Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najsłynniejszy polski melodramat, książka, która przebojem podbiła serca czytelników i czytelniczek. Wątki i motywy znane z wielkiej literatury pozytywistycznej, jak mezalians, krytyka wyobcowania elit czy propagowanie pracy u podstaw, zaspokajały czytelnicze potrzeby obcowania z literaturą wyższą. Z drugiej strony jest to pozycja łatwa w odbiorze nawet dla niewyrobionych czytelników, przy tym posługująca się popularnym motywem „księcia i Kopciuszka”, nęcąca opisami olśniewającego życia arystokracji, a przede wszystkim: książka o miłości.
Dotychczasowa wielka polska proza skupiała się na wielkich sprawach narodowych i społecznych, traktując wątki uczuciowe jako uzupełnienie głównych tematów. Nagle pojawiła się powieść miłosna, na jaką czekały tysiące odbiorców. Po jej ukazaniu się większość recenzentów Trędowatą zbagatelizowała, w najlepszym razie udzielając autorce uprzejmych zachęt do dalszej pracy. Tym większe było zaskoczenie, kiedy powieść błyskawicznie podbiła rynek czytelniczy, mnożyły się wydania, zaczytywano się nią w pałacach i w czynszowych kamienicach. Niezwykłą popularność powieści doceniło również kino: pierwszym polskim filmem niemym była ekranizacja Trędowatej, w której w głównych rolach wystąpiły dwie największe gwiazdy: Jadwiga Smosarska i Józef Węgrzyn; od czasu publikacji romans sfilmowano czterokrotnie.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Helena Mniszkówna
Trędowata
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 892
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-6152-7
Dniało. Wstawał świt.
Jasna smuga na wschodzie rozszerzała się dalej i dalej. Z różowej wpadała w tony blade, coraz świetlistsze, prawie przejrzyste, haftowane na tle złotogłowiu.
Powietrze, pełne surowych powiewów nocnych, wchłaniało słoneczne smugi, wilgocią mgły opadając na dół, z każdą chwilą było rzeźwiejsze, jak brylantowe.
Zbudzone ptaki dzwoniły niezliczoną ilością świergotów. Drzewa, otulone puchami zieleni majowej, szemrały na powitanie jutrzenki — przedniej straży słońca.
Pałac w Słodkowcach stał cichy, błyszcząc w różowych topielach wschodu białymi murami ścian i jaskrawą zielonością strzyżonych lip, które wieńcem stroiły fasadę.
Za ogrodem i parkiem przedźwięczał już dzwonek gospodarski. W ciszy poranku brzmiał donośnie, kołatał, roznosząc echo po izbach mieszkań folwarcznych. Ostrym głosem zrywał czeladź1 z pościeli do roboty.
Mieszkańców pałacu dźwięk ten nie obudził.
Po chwili jednak na lewym skrzydle parterowym otworzono weneckie okno. Świeży oddech wiosny dmuchnął na delikatne zasłony szyb, muskając puszyste sobolowozłote włosy Stefci Rudeckiej, ciekawie wychylonej na świat.
Była w bieliźnie, z warkoczem trochę roztarganym. Obudził ją odgłos dzwonka i kukułki wołającej w parku.
Dziewczyna podskoczyła do okna.
Ranek zachwycił ją, powietrze orzeźwiło, wciągała je w piersi z lubością.
Widok kwiatów, pokrytych blaskiem rosy, świergot ptaków oczarował ją, rozmarzył trochę.
Pąsowe usta uśmiechały się majowo jak poranek, ale w dużych fiołkowych oczach pozostał smutek, niezgodny z młodzieńczą postacią i wesołym głosem, jakim zawołała:
— Cudny świat! Już nie zasnę, pójdę do lasu!
Odbiegła od okna i zaczęła się ubierać.
Włosy splotła w warkocz i zwinęła w ciężki węzeł z tyłu głowy; z natury falowały puszysto, osłaniając miękkimi zwojami drobne uszy i kąty ładnie zarysowanego czoła. Narzuciła na siebie skromną suknię z szarego batystu, ozdabiając ją sznurem różowych korali, błyszczących jak duże czereśnie.
Ubrana, zajrzała do sąsiedniego pokoju. Ciemny od zapuszczonych firanek, wyglądał, jakby sam spał.
Stefcia szepnęła:
— Lucia śpi smacznie. Sama pójdę.
Na palcach przeszła parę pokoi bogato i gustownie urządzonych. W ogromnej sieni pałacowej zatrzymała się bezradnie, ujrzawszy ciężkie oszklone drzwi zamknięte na klucz.
Pomógł jej służący, który właśnie szedł po schodach ze szczotkami w ręku. Szeroko otworzył zaspane oczy na jej widok, ale uprzejmie pospieszył odkręcić zamek.
Po chwili wbiegła do parku.
Chodząc po żwirowanych uliczkach, zrywała białe smukłe narcyzy. Liliowy bez w bujnych kiściach opadał z krzaków, rozkołysany, pachnący. Kielichy narcyzów, przeczysto białe, wonne, pełne były chłodnej rosy; żółte oczy kwiatów w czerwonej rzęsie wyglądały jak załzawione.
Dziewczyna przychylała do ust białe czarki i piła te łzy ze swawolnym uśmiechem.
Pierwsza młodość jej życia i pierwsze poranne blaski słońca złożyły się w potężny hejnał szczęścia, spłynęły do duszy stubarwną tęczą.
Podskakiwała do większych bukietów bzu, strząsając z pachnących pióropuszów kroplisty deszcz na swe lśniące włosy. W świetle słonecznych jaśni głowa jej migotała niby w srebrzystej rosie.
Z więzią kwiatów wyszła z parku do ogrodu owocowego i tu krzyknęła z zachwytem. Wspaniale przystrojone kwieciem drzewa stały uroczyste. Jabłonie, w różowych pękach, miały wygląd młody, pieszczący wzrok. Wiśnie stały osypane bielą kwiatów, niby szeregi dziewcząt idących do ślubu w białych welonach.
Zapach płynął duszący, gałęzie sypały potoki woni. Słońce malowało złotem kwiaty, wiatr niósł szumy, brzęczały pszczoły. Czasem, oderwany z drzewa, biały motyl unosił się w górę jak strząśnięty kwiat.
Stefcia, upojona zapachem, odłamała parę gałązek wiśniowych, przypinając je do włosów, do paska, i tak ukwiecona, szła wąską uliczką, wysadzoną krzewami porzeczek.
Uliczka wiodła do lasu za ogrodem, zwanego borkiem.
Stefcia odchylała zroszone gałęzie, okryte nikłym, jakby spłowiałym kwiatem; mnóstwo tych seledynowych liszek zwisało na ciemniejsze liście, tworząc malowniczą grę kolorów. Szary batyst pokrywała błyszcząca mgiełka rosy, pryskała na twarz i ręce dziewczyny, lecz ją to bawiło.
Biegła do małej bramki w sztachetach, otworzyła ją i brodząc w mokrej obfitej trawie, przeszła skrawek łąki, przedzielającej ogród owocowy od lasu. Wśród wysokich sosen i rozłożystych drzew liściastych zaczęła śpiewać.
Koło nóg jej śmignęła wiewiórka i prędko wskoczyła na drzewo. Ćwierkały wróble, monotonnie stukał dzięcioł.
W pobliskiej olszynce ślicznym sopranem wyśpiewywał słowik, z głębi lasu wołała tenorem kukułka, największa próżniaczka między ptakami. Świat leśny wrzał życiem, pełen szczebiotów, nawoływań, fruwań, pełen chrzęstu igieł sosnowych, szumu leszczyny, dźwięczał, huczał, brzmiał.
Zbudzone echa szły daleko, rozgwarzone, wesołe. Uśmiechnięta dziewczyna pławiła się w słońcu, nurzając w kwiatach i zieleni.
Ale wkrótce jej promienistość znikła. Jakaś chmura zaćmiła młodą jej twarz, matując blask oczu w oprawie bujnych, ciemnych rzęs. Ładne gęste brwi zsunęła na czole i opuszczając na mokry mech suknię, rzekła z niechęcią:
— Mam się też czego cieszyć!
Przypomniała sobie, że minął miesiąc, jak jest nauczycielką w Słodkowcach.
Jak ten czas długo płynie!
Nigdy nie myślała o zajmowaniu posady, nie potrzebując pracować na siebie. Ale stało się inaczej.
Materialnie nic jej do nauczycielstwa nie zmuszało.
Była córką zamożnych obywateli z Królestwa, którzy oprócz niej mieli jeszcze dwoje młodszych dzieci. Ona kończyła dziewiętnaście lat. Chodząc po lesie, Stefcia wspominała okoliczności, jakie ją wygnały z domu.
Piękna postać Edmunda Prątnickiego uwypuklała się głównie i jej dziecinne uczucia dla tego człowieka.
Kiedy powrócił ze szkoły dublańskiej2, porwał Stefcię siłą urody. Nie badając treści, zakochała się pierwszy raz w życiu, gwałtownie, na ślepo, bez odrobiny prawdziwej miłości. Prątnicki odurzył jej głowę nieco romantyczną i egzaltowaną.
Stefcia, skończywszy pensję w Warszawie, uczęszczała na kursa zbiorowe. Wówczas miała sposobność poznać trochę młodzieży ze sfer uczących się.
Przeważnie byli to chłopcy szlachetni, o idealnych porywach. Stefcia nie wyobrażała sobie innych. Prątnicki wyzyskał jej łatwowierność, a podniecony urodą dziewczyny, chciał ją zdobyć i maskował się zręcznie. Potrafił nawet zjednywać sobie państwa Rudeckich. I trwała sielanka.
Ale ojciec Stefci, jakkolwiek wiedział, że młodzi wyznali sobie wzajemnie uczucia, jednakże na urzędowe oświadczyny nie pozwalał. Przeczuwał, że się tu spotkały dwie natury całkiem odmienne...
W piękne barwy Edmunda stary obywatel nie wierzył. Znał „papę Prątnickiego”, a ten w mętach społecznych miał pewne zastosowanie. W swej córce Rudecki widział tyle idealnego zapału, takie bogactwo uczuć, że z obawą wyczekiwał zakończenia tej sielanki. Nie wątpił, że to nastąpi, i bał się o Stefcię...
Przeczucia go nie zawiodły.
„Papa Prątnicki”, sprzyjając zamiarowi syna, zaczął jednak z umiejętnością sędziego śledczego wywiadywać się o posag Stefci. Suma kilkunastu tysięcy oburzyła go.
Synowi wytłumaczył bezzasadność takiego związku i namawiał do zerwania. Dowodził mu, że ze swą urodą i nazwiskiem powinien ożenić się z cyfrą stutysięczną.
Stefcia w owym czasie zaczynała już wątpić w oślepiający blask swego ideału. Robiła próby, szukając na nim plam. Jej inteligencja i wrażliwość popychały ją do tego. I nastąpił przewrót.
Okopcone szkło3 dał jej w rękę sam „papa Prątnicki”, rozpoczął bowiem oświadczyny jej ojcu o pytania, ile córka dostanie posagu.
Słowa te zniweczyły wszystko. Pan Rudecki odmówił stanowczo, zadowolony, że dość wcześnie odkrył istotne zamiary Prątnickich.
Ale Stefcia, pragnąc upewnić się w szlachetności Edmunda, spojrzała śmiało w jego blask duchowy, czarujący ją pełnią uroku.
I ujrzała zaćmienie na świetlnej tarczy swych marzeń.
Ujrzała wielkie piętna egoizmu i próżności, a zamiast wzniosłych uczuć spostrzegła brutalną naturę, dążącą jedynie do własnego użycia.
Edmund przedstawił się jak ów kwiat krwiożerczy, który urodą i silnym zapachem zwabia ku sobie łatwowierne owady, a gdy złudzone poddadzą się magnetycznej sile, wówczas zamyka nad nimi kielich i bezwstydnie odkrywa prawdziwą wartość wewnętrzną. Zabija owady trucizną swych namiętności, wchłania je, aby żywić się ich kosztem.
Ona była zaledwo na brzegu zdradnego kielicha. Uratowano ją wcześnie od zguby.
Stefcia, myśląc o tym, usiadła na pniu i objąwszy kolana, zwiesiła smutnie głowę.
Pierwszy zawód życia pozostawił w jej duszy wiele goryczy! Dawna, bezgraniczna wiara w ludzi osłabła, znikł zapał do głębokich porywów.
We własnym pojęciu dziewczyna nie czuła się już zdolna do uczuć gorętszych, zapominając, że ma lat dziewiętnaście i bujny temperament.
Delikatny szron pesymizmu osiadł nikłą warstwą na jej idealnych marzeniach, ale zwiększał się, nawet już w Słodkowcach.
Po zerwaniu z Edmundem Stefcia postanowiła wyjechać z domu. Palił ją wstyd i żal, chciała uciec jak najdalej. Śniła o szerokich światach, dalekich przestrzeniach, rwało ją naprzód!...
Powodowana żywą naturą, tworzyła w myślach barwne obrazy, pełne fantazji. Bujała w lśniących wizjach, czując pewną ciasnotę w dotychczasowych warunkach. Po krótkiej walce wyjechała z ojcem szukać posady nauczycielki. Wszelkie tłumaczenia rodziców nie odniosły skutku. W końcu ulegli, sądząc, że to krótkotrwały kaprys, spowodowany pierwszym zawodem życiowym, ale obawiali się o wybór odpowiedniego miejsca.
Szło dosyć trudno. Grymasiła Stefcia i pan Rudecki.
Stefcia wydawała się niektórym paniom za ładna, szczególnie gdy same były pełne pretensji lub gdy miały brzydsze córki. Po wielu niepowodzeniach posadę znaleziono. Baronową Elzonowską uroda Stefci nie raziła, przeciwnie — ujęła ją.
Jednakże baronowa spytała dziewczyny, czy nie będzie się nudzić w Słodkowcach, gdyż mieszka tam tylko ona z córką, stary ojciec i również stary rezydent4, dawny nauczyciel jej brata. Ale Stefcia pragnęła ciszy, nawet zgodziła się na warunek niepowrócenia do domu na wakacje. Przerażały ją odległe Słodkowce, jednak coś ją tam ciągnęło.
Pan Rudecki, opowiedziawszy historię poprzedzającą wyjazd córki, prosił pani Elzonowskiej o troskliwą opiekę nad Stefcią, na co otrzymał obietnicę, wypowiedzianą dość wyniośle z odrobiną serdeczności.
Niepokoiło go arystokratyczne pochodzenie baronowej. Arystokracji nie chciał dla córki, wiedząc, że nauczycielka nawet w obywatelskich domach bywa rozmaicie traktowaną. Drżał na myśl, że w wielkopańskim pałacu mogą jego Stefcię obrażać.
Ale wiedział przy tym, że arystokracja rodowa jest wyjątkowo uprzejma i że prawdziwy wielki pan starożytnego rodu zawsze jest grzeczniejszy od wielkiego pana parweniusza5.
Nazwisko baronowej uspakajało pana Rudeckiego. Zauważył w niej typ wielkiej damy, trochę sztywnej, lecz niepozbawionej sympatyczniejszych stron.
Uczennicę swą Stefcia poznała na miejscu.
Lucia miała rok szesnasty. Dość wątła, wydelikacona i ładna dziewczynka, o bardzo jasnych włosach i niebieskich oczach, różniła się z matką powierzchownie i usposobieniem. Ze Stefcią zgodziły się. Wkrótce nastąpiła koleżeńska przyjaźń.
Stefcia podniosła się z pnia i poszła w głąb lasu.
— Czy ja tu wytrwam do końca? Oj, wątpię! — szepnęła.
Jej miłość do Prątnickiego, błyskotliwa i wątła jak motyl żyjący krótko, zgasła. Niepokoiło ją teraz coś innego. Wszyscy byli dla niej dobrzy, szczególniej stary dziadek Luci, pan Maciej Michorowski, typ magnata, ale miły typ. Okazywał on jej wiele serca, nazywając Stenią. Mówił, że mu takie spieszczenie jej imienia przypomina dobre czasy z młodości. Stefcia nie wiedziała, jaki to rodzaj wspomnień, ale czuła dla starca wdzięczność za sympatię i ojcowską dobroć. Nie lubiła jego wnuka, właściciela Słodkowic, młodego ordynata6 Waldemara Michorowskiego. Mieszkał o dwie mile7 w ordynacji Głębowiczach i w Słodkowcach bywał często. Nie ominął nigdy sposobności, aby się z nią nie drażnić zuchwale. Ile razy on przyjeżdżał, Stefcia wpadała w najgorszy humor, złośliwe jego zaczepki zbywając milczeniem lub gniewem.
— Ten mnie zmusi do opuszczenia Słodkowic — myślała z żalem.
Stefcia, słysząc o nim same pochwały, zdziwiła się.
— Więc tylko dla mnie jest takim?... Przypomina Prątnickiego, ale po zdemaskowaniu.
Ten się nie krępuje, nie udaje idealnego; brutalność swej natury odsłania jawnie. A co lepsze: czy świat złudzeń, czy świat marzeń, czy świat rzeczywistości?... To wszystko jak kwiat o pięknej barwie i czarownej woni.
Barwa — to marzenie.
Woń — to złudzenie.
Rzeczywistość — to prosta łodyga i szara ziemia, z jakiej wyrasta.
Młody Michorowski jest właśnie rzeczywistością, bez upiększeń.
Stefcia biegała w lesie, unosząc się własnymi myślami.
Każda sosna, polanka, nawet wiewiórki i kukułka przypominały jej Ruczajew i tęsknota do domu rosła... Pierwszy raz przerażona zapytała siebie, jak mogła zgodzić się na warunek, aby na wakacje nie powracać do rodziny.
W bagnistym zakątku leśnym znalazła mnóstwo niezapominajek, jaskrów, gorąco żółtych pełników8 łąkowych i ze łzami w oczach zaczęła je zrywać. Całowała niezapominajki, bo jej przypominały olszynkę ruczajewską.
Z pękiem zroszonych kwiatów zawróciła do ogrodu.
Słońce, wzniesione już wysoko, wsiąkało w szczelinki pomiędzy liśćmi, zrzucając na puszystą trawę olbrzymi złoty niewód9.
Wtem na drodze środkowej w borku Stefcia ujrzała sunącego wolno jeźdźca.
Aż drgnęła z gniewu.
Był to Waldemar Michorowski.
Jechał na pysznym, czarnym jak lawa wierzchowcu. Ładnie wyglądało na nim zamszowe siodło, żółty czaprak10 i uzdeczka.
Koń arabski szedł z fantazją, nogi stawiał klasycznie, z wdzięcznie przegiętą szyją niespokojnie gryzł wędzidło.
Ordynat siedział jak przymurowany, opięty w elegancki strój do konnych wycieczek, w długich botfortach11. Wyglądał zgrabnie i postawnie.
Jadąc stępa, młody pan, widocznie zamyślony, patrzał przed siebie, uderzając pejczem po końcach butów. Słońce nieciło iskierki na błyszczących ostrogach.
Stefcia cofnęła się za drzewo, lecz nagłym ruchem spłoszyła z gałązki kraskę. Ptak zatrzepotał skrzydłami, kwiląc głośno.
Michorowski spojrzał w tę stronę.
Stefci krew uderzyła do głowy.
— Zobaczył mnie!... Boże!... Że też ja go zawsze spotkać muszę!
Przyklękła po rozsypane kwiaty, udając, że go nie widzi.
Ale on już podjechał blisko, zdjął czapkę i zawołał żartobliwie:
— Dzień dobry pani! Co pani tu robi tak rano? Gdzie pani zdobyła tyle kwiatów? Pośród tych drzew jest pani jak rusałka.
— Toteż spotkałam wilkołaka — odparła z gniewem bez namysłu.
On podniósł brwi i złośliwie uśmiechnięty odrzekł:
— Owszem, chcę być wilkołakiem przy pani jako rusałce.
Stefcia poczerwieniała gwałtownie.
— Czy pan jedzie do Słodkowic? — zapytała chłodno.
— Tak. Mam zamiar panią tam odprowadzić.
— Ja sama trafię do domu.
— Bardzo wątpię! Przede wszystkim nie udźwignie pani tego zielska. To waży cały pud12. Muszę pani ulżyć.
Zeskoczył z konia i z wytwornym ukłonem czekał na podanie ręki.
Stefcia zawahała się, lecz podała mu ją wzburzona i prędko cofnęła.
— Ależ nie objąłem palców pani... Nie! Stanowczo jestem zadżumiony! — zawołał, rozkładając ręce komicznym ruchem.
Miała go ochotę bić.
Michorowski patrzał na nią z ironicznym uśmiechem. Ona drżała z gniewu pod spojrzeniem jego szarych oczu.
Zebrawszy kwiaty, kiwnęła mu dumnie głową i rzekła, odchodząc:
— Żegnam pana.
— Hm, pani jest energiczna, ale i ja muszę jechać do Słodkowic. Inna droga nie istnieje.
Stefcia skręciła w las, wskazując na bielejący pas drogi.
— Proszę, niech pan jedzie.
— A pani?
— Ja idę lasem...
— Nie mogę pani zostawić w tej puszczy. Pani jest dziś tak nerwowa, że zabłądziłaby łatwo.
Postępował obok niej, prowadząc konia za uzdę.
Stefcia zacięła wargi. Szła prędko, milcząc.
On mówił wciąż głosem przesiąkniętym złośliwością:
— Wie pani co? Niech pani siądzie na mego konia, a ja będę iść obok jak paź. Albo jeszcze lepiej: siądźmy razem. Na rusałkę i wilkołaka tak stosowniej.
Stefcia nie odpowiedziała, przyśpieszając kroku.
— Pani ode mnie ucieka jak od straszydła leśnego. Przecie ze mnie wcale ładny chłopczyk, co? Nie uważa pani?
Źadnej odpowiedzi.
— Aha! Milczenie jest znakiem potwierdzenia. Bardzo mnie to cieszy! Oddała mi pani nareszcie sprawiedliwość.
Skłonił się głową żartobliwie, z umyślną uniżonością.
— Przede wszystkim jest pan źle wychowany — wybuchnęła Stefcia.
— Doprawdy? Pierwszy raz słyszę! Zawsze uchodziłem za gentlemana.
— Pan gentleman?! — zawołała ze śmiechem.
Gniew zaświecił w jego oczach. Zmarszczył brwi i szarpiąc konia, przeszył ją oczyma. Ale trwało to chwilkę. Odparł z ironią:
— W takim razie możemy sobie po koleżeńsku podać ręce, gdyż i pani nieuprzejma.
— Panie ordynacie, czy pan uwolni mnie dziś od swego towarzystwa?
— O tak, pani: w Słodkowcach.
— Boże, za co mnie karzesz! — szeptała do siebie.
Ordynat wybuchnął śmiechem.
— Z czego się pan śmieje? Czy ze swej niedelikatności?
— O nie, pani! Ale pierwszy raz widzę młodą pannę, którą widocznie przerażam. Jak mi Bóg miły, tak to dla mnie nowy objaw.
— Pierwszy raz jest pan tak niegrzeczny dla młodej panny. Za wiele pan sobie pozwala.
— Eee! Pozwalałem sobie często więcej, ale w żadnej nie wzbudzałem tak panicznego strachu jak w pani.
— Ja się pana boję? Pyszny pan jest! Ja pana...
— Nie cierpię — dokończył.
— Tak!
— Dziękuję! Przynajmniej szczerze! Nikt na spowiedzi większej prawdy nie powiedział. Pani utopiłaby mnie w łyżce wody. Kto by pomyślał, że w tak delikatnym stworzeniu tyle siedzi złości. Skandal! Pani mnie nie cierpi.... Ha! Cóż robić! Możemy się pomordować w tym lesie, wolę odjechać samotnie. Gdyby mi pani wydrapała oczy, co powiedziałby na to cały świat kobiecy? Zabrakłoby krepy żałobnej w sklepach, liczba samobójczyń wzrosłaby zastraszająco, a panią skazałyby moje wielbicielki na gilotynę.
Wskoczył na konia i wznosząc do góry czapkę, zawołał:
— Do widzenia! Umykam!
Zawrócił do drogi, uderzył konia ostrogami i pocwałował, roznosząc głośny tętent po lesie.
Stefcia odetchnęła.
— Nareszcie!... Pojechał... obrzydły cynik! Obraziłam go... Tym lepiej, nie będzie mi dokuczał.
Spiesznie podążyła w stronę pałacu.
Waldemar zrywał konia munsztukiem13, smagał szpicrózgą14 i przez zaciśnięte wargi wyrzucał słowa ostre:
— Romantyczka... przybiera pozy królewny. Poczekaj! Zdejmę ja twoją koronę!... Wolę diablice niż mniszki, ale nie mogę cierpieć, gdy diablica pozuje na westalkę15.
Wzruszył ramionami.
— Ona podobna do księżniczki, a ja do szatana. W tym wypadku jestem szatanem... No... zobaczymy!
I spiął konia ostrogami.
W ogrodowej altanie przy stoliku siedziała Lucia Elzonowska ze swą nauczycielką i słuchała z zajęciem wykładu literatury. Stefcia opowiadała barwnie najświetniejsze czasy piśmiennictwa w Polsce, przytaczając ciekawsze ustępy z dzieł sławnych poetów. Wymową i zapałem umiała porwać uczennicę.
— Czy ty, Luciu, nigdy nie uczyłaś się literatury ojczystej? — spytała Stefcia, widząc zaciekawienie dziewczynki.
— Owszem, coś tam, ale bardzo mało — odparła Lucia. — Poprzedniczka pani, panna Klara, dowodziła, że w naszej sferze trzeba umieć dużo języków obcych i obcą literaturę, o polskiej zaś mówiła, że mi się na nic nie przyda.
— Czy panna Klara jest Polką?
— Tak, ale to wielka arystokratka, przesiąknięta naszymi poglądami.
— Jakież są wasze poglądy?
— Nie wiem, czy potrafię wytłumaczyć, ale sądzę, że chyba polegają na... Nie, nie umiem tego powiedzieć.
— Ja ci pomogę. Polegają na tym, aby mieć cześć dla wszystkiego, co francuskie, niemieckie, słowem obce, byle nie dla tego, co nasze, polskie. Nieprawdaż?
— Skąd pani o tym tak dobrze wie?
— Domyślam się. Czy twoja mama tak samo się zapatruje?
— Naturalnie! Mama nie czyta nic po polsku, ze mną rozmawia tylko po francusku i wierzy jedynie w zagranicę.
— A dziadzio? — spytała Stefcia.
— O, dziadzio przeciwnie! Zawsze o to sprzeczki z mamą. Dziadzio mówi, że to wstyd zapominać o swej narodowości — że każdy powinien najwięcej cenić i kochać to, co własne. Ale mamy te argumenta nie przekonują.
— Twój dziadzio bardzo zacny człowiek.
— Pani kocha dziadzia?
— Szanuję go, ufam w jego rozum.
— I dziadzio panią lubi, ja to widzę. Ale... i Waldy jest tych samych poglądów. Dlaczego pani go nie znosi?
— Moja Luciu, cóż mnie pan Waldemar obchodzi?
Lucia odrzekła ze śmiechem:
— Wie pani, że między mamą a Waldym wieczne kłótnie. Teraz jeszcze pani przybyła. Biedny Waldy!
— Kończmy lekcję — przerwała Stefcia. — Masz jeszcze napisać wypracowanie.
Lucia zarzuciła jej ręce na szyję i rzekła pieszczotliwie:
— To jutro, moja droga pani. Dziś nic nie napiszę, czuję to. Tak mnie pani zachwyciła literaturą, że o niczym więcej nie mogę myśleć. Musi mi pani dać do czytania coś naszego, a wszystkich Niemców i Francuzów schowam na dno szafy, niech ich tam mole jedzą.
— Nie można wpadać z jednej ostateczności w drugą, moja Luciu. I obcych powinnaś poznać lepiej.
— Ale naszych więcej, prawda? Dziś powiem o tym dziadziowi i Waldy, będą radzi. Waldy zawsze mnie nazywał papużką... Często, przyjeżdżając, pytał: „Cóż tam papużkę nauczyli nowego?”. Mama zaraz w dąsy, a panna Klara z milutkim uśmiechem mówiła: „Vous plaisantez, monsieur le comte16”. Bo ona go nazywała hrabią. Ale Waldy odpowiadał niby grzecznie, lecz z gniewem: „Nie jestem żadnym comte. Raczy pani zapamiętać”.
— A cóż na to panna Klara?
— Obrażała się. Do mnie mówiła: „Votre cousin est detestable. Il n’est pas sage”17 — i przez parę dni nie wychodziła do niego. Ale potem było znowu: monsieur le comte, a Waldy ją przestrzegał. Tak trwało ciągle.
— Widocznie pan Michorowski uważa za ulubiony sport dokuczanie nauczycielkom — rzekła Stefcia z przekąsem.
— Ależ co znowu! Waldy nienawidził panny Klary, a ona się w nim kochała, ja wiem. Panna Klara to już zupełnie stara panna, ale w pretensjach18. Jak tylko Waldy przyjechał, fryzowała włosy i pudrowała się, aż na suknię puder opadał. Waldy ją ogromnie wyśmiewał. Razu jednego na obiad przyszła upudrowana niemożliwie i opowiadała, że zwiedzałyśmy młyn turbinowy. Waldy, wówczas czegoś zły, rzekł bez wahania: „Znać to na pani”. — „Dlaczego?” — spytała. — „Bo pani cała w mące”. Wtedy gniewała się na niego przez tydzień.
Stefcia wzruszyła ramionami, pomagając Luci składać książki i kajety19, i myślała o smutnej doli nauczycielki, która w dodatku jest starą panną. O pannie Klarze słyszała już wiele rzeczy: kpili sobie z niej wszyscy, ile chcieli. Kiedyś może i ją będą wyśmiewać, choć nie jest starą panną.
A Lucia powolnym głosem mówiła dalej, kręcąc jasną głową:
— Chciałabym się kiedy zakochać, wie pani? To musi być przyjemne. Ale w kim? W Słodkowcach nie ma kandydata. Chyba pan Ksawery. Ha, ha! On ma za dużą łysinę i mówi do mnie: „moje dziecko”. Bardzo tego nie lubię. Jest tu w Ożarowie hrabia Trestka, ale w nim się nie zakocham, bo ma taką gapiowatą minę. Zresztą on stara się o pannę Ritę. Ot, szalałabym na pewno za Waldym, ale on jest moim wujecznym bratem. On bardzo przystojny i elegancki, ale za poważny, czasem się tylko rozdokazuje.
— Moja Luciu, nie myśl o takich rzeczach — wtrąciła Stefcia. — Jesteś za młoda. Przyjdzie czas i na to. Im później, tym lepiej.
— Pani tak mówi, bo sama z tego powodu miała dużo smutków.
— Skąd wiesz?
— Wiem od mamy.
Stefcia poruszyła głową.
— Mama czasem wszystko mi mówi, ale czasem nic. Zresztą cóż w tym złego? Przecież nie zawsze bywa taki koniec rozpaczliwy, zwykle doznaje się dużo szczęścia.
— Ty już o tym wiesz? — spytała Stefcia ubawiona.
— Ja, czytając dużo powieści francuskich, wiem, co znaczy miłość, lecz na sobie nigdy jej nie doświadczyłam. Kiedyś zapytałam Waldemara, co się wówczas czuje — bo on już może być doświadczony.
— I cóż ci odpowiedział?
Lucia machnęła ręką.
— Ech, Waldy zawsze żartuje. Powiedział mi tak: „Kochać się to jest zupełnie to samo, co odrabiać lekcję arytmetyki” — bo wie, że najgorzej nie lubię rachunków. Pani mogłaby mi coś powiedzieć, ale pani nie powie. Będę czekać na podobne wiadomości z własnej praktyki.
— Tylko nie zaprzątaj głowy oczekiwaniem. Powtarzam: to za wcześnie.
Lucia zrobiła ruch, jakby sobie coś przypominając, i z wesołą mimiką szepnęła:
— Już wiem! Otóż i zakocham się, nawet prędko, może za tydzień lub za dwa. Ma tu przyjechać praktykant, mówił Waldy. On ma takich kilku w Głębowiczach, z dobrych rodzin. I ten, co tu przyjedzie, jest podobno z dobrej rodziny, taki, co mu nic nie płacą i on nie płaci. Będzie mieszkał w pawilonie, ale jadał z nami. Chciał tu się dostać hrabia S., lecz podobno okropny laluś, więc Waldy odmówił.
— A ten może nie zadowoli twego gustu? — rzekła Stefcia, myśląc o czym innym.
— No, zapewne! Ale jeśli ładny, to się zakocham.
W tej chwili wszedł do altany młody pokojowiec i rzekł służbowo:
— Jaśnie pani prosi do stołu.
Po czym, nie czekając rozkazu, zabrał książki i niósł do pałacu z wielką czcią.
W sali jadalnej, stylowej, z sufitem w płyty mahoniowe, wszyscy już byli zebrani. Pani Elzonowska, siedząc w krześle, oczekiwała na córkę.
W ręce gniotła serwetę, miała wygląd zirytowany. Poruszała ustami z grymasem i podnosiła jedną brew prędko, co u niej oznaczało niezadowolenie. Obok niej siedział pan Maciej Michorowski, starzec osiemdziesięcioletni. Szczupły i trochę pochylony, robił sympatyczne wrażenie rozumnym wyrazem twarzy bladej, ozdobionej siwym wąsem i dwojgiem miłych szarych oczu. Rysami twarzy przypominał cesarza Franciszka Józefa20 i dziwną ufność wzbudzał w każdym. Pociągającym uśmiechem ujmował wszystkich, jakby mówiąc: „Szanujcie mnie i kochajcie”.
Teraz słuchał wnuka, rozważając każde jego słowo. Staruszek widział w nim swe odrodzenie, młodość.
Waldemar, oparty o wysoką poręcz krzesła, rozdrażniony, ze zmarszczonymi brwiami, dowodził coś, na coś się nie zgadzał, co oburzało panią Elzonowską.
Czwartą osobą przy stole był pan Ksawery, emeryt, stary i łysy, wielki smakosz. Ten, widząc, że ordynat nie siada, stał również, z miną nieszczęśliwą. Nie zajmowała go rozmowa Waldemara z ciotką: on pożerał oczyma wazę, stojącą na bocznym stole, z której ulatywała woń zupy à la reine21. Zerkał strapiony na baronową i na wyfrakowanego lokaja. Lecz i ten oczekiwał hasła rozlewania zupy. Nareszcie Stefcia i Lucia weszły. Pani Idalia spojrzała bystro na Waldemara, dając mu do zrozumienia, że czas zakończyć rozmowę. Ale ordynat sam umilkł. Prędko podszedł do panien i ucałowawszy Lucię, skłonił się Stefci z wyszukaną elegancją. Ironiczny uśmiech od razu osiadł mu na ustach.
— Po takiej poezji, jak las i kwiaty, spotykamy się przy prozaicznym obiedzie. Czy to pani nie razi? — spytał.
Stefcia poczerwieniała. Jego słowa zniweczyły jej humor w jednej chwili.
— Nie myślałam o tym — odparła chłodno.
— Szkoda! A ja wątpiłem, czy panią zobaczę. W tej puszczy mógłby panią porwać jaki szczęśliwy wilkołak, połknąć żywcem lub unieść do swych komyszy22. Bardzo rad jestem, że pani ocalała.
— Czy i ty, Waldy, byłeś rano w borku z panną Stefanią? — spytała Lucia.
Pani Elzonowska popatrzała na Stefcię zmrużonymi oczyma jak szpareczkami i z odpowiednim grymasem ust spuściła je znowu na talerz.
Waldemar zauważył przykrość na twarzy Stefci, spojrzał bystro na Lucię i odpowiedział swobodnie:
— Jadąc przez las, widziałem pannę Stefanię spacerującą.
Stefcia uczuła wdzięczność dla niego.
Służący obniósł zupę. Zaczęto ją spożywać w milczeniu. Takie ciche obiady zdarzały się tu rzadko, ale bywały ciężkie jak gradowa chmura.
Stefcia poznała, że chmura i dziś wisi nad stołem.
Pani Idalia, siedząc bez słowa, wyglądała, jak gdyby połknęła kij. Sztywna jej postać, chłód bijący z twarzy oziębiał i pana Macieja. Staruszek chciał rozweselić wszystkich, rzucał od czasu do czasu jakieś zdanie, ale rozmowa nie kleiła się. Zły humor pani domu działał przygnębiająco. Nawet pan Ksawery, chociaż nie tracił apetytu, spoglądał na baronową z obawą.
Tylko ordynat zachował swobodę, lecz także milczał. Wypił dwa kieliszki starki23. Po zupie lokaj ciągle dolewał maderę24, zdziwiony, że młody pan ma tak wyjątkowe pragnienie. Po polędwicy Waldemar pił na umór burgunda25, lecz zdziwienie służącego wzrosło, gdy podano szparagi. Zwykle ordynat nie lubił tej potrawy, ale dziś drugi raz kazał sobie podawać.
Pani Elzonowska spojrzała na niego z miną istoty wyższej, która by nie potrafiła dobierać jednej potrawy. Uważała to za nieestetyczne, w ich sferze niesłychane. Jej zły humor znalazł ujście, nie wytrzymała. Bez podniesienia oczu rzekła po francusku, głosem trochę syczącym, ciągnąc wyrazy:
— Nie rozumiem, jak można dwa razy brać z półmiska. Bierze się tylko raz odpowiednią ilość dla zaspokojenia apetytu.
Pan Maciej patrzał na córkę z wymówką w oczach. Nie rozumiał rozdrażnienia posuniętego aż do niegrzeczności. Ale Waldemar nie zawstydził się, przeciwnie, rozweseliło go to. Zerknął na ciotkę złośliwie, na Stefcię figlarnie, uśmiechnął się i zawołał do lokaja:
— Jacenty, podaj mi jeszcze szparagi.
Pani Idalia zacięła usta. Pan Maciej teraz na wnuka spojrzał z wymówką.
Stefcia i Lucia wstrzymywały śmiech, tylko lekkie drganie kącików ust Stefci wskazywało, że ją ta scena ubawiła.
Jednakże Waldemar to zauważył. Zaczął dowcipkować z panem Ksawerym, wreszcie rzekł:
— Zapraszam pana do Głębowicz na całe lato, dobrze? Będzie pan miał wszystko, czego dusza zapragnie. Co dzień zupa à la reine, szparagi, bo ja pasjami polubiłem szparagi — co dzień gra w szachy, dzienniki ilustrowane. Nawet na pańską intencję urządzę iluminację, którą pan tak lubi. Cóż, zgoda?
Pan Ksawery wyjął z przepaścistej kieszeni surduta ogromną chustkę, dokładnie wytarł sobie łysinę i dopiero wówczas odpowiedział:
— Co panu po mnie, panie ordynacie? Dobędę już w Słodkowcach.
— W Słodkowcach będzie ktoś inny... młodszy. Pan nie potrafisz bawić dam! To, widzi pan, wyłączna zdolność. My obaj, apostołowie celibatu, trzymajmy się razem w Głębowiczach! Tu moja pani ciotka życzy sobie kogoś zabawniejszego.
Pani Idalia wzruszyła ramionami.
— Zechciej łaskawie nie narzucać mi własnych kaprysów — rzekła kwaśno.
Waldemar poważnie pochylił głowę.
— Zawsze jestem na twoje usługi, kochana ciociu.
Po czym rzekł do Stefci:
— Pani wyrocznią, pani głosuje, czy pan Ksawery ma zostać w Słodkowcach, czy go mam zabrać do Głębowicz?
— Moje zdanie zbyteczne — odparła Stefcia podrażniona.
Waldemar utkwił w niej szare, przenikliwe oczy z wyrazem trochę szatańskim. Potrząsnął głową i zawołał z udanym żalem:
— Desperacja! Nie mam weny do pani. Co krok to rekuza26! Pani jest dla mnie okrutna. Luciu, czemu nie nawrócisz panny Stefanii na moją stronę? Powinnaś tego dokazać.
Dziewczynka spojrzała na matkę i spuściła oczy. Widocznie chciała coś odpowiedzieć, lecz surowa twarz matki onieśmieliła ją.
Wtem przemówił pan Maciej, chcąc nadać inny kierunek rozmowie:
— Czy będziesz nocował, Waldy?
— Broń Boże! A to po co? Wydam ostatnie polecenia Kleczowi i jadę.
Spojrzał na Stefcię i dodał:
— Chyba panna Stefania zechce, abym został jako partner do tenisa. W takim razie zapominam dziś o Głębowiczach i...
— Waldy, proszę cię, nie żartuj — przerwał pan Maciej, bardzo niezadowolony.
— Ależ ja wcale nie żartuję! Panna Stefania może mnie skłonić do zostania. Więc... słucham wyroku?
I pochylony patrzał na Stefcię zuchwałym wzrokiem.
— Słucham wyroku! — powtórzył.
Stefcię oblała gorąca krew oburzenia.
Z jaką przyjemnością cisnęłaby w twarz tego magnata serwetką lub talerzem.
Podniosła na niego oczy pełne gniewu i odrzekła:
— Mówiłam panu, że nie grywam w tenisa, i jeszcze raz to powtarzam.
— Ach, więc zostanę nauczycielem pani. Ręczę za świetne rezultaty.
— Zbytek łaski — rzuciła gniewnie.
Waldemar mówił dalej:
— Pani jest niesłychanie do twarzy w koralach. Wyglądają apetycznie, jak dojrzałe wiśnie. Gdybym był wróblem, nie odpędziłaby mnie pani od siebie, objadłbym wszystkie. Tymczasem tylko ślinkę łykam.
Stefcia zbladła, zagryzła usta i obrzuciwszy Waldemara chłodnym wzrokiem, spuściła oczy.
Obiad skończył się. Baronowa wstała, nie spojrzawszy na nikogo, i prędko wyszła z sali.
W Słodkowcach przy powstaniu od stołu nie dziękowali sobie. Taki panował zwyczaj. Stefcię on raził i stale oddawała wszystkim ogólny ukłon.
Pani Idalia z zasady na ukłon taki nie odpowiadała, a pan Maciej zawsze nawet podawał Stefci rękę, co ją krępowało ze względu na panią Idalię.
Ordynat dla dokuczenia ciotce i dla własnej przyjemności również podawał Stefci rękę, wiedząc, że ją tym rozgniewa. Ale dziś Stefcia, chcąc uniknąć podziękowania, powstała prędzej od baronowej i skłoniwszy się ładnie głową panu Maciejowi, podążyła w stronę drzwi.
Waldemar zręcznie zastąpił jej drogę i wyciągając dłoń, przemówił:
— Dziękuję pani za miłe vis-à-vis27.
Stefcia cofnęła się i nie podając mu ręki, przeszła, nawet na niego nie patrząc.
Młody magnat patrzał na Stefcię zdumiony. Kiedy znikła za drzwiami, szarpnął ładne złotawoblond wąsy i nic nie mówiąc, poszedł do swego gabinetu.
Usiadł na fotelu przed biurkiem, wyjął z kieszeni kosztowną cygarniczkę, wydobył cygaro i zaczął zapalać z nadzwyczajną uwagą i namaszczeniem. Pełne, barwne, zmysłowe usta wydymał lekko, pykając z cygara błękitnym dymkiem.
Z brwią namarszczoną siedział, z widocznym skupieniem w szarych oczach. Świeciły w nich złowrogie płomyki. Po chwili poruszył się, wsunął ręce w kieszenie, założył nogę na nogę i rozparty wygodnie w fotelu, rzekł głośno, nie wyjmując z ust cygara:
— Po prostu dała mi w pysk.
Ubawiony własnymi słowami, szepnął znowu:
— Zuch dziewczyna! Ale temperament ma piekielny!...
W parę godzin potem ordynat powstał od biurka i podając rękę rządcy, rzekł grzecznie:
— Skończyliśmy. Jeśliby zaszło coś niespodziewanego, proszę telefonować, będę cały czas w domu.
Rządca Klecz skłonił się z uszanowaniem, z pewną czcią dotykając ręki Michorowskiego, zapytał zdziwiony:
— Pan ordynat nieprędko będzie w Słodkowcach?
— O tak! Do tygodnia, może dłużej.
— W takim razie muszę jeszcze trudzić pana w jednej kwestii.
— Proszę.
— Chcę mianowicie spytać, jaką czwórkę przeznacza pan ordynat na wyłączny użytek pałacu: karą, kasztany czy gniade28?
— Dlaczego pan o to pyta?
— Bo kare są to konie bardzo delikatne. Pani baronowa często jeździ do Szal, do hrabstwa Ćwileckich. To jest przecie cztery mile i nietęga droga. Konie, do naszych dróg przyzwyczajone, przychodzą jak haki. Pani baronowa ostro jeździ. Ja sam nie mogę przedstawić, ale wolałbym, żeby jedna czwórka była wyłącznie przeznaczona do rozjazdów, bo wówczas już bym nie odpowiadał za konie.
Waldemar słuchał prędkiej mowy rządcy, przekładając papiery na biurku. Podniósł głowę, spojrzał na Klecza ze zdziwieniem i rzekł spokojnie:
— Przede wszystkim stangret29 odpowiada za konie po takiej wycieczce, nie pan.
Klecz zmieszał się.
— Tak, właściwie. Ależ ja mogę odpowiadać za to, że je daję.
Michorowski przesunął ręką po czole i rzekł z akcentem:
— Proszę pana, czy mej ciotce wszystko jedno, jakimi końmi jedzie?
Klecz zmieszał się mocniej.
— Nie, pani baronowa zawsze sama dysponuje i rozmaicie: czasem kare, czasem kasztany.
— A więc musi pozostać tak, jak jest.
Klecz zrozumiał, że niezręcznie poruszył tę sprawę i że powinien już odejść. Spojrzał na ordynata: widok jego zsuniętych brwi i wydętych ust dotknął rządcę niemile. Oczów ordynata nie widział, gdyż były spuszczone na papiery, ale domyślał się, że wyraz ich nie jest zachęcający.
Klecz zawsze podziwiał grzeczność tego magnata względem podwładnych. Lecz wiedział, że zmarszczenie brwi, charakterystyczne wydęcie ust i wielkopańskie zaniedbanie w całej postaci nie jest u niego oznaką zbyt dobrego humoru. Rzekł z ukłonem:
— Przepraszam, że się ośmieliłem.
— O, proszę pana! — odrzekł Michorowski szczególnym tonem jakby przebaczenia i zarazem oburzenia za te przeprosiny. Wypowiedział te słowa wspaniałomyślnie i karcąco.
Podniósł przy tym głowę i błyskawicznie spojrzał na Klecza. Ten pragnął już nie być w gabinecie.
— Moje uszanowanie — rzekł, kłaniając się powtórnie.
— Do widzenia! — rzucił ordynat krótko, z odpowiednim kiwnięciem głowy.
Podniósł przy tym brwi nerwowym ruchem.
Klecz wyszedł. Ordynat odetchnął.
— Wiecznie skargi na ciotkę — mruknął zły — i zawsze Klecz. No, ale już dziś zrozumiał. Nie lubię dawać takich nauk.
Przeszedł się po gabinecie i pokręcił głową.
— Ten ją lubi! — rzekł prawie głośno.
Zjawił się kamerdyner Jacenty.
— Starszy pan prosi jaśnie pana do siebie.
— Dobrze. Każ siodłać konia.
Pan Maciej czytał u siebie w gabinecie, zagłębiony w staroświeckim fotelu. Na widok wchodzącego wnuka położył księgę na stoliku.
— Przepraszam, że cię wezwałem. Chcę z tobą pomówić. Może byłeś zajęty?
Waldemar uśmiechnął się.
— Choćby nawet. Czy nie uważasz, dziadziu, że jesteś pierwszym?
Staruszek podał mu rękę.
— Dobry jesteś, bardzo dobry. Tym bardziej mi przykro, że ci muszę dać burę. Siadaj tu, nieznośny chłopcze.
Wskazał mu fotel, stojący naprzeciw.
Waldemar nie usiadł. Przez okno zaglądał do parku, gdzie śpiewały słowiki. Spytał z żartobliwym odcieniem w głosie:
— Doprawdy? Cóż zawiniłem?
— Mój drogi chłopcze, niepotrzebnie drażnisz Idalkę.
— Ach, więc już ciotka dziadzia przekabaciła. Winszuję!
— Ale cóż znowu, mój Waldy! Tylko widzisz, ja nie lubię nerwów, a ona je posiada w wysokim stopniu. Gdy je podrażnisz, mamy takie obiady jak dzisiejszy, co miłe nie jest.
— No dobrze. Ale ostatecznie jakiego zdania jest dziadzio? — spytał Waldemar porywczo.
— Ja stanowczo trzymam twoją stronę. Ten hrabia S. jest niepoczytalny. Idalka sądzi inaczej. Ona mówi, że powinniśmy zawsze trzymać się naszej sfery i dopomagać jedni drugim, zamiast szukać obcych bogów. Po części mówi prawdę, ale w tym wypadku...
Waldemar wybuchnął ironicznym śmiechem.
— Wspaniała teoria! Altruizm30 ciotki rozczula mnie! Ale to jest pseudoaltruizm. Ciotce ten hrabicz zaimponował, jakby sama była parweniuszką. Hrabia S. praktykantem w Słodkowcach — to ciotkę łechcze. Ale ja jestem krańcowym egoistą i takiego poliszynela31 nie wezmę na praktykanta, po części swego pomocnika. Ja szukam nie sfery, lecz tęgości, energii, o czym ten pan pojęcia nie ma. Że jeden z praktykantów w Głębowiczach jest hrabią, to nie dowodzi, bym szukał drugiego i brał bez względu, jaki on. Tamten w Głębowiczach pracuje jak każdy inny, a hrabia S. jest do niczego. Może ciotka myśli, że praktykant będzie tu odgrywał rolę panicza na wodach, będzie grywać w tenisa, w bilard i czytać głośno romanse francuskie. Pewnie, do takich zajęć hrabia S. byłby zdolny, ale ja wymagam praktykanta innego i takiego mieć muszę. Zresztą już mam, jest umówiony, a umowy nie zerwę dla... idiosynkrazji32 ciotki.
Mówił żywo, gestykulując i chodząc po gabinecie.
Stanął przy oknie.
— Czy dziadzio wie, jaką ja odbywałem praktykę u książąt Łozińskich po skończeniu Halli33? — spytał gwałtownie. — Jeśli hrabia S. jest zdolny do podobnej, niech przyjeżdża zadowolić ambicję cioci.
Pan Maciej machnął ręką.
— Dajże spokój, znam dobrze tego gagatka. Uperfumowany laluś, ma dwadzieścia kilka lat i już sporą łysinę. Sama toaleta zajmuje mu pół dnia czasu. Byłby ci zawadą, nie pomocą.
— Eee, ja bym nie robił ceremonii. Nie chcesz, paniczu, wstawać o piątej, to jazda do Monte Carlo na ruletkę. Ja chcę, aby moi praktykanci korzystali. W Słodkowcach i Głębowiczach mają do tego wielkie pole. Ale brać pierwszego dudka nie mam zamiaru. Ten S. nie skończył żadnej szkoły rolniczej. Cóż on chce, żebym mu wykładał agronomię od a do z, i to wtedy, jak mu przyjdzie ochota lub jak go znudzi tenis? Podobnym filantropem34 dla sfery nie jestem. Niech ciotka założy tu szkołę dla takich filistrów35, sferzystów, gogów36, tenisistów, a wówczas ja poślę karetę po hrabiego obitą poduszkami, żeby się nie rozbił jak pusty flakonik od perfum.
Pan Maciej zaśmiał się.
— Tego by tylko brakowało, żebyś to Idalce powiedział.
— A powiem! Jeśli ciotka zacznie mi wmawiać miłość do naszej wyłysiałej sfery, to powiem. Na szczęście mieszkam w Głębowiczach, mogę tu rzadziej bywać, jeśli tak ciotkę irytuję.
— No, mój drogi, nie myśl o tym. Ale wiesz co? Ten pan praktykant mógłby naprawdę mieszkać w Głębowiczach i byłby spokój. Jak myślisz?
— Ależ w Głębowiczach mam trzech praktykantów, a tu żadnego. Wreszcie z Głębowicz do Słodkowic jest z górą dwie mile, więc tam jeździłby na obiady i noclegi? Głupstwo! To jest niemożliwe!
— Więc może niech jada u Klecza?
Waldemar usiadł i pochylony do pana Macieja rzekł poważnie, biorąc go za rękę:
— Dziadziu, proszę być szczerym: czy dziadzio to mówi pod wpływem ciotki, czy z własnej niechęci, aby ten praktykant przebywał z nami? Jeśli dziadzio sam tego nie życzy, jeśliby mu to sprawiło przykrość, proszę mówić otwarcie. Cofnę umowę z tym panem i rzecz skończona. Tobie, dziadziu, nie chcę przyczyniać przykrości.
Pan Maciej objął wnuka, ucałował go serdecznie i rzekł:
— Jesteś, Waldy, bardzo kochanym chłopcem. Dziękuję ci za troskliwość. Będę szczery: ten pan nie sprawi mi najmniejszej przykrości, owszem, lubię towarzystwo młodych. Zresztą wiem, że nie przyjmujesz człowieka bez wychowania, bo ci na to nie pozwoli twój własny smak, dobry, wytworny gust. Ja nic nie mam przeciw temu, nawet podzielam twe zdanie. My powinniśmy cywilizować, wszczepiać dobrą rasę w mniej rasowych, podnosić kulturę — a skoro jesteśmy do tego zdolni i powołani, nie możemy się usuwać, to nasz obowiązek jako przewodników w społeczeństwie. Hrabia S. nie skorzystałby u nas, a ten pan z pobytu w naszym gronie może wynieść dużo atomów, które z czasem mogą być dla niego pożytkiem, upiększeniem w życiu, za co pozostanie nam wdzięczny.
Waldemar wiedział, że dziadek mimo trzeźwości i rozsądku był zagorzałym fanatykiem własnej sfery i cześć dla niej posuwał aż do fetyszyzmu. Wyobrażał sobie, że arystokracja jest batutą w ręku Boga, że kieruje masą ludzi niżej umieszczonych, orkiestrą ludzkich wrażeń: że nadaje im odpowiednie hasło, każe tłumom patrzeć na siebie, zmusza do kierowania się śladem jej ruchów.
Jednej wady pan Maciej nie mógł darować swej fikcyjnej batucie, to jest zamiłowania do cudzych farb, co ją czyniło podobną do maskaradowej pstrokacizny, zakrywającej właściwy grunt.
Na wzmiankę pana Macieja, że obcując z nimi, ludzie innych sfer mogą korzystać wiele, Waldemar zawołał z humorem:
— A tak, skorzysta, będzie nam wdzięczny. Po co ma nabywać atomami? Może przejąć gremialnie nerwy i kwasy ciotki, jej wytworne i dystyngowane minki. Nauczy się makaronizować37, uważać zagranicę za wyrocznię, dowie się, że człowiek, który szanuje swą godność, powinien uważać literę „r” za barbarzyński zabytek w alfabecie; wreszcie przekonamy go, że można być skazanym na utratę czci i honoru nie tylko po spełnieniu podłości, ale i za... dobieranie drugi raz z półmiska. Wspaniałe nabytki cywilizacji, in summo gradu!38
Pan Maciej, zarażony żartobliwym głosem wnuka, śmiał się również. Wszystkie punkta wyszydzane przez Waldemara raziły go w córce. Zgadzał się z nią jedynie w bałwochwalczej czci dla arystokracji, lecz i tę pojmował inaczej.
— Mój chłopcze — rzekł z uśmiechem — mówiłeś tylko o Idalce, a czymże ja cywilizować bym potrafił?
— Och, dziadzio wywołuje komplementy. Gdybyśmy byli wszyscy do dziadzia podobni i do babki Podhoreckiej, sądziłbym o nas inaczej. Wówczas może stałbym się kapłanem składającym ofiary na ołtarzu naszej sfery. Śpiewałbym na naszą cześć hejnały i byłbym pionierem naszych czcigodnych haseł, ultrahumanitarnych zasad, wyborowej etyki. Lecz ponieważ u innych nie widzę nic podobnego, więc nie śpiewam wraz z ciotką hymnów pochwalnych.
Wysokie czoło starego magnata zmarszczyło się, spuścił głowę i westchnął ciężko. Słowa wnuka wywołały w jego duszy niepokojący szept. Coś w sumieniu cichutko się odezwało, jakaś mała komórka wspomnień, pokryta pleśnią, drgnęła, sprawiając ból. Tę smutną chwilę życia można by wytłumaczyć młodością, ale pan Maciej nie należał do ludzi, co dla załagodzenia własnych błędów wynajdują powody i stawiając je przed sobą jak barykady, żyją spokojnie.
Siedział zamyślony, milczący, aż zwrócił uwagę Waldemara.
Ordynat przystanął obok dziadka i zaglądając mu w twarz, zapytał z uśmiechem:
— O czym dziadzio tak marzy, wolno wiedzieć? Słowiki wprawdzie do tego usposabiają, bo na przykład ja nie jestem romantykiem, a słucham tych ćwierkań z przyjemnością. Gdyby nie perspektywa kolacji w towarzystwie cioci, zostałbym na noc, ale ta myśl odbiera mi humor i apetyt.
— Bo też zostań! Co tam Idalka! Pogodzicie się z sobą.
— Nie, wolę jechać. Wszyscy mnie dziś zmęczyli, nawet i ta makolągwa39, ta królewna przebrana za pasterkę.
— Co za makolągwa? Jaka pasterka?
— Ano ta — panna Stenia...
Pan Maciej drgnął.
— Stenia? Co ty mówisz, Waldemarze?
Ordynat spojrzał zdziwiony.
— Mówię o pannie Stefanii Rudeckiej. Dziadzio ją przecież tak nazywa.
— Ach, ta!... Istotnie tak ją nazywam, bo to ładnie. Ale czymże ona ci dokuczyła? Ty raczej męczysz ją zawsze i dziś także.
Waldemar zaśmiał się głośno.
— Och, nie zmęczę jej, to ostrodzioba!
— Jednak źle robisz, Waldy, że ją drażnisz. Miłe to i bardzo dobre dziecko. Jest z dobrej rodziny i wiesz przecie, w jakich warunkach została nauczycielką. Pracuje pilnie, choć to nie jej fach właściwy. Trzeba to cenić. Po co jej robić przykrości?
— A cóż, kochany dziadziu, jeszcze jedna cecha naszej sfery: robić sobie zabawkę z takich istot zabłąkanych wśród nas, mieć je za przedmiot żartów, ostrzyć na nich dowcip.
Pan Maciej popatrzał na wnuka z obawą.
— Wątpię, żebyś tak mówił na serio.
— Owszem, zupełnie serio mówię. To także jeden klejnot z drogocennego skarbca naszych przymiotów.
— Waldy, co tobie dziś jest?
— Jestem wyjątkowo prawdomówny.
— Jesteś tylko rozgoryczony i skutkiem tego niesprawiedliwy nawet dla siebie. Niezdolny byłbyś do zabawy, o jakiej wspominasz.
— Być może. Zresztą wszystko mi jedno.
— Więc czemu tak postępujesz?
Waldemar podniósł rękę do góry.
— Dla tradycji, kochany dziadziu!
— Ech, zawsze kpisz.
— Więc powiem prawdę. Ja jej nie cierpię!
— Kogo? Panny Steni?
— Tak, jej we własnej osobie.
— Za co? Takie to piękne, dobre, inteligentne!
Waldemar wzruszył ramionami.
— Prawdopodobnie za to samo, za co i ona mnie. Czy ja wiem, za co? Mniejsza o to. Muszę jechać, konia dawno oprowadzają. W nocy zajadę do Głębowicz. Za tydzień przyjeżdżam z praktykantem, ku wielkiemu zadowoleniu cioci.
— Jak to, wcześniej nie będziesz?
— Zapewne. Mam dużo zajęcia.
Pan Maciej uścisnął serdecznie wnuka.
— Jakże ty sam pojedziesz? Czemu nigdy nie weźmiesz masztalerza40?
— Nie lubię mieć za sobą gapia.
— Weź stajennego.
— Ależ, dziadziu! Czyż jestem dzieciak, żebym się miał bać nocy?
Uścisnął dziadka, wyprostował swą męską postać i zaśmiał się głośno.
— Idę pożegnać ciocię. Ale czy mnie nie zrzuci ze schodów?
— Dajże spokój. Idalka śpi. Pożegnam ją od ciebie.
— Tym lepiej. Do widzenia!
Waldemar wyszedł z gabinetu.
Pan Maciej widział przez okno, jak wskoczył na konia i ruszył kłusem. Za nim w podskokach biegł duży, pyszny dog Pandur, ulubieniec ordynata.
W bramie Waldemar spotkał Stefcię i Lucię, wracające ze spaceru. Lucia zaczęła coś mówić, a Stefcia na jego ukłon odpowiedziała skinieniem głowy i szła wolno w głąb dziedzińca, nie uważając na niego. Lucia wkrótce podążyła za nią.
Waldemar stał w bramie, patrząc uporczywie na Stefcię, dopóki nie znikła mu z oczu. Wówczas uderzył konia szpicrózgą, świsnął na psa i pomknął jak wicher.
Pan Maciej uśmiechnął się.
— Mówi, że jej nie cierpi, a jednak interesuje go — szepnął do siebie.
Życie Stefci płynęło w Słodkowcach spokojnie. Lekcje, rozmowy z Lucią, muzyka, spacery i czytanie wypełniało każdy dzień.
Panią Idalię Stefcia widywała najczęściej przy stole, w innych godzinach dnia można ją było spotkać w gabinecie. Rozłożona wygodnie na szezlongu41 lub na bujającym fotelu, czytała, ciągle czytała. Na stolikach, konsolach42, krzesełkach walało się pełno dzieł Jakuba Rousseau, Zoli, Dumasa, Bourgeta, nawet Voltaire’a obok Rochefoucaulda i Chateaubrianda. Najwięcej książek francuskich — czasem błysnął Dickens, Walter Scott lub zamajaczył Shakespeare. Niemieckie tomy spotykały się rzadko, z polskich ani jednego. Pani Elzonowska wystarczała sobie najzupełniej. Córkę oddała pod opiekę Stefci, rzadko udzielając jej posłuchania. Ojca pani Idalia odwiedzała jedynie w chwilach dobrego humoru, grywając z nim w szachy. W takich razach znosiła nawet obecność pana Ksawerego, codziennego partnera.
Bywały dnie, że pod wpływem wrażeń zaczerpniętych z literatury stawała się przesadnie czuła dla córki, ojca, nawet dla Stefci. Z miłym uśmieszkiem wypytywała ją, czy jej czego nie brak, i po takim występie była przekonana o swej anielskości. Wyjeżdżała często do Szal, do siostry męża, hrabiny Ćwileckiej, lub do Obronnego, gdzie mieszkała księżna Podhorecka, babka Waldemara po kądzieli.
Więcej sąsiedztw Słodkowce nie posiadały, gdzie by pani Idalia mogła bywać bez uchybienia sobie w jej przekonaniu. Kilka domów obywatelskich odwiedzało Słodkowce, uważając to za obowiązek towarzyski, a głównie dla dogodzenia własnej ambicji. Pan Maciej przyjmował ich uprzejmie, pani Idalia grzecznie, ale rewizytował ich tylko Waldemar. Pana Macieja tłumaczył wiek, panią Idalię własny pewnik: pas pour moi43, co wszyscy rozumieli, wmawiając w siebie, że pani Idalia często cierpi na nerwy.
Jadąc do Szal lub Obronnego, wstępowała czasami do sąsiadów będących poza obrębem jej dążeń. Ale nie zapomniała nigdy nadmienić, że tylko wstąpiła, jak w jej słowniku brzmiało: par politesse44. Pani Idalia miała swe zasady wyłączne. W Słodkowcach goście zdarzali się często, z nieuprzywilejowanych jedni dążyli tam w celu odwiedzenia pana Macieja, innych wiodła próżność, a jeszcze innych nadzieja zastania ordynata. Ten młody magnat i milioner miał na siebie zwrócone oczy całej okolicy. Przedstawiał partię jedną z najpierwszych w kraju, dla wielu niedoścignioną. To tłumaczyło u niektórych żywą sympatię dla pana Macieja oraz łatwe składanie na nerwy i migrenę niechęci pani Idalii do życia towarzyskiego.
Stefcia pomimo pracy tęskniła za domem. Listy jej nie wystarczały, ogarniał ją smutek.
Obie z Lucią często widywały pana Macieja, odwiedzając go w jego gabinecie. Stary ten człowiek dziwnie ją rozrzewniał. Miał nadzwyczaj miły uśmiech. Rozmawiając z nim, doznawała złudzenia, że to nie arystokrata z tej samej sfery, co pani Idalia. Nawet urządzenie jego mieszkania różniło się od urządzenia pałacu.
Wszystko tu było staroświeckie, ale wesołe i bez sztywności panującej w wytwornych salonach przesiąkniętych etykietą.
Pan Maciej często siadywał w ogrodowej altanie, słuchając czytania Stefci. Lubił jej muzykę. O starej godzinie grywała mu Chopina i ulubione arie z oper. Stefcia dogadzała staruszkowi, z każdym dniem przywiązując się do niego więcej. Ale pan Maciej wpadał w melancholię, gdy Waldemar długo nie przyjeżdżał. Tęsknił do wnuka, bo jego wesołość, młodzieńcza postać pełna życia ożywiała starca. Cieszył go widok jedynego potomka ich rodu z linii głębowickiej.
Po tygodniu nieobecności swego ulubieńca pan Maciej zaczął już wpadać w smutny nastrój. Nie bawiły go szachy ani czytanie, nawet muzyka Stefci. Słuchał z roztargnieniem nokturnu Chopina, kręcąc się niespokojnie w fotelu, posyłał Lucię do okna, czy nie jedzie Waldemar. Na przeczącą odpowiedź mruczał:
— Co to jest? Co to znaczy?...
Gdy Stefcia skończyła grać, podziękował jej i poszedł do siebie.
— Dziadzio dziś smutny — rzekła Lucia — a czy pani wie, dlaczego? Bo Waldy marudzi z przyjazdem. Dziadzio go okropnie kocha.
— Niechby już przyjechał — odrzekła Stefcia.
Lucia poszła do matki, Stefcia do swego pokoju. Stanęła w otwartym oknie i z rozkoszą pochłaniała oczyma grę promieni słonecznych, dziergających w złote nitki rozpyloną wodę fontanny. Z cichym szumem spadała fala do kamiennego basenu, jak różowo-złota chmurka, strzepując drobne kropelki na rosnące obok kwiaty. A one zdawały się podnosić spragnione główki, barwne, pachnące. Słońce przesuwało czerwony krąg ku zachodowi, sypiąc na ziemię jaskrawe pyły. Oblewało ciepłym tchnieniem pysznie rozwinięte drzewa i wspaniałe dywany aksamitnych roślin.
Była w powietrzu promienność, lenistwo nadchodzącego wieczoru, rozmarzająca ociężałość. Spokój wiał z natury w powodzi gorącego światła, bez podmuchu wiatru. Nagle w ciszę, mąconą jedynie chórami ptaków i szeptem fontanny, wpadł inny głos.
Najpierw rozległ się turkot kół, tupot wielu koni, wreszcie zabrzmiały wesołe głosy ludzkie i zza gęstwiny krzewów wjechało na żwirowany podjazd pałacu kilka pojazdów. Pierwsze powozy zaprzężone w czwórki były poważniejsze, wolant45 i brek46 wypełniony po brzegi wyglądały weselej. Rozmowy i śmiechy dochodziły głównie z breku. Tam jasne kapelusze i suknie pań zaćmiewały sobą ciemne sylwetki panów.
Stefcia, cofnięta w głąb pokoju, patrzała ciekawie.
Powozy stanęły przed gankiem, brek i wolanty zatrzymały się w szeregu i naprzeciw jej okna towarzystwo zaczęło wysiadać. Wtem spojrzeli w stronę wjazdu. Panie, wymachując parasolkami, wołały:
— Spóźniony! Spóźniony! Pobiliśmy pana.
Po bielejącej wśród trawników drodze pędziła wyciągniętym kłusem czwórka w lejc karych lśniących koni, kierowana przez ordynata. Siedział na koźle małego jak cacko wolancika i unosząc w górę kapelusz, wymachiwał nim na powitanie. Na siedzeniu przyczepiony jechał stangret w czarnej liberii47 z czerwonym.
Waldemar obok breku zatrzymał konie prawie na miejscu, a łagodnie.
— Prześcignęliście mnie państwo — wołał, rzucając lejce stangretowi. — Ale proszę pamiętać, że jadę cztery mile. To coś znaczy. Przy tym Brunon lazł jak żółw, musiałem go zsadzić z kozła i wówczas zacząłem was dopędzać. To mi musicie przyznać.
— Konie pańskie ogrzewały nam plecy oddechem — zawołała młoda przystojna panna o minie zuchwałej i wesołych oczach. — Próbowałam je gładzić, ale zbrudziłam tylko rękawiczkę. O, niech pan patrzy!
I wyciągnęła do Waldemara rękę opiętą w jasną dunkę48.
— Przepraszam, to nie brud, tylko pot koński. Moje konie są zawsze przeczyste — odrzekł Waldemar.
— Pan się kocha w swych koniach, prawda?
— Tak, to jedyna moja miłość.
— Bez wzajemności — dodała młoda panna z wdzięcznym uśmieszkiem.
— Voyons, monsieur, vous avez de la chance!49 — zawołała jedna z pań.
Waldemar ukłonił się żartobliwie.
— Jestem rozczulony, szanowne panie. Nie rozumiem tylko, po co tu stoimy. Rada starszych dawno w objęciach ciotki. Chodźmy również.
Towarzystwo znikło w ogromnych drzwiach głównej sieni. Waldemar szedł ostatni, trochę się ociągając. Kiedy mijał okno Stefci, zwolnił kroku i spoza lip rzucił prędkie, ciekawe spojrzenie.
Stefcia, myśląc, że wszyscy przeszli, wyjrzała również i spotkali się oko w oko.
Dostrzegła jego zaciekawienie. Na jej widok spoważniał, zdjął kapelusz i poszedł dalej.
Stefcia postanowiła nie wychodzić. Nikt jej nie zna, a przynajmniej uniknie żartów Waldemara, może i docinków pani Idalii, bo to był dzień jej złego humoru.
Uszczęśliwiona własnym pomysłem, Stefcia zaczęła nucić. Z góry dochodził przytłumiony gwar głosów męskich i kobiecych. Czasem dźwięknął fortepian krótko, urywanie, jakby ktoś, przechodząc, uderzył parę akordów. Niekiedy zabrzmiał głos dominujący, a potem głośny wybuch śmiechu. Widocznie bawiono się tam doskonale.
Po godzinie do pokoju Stefci wpadła Lucia zdyszana, zarumieniona i zaczęła mówić z niebywałym ożywieniem:
— Czy wie pani? Szesnaście osób przyjechało, licząc z Waldym. Jest i ciocia Ćwilecka z córką Michalą, bo Pauli nie ma w domu, i księżna Podhorecka, babka Waldemara, i młodzi księstwo Podhoreccy, i Żyżemscy, i hrabia Trestka, i dużo, dużo gości.
— Skądże tak nagły zjazd?
— A tak sobie, taki traf. Wszyscy do nas jechali osobno i na drodze dopiero połączyli się. Najwięcej osób z Obronnego: jeden powóz i brek. Waldy jechał także do nas i jego spotkali. On nawet chciał prześcignąć brek, ale przegrał. Teraz się z niego panna Rita wyśmiewa.
— Któż to panna Rita?
— Szeliżanka. To jakaś kuzynka czy przyłatana siostrzenica księżnej Podhoreckiej, ale że sierota, więc stale mieszka w Obronnem. Ona tu bardzo często przyjeżdża, tylko teraz długo bawiła w Wiedniu i dlatego jej pani nie zna. Bardzo miła i wesoła.
Stefcia pomyślała, że to ta sama szykowna panna, która pokazywała Waldemarowi zbrudzoną rękawiczkę.
— To przystojna panna. Prawda?
— Tak, ładna. Waldy tego nie uznaje, ale mu trudno dogodzić. Pani ją dziś sama pozna.
— Ja nie wyjdę wcale.
Lucia otworzyła szeroko oczy.
— Czemu? Jak to! Pani nie wyjdzie? Ja już chwaliłam się panią przed wszystkimi...
— Ach, moja Luciu!
— A bo ja panią bardzo kocham.
Stefcia ucałowała dziewczynkę.
— Bardzo mnie to cieszy. Dziś już sama bądź z gośćmi. Mnie masz na co dzień.
— E, co pani mówi! Ani dziadzio, ani Waldy nie zgodzą się nigdy na to, żeby pani sama została.
Stefcia wybuchnęła śmiechem. Zapewnienie Luci, że Waldemar chciałby ją widzieć, ubawiło ją. Szczególniej on! A zresztą, może: gdyby nie wyszła, nie miałby na kim ostrzyć dowcipu. Ta myśl rozweseliła ją. Jak rozdokazywane dziecko porwała Lucię wpół i zaczęła walcować po pokoju, śpiewając.
Lucia tańczyła zapamiętale. Obie prawie jednego wzrostu, fruwały, kręcąc się w wirze walca i śpiewając jedna przed drugą. Latał za nimi jasny warkocz Luci i trzepotała batystowa suknia Stefci. Na twarzy jej wykwitały rumieńce, fiołkowe oczy spod ciemnozłotawych obsłon błyskały ognikami, rozchylone różowe usta chwytały szybko powietrze, skutkiem czego śpiewany głośno walc wychodził urywanie. To jednak nie przeszkadzało tancerkom.
Rozbawione, nie słyszały dwukrotnego pukania do drzwi, nie spostrzegły, że je ktoś otwiera. Dopiero po chwili w zawrocie tańca Stefcia osłupiała z przerażenia.
We drzwiach stał Waldemar. Z uśmiechem patrzał na tańczące panienki i na zmieniony wyraz twarzy Stefci. Patrzał na jej rumieńce, na błyszczące oczy, na rozrzucone w tańcu włosy i dziwiła go ta przemiana.
Nie widywał jej dotychczas tak wesołej. Umyślnie stał cicho, chcąc, by go sama spostrzegła. Wyobrażał sobie jej przestrach i bawiło go oczekiwanie. Jak też ona będzie wyglądała?
Nie czekał długo. Stefcia na jego widok oniemiała. Ognista łuna zapaliła jej twarz, w oczach zalśnił gniew, każdy nerw zadygotał w niej z irytacji.
Waldemar z przyjemnością napawał się grą jej rysów i błyskawicami w oczach. Patrzał na nią z zachwytem.
Lucia przerwała niemą scenę, wybuchając śmiechem. Podbiegła do Waldemara i ciągnąc go za rękaw na środek pokoju, zawołała:
— Złapałeś nas, Waldy, na gorącym uczynku. Myśmy sobie tak pysznie tańczyły, jakby nam orkiestra przygrywała. Ale żebyś ty wiedział, jak panna Stefania tańczy! Jak baletnica.
Waldemar ukłonił się Stefci wytwornie i rzekł, przerywając mowę Luci:
— Pozwoli pani wyjaśnić powód mego wtargnięcia do jej sanktuarium. Dotąd nie miałem przyjemności widzieć pani u siebie. Może trafiłem nie w porę, lecz jestem uszczęśliwiony: ujrzałem panią swobodną. W mej obecności jest pani zawsze nastrojona na tony możliwie syczące... przed chwilą widziałem harmonię... i cieszę się bardzo. Pani mnie nie powita po całotygodniowym niewidzeniu? — spytał z odcieniem niecierpliwości, patrząc na nią tyranicznie.
Stefcia podała mu rękę.
— Pan zapewne szukał Luci.
— O nie, jestem tu wyłącznie dla pani, a nawet po panią, ponieważ ciotka moja prosi panią na herbatę.
Lucia klasnęła w dłonie.
— A co! Czy nie mówiłam, że pani nie pozwolą zostać samej?... Zaraz mówiłam!
Zwróciła się do Waldemara.
— Wiesz, Waldy? Panna Stefania zapowiadała, że nie wyjdzie do gości, że zostanie tu sama u siebie.
— Czy pani miała naprawdę taki barbarzyński zamiar względem nas?
Stefcia odparła prawie wesoło:
— Ma pan dziwny sposób pytania. Istotnie chciałam pozostać u siebie.
— Protestuję! w imieniu całego towarzystwa, które pragnie panią poznać.
Stefcia znowu zesztywniała. Już chciała stanowczo odmówić, lecz on dostrzegł cień na jej wyrazistej twarzy i uprzedzając odpowiedź, dodał prędko:
— Proszę panią na herbatę w imieniu ciotki i dziadka. Jeżeli zaś moja babka i pani hra... bi... na Ćwilecka chcą panią poznać, proszę to zawdzięczać swej uczennicy.
— A tak, ja o pani dużo mówiłam cioci i księżnej — potwierdziła Lucia.
— Więc służę paniom.
— Nie, Waldy. Jeśli chcesz iść razem z nami, to poczekaj w saloniku. Musimy sobie poprawić włosy. Wyglądamy jak strachy.
— Ty — tak, ale pannie Stefanii bardzo w tym do twarzy.
— Ach, niegodziwcze! — zawołała Lucia, wyciągając go za drzwi tak samo za rękaw, jak go wciągnęła.
Stefcia spojrzała na młodego pana z niechęcią. Gniewał ją na każdym kroku. On to spostrzegł i podnosząc ramiona z komiczną miną, szedł do drzwi, wołając:
— Hannibal ante portas!50 Mówią mi to pani oczy... Uciekam, już mnie nie ma!
Wyszedł. Lucia zamknęła drzwi za nim.
W niewielkim saloniku w stylu cesarstwa51 kilkanaście osób bawiło się wesoło.
Lokaje roznosili herbatę i ciastka. Goście, każdy z filiżanką, siadali i pili, gdzie kto chciał. Główne siły towarzystwa zajmowały jeden większy stół, otaczając panią domu i pana Macieja. Pani Elzonowska w świetnym humorze, zachwycona gośćmi, bawiła głównie księżnę Podhorecką i swą szwagierkę hrabinę. Te zaś dwie damy różniły się znamiennie.
Patrząc na nie, można było myśleć, że pochodzą z innych planet. Księżna, wysoka i szczupła, o klasycznym profilu wielkiej damy, arystokratyczne piętno miała jak wszczepione. Uwydatniało się ono w każdym rysie, w ruchu, nawet w fałdach ciężkiej czarnej sukni. Wyidealizowana dystynkcja52 otaczała ją, nadając poważny a pociągający wdzięk. Białe włosy miała zaczesane gładko nad czołem, przykryte drogocenną czarną koronką. Żadnych klejnotów, oprócz obrączek i pierścienia z ogromnym szmaragdem z wyrytym herbem Podhoreckich. Zegarek ta wielka dama nosiła na czarnym sznureczku. Twarz miała drobną, bladawą, o delikatnej cerze, prawie bez zmarszczek, wyraziste rysy, duże czarne oczy. Piękność miniona widniała wyraźnie. Księżna mówiła niewiele, dźwięcznym głosem i potrafiła zjednywać sobie wszystkich.
Hrabina Ćwilecka był to typ zupełnie inny. Wzrostu średniego, pokaźnie tęga i rubaszna, miała w sobie coś z burżuazji, niczym nie przypominając arystokratki. Ubrana bez gustu, obsadzona brylantami, cała w złotych łańcuchach, świeciła i brzęczała z daleka. Mówiąc do księżnej z potężną gestykulacją, prędko i nerwująco, głośna, wyglądała jak republikanka, plebejuszka, wygrażająca pięściami przedstawicielce arystokracji za czasów rewolucji. Nie lubiła księżnej, nazywając ją ironicznie Spartanką53, i chciała zawsze wykazać swą wyższość, polegającą zapewne na ilości klejnotów. Pomimo wewnętrznej niechęci była jednak dla księżnej uprzedzająco grzeczna, prawie nadskakująca.
Ale księżna wiedziała, co o tym sądzić. Ona miała wnuka, a hrabina dwie córki, z których starsza, panna Michala, przekroczyła już trzydziestkę. To tłumaczyło wygórowaną uprzejmość hrabiny względem księżnej.
Teraz obie panie rozmawiały z panią Idalią i z panem Maciejem, w towarzystwie kilku osób.
Młodzi, porozrzucani grupami, bawili się każde po swojemu. Panna Rita Szeliżanka w fularowej54 sukni czarnej w secesyjny niebieski deseń, z dużym kołnierzem z kremowej koronki, przodowała w rozmowach i dowcipach. Włosy ciemnoblond, wytwornie zaczesane, ozdobiła kokardą z niebieskiej wstążki, przypiętej wysoko. Wyglądało to cokolwiek dziwacznie, ale pannie Ricie było do twarzy. Ona zawsze ubierała się inaczej od wszystkich, jej uczesania mogły wielu razić. Miała ruchy śmiałe i pełne wdzięku. Każda rzecz będąca dla innych niemożliwością z nią kojarzyła się jak najlepiej. Szczera, zabawna, dowcipna, była przy tym sympatyczna i zarażająca wszystkich wesołością.
Księżna miała do niej słabość, choć często raziły ją dziwactwa wychowanki. Panna Rita z zamiłowaniem uprawiała sport. W Obronnem, majątku księżnej, miała własną stajnię, gdzie najczęściej lubiła przesiadywać. O koniach mogła mówić bez przerwy i teraz, siedząc na stylowym foteliku z filiżanką w ręku, rozmawiała z młodym paniczem, uzbrojonym w binokle55.
Dowodziła mu coś z zapałem, wreszcie, stawiając energicznie filiżankę na stoliku, rzekła:
— Ech, pan się nie zna na koniach, jeśli moim zarzuca pan brak czystości krwi. Moje konie importowane prosto z Anglii. To są folbluty56. Niech pan zapyta ordynata: on koneser pierwszej wody.
— Zawsze ordynat! Zawsze mnie pani do niego odsyła. Czy to wyrocznia?
— W kwestii końskiej na pewno.
— Czy dlatego, że ma dziewięć muz z Apollinem57?
— Nie, ale jest prawdziwym i bezstronnym znawcą.
— Więc mnie pani odmawia tych cnót?
— Po części. Pan jest zaślepiony w swoich perszeronach58 i wszystko dobre widzi tylko w swej stajni.
— Chyba pani raczy przyznać, że moja stajnia nie jest byle jaka.
Panna Rita skrzywiła się.
— Nie lubię perszeronów.
— Nie lubi pani? Ha, to kwestia gustu. Tak samo ja nie cierpię anglików.
Panna Rita zmierzyła go ironicznym spojrzeniem.
— Więc niech pan tak mówi, ale po co wyliczać wady, które nie istnieją.
— Dla mnie istnieją choćby w anglezowaniu59, które pani doprowadza do granic najwyższych.
— To nie wada. Jeśli tylko takie pan widzi, jestem spokojna. Zresztą ta rasa koni zawsze bywa anglezowana.
— Ale u pani bajecznie!
— Ech, co pan mówi! Szkoda, że znikł ordynat, prosiłabym go o interwencję.
— Pan Michorowski poszedł po Lucię i jej nauczycielkę — odezwała się powolnym głosem panna Michalina Ćwilecka. Przez czas rozmowy panny Rity z hrabią Trestką siedziała milcząca, popijając herbatę. Ubrana była dość gustownie, w jasną suknię, bo tak chciała matka, lecz nic jej nie bawiło, nawet zabawa innych nużyła ją. Miała wygląd apatyczny. Powiedziawszy krótko, gdzie jest Waldemar, spuściła oczy na filiżankę i zamilkła jak przedtem.
Hrabia Trestka poprawił binokle i uśmiechnięty złośliwie, rzekł:
— Jakieś fory ma ta nauczycielka, skoro ordynat tak się nią zajmuje.
— Ale co znowu. Il l’abhorre!60 — zaprzeczyła panna Rita. — Tak przynajmniej mówi Lucia.