyskawicznie pojawił się obok.
– Napraw to – powiedziała do niego, wskazując pustą szklankę, i uśmiechnęła się.
To było takie naturalne.
Takie przeciwne mojemu robieniu wszystkiego na siłę. I szarpaniu się.
– Po co tyle pijesz? – zapytałem. – Będziesz mieć kaca.
– Po co żyjesz? Przecież umrzesz – prychnęła. – Muszę iść.
Obserwowałem przygnębiony, jak wita się z dwoma mężczyznami w białych koszulach, całując ich, najpierw jednego, a później drugiego, w policzek. Miałem pustą głowę, byłem zmęczony i znowu coś zjebałem.
Nie. Całe życie słyszę jedno słowo: „nie”.
Dlaczego się bałem?
Dlaczego się wstydziłem?
Dlaczego byłem taki, kurwa, brzydki?
Dlaczego nie mogłem sobie radzić z życiem jak ci faceci dookoła, być pewnym siebie, w dobrym garniturze, uśmiechać się cynicznie i mieć wszystko w dupie?
Czułem się jak słoń w ZOO na Pradze.
Wody. Musiałem się napić wody. Ściana za barem była cała z cegły. Na ścianie wisiał rower. Pokłusowałem tam z obolałymi jajami.
Ustawiłem się przy blacie, ale oczywiście żaden z barmanów, którzy kręcili się pod drugiej stronie, mnie nie zauważył. Nie wiem, kurwa, co trzeba zrobić, żeby to zmienić. Przepraszam, wiem. Trzeba mieć duże cycki.
– Nie przejmuj się, ziomek – usłyszałem męski głos.
Drgnąłem.
Facet wypowiadający te słowa wyglądał jak pies. Taki dziwny, włochaty. Seter irlandzki? Miał czarne brwi. Jak diabeł. Patrzył na mnie dziwnie wielkimi, błyszczącymi oczami.
– To zwykłe suki są. Albo my… – Mężczyzna postukał w dużą, ciężką, wypełnioną bursztynowym płynem szklankę. – Albo one.
– Nie mów, Bruno, tak o kobietach. To nieładnie – zaprotestował facet w białej koszuli siedzący tuż przy nim.
Ten był z kolei krótko obcięty, dało się zauważyć, że łysieje. Miał brodę, dziwną brodę, coś podobnego do tego, co nosi nasz eksportowy koszykarz Marcin Gortat, i niebieską, bardzo dobrze dopasowaną marynarkę.
Przy tym był zbudowany jak tur.
Ciuchy, które miałem na sobie, to najlepsze, co znalazłem w szafie, a wyglądałem przy nim, jakbym wyciągnął je z kosza z przecenami w TK Maksie.
Bo ja co? Zarost jak na golonce. Klata zapadnięta. Nie byłem nawet jak Don Kichot, tylko jak jebany Sancho Pansa. Gdybym grał w filmie, to tylko gościa, który w ciągu pierwszych trzydziestu sekund spada do szybu windy.
– Tam nieładnie – powiedział zimno seter.
Zatrzymał się na chwilę i pociągnął nosem.
– Spójrz na to stado. – Wskazał palcem z wyraźnym obrzydzeniem na twarzy. –Te dupolindy między sobą nazywają się sukami i kurewkami. A później, jak je tak właśnie traktujesz, to się oburzają. Przecież są księżniczkami. Ale wiesz co? – powiedział do swojego kolegi. – Księżniczki nie walą mefy w kiblach ani wódy z gwinta, potrafią się wysłowić i stosownie ubrać. Księżniczka, jak się do niej zwrócisz per świnio, każe ci spierdalać. I nie szcza w bramie. – Przy słowach „nie szcza w bramie” seter podskoczył na stołku barowym, aby chyba mocniej zaakcentować zdanie. – Dziewięćdziesiąt pięć procent kobiet ma wbite od dzieciństwa przez matki, że facet musi mnie mieć kasę, wiec one mordują się, by wyglądać superplastikowo – ciągnął z wyrazem skrajnego oburzenia na twarzy. – Doczepy. Silikon. Kwas. Bo to sprawi, że ich szansa na złapanie frajera rośnie. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich nie ma żadnej moralności. Udają wściekliznę pizdy w momencie, kiedy może się to im opłacić – wycedził i znowu potarł nos. – Kobieta nie jest zdolna do miłości, kobieta wybiera tego, kto najlepiej zaspokoi jej potrzeby, a jeśli pojawi się inny, który może zaspokoić je lepiej, to pójdzie do niego. Chyba że nie będzie jej chciał. Wtedy zostanie przy starym chłopaku bądź mężu, ale zrobi to tylko z rozsądku. Czysta biologia, wszystko dla przetrwania gatunku. – Seter skręcił się z obrzydzenia.
O proszę, Suchy znalazł ojca, którego zawsze mu brakowało!!!
Otworzyłem usta. I nie wiedziałem, co powiedzieć. Dla mnie było tu po prostu dużo ładnych kobiet, które nigdy nie pójdą ze mną do łóżka, bo nie potrafię z nimi rozmawiać.
– Wybacz Brunonowi. – Facet w białej koszuli uśmiechnął się znacząco w moim kierunku. – Kolega ma złe doświadczenia. Cały czas mu powtarzam: dostajesz to, czego szukasz. Kiedy szukasz u kobiety miłości, dostajesz miłość. Szukasz gówna, gówno dostajesz. Za szmal kupujesz obecność, a nie uczucia. Kupujesz wsady, nie wierność.
Uznałem za celowe, aby się uśmiechnąć.
– Chuja tam dostajesz – oburzył się Seter i wyciągnął do mnie rękę. – Bruno – przedstawił się.
I znowu pociągnął nosem, który był dość czerwony. Musiało go tam coś cholernie swędzieć.
– Krzysztof – odpowiedziałem automatycznie. Zapadła cisza.
– Jesteś w błędzie, Bruno – zaprostował spokojnie kolo w białej koszuli. – Tak naprawdę wymagania kobiet sprowadzają się do dwóch rzeczy: chcą trochę twojego czasu i twojej uwagi. Chcą czuć, że są dla ciebie ważne. Reszta to dekoracje. – Uśmiechnął się i wyciągnął do mnie rękę.
– Olgierd – powiedział.
Uścisnąłem jego dłoń. Kurwa, jakie on miał dziwne oczy! Jak wiedźmin.
– Miałeś w szkole matematykę, prawda? – zapytał.
Pokiwałem głową twierdząco.
– Weźmy przeciętną trzydziestolatkę szukającą stałego związku. Ot taką siódemkę w skali od jednego do dziesięciu. Widzisz tę? – Olgierd wskazał rudą, wychudzoną, płaską jak deska dziewczynę, która właśnie usiłowała zamówić drinka. – Płaska, ale za to dupa wypukła. Nogi kiepskie, oczy ładne – ocenił szybko.
Jak dla mnie laska była bardzo ładna, ale to mnie tutaj kobiety ignorowały.
– W Warszawie jest dziewięćset czterdzieści trzy tysiące kobiet. Mężczyzn osiemset tysięcy – zaznaczył Olgierd. – Laska chce faceta w swoim wieku albo nieco starszego. Między trzydziestym a trzydziestym czwartym rokiem życia jest tu sto siedemdziesiąt tysięcy osób. Z tego dziewięćdziesiąt tysięcy to kobiety, a osiemdziesiąt mężczyźni. Czyli laski już na wstępie mają demograficznie przejebane, bo jest ich więcej niż facetów. Nadążasz?
– Jak hipster za sojowym latte – wycedziłem ciężko, siląc się na dowcip.
Dwie godziny temu czułem się dużo młodszy. W tamtej chwili byłem zjebany i zmęczony.
– Z tych osiemdziesięciu tysięcy, powiedzmy, tylko połowa jest wolna – kontynuował. Zostaje czterdzieści tysięcy samców. Z nich odrzucamy tych, którzy się nie myją, którzy ciągle mieszkają z matką, chodzą w różowych koszulach, et cetera. Mieszkasz z matką? – Olgierd spojrzał na mnie badawczo.
– Nie – odpowiadam.
– Bardzo dobrze – pochwalił i wytarł nos w wyjętą pośpiesznie chusteczkę. – Zostawiamy tylko takich, na widok których kobieta potencjalnie mogłaby powiedzieć: tak. Zostaje więc jakieś piętnaście tysięcy gości. Z tych piętnastu tysięcy oczywiście nie każdy będzie nią zainteresowany. Bo jeden lubi grubsze, drugi chudsze, dla trzeciego będzie miała za duży nos. Powiedzmy, że co trzeci napali się na nią jak Reksio na szynkę. Zostaje jakieś pięć tysięcy facetów.
Jeden z pięciu tysięcy wybrańców właśnie zatoczył się niechcący na Olgierda, beknął donośnie, przy czym wykrzywił się, jakby miał ochotę rzygnąć. Olgierd ze zniesmaczoną miną pośpiesznie przesunął go na bok, po czym schował chusteczkę do kieszeni marynarki.
– Kobiety chcą się czuć bezpiecznie, dlatego lecą na zaradnych, samodzielnych mężczyzn – wyjaśnił. – A pieniądze są tej zaradności efektem. Jedna czwarta ludzi ma poniżej dwóch tysięcy sześciuset złotych na rękę. Jedna czwarta powyżej pięciu tysięcy siedmiuset – wyliczył niczym księgowy.
No to wszystko jasne. Właśnie się dowiedziałem, dlaczego jestem samotny. W kancelarii dostawałem na rękę niespełna pięć tysięcy, a i tak miałem farta, że pracowałem w zawodzie, bo coraz częściej ukończona aplikacja pozwalała w większości kancelarii bardzo profesjonalnie parzyć kawę.
– Zostawiamy górne widełki i mamy tysiąc dwustu pięćdziesięciu kolesi. Mniej więcej osiemdziesiąt procent z nich chce ją jednorazowo puknąć i zapomnieć. Zostaje dwustu pięćdziesięciu, z którymi mogłaby utworzyć jakiś związek. Dwustu pięćdziesięciu kolesi, rozsianych na powierzchni pięciuset siedemnastu kilometrów kwadratowych. Przejebane, prawda? – zapytał.
Pokiwałem głową, że rozumiem. Bruno, dla którego ta wyliczanka nie była najwyraźniej nowością, smarknął tylko lekceważąco.
– Dlatego one tu są. To, co tutaj widzisz – Olgierd wskazał szklanką na wnętrze lokalu – to mimikra. One właściwie wszystkie jak leci, klęczą i modlą się o cud. Weź mnie do domu i traktuj dobrze, a ja będę ci robiła obiady, zakupy i prała skarpety. A w międzyczasie, kiedy nie ma nikogo odpowiedniego… – Wzruszył ramionami. – Wszyscy wiemy – krew nie woda, majtki nie pokrzywy.
– To dlaczego mi nie wychodzi? – poskarżyłem się.
Olgierd milczał.
– Nie powinienem ci tego mówić – mruknął w końcu. – Żeby uwieść Polkę, wystarczy zrobić jedną prostą rzecz. Olać ją i przyciągnąć. Dzień być fajnym, dwa dni nie odzywać się w ogóle. A później powtórka. I jeszcze raz. Zerżnąć tak, że chodzić nie będzie mogła, zadumać się, popaść w melancholię, wypić pół butelki wódki albo lepiej whisky, powiedzieć wiersz, wytrzeć kutasa w firanę i wyjść. Wtedy głupieją. Jak widać jesteś dla nich za miły.