Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciemność powstaje, gdy upadają herosi.
Ogłoszony następcą Georga RR Martina i Robert Jordana, autor bestsellerów Peter V. Brett przedstawia dramatyczną kontynuację Cyklu Demonicznego „Tron z Czaszek”
Tron Krasji stoi pusty.
Zbudowany z czaszek poległych generałów i książąt demonów jest siedzibą honoru i dawnej, potężnej magii. Ze szczytu tronu, Ahmann Jardir miał podbić znany świat. Wykuwając z podbitych narodów jednolitą armię, zamierzał zakończyć wojnę z demonami raz na zawsze.
Ale Arlen Bales, Malowany Człowiek, stanął mu na drodze, wyzywając Jardira na pojedynek, z którego honor wojownika nie pozwolił mu się wycofać. Nie ryzykując porażki, Arlen pociągnął przeciwnika w przepaść, pozostawiając świat bez Zbawiciela i otwierając walkę o sukcesję pomiędzy synami wodza. Czyżby los ludzi zajętych walką między sobą był przesądzony? Inevera, Leesha i Rojer muszą wziąć sprawy w swoje ręcę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 562
Nie! – Inevera wyciągnęła rękę, ale złapała tylko powietrze, gdy Par’chin zwalił się wraz z jej mężem z urwiska.
A wraz z nimi upadły wszelkie nadzieje ludzkiej rasy.
Po drugiej stronie kręgu walki Leesha również krzyknęła to samo.
Nagle zapomniano o surowym rytualnym prawie Domin Sharum – świadkowie po obu stronach popędzili do skraju przepaści i stłoczyli się, próbując wzrokiem przebić ciemność, która pochłonęła walczących.
Dzięki światłu Everama Inevera widziała w ciemności równie dobrze jak w słoneczny dzień, świat spowity był magicznym blaskiem. Ale to życie przyciągało magię, tymczasem w dole nie było niczego poza skałami i piaskiem. Obaj mężczyźni, jaśniejący jeszcze niedawno niczym dwa słońca, zniknęli w stłumionym mroku rozproszonej magii, która wysączała się na powierzchnię.
Inevera obróciła kolczyk z wprawioną hora, dostrojoną do drugiego klejnotu z pary, noszonego przez męża, ale nic nie usłyszała. Może kolczyk znajdował się za daleko albo uległ zniszczeniu przy upadku.
Albo nie ma już czego nasłuchiwać. Inevera opanowała dreszcz wywołany podmuchem zimnego wiatru od gór.
Spojrzała na ludzi zgromadzonych przy skraju przepaści. Szukała w ich twarzach cienia zdrady, jakichkolwiek oznak, że choć jeden z nich wiedział, co się stanie. Odczytywała również magię, którą emanowali. Noszony przez kobietę diadem z oznakowanych runami monet z elektrum nie pozwalał czytać dusz tak sprawnie, jak robił to jej mąż po założeniu Korony Kajiego, ale Inevera coraz lepiej radziła sobie z rozpoznawaniem uczuć. Zgromadzeni wyraźnie byli wstrząśnięci. Jedni okazywali to bardziej niż pozostali, ale takiego zakończenia nikt się nie spodziewał.
Nawet Abban, przebiegły oszust, który zawsze coś ukrywał, zamarł z przerażenia. On i Inevera rywalizowali ze sobą zajadle i próbowali się pokonać, ale ten khaffit bez honoru kochał Ahmanna naprawdę mocno i miał więcej do stracenia niż inni, gdyby okazało się, że władca nie żyje.
Powinnam była zatruć herbatę dla Par’china, pomyślała Inevera, gdy wspomniała szczerą twarz obcego z tamtej nocy, gdy przyszedł z pustyni, dzierżąc Włócznię Kajiego. Ukłuć go igłą z jadem. Wpuścić żmiję na jego posłanie, gdy odpoczywał przed alagai’sharak. A nawet udać obrazę i zabić go własnymi rękoma. Byle tylko nie zostawić tego Ahmannowi. Jego serce było zbyt szczere na morderstwo i zdradę, nawet gdy chodziło o równowagę i losy Ala.
Było. Już myślała o mężu w czasie przeszłym, chociaż zniknął zaledwie przed chwilą.
– Musimy go odnaleźć – głos Jayana zdawał się dochodzić z daleka, choć najstarszy syn stał tuż obok Inevery.
– Tak – zgodziła się, choć w głowie nadal miała gonitwę myśli. – Ale w ciemności nie będzie to łatwe.
Znad urwiska zaczynały się już unosić krzyki wichrowych demonów, którym z dołu odpowiadały niskie pomruki skalnych.
– Rzucę hora, żeby nas poprowadziły.
– Na Otchłań, nie będę czekać – oznajmiła Jiwah Ka Par’china, po czym odepchnęła Rojera i Gareda, opadła na brzuch i przerzuciła nogi za krawędź przepaści.
– Renno! – Leesha chciała złapać ją za rękę, ale tamta szybko zsunęła się niżej, poza zasięg ramion drugiej kobiety. Obca Jiwah Ka świeciła od magii. Nie tak mocno jak Par’chin, lecz o wiele jaśniej niż ktokolwiek inny, kogo Inevera znała. Palce dłoni i stóp młodej kobiety wbijały się w skalną ścianę jak szpony demona, krusząc skałę, by stworzyć oparcie.
Inevera spojrzała na Shanjata.
– Ruszaj za nią. Znacz swój szlak.
Trzeba przyznać, że Shanjat nie okazał strachu, jaki zamigotał w jego aurze, gdy mężczyzna spojrzał w przepaść.
– Tak, Damajah. – Uderzył się pięścią w pierś, a potem zawiesił sobie tarczę i włócznię na plecach, opadł na brzuch i zaczął ostrożnie schodzić śladem Renny.
Inevera zastanawiała się, czy zadanie go nie przerasta. Shanjat był silny jak każdy mężczyzna, ale tej nocy nie zabił żadnego demona i nie posiadł nieludzkiej mocy, która pozwoliła tak zręcznie schodzić po skale Rennie am’Bales.
Jednak kai’Sharum zaskoczył Ineverę i zapewne także siebie, gdy wykorzystał wyłomy, które pozostawiła po swoim przejściu żona Par’china. Wkrótce on również zniknął w mroku.
– Jeżeli zamierzasz rzucić swoje kości, lepiej zrób to teraz, żebyśmy mogli zacząć poszukiwania – odezwała się Leesha.
Inevera zerknęła na dziwkę z zielonych krain i stłumiła warknięcie, które cisnęło jej się na surowo zaciśnięte usta. Zielarka oczywiście chciała zobaczyć, jak Damajah rzuca kości – bez wątpienia rozpaczliwie pragnęła nauczyć się sztuki przepowiadania. Jakby nie dość już ukradła Ineverze.
Nikt z reszty zgromadzonych nie wiedział, ale kości już zdradziły, że Leesha nosi dziecko Ahmanna, a to zagrażało wszystkiemu, co Inevera osiągnęła. Jiwah Ka zwalczyła ochotę, aby wyjąć nóż i wydobyć dziecko na świat już teraz. Pozbyłaby się w ten sposób kłopotów, zanim nadejdą. Nikt nie zdołałby jej powstrzymać. Ludzie z zielonych krain byli groźni, ale nie sprostaliby synom Inevery i mistrzom Damaji sharusahk.
Odetchnęła, szukając wewnętrznej równowagi. Pragnęła zrzucić na tę dziwkę z Północy cały swój gniew i strach, choć przecież ta kobieta nie ponosiła winy za to, że mężczyźni to dumni głupcy. Bez wątpienia Leesha próbowała odwieść Par’china od rzucenia wyzwania równie mocno, jak Inevera starała się namówić Ahmanna, aby wyzwania nie podjął.
Może ich walka była nieunikniona. Może Ala nie mogłaby znieść dwóch Wybawicieli. Jednak teraz nie było żadnego, a to wydawało się o wiele gorsze.
Bez Ahmanna krasjański sojusz się rozpadnie, a Damaji zmienią się z powrotem w skłóconych wodzów. Zabiją synów Ahmanna, po czym zaczną knuć przeciw sobie, a z nadejściem Sharak Ka skończą w pustce Nie.
Inevera spojrzała na Damaji Aleveraka z plemienia Majah, który okazał się największym przeciwnikiem wyniesienia Ahmanna na tron oraz jednym z jego najcenniejszych doradców. Lojalność tego mężczyzny wobec Shar’Dama Ka nie podlegała dyskusji, lecz nie powstrzymałoby to wodza od zamordowania Majiego, syna Ahmanna z plemienia Majah, ponieważ Maji nigdy nie ugiąłby się przed Aleveranem, synem Aleveraka.
Następca Jardira zapewne utrzymałby zjednoczenie plemion, ale kto miałby nim zostać? Żaden z synów Inevery nie był gotowy do wypełnienia takiego zadania, jak powiedziały kości, chociaż oni z pewnością tak nie uważali. I na pewno nie oddaliby tymczasowej władzy, pragnęliby utrzymać ją na stałe. Jayan i Asome zawsze byli rywalami i do obu pośpieszą silni sojusznicy. Jeżeli Damaji nie rozedrą jedności plemion, zapewne synowie Inevery zrobią to za nich.
W milczeniu Damajah przeszła do kręgu, gdzie jeszcze niedawno walczyli dwaj Wybawiciele. Obaj pozostawili na ziemi krew, więc Inevera uklękła i przycisnęła dłonie tam, gdzie wsiąkła czerwień. Potem wyjęła kości i potrząsnęła nimi lekko. Krasjanie ustawili się wokół niej w krąg, zasłaniając przed wzrokiem cudzoziemców.
Grawerowane symbolami i obleczone elektrum kości demoniego księcia były najpotężniejsze z tych, których używały dama’ting od czasów pierwszej Damajah. Wibrowały od mocy, oślepiająco lśniły w ciemności. Inevera wykonała rzut i wróżebne runy zapłonęły, zatrzymując kości w ten nienaturalny sposób, aby utworzyć wzór, który Inevera mogła odczytać. Dla większości był on niezrozumiały. Nawet dama’ting niekiedy spierały się o interpretację rzutów, ale Inevera potrafiła odczytywać kości równie łatwo jak słowa na pergaminie. Przepowiednie hora prowadziły ją przez dziesięciolecia zamętu i chaosu, jednak zdarzało się często, że to, co wróżyły rzuty, było niejasne i nie przynosiło ukojenia.
„Nie ma zwycięzcy”.
Co to miało znaczyć? Czy upadek w przepaść zabił obu walczących? Czy też pojedynek trwał nadal? Przez głowę Inevery przemknęło tysiące pytań. Rzuciła kości jeszcze raz, lecz wzór, jaki utworzyły, pozostał niezmieniony. Wiedziała, że tak będzie.
– No? – zniecierpliwiła się dziwka z Północy. – Co mówią kości?
Inevera powstrzymała się od ostrej riposty. Wiedziała, że jej odpowiedź będzie miała duże znaczenie. W ostateczności zdecydowała, że prawda – a przynajmniej część prawdy – wystarczy, aby przynajmniej na razie powstrzymać ambitnych ludzi wokół od spiskowania i knucia.
– Nie ma zwycięzcy – oznajmiła. – Walka trwa w dole i tylko Everam wie, jak się zakończy. Musimy ich znaleźć, i to jak najszybciej.
Zejście z góry ciągnęło się godzinami. Ciemność im nie przeszkadzała, wszyscy w tej grupie potrafili dostrzegać magiczną poświatę, lecz ataki skalnych i kamiennych demonów, tak doskonale kryjących się w otoczeniu, spowalniały wędrówkę. Wichrowe demony skrzeczały przenikliwie, krążąc ludziom nad głowami.
Rojer ujął swój instrument i dobył ze strun smutne akordy „Pieśni o Nowiu”, trzymające alagai na dystans. Amanvah przyłączyła się do męża śpiewem i ich muzyka wzmocniona magią hora wypełniła noc. Nawet wśród wycia wiatru rozpaczy, grożącego złamaniem palmy wewnętrznej równowagi Inevery, kobieta poczuła dumę z talentu córki.
Ludzie otoczeni ochronną barierą obcej magii syna Jessuma byli bezpieczni od alagai, ale poruszali się powoli. Ineverę świerzbiły dłonie, chciała zza pasa wyjąć różdżkę z elektrum i odpędzić demony z drogi jednym uderzeniem, a potem pobiec do boku męża. Wolała jednak nie ujawniać tej siły obcym z Północy. Zresztą użycie elektrum przyciągnęłoby tylko więcej alagai. Dlatego Inevera zmusiła się do utrzymania powolnego tempa narzuconego przez Rojera, mimo że w tej zapadłej i zapomnianej kotlinie Ahmann i Par’chin mogli właśnie wykrwawiać się na śmierć.
Odepchnęła tę myśl. Ahmann był wybrańcem Everama. Inevera musiała zaufać, że On zapewni swojemu Shar’Dama Ka choć jeden cud w godzinie najważniejszej próby.
Ahmann żył. Musiał żyć.
Leesha jechała w milczeniu i nawet Thamos nie był na tyle głupi, żeby ją zagadywać. Hrabia może i dzielił z nią łoże częściej, niż sypiał sam, ale nie kochała go tak jak Arlena... i Ahmanna. Patrzenie, jak ze sobą walczyli, rozdzierało Leeshy serce.
Wydawało się, że Arlen ma wyraźną przewagę, i gdyby Leesha miała decydować, też wolałaby, żeby tak właśnie było. Jednak stargana dusza tego mężczyzny dopiero ostatnio zaznała spokoju i Zielarka miała nadzieję, że przyjacielowi uda się jakoś zmusić Ahmanna do poddania się i żaden z nich nie zginie w tym pojedynku.
Krzyknęła, gdy Jardir przebił Arlena Włócznią Kajiego, zapewne jedyną bronią na świecie mogącą zranić Naznaczonego. Przebieg bitwy zmienił się wtedy i po raz pierwszy gniew Leeshy na Ahmanna omal nie przeobraził się w nienawiść.
Kiedy jednak okazało się, że Arlen woli spaść wraz ze swoim przeciwnikiem w przepaść, niż przegrać, serce jej zamarło. Nie chciała stracić Ahmanna. Dziecko, które nosiła w łonie, miało dopiero osiem tygodni, ale Leesha mogłaby przysiąc, że kopnęło, gdy Jardir spadł w ciemność.
Moce Arlena wzrosły od czasu, gdy się poznali. Niekiedy wydawało się, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, i nawet Leesha zaczęła się zastanawiać, czy to jednak nie Wybawiciel. Arlen mógł się rozproszyć i ochronić przed zderzeniem z ziemią. Ahmann nie.
Jednak nawet Naznaczony miał swoje ograniczenia, a Jardir sprawdzał granice mocy przeciwnika w sposób, jakiego nikt się nie spodziewał. Leesha dobrze pamiętała upadek sprzed zaledwie paru tygodni, po którym Arlen leżał ranny na bruku w Zakątku, z czaszką popękaną jak skorupka rozbitego jajka.
Gdyby tylko Renna nie poszła za walczącymi! Ta kobieta znała w jakimś stopniu plany Arlena. Wiedziała więcej, niż mówiła.
Poszukiwacze pogonili wierzchowce, zanim jeszcze dotarli do podnóża góry. Unikali ścieżek strzeżonych przez zwiadowców obu armii. Może wojna była nieuchronna, ale żadna ze stron nie chciała rozpoczynać jej dziś w nocy.
Górska ścieżka wiła się i rozdzielała na kolejne. Niejeden raz Inevera musiała radzić się kości, żeby wskazać kierunek. Kobieta klękała wtedy na ziemi, żeby wykonać rzut, podczas gdy reszta czekała niecierpliwie. Leesha chciałaby wiedzieć, co dostrzegała Inevera w rozrzuconych symbolach – jednak to, co widziała dotychczas, nauczyło ją, aby wierzyć w moc przepowiedni.
Świtało niemal, gdy znaleźli pierwszy ze znaków pozostawionych przez Shanjata. Inevera przyśpieszyła kroku, a inni ruszyli wskazanym szlakiem, gdy różowy blask zabarwił horyzont.
Czekający u podnóża góry Wypatrywacze nie zauważyli poszukiwaczy, ale strażniczki Inevery, Ashia i Shanvah, podkradły się niezauważenie po zboczu i dołączyły do grupy. Książę z zielonej krainy zerknął na nie, ale tylko potrząsnął obojętnie głową, gdy zorientował się, że to kobiety.
Wreszcie dotarli do Renny i Shanjata. Tych dwoje stało naprzeciw siebie i mierzyło się nieufnym spojrzeniem. Shanjat szybko podszedł do Inevery, uderzył pięścią w pierś i skłonił głowę.
– Ślad urywa się tutaj, Damajah.
Poszukiwacze zsiedli z wierzchowców. Wojownik poprowadził ich do miejsca nieopodal, gdzie rysowało się wyraźne wgniecenie wielkości człowieka, a rozrzucona ziemia i spękana skała świadczyły o silnym uderzeniu. Widać też było krew i ślady stóp – oznaki toczonej po upadku walki.
– Poszedłeś za śladem? – zapytała Inevera.
Shanjat skinął głową.
– Znika niedaleko stąd. Pomyślałem, że lepiej będzie poczekać na polecenia, niż się oddalić.
– Renno? – odezwała się Leesha.
Jiwah Ka Par’china przyglądała się zakrwawionemu wgłębieniu, oczy miała szkliste, aurę potężną i nieczytelną. Przytaknęła sztywno.
– Godzinami krążyliśmy po okolicy. Wygląda to tak, jakby wyrosły im skrzydła.
– Może porwał ich wichrowy demon? – zasugerowała Wonda.
Renna wzruszyła ramionami.
– Zastanawiałam się nad tym, ale trudno mi uwierzyć.
– Żaden demon nie ośmieliłby się nawet tknąć mojego świętego męża bez jego zgody – wtrąciła Inevera.
– A co z włócznią? – zaniepokoił się Jayan.
Damajah popatrzyła na niego ze smutkiem. Nie zaskoczyło jej ani trochę, że najstarszego syna bardziej obchodziła wyjątkowa broń niż rodzony ojciec, ale żal pozostał. Asome miał przynajmniej dość przyzwoitości, aby takie myśli zatrzymać dla siebie.
Shanjat pokręcił głową.
– Nie było ani śladu świętej broni, Sharum Ka.
– Widzę świeżą krew. – Inevera spojrzała na horyzont. Świt był blisko, ale mogłaby wykonać jeszcze jeden rzut. Sięgnęła do sakiewki po hora i zacisnęła palce na kościach tak mocno, że niemal przebiły jej dłoń. Przyklękła przy wgłębieniu.
W normalnych warunkach nie ośmieliłaby się wystawić wrażliwych hora na światło dnia, nawet wczesnym świtem. Promienie słońca zniszczyłyby kości demona, a i słaby blask mógł wyrządzić nieodwracalne szkody. Ale elektrum, którym Inevera pokryła swoje hora, chroniło je nawet za dnia. Jak w przypadku Włóczni Kajiego, ich moc słabła gwałtownie w dzień, ale odzyskiwały ją, gdy tylko zapadała noc.
Ręka jej zadrżała. Musiała odetchnąć kilka razy, żeby odnaleźć w sobie równowagę, zanim zaczęła. Dotknęła krwi męża po raz drugi tej nocy i użyła jej do spojrzenia w jego przeznaczenie.
– Błogosławiony Everamie, Stwórco wszystkiego, pozwól mi poznać los walczących, Ahmanna asu Hoshkamin am’Jardir am’Kaji i Arlena asu Jeph am’Bales am’Potok. Zaklinam Cię, ukaż mi, co się z nimi stało, i pozwól poznać los, jaki ich czeka.
Moc pulsowała jej przez palce. Inevera rzuciła kości, a potem spojrzała na wzór, w jaki się ułożyły.
Kiedy pytało się o to, co jest albo już się zdarzyło, kości przemawiały z zimną – choć często niejasną – pewnością. Jednak przyszłość była zawsze zmienna, jej piaski rozwiewały wiatry zmian przy każdym dokonanym wyborze. Hora dawały wskazówki, niczym drogowskazy na pustyni, lecz im dalej się patrzyło, tym więcej rozgałęziało się ścieżek i tym łatwiej można się było zgubić wśród wydm.
Przyszłość Ahmanna zawsze była wypełniona rozgałęzieniami. Rozchodziły się tam ścieżki, na których los ludzkości spoczywał na barkach męża Inevery, i takie, na których Ahmann umierał w hańbie. Śmierć od szponów demona pojawiała się najczęściej, ale mógł to być również nóż w plecach albo włócznia wymierzona w serce. Na wszystkich ścieżkach pojawiali się ludzie gotowi oddać za Ahmanna życie i tacy, którzy czekali tylko, aby go zdradzić.
Wiele z tych ścieżek było teraz zamkniętych. To, co się stało, sprawiło, że Ahmann szybko nie wróci, możliwe, że nigdy. Na tę myśl Inevera poczuła zimny ucisk w sercu.
Inni wstrzymywali oddech, czekając na to, co powie, a Damajah miała świadomość, że od tego zależy los jej ludzi. Przypomniała sobie słowa, jakie przekazały jej hora wiele lat temu: „Wybawiciel się nie rodzi. Wybawiciela się tworzy”.
Jeżeli Ahmann do niej nie wróci, będzie musiała stworzyć następnego.
Popatrzyła na tysiące rodzajów śmierci, jaka mogła spotkać jej ukochanego, i wybrała jedną. Jedyny los, który pozwalał zachować Ineverze władzę, dopóki nie znajdzie się odpowiedni następca.
– Wybawiciel znalazł się poza naszym zasięgiem – oznajmiła wreszcie Inevera. – Podąża za demonem na samo dno pustki Nie.
– Więc Par’chin to jednak demon – skwitował Ashan.
Kości nic takiego nie sugerowały, ale Inevera skinęła głową.
– Na to wygląda.
Gared splunął na ziemię.
– Powiedziały „Wybawiciel”, nie „Shar’Dama Ka”.
Damaji odwrócił się i zmierzył go spojrzeniem, jakim człowiek mógłby spoglądać na owada i zastanawiać się, czy chce mu się go rozdeptać.
– To jedno i to samo.
Tym razem splunęła Wonda.
– Akurat, niech to Otchłań.
Jayan wystąpił z zaciśniętymi pięściami, gotów ją uderzyć, ale Renna Tanner przyjęła postawę bojową. Runy na jej skórze błysnęły i nawet impulsywny syn Inevery szybko się rozmyślił. Wolał nie wyzywać Jiwah Ka Par’china na pojedynek. Źle by to wyglądało, gdyby Jayan został pobity przez kobietę na oczach mężczyzn, których będzie musiał przekonać, aby pozwolili mu zasiąść na tronie.
Następca odwrócił się do matki.
– A włócznia? – zapytał ponownie.
– Stracona – westchnęła Inevera. – Z woli Everama zostanie ponownie odnaleziona, gdy nadejdzie czas, ale nie wcześniej.
– Zatem mamy po prostu się poddać? – wtrącił Asome. – Pozostawić ojca własnemu losowi?
– Oczywiście, że nie. – Inevera spojrzała na Shanjata. – Znajdź ślad i ruszaj za tropem. Sprawdź każde złamane źdźbło trawy i poruszony kamyk. Nie wracaj bez Wybawiciela albo wieści o jego losie, nawet jeżeli miałoby to potrwać tysiąc lat.
– Tak, Damajah. – Shanjat przycisnął pięść do piersi.
Inevera odwróciła się do Shanvah.
– Ruszaj z ojcem. Bądź mu posłuszna i chroń go podczas wędrówki. Jego cel jest twoim celem.
Młoda kobieta skłoniła się w milczeniu. Ashia ścisnęła jej ramię i popatrzyła w oczy, a potem ojciec i córka odeszli.
Leesha podeszła do Wondy.
– Ty też się rozejrzyj, ale wróć za godzinę.
Wonda uśmiechnęła się szeroko, z pewnością siebie, która wzbudziła w Ineverze zazdrość.
– Nie zamierzam tropić, aż osiwieję. Wybawiciel przychodzi i odchodzi, ale zawsze wraca, zobaczycie.
I ona również się oddaliła.
– Też pójdę – postanowiła Renna, ale Leesha chwyciła ją za ramię.
Żona Arlena spojrzała groźnie, Zielarka jednak cofnęła tylko rękę i nie odstąpiła.
– Proszę, zostań przez chwilę.
Nawet ci z Północy boją się Par’china i jego Jiwah Ka, zauważyła Inevera. Zapamiętała tę informację, podczas gdy Leesha i Renna oddaliły się, aby porozmawiać na osobności.
– Ashanie, przejdź się ze mną – zwróciła się do Damaji.
Odeszli, pozostała część grupy trwała nieruchomo, wciąż odrętwiała z zaskoczenia.
– Nie mogę uwierzyć, że przepadł – powiedział cicho Ashan. On i Ahmann byli jak bracia przez prawie dwadzieścia lat. Ashan jako pierwszy dama poparł wyniesienie Ahmanna na stanowisko Shar’Dama Ka i niezachwianie wierzył w jego boskość. – To jak zły sen.
Inevera nie podjęła tematu.
– Musisz przejąć Tron z Czaszek jako Andrah. Tylko ty możesz to zrobić bez wywołania zamieszek i utrzymać go, jeśli mój mąż nie powróci.
Ashan pokręcił głową.
– Mylisz się, jeśli tak myślisz, Damajah.
– Takie było życzenie Shar’Dama Ka – przypomniała mu Inevera. – Złożyłeś przysięgę jemu i mnie.
– Na wypadek gdyby zginął w Nowiu podczas bitwy – zaoponował Ashan. – Nie zabity przez jakiegoś mieszkańca zielonych krain gdzieś na zapomnianym przez Everama stoku. Tron powinien przejąć Jayan albo Asome.
– Mój mąż powiedział ci, że jego synowie nie są jeszcze gotowi na takie brzemię. Myślisz, że to się zmieniło przez ostatnie dwa tygodnie? Moi synowie są przebiegli, lecz nie nabyli jeszcze mądrości. Kości przepowiedziały, że rozedrą Lenno Everama w walce o tron, a nawet jeżeli uda się któremuś wspiąć na szczyt po skrwawionych stopniach, nie utrzyma się u władzy do powrotu ojca.
– O ile Wybawiciel powróci.
– Powróci – zapewniła Inevera. – Zapewne ścigany przez wszystkie zastępy Otchłani. A wtedy będzie potrzebował całej armii Ala na swoje rozkazy. Na pewno nie będzie miał czasu ani ochoty na zamordowanie syna, żeby odzyskać władzę.
– Nie podoba mi się to – stwierdził Ashan. – Nigdy nie pragnąłem władzy.
– Oto właśnie inevera – odparła twardo. – Twoje pragnienia są nieistotne, a twoja pokora wobec Everama świadczy, że właśnie ty musisz przejąć tron.
– Tylko krótko – rozkazała Renna, gdy Leesha odprowadziła ją na bok. – Zmarnowałam już dość czasu na czekanie, aż się pojawicie. Arlen gdzieś tam jest i muszę go znaleźć.
– Nie wciskaj mi tego demoniego łajna – syknęła Leesha. – Nie znam cię za dobrze, Renno Bales, ale wiem, że nie czekałabyś na mnie i resztę ani chwili, gdyby ważyły się losy twojego męża. Ty i Arlen zaplanowaliście to wszystko. Dokąd poszedł? Co zrobił z Ahmannem?
– Zarzucasz mi kłamstwo? – warknęła Renna. Zmarszczyła groźnie brwi, zacisnęła pięści.
Ten pokaz gniewu upewnił tylko Leeshę, że jej domysły są słuszne. Tak naprawdę nie obawiała się ataku ze strony Renny, jednak na wszelki wypadek ukryła w dłoni szczyptę oślepiającego proszku. Użyłaby go w razie konieczności.
– Proszę. – Zielarka starała się, aby jej głos pozostał spokojny. – Jeżeli coś wiesz, powiedz mi. Przysięgam na Stwórcę, że możesz mi zaufać.
Wydawało się, że Renna trochę się uspokoiła na te słowa. Rozluźniła palce, ale nie opuściła rąk.
– Przeszukaj mnie, niczego nie ukrywam.
– Renno... – Leesha starała się nie stracić panowania nad sobą. – Wiem, że nie zaczęłyśmy dobrze naszej znajomości. Nie masz powodu, żeby mnie lubić, ale to nie gra. Przez ukrywanie sekretów narażasz innych.
Renna parsknęła śmiechem.
– Przyganiał kocioł garnkowi. – Puknęła Leeshę w pierś na tyle mocno, że Zielarka musiała się cofnąć. – To ty nosisz dziecko demona pustyni w swoim brzuchu. I myślisz, że to ja narażam swoich?
Leeshę ogarnął chłód, ale postąpiła krok naprzód, chociaż milczeniem potwierdziła domysły Renny.
– Kto ci naopowiadał takich bzdur? – wyszeptała ochryple.
– Ty – stwierdziła Renna. – Mogę usłyszeć szmer skrzydeł motyla lecącego nad polem kukurydzy. Arlen też. Oboje słyszeliśmy, co powiedziałaś Jardirowi. Nosisz jego dziecko, ale sypiasz z hrabią, żeby go wrobić.
To była prawda. Idiotyczny podstęp matki, tak lekkomyślnie wprowadzony przez Leeshę w życie. Wątpliwe, aby dało się utrzymać prawdę w tajemnicy, na pewno nie po narodzinach, ale nastąpi to dopiero za siedem miesięcy, więc Leesha miała dość czasu, żeby się przygotować – albo uciec i znaleźć kryjówkę – zanim Krasjanie spróbują odebrać jej dziecko.
– Tym bardziej chcę wiedzieć, co stało się z Ahmannem. – Skrzywiła się w duchu, bo do jej głosu wkradły się błagalne nuty.
– Nie mam pojęcia. – Renna wzruszyła ramionami. – Marnuję czas, który mogłabym poświęcić na szukanie.
Leesha pokiwała głową. Wiedziała, kiedy zostaje pokonana.
– Nie mów, proszę, Thamosowi. Sama mu to wyznam w odpowiednim czasie, przyrzekam. Ale nie teraz, gdy połowa krasjańskiej armii czai się o parę mil stąd.
Renna prychnęła.
– Nie jestem głupia. A tak w ogóle, jak to się stało, że Zielarka zaszła w ciążę? Nawet głupi Tanner wiedział, kiedy przerwać.
Leesha spuściła oczy. Nie mogła znieść uważnego spojrzenia drugiej kobiety.
– Zadawałam sobie to samo pytanie. – Skrzywiła się. – Historia pełna jest ludzi, których rodzice nie pomyśleli.
– Nie pytałam o historię. – Renna nie spuszczała z Leeshy wzroku. – Pytałam, dlaczego najmądrzejsza kobieta w Zakątku ma siano w głowie. Nikt ci nie powiedział, skąd się biorą dzieci?
Na te słowa Leesha odsłoniła zęby w gniewnym grymasie. Ta kobieta miała rację, ale nie dawało jej to prawa, by osądzać innych.
– Skoro ty nie zdradzasz mi swoich sekretów, nie mam powodu, żeby powierzać ci moje. – Machnięciem ręki wskazała dolinę. – Idź. Udawaj, że szukasz Arlena, dopóki jesteś na widoku, a potem spotkaj się z nim w jakimś ustroniu. Nie będę cię zatrzymywać.
Renna uśmiechnęła się wyzywająco.
– Nie zdołałabyś. – Jej postać rozmyła się w ruchu i znikła.
Dlaczego pozwoliłam, żeby dotknęły mnie jej słowa? – zastanawiała się Leesha. Pogłaskała lekko swój brzuch i wtedy już wiedziała.
Ponieważ Renna miała rację.
Leesha była pijana couzi za pierwszym razem, gdy pocałowała Ahmanna. Nie planowała, że będzie się z nim kochać tamtego popołudnia, ale też nie stawiała oporu, gdy chciał ją posiąść. Lekkomyślnie założyła, że nie wytryśnie w niej przed ślubem. A przecież Krasjanie uznawali marnowanie nasienia przez mężczyznę za grzech. Leesha czuła, że Ahmann zaczął poruszać się szybciej i jęczeć, ale ani myślał się wycofać. W głębi duszy dziewczyna też tego chciała. Chciała poczuć, jak ten mężczyzna pulsuje w niej do końca, ryzykuje poczęcie. Właśnie to ryzyko podnieciło ją wtedy najbardziej.
Zamierzała jeszcze tamtej nocy naparzyć sobie herbaty, która zapobiegłaby ciąży, ale nie spodziewała się, że zostanie porwana przez strażniczki Inevery, a potem u boku Damajah stoczy bitwę z demonem umysłu. Następnego dnia Leesha zażyła podwójną dawkę, a potem codziennie piła herbatę, gdy sypiała z Ahmannem, ale jak kiedyś powiedziała jej mentorka Bruna: „Cokolwiek by się zrobiło, silnemu dziecku czasami udaje się przeżyć”.
Inevera przyjrzała się Thamosowi, książątku z zielonych krain, gdy stał przed Ashanem. Był to duży mężczyzna, wysoki, muskularny i niepozbawiony wdzięku. Poruszał się jak wojownik.
– Domyślam się, że chcecie przeszukać dolinę ze swoimi ludźmi – powiedział.
Ashan potwierdził skinieniem głowy.
– A wy ze swoimi.
Thamos również odpowiedział potaknięciem.
– Stu ludzi z każdej armii?
– Pięciuset – sprostował Ashan. – Zastosują się do rozejmu Domin Sharum.
Inevera dostrzegła, że hrabia zaciska zęby. Pięciuset ludzi było niczym dla Krasjan, stanowiło niewielki oddział w armii Wybawiciela. Ale było to więcej, niż Thamos by sobie życzył. Nie chciał uszczuplać tak bardzo swoich sił.
Nie miał jednak wyboru, musiał się zgodzić.
– Skąd mam wiedzieć, że wasi wojownicy utrzymają pokój? Nie chciałbym, żeby ta dolina zamieniła się w pole bitwy.
– Moi wojownicy będą nosić zasłony nawet w dzień – zapewnił Ashan. – Nie ośmielą się naruszyć rozejmu. Martwią mnie wasi ludzie. Nie zniósłbym, gdyby spotkała ich krzywda z powodu zwykłego nieporozumienia.
Książę skrzywił się gniewnie na te słowa.
– Sądzę, że wysłanie ich do doliny uznają za wystarczającą krzywdę. Ale jak ukrywanie twarzy ma zapewnić pokój? Człowiek z zasłoniętą twarzą nie lęka się kary za swoje czyny.
Ashan pokręcił głową.
– To prawdziwy cud, że wam, dzikusom, udawało się tak długo przetrwać noc. Mężczyźni pamiętają twarze tych, którzy ich obrazili, a takie urazy trudno zapomnieć. Nosimy zasłony w nocy, dzięki czemu wszyscy mogą walczyć jak bracia i zapomnieć o waśniach. Jeżeli wasi ludzie zasłonią twarze, nie będzie żadnego przelewu krwi w tej zapomnianej przez Everama dolinie.
– Dobrze – zgodził się hrabia. – Tak się stanie. – Skłonił się lekko, ledwie okazując szacunek człowiekowi, który go po wielokroć przewyższał, po czym odwrócił się i odszedł. Pozostali cudzoziemcy poszli za swoim książątkiem.
– Obcy zapłacą za ten brak szacunku – stwierdził Jayan.
– Może – odparła Inevera. – Ale nie dzisiaj. Musimy jak najszybciej wrócić do Lenna Everama.
Jardir obudził się o zmierzchu, w głowie mu szumiało. Leżał na posłaniu ludzi z Północy – z jedną ogromną poduszką zamiast wielu małych. Pościel okazała się szorstka, nie to, co jedwab, do którego przywykł. Znajdował się w okrągłym pomieszczeniu z oknami z runicznego szkła wokół. Chyba była to jakaś wieża. W promieniach zachodzącego słońca za oknami rozciągała się tętniąca życiem kraina, ale Jardir nie rozpoznawał tej okolicy.
W jakiej części Ala się znalazłem?
Poczuł ból, gdy się poruszył, ale ból był starym towarzyszem, poznanym i zapomnianym. Jardir dźwignął się do pozycji siedzącej, nie zważając na sztywne nogi. Odrzucił pled. Opatrunki i łupki sięgały od kostek po uda. Z gipsu wystawały opuchnięte palce stóp – czerwone, fioletowe i żółte. Prawie mógłby do nich sięgnąć. Prawie. Poruszył nimi na próbę, nie zważając na ból, i z zadowoleniem obserwował lekkie ruchy.
Wspomniał, jak w młodości złamał ramię i bezradny musiał tygodniami czekać na zrośnięcie.
Odruchowo wyciągnął rękę do szafki nocnej po koronę. Nawet w dzień było w niej dość magii, aby wystarczyło do uleczenia złamanych kości, zwłaszcza już nastawionych.
Natrafił na pustkę. Jardir odwrócił się i tylko patrzył, zanim zrozumiał sytuację. Od wielu lat zawsze miał koronę i włócznię w zasięgu ręki, ale teraz obu brakowało.
Zalała go fala wspomnień z walki na szczycie góry. Pojedynek z Par’chinem. Jardir upadł i uderzył w ziemię, ale syn Jepha rozwiał się w dym, a potem zmaterializował znowu, chwycił włócznię z nieludzką siłą i wyrwał ją z rąk przeciwnika.
A potem Par’chin odwrócił się i cisnął włócznię w przepaść jak ogryzioną skórkę arbuza.
Jardir oblizał spękane wargi. Czuł suchość w ustach, pęcherz miał pełny, ale zadbano o obie potrzeby. Woda zostawiona przy posłaniu smakowała słodyczą, a tuż pod łóżkiem wymacał nocnik, z którego udało mu się skorzystać.
Pierś miał starannie obandażowaną. Żebra zgrzytnęły, gdy Jardir zmienił pozycję. Ramiona okrywała mu cienka szata – brązowa, jak się okazało. Zapewne przejaw poczucia humoru Par’china.
W pomieszczeniu nie było drzwi, tylko schody wiodące na dół. W obecnym stanie stanowiły dla Jardira równie nieprzebytą barierę jak więzienne kraty.
Nie znalazł innych drzwi ani schodów. Należało sądzić, że uwięziono go na szczycie wieży. Pomieszczenie okazało się umeblowane skromnie – stolik przy posłaniu, tylko jedno proste krzesło.
Stopnie zaskrzypiały i Jardir zamarł, nasłuchując. Został co prawda pozbawiony korony i włóczni, ale lata wchłaniania magii uformowały jego śmiertelne ciało na obraz i podobieństwo Everama. Miał sokoli wzrok, węch jak wilk i słuch jak nietoperz.
– Na pewno sobie z nim poradzisz – rozległ się głos Pierwszej Żony Par’china. – Chociaż chciał cię zabić nad tą przepaścią.
– Nie martw się, Ren – odpowiedział Arlen. – Nie ma włóczni, więc nie może mnie zranić.
– Może w świetle dnia – zaoponowała Renna.
– Nie z obiema połamanymi nogami – stwierdził syn Jepha. – Wiem to, Ren. Słowo.
Jeszcze zobaczymy, Par’chin.
Potem rozległo się cmoknięcie przy pocałunku, którym Arlen uciszył protesty swojej jiwah, i kolejne słowa:
– Musisz zostać w Zakątku i mieć baczenie na wszystko. Idź, zanim ktoś nabierze podejrzeń.
– Leesha już nabrała podejrzeń – prychnęła Renna. – Jej domysły nie są dalekie od prawdy.
– Dopóki to tylko domysły, nie ma się czym przejmować. Udawaj głupią, niezależnie od tego, co zrobi lub powie Leesha.
Renna roześmiała się cicho.
– Ach, to żaden problem. I tak ma ochotę splunąć na mój widok.
– Nie trać na to za wiele czasu. Musisz przede wszystkim chronić Zakątek i pozostać niezauważona. Wzmacniaj ludzi, ale pozwól im działać samodzielnie. Prześlizgnę się tam, gdy będę mógł, ale tylko żeby cię zobaczyć. Nikt inny nie może wiedzieć, że przeżyłem.
– Nie podoba mi się to ani trochę. Mąż i żona nie powinni się tak rozdzielać.
Par’chin westchnął.
– Nic nie można na to poradzić, Ren. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Nie mogę przegrać. Zobaczymy się niedługo.
– Dobrze – zgodziła się Renna. – Kocham cię, Arlenie Bales.
– Kocham cię, Renno Bales – odpowiedział Par’chin. Znowu się pocałowali, a potem Jardir usłyszał pośpieszne kroki, gdy kobieta schodziła z wieży. Par’chin zaś zaczął się wspinać.
Ahmann zastanowił się, czy nie udać, że śpi – może coś by odkrył, zyskał element zaskoczenia.
Ale zaraz tylko pokręcił głową. Jestem Shar’Dama Ka. To poniżej mojej godności. Spojrzę Par’chinowi prosto w oczy i przekonam się, co zostało z mężczyzny, którego kiedyś znałem.
Podparł się na łokciu, opanowując ból przeszywający nogi. Na twarz przywołał wyraz spokoju i powagi. Par’chin wszedł do pomieszczenia. Syn Jepha nosił proste ubranie, podobne do tego, które miał przy ich pierwszym spotkaniu – wyblakłą bawełnianą koszulę i znoszone, wytarte spodnie. Nawet skórzana torba Posłańca na ramieniu wyglądała tak samo. Par’chin nie nosił obuwia, rękawy koszuli podwinął, aby odsłonić runy, które wytatuował sobie na skórze. Włosy barwy piasku ogolił, a twarz ze wspomnień Jardira była ledwie rozpoznawalna pod symbolami.
Nawet bez korony Jardir wyczuł moc tych symboli, ale za tę moc Par’chin zapłacił wysoką cenę. Ten mężczyzna przypominał kartę ze świętego zwoju o runach.
– Coś ty sobie uczynił, stary przyjacielu? – Jardir nie zamierzał wypowiadać tych słów na głos, ale coś mu kazało.
– Masz czelność nazywać mnie przyjacielem po tym, co zrobiłeś? – prychnął syn Jepha. – Nie uczyniłem sobie tego sam. To twoje dzieło.
– Moje? Nie ja wziąłem atrament i sprofanowałem nim swoje ciało.
Par’chin tylko pokręcił głową.
– Zostawiłeś mnie na pustyni, bez broni i wsparcia. Zostawiłeś mnie na pewną śmierć. Wiedziałeś, że nie pozwolę, żeby dopadły mnie alagai. Moje ciało było jedyną ochroną, jaka mi pozostała.
Te słowa wyjaśniły Jardirowi, jak Par’chin przeżył. Wyobraził sobie przyjaciela samego wśród diun, spragnionego i zakrwawionego... i walczącego z alagai gołymi rękami.
To było wspaniałe.
Evejah zakazywała tatuażu. Jak i wielu innych rzeczy. A Jardir na nie zezwolił ze względu na Sharak Ka. Chciałby potępić Par’china, ale prawda w słowach cudzoziemca zdławiła mu głos.
Ahmann zadrżał, gdy ogarnęły go wątpliwości. Wszystko działo się z woli Everama. Przeżycie Par’china i ponowne z nim spotkanie to przecież inevera. Kości twierdziły, że każdy z nich może być Wybawicielem. Jardir podporządkował swoje życie tylko jednemu celowi, chciał być wart tego tytułu. Odczuwał dumę z dotychczasowych osiągnięć, ale nie zdołałby zaprzeczyć, że jego ajin’pal, odważny cudzoziemiec, mógł w oczach Everama okazać się bardziej godny tego zaszczytu.
– Igrasz z rytuałem, którego nie rozumiesz, Par’chinie – stwierdził Jardir. – Domin Sharum jest na śmierć i życie. Zwyciężyłeś. Dlaczego zatem nie zajmiesz należnego ci miejsca na czele i nie poprowadzisz Pierwszej Wojny?
Par’chin westchnął.
– Twoja śmierć to żadne zwycięstwo, Ahmannie.
– Przyznajesz zatem, że jestem Wybawicielem? – upewnił się Jardir. – Jeżeli tak, zwróć mi włócznię i koronę, uderz przede mną czołem w podłogę, a zakończymy sprawę. Wszystko zostanie wybaczone i znowu będziemy mogli stawić czoła Nie ramię w ramię.
Par’chin tylko prychnął. Postawił na stoliku swoją torbę, sięgnął do środka. Korona Kajiego lśniła jasno w zapadającej ciemności, jej dziewięć klejnotów migotało. Jardir nie mógł ukryć pragnienia, aby ją założyć. Gdyby nogi mogły go utrzymać, rzuciłby się, żeby ją odebrać.
– Korona jest tutaj. – Par’chin zakręcił nią na palcu jak dziecinną zabawką. – Ale włócznia nie należała do ciebie. Mimo wszystko postanowiłem ci ją podarować. Na razie jednak ukryłem ją tam, gdzie nigdy nie znajdziesz, nawet gdy będziesz miał już sprawne nogi.
– Święte przedmioty muszą być razem – zaprotestował Jardir.
Par’chin znowu westchnął.
– Nic nie jest święte, Ahmannie. Powiedziałem ci kiedyś: Niebiosa to kłamstwo. Zagroziłeś, że mnie zabijesz, jeśli to powtórzę, ale groźba nie sprawi, że te słowa przestaną być prawdziwe.
Jardir otworzył usta, aby wyrazić wzbierający gniew, ale Par’chin uciszył go, gdy złapał mocno i uniósł koronę. Wtedy runy na jego skórze zamigotały lekko, a znaki na koronie zaczęły świecić.
– To tylko cienka obręcz z czaszki i dziewięciu rogów demona umysłu. – Par’chin spojrzał na przedmiot w swoich dłoniach. – Pokryta runicznym stopem srebra i złota. Jej moc ogniskowana jest przez klejnoty. Majstersztyk twórcy runów, ale nic więcej. – Uśmiechnął się. – Prawie jak twój kolczyk.
Zaskoczony Jardir uniósł dłoń, aby dotknąć ucha, w którym nosił ślubny klejnot.
– Chcesz powiedzieć, że ukradłeś mi nie tylko tron, lecz także Pierwszą Żonę?
Par’chin parsknął śmiechem, szczerym i tubalnym, jakiego Ahmann nie słyszał od lat. Śmiechem, który świadczył, że riposta Jardira była całkowicie chybiona.
– Nie wiem, co byłoby dla mnie większym ciężarem. Nie chcę ani jednego, ani drugiego. Mam żonę, a mój lud uważa, że jedna zupełnie wystarczy.
Jardir czuł uśmiech cisnący mu się na usta i nie zamierzał tego ukrywać.
– Godna Jiwah Ka jest zarówno wsparciem, jak i ciężarem, Par’chinie. Takie kobiety to wyzwanie, żebyśmy stawali się lepszymi ludźmi, co nie zawsze jest łatwe.
– Szczera prawda – przytaknął Par’chin.
– Dlaczego zatem ukradłeś mój kolczyk? – zainteresował się Jardir.
– Tylko wziąłem go na przechowanie, dopóki znajdujesz się pod moim dachem. Nie mogłem pozwolić, żebyś wezwał pomoc.
– Hę?
Par’chin przekrzywił głowę, a Jardir poczuł, jak to spojrzenie przenika mu duszę. Zupełnie tak samo Ahmann wykorzystywał dar patrzenia w duszę dzięki koronie. Ale jak ten cudzoziemiec robił to bez niej?
– Nie wiesz – mruknął syn Jepha, a potem znowu parsknął śmiechem. – Udzielasz mi rad w sprawach małżeńskich, podczas gdy sam jesteś szpiegowany przez własną żonę!
Szyderstwo w jego głosie rozgniewało Jardira. Ahmann zmarszczył brwi, choć starał się zachować opanowany wyraz twarzy.
– Co to niby ma znaczyć?
Par’chin sięgnął do kieszeni i wyjął kolczyk. Było to proste kółko ze złota, z delikatnym runicznym wisiorkiem.
– W tym jest kawałek kości demona, drugi znajduje się w uchu twojej żony. Pozwala jej słyszeć to samo co ty.
Nieoczekiwanie Jardir poznał odpowiedzi na wiele pytań. Choćby to, skąd żona wiedziała o wszystkich jego planach i sekretach. Wiele ujawniały jej kości, ale alagai hora często przemawiały zagadkami. Powinien się już dawno domyślić, że przebiegła Inevera nie będzie polegać tylko na wróżbach.
– Zatem wie, że mnie porwałeś? – zapytał Par’china.
Mężczyzna pokręcił wytatuowaną głową.
– Zablokowałem moc tych kolczyków. Twoja żona nie zdoła cię odszukać, dopóki nie skończymy.
Jardir splótł ramiona na piersi.
– Co skończymy? Nie pójdziesz za mną ani ja za tobą. Mamy taki sam impas jak pięć lat temu w Labiryncie.
Par’chin przytaknął.
– Nie zdobyłeś się wtedy, żeby mnie zabić, ale mnie zmusiło to do zmiany mojego spojrzenia na świat. Ofiaruję ci to samo. – Rzucił Jardirowi koronę przez pokój.
Ahmann złapał ją odruchowo.
– Dlaczego mi ją zwracasz? Przecież to uzdrowi moje rany. Trudniej ci będzie zatrzymać mnie w tej wieży.
Par’chin wzruszył ramionami.
– Nie myśl, że uda ci się stąd wyjść. Nie masz włóczni. A z korony na wszelki wypadek wyssałem moc. Niewiele magii z Otchłani ulatuje tak wysoko. – Wskazał na okna wzdłuż obwodu ściany. – A słońce każdego ranka oczyszcza ten pokój. Dzięki koronie będziesz mógł widzieć więcej, ale nic poza tym, dopóki ponownie nie napełnisz jej magią.
– Dlaczego więc mi ją zwracasz?
– Pomyślałem, że moglibyśmy porozmawiać. I chcę, żebyś podczas tej rozmowy widział moją aurę. Chcę, żebyś zobaczył prawdę moich słów, siłę moich przekonań, wszystko, co wypływa prosto z duszy. Może wtedy uda ci się pojąć.
– Co pojąć? Że Niebiosa to kłamstwo? Nic, co płynie z twojej duszy, nie zmusi mnie do porzucenia tego, w co wierzę, Par’chinie. – Mimo wszystko Jardir założył koronę.
Pomieszczenie pojaśniało, choć za oknami zapadała ciemność. Ahmann odetchnął z ulgą, jak ślepiec z Evejah, któremu Kaji przywrócił wzrok.
Za oknami krajobraz cieni i niewyraźnych kształtów zmienił się w ostry, wyraźny obraz, rozświetlony magią sączącą się z Ala. Wszystkie żywe stworzenia nosiły w swoim wnętrzu iskrę mocy, a Jardir widział teraz siłę emanującą z pni drzew, mech wczepiony w korę i każde zwierzę zamieszkujące konary. Magia migotała w trawiastej równinie, ale przede wszystkim w demonach przemykających po tej ziemi i unoszących się w podmuchach wiatru. Alagai płonęły jak latarnie i budziły w Ahmannie pierwotne pragnienie, aby ruszać na polowanie i zabić.
Pomieszczenie, jak uprzedził Par’chin, było ciemniejsze. Wątłe smużki mocy unosiły się przy ścianie wieży. Przyciągały je runy wtopione w szyby. Znaki zamigotały – tarcza ochronna przed alagai.
Jednak w tej ciemnej komnacie Par’chin błyszczał jaśniej niż demony. Tak jasno, że powinien oślepiać. Lecz wcale tak się nie działo. Wręcz przeciwnie, magia wyglądała wspaniale, bogata i kusząca. Jardir sięgnął po nią przez koronę, aby choć trochę uszczknąć dla siebie. Nie za wiele, bo syn Jepha mógłby wyczuć Pobieranie, najwyżej odrobinę, dość, by przyśpieszyć zdrowienie. Pasmo mocy przemknęło do Ahmanna jak smużka dymu.
Par’chin zgolił sobie brwi, ale znaki nad lewym okiem uniosły się znacząco. Jego aura się zmieniła, ujawniła jednak rozbawienie raczej niż urazę.
– A-ha. Zdobądź własną. – Nieoczekiwanie magia zawróciła i została Pobrana przez cudzoziemca.
Jardir utrzymał nieprzeniknioną twarz, chociaż wątpił, czy robiło to jakąkolwiek różnicę. Syn Jepha miał rację. Mógł czytać aurę, widzieć każde uczucie, a jego adwersarz potrafił to samo. Par’chin był spokojny i skupiony, ale nie zamierzał wyrządzić Ahmannowi krzywdy. Nie było w nim fałszu, tylko znużenie i obawa, że Jardir okaże się zbyt uparty, sztywny i nie zechce przemyśleć tego, co usłyszy.
– Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego tu jestem, Par’chinie – zażądał Ahmann. – Jeżeli twoim celem naprawdę jest pozbycie się alagai, jak zawsze powtarzałeś, dlaczego stanąłeś przeciwko mnie? Jestem bliski spełnienia twoich marzeń.
– Nie tak bliski, jak ci się wydaje – zaprzeczył Par’chin. – A sposób, w jaki to robisz, budzi moją odrazę. Zniewoliłeś ludzi, zastraszyłeś ich i zmusiłeś do walki o ocalenie, nie obchodzi cię, za jaką cenę. Wy, Krasjanie, nosicie czerń i biel, ale świat nie jest taki prosty. Świat ma barwy, w tym całkiem sporo odcieni szarości.
– Nie jestem głupcem, Par’chinie.
– Czasami się zastanawiam – odgryzł się syn Jepha, a jego aura poświadczyła, że to prawda. Zabrzmiało to gorzko, że stary przyjaciel, którego Jardir tyle nauczył i zawsze darzył szacunkiem, ma o nim tak niskie mniemanie.
– Dlaczego zatem mnie nie zabiłeś i nie wziąłeś dla siebie włóczni i korony? Świadków naszego pojedynku wiązał honor. Moi ludzie uznaliby cię za Wybawiciela i ruszyli za tobą na Sharak Ka.
Przez spokojną aurę Par’china przetoczyła się fala irytacji.
– Nie rozumiesz – warknął. – Żaden ze mnie Wybawiciel! Z ciebie też! Wybawieniem są wszyscy ludzie jak jeden mąż, nie jeden mąż z całej ludzkości. Everam to tylko nazwa nadana idei, nie jakiś olbrzym w niebie, który walczy z mrokiem przestrzeni kosmosu.
Jardir zacisnął usta, choć zdawał sobie sprawę, że Par’chin dostrzeże w aurze rozbłysk gniewu rozpalonego bluźnierstwem. Wiele lat temu Ahmann przyrzekł, że zabije Par’china, jeśli ten jeszcze raz powie coś podobnego. W aurze przyjaciela Jardir odczytał wyzwanie.
Pokusa była, niestety, silna. Ahmann nie zdążył jeszcze sprawdzić mocy korony przeciwko Par’chinowi – z artefaktem nie był już tak bezradny, jak się mogło wydawać.
Jednak coś go powstrzymywało. W aurze ajin’pal dostrzegał coś jeszcze. Par’chin był gotów stanąć do walki, ale nad nim unosił się obraz alagai tańczących na zgliszczach świata.
Jardir bał się, że ta wizja się spełni, jeżeli obaj nie odnajdą porozumienia.
Zaczerpnął tchu, zebrał swój gniew i wypuścił go wraz z wydechem. Stojący naprzeciw Par’chin nie drgnął nawet, ale jego aura wygładziła się jak u Sharum, który opuścił włócznię.
– Jakie ma znaczenie, czy Everam to olbrzym w niebie, czy nazwa określająca honor i odwagę, które pozwalają nam stawić czoła nocy? – odezwał się wreszcie Jardir. – Jeżeli ludzkość ma działać jak jeden mąż, musi mieć przywódcę.
– Takiego demona umysłu do poprowadzenia swoich poddanych? – rzucił Par’chin, aby złapać Ahmanna w pułapkę logiczną.
– Właśnie – przytaknął Jardir. – Świat alagai zawsze był odbiciem naszego.
Par’chin skinął głową.
– Tak, w wojnie generałowie są niezbędni, ale powinni służyć swoim ludziom, nie odwrotnie.
Tym razem to Jardir uniósł brew.
– Uważasz, że nie służę swoim ludziom? Nie jestem Andrahem, który obżera się i tyje na tronie, podczas gdy jego ludzie wykrwawiają się i głodują. Na moich ziemiach nie ma głodu. Ani zbrodni. A ja osobiście wychodzę w noc, żeby zapewnić swoim poddanym bezpieczeństwo.
Par’chin roześmiał się, ochryple i drwiąco. Jardir obraziłby się, gdyby nie oburzenie widoczne w aurze starego przyjaciela.
– Właśnie dlatego to takie ważne – stwierdził Par’chin. – Ponieważ ty wierzysz w to demonie łajno! Przybyłeś na ziemie, które nie należą do ciebie, zamordowałeś tysiące mężczyzn, zgwałciłeś ich kobiety i zniewoliłeś dzieci, a jednak uważasz, że duszę masz czystą, ponieważ ich święta księga różni się odrobinę od twojej! Owszem, odganiasz od nich demony, ale kury, którym obcina się głowy, nie wzywają Wybawiciela rzeźnika, aby chronił je przed lisem.
– Sharak Ka się zbliża, Par’chinie – zauważył Jardir. – Przemieniłem te kury w sokoły. Mężczyźni z Lenna Everama chronią ich kobiety i dzieci.
– Podobnie jak mieszkańcy Zakątka – odparł Par’chin. – Ale żaden mężczyzna nie zabija innego. Żadna kobieta nie zostaje zgwałcona. Żadnego dziecka nie wyrywa się z ramion matki. Nie zmieniamy się w demony tylko po to, żeby z nimi walczyć.
– Tak właśnie o mnie myślisz? Uważasz mnie za demona?
Par’chin uśmiechnął się gorzko.
– Wiesz, jak nazywa cię mój lud?
„Demon pustyni”. Jardir słyszał to wiele razy, choć tylko mieszkańcy Zakątka ośmielali się używać tego przezwiska otwarcie. Skinął głową.
– Twój lud to głupcy, Par’chinie. Ty też, jeżeli bierzesz mnie za alagai. Może nie mordujecie i nie gwałcicie, ale też nikt z was nie dąży do zjednoczenia. Włodarze z Północy biją się o władzę i ulegają jej żądzy, podczas gdy Otchłań otwiera się przed nimi gotowa wypluć zastępy Nie. Pani demonów nie dba o waszą moralność. Nie obchodzi jej, kto jest niewinny, a kto się sprzedał. Nie obchodzą jej nawet własne alagai. Ma tylko jeden cel: zetrzeć życie z oblicza ziemi. Twój lud żyje pożyczonym czasem, Par’chinie. Pożyczonym pod zastaw dnia, w którym rozpocznie się Sharak Ka. Wtedy twoja słabość uczyni z nich pokarm Otchłani. A ty będziesz żałował, że nie masz u boku tysięcy morderców, tysięcy tysięcy, jeżeli tylu będzie potrzebnych do nadchodzącej walki.
Par’chin tylko kręcił głową ze smutkiem.
– Jesteś jak koń z przysłoniętymi oczami, Ahmannie. Dostrzegasz tylko to, co zgadza się z twoimi przekonaniami, a ignorujesz resztę. Pani demonów nie dba o nic, ponieważ ona po prostu NIE ISTNIEJE.
– Słowa nie sprawią, że to będzie rzeczywiste, Par’chinie. Słowa nie zabiją alagai ani nie sprawią, że Everam zniknie. Słowa nie zjednoczą nas na Sharak Ka, zanim będzie za późno.
– Mówisz o jedności, a nie rozumiesz znaczenia tego słowa – prychnął syn Jepha. – To, co nazywasz jednością, dla mnie jest wynaturzeniem. Niewolnictwem.
– Jedność celu, Par’chinie. Wszyscy dążący do tego samego celu. Pozbycie się demoniego rodzaju z oblicza Ala.
– Żadna to jedność, skoro jej utrzymanie zależy od jednego człowieka – zaoponował Naznaczony. – Wszyscy jesteśmy śmiertelni.
– Jedności, którą wprowadziłem, nie uda się tak łatwo odrzucić.
– Nie? – Arlen uśmiechnął się lekko. – Wiele się nauczyłem podczas mojej bytności w Lennie Everama, Ahmannie. Panowie Północy nie znaczą nic dla twoich ludzi. Ale twoi dama nie posłuchają rozkazów Jayana. Twoi Sharum nie pójdą za Asome. Żaden z wojowników nie posłucha Inevery, a Damaji pozabijają się nawzajem, gdy tylko zasiądą przy tym samym stole. Nie ma nikogo, kto mógłby zdobyć tron bez wojny domowej. Twoja bezcenna jedność zawali się szybko jak zamek z piasku.
Jardir zacisnął zęby, aż zgrzytnęły. Par’chin się nie mylił, niestety. Inevera jest sprytna i przez jakiś czas zdoła utrzymać porządek, ale nie na długo. Jej mąż musi wrócić jak najszybciej, inaczej zebrana z takim trudem armia zwróci się przeciwko sobie tuż przed rozpoczęciem Sharak Ka.
– Jeszcze nie umarłem – zauważył Jardir.
– Nie, ale nieszybko powrócisz do swoich – odparł syn Jepha.
– Jeszcze zobaczymy, Par’chinie...
Bez ostrzeżenia Jardir sięgnął przez koronę i zaczął Pobierać magię Arlena. Aura przeciwnika eksplodowała zaskoczeniem, a potem rozproszyła się, gdy Ahmann wchłonął skradzioną moc.
Magia przepłynęła przez ciało Jardira, spoiła rozerwane mięśnie i zgruchotane kości, dodała sił. Mężczyzna zwinnie pozbył się opatrunków z torsu i usztywnień na nogach. Zerwał się z posłania i rzucił na przeciwnika.
Par’chin zdołał na czas odzyskać równowagę, ale zastosował tylko obronę Sharum, nie znał sztuki walki uczonej w Sharik Hora. Jardir z łatwością się wyślizgnął i zastosował chwyt obezwładniający. Twarz Arlena poczerwieniała, gdy walczył o oddech.
Zaraz jednak mężczyzna rozwiał się jak mgła. Tak samo zrobił podczas walki nad przepaścią. Jardir stracił równowagę, ale nie upadł – przeciwnik chwycił go za rękę i nogę, po czym cisnął przez całą szerokość komnaty. Ahmann uderzył w okno tak mocno, że jego kości, choć wzmocnione magią, trzasnęły jak patyki. Tylko na szkle nie została choćby rysa.
Nad ziemią unosiła się wątła smużka magii. Jardir Pobrał ją, aby uleczyć złamania, zanim jeszcze poczuł ból.
Par’chin zniknął spod ściany i pojawił się tuż obok, ale Ahmann tym razem nie dał się nabrać na tę sztuczkę. Gdy tylko mgła zaczynała się formować, zrobił unik i wyprowadził dwa ciosy, zanim przeciwnik znowu się rozwiał.
Szarpali się tak raz po raz – Par’chin pojawiał się i znikał, zanim Jardir zdążył wyrządzić mu krzywdę, ale sam nie mógł odpowiedzieć ciosem na cios.
– Daruj sobie, Ahmannie! – zawołał Naznaczony. – Nie mamy na to czasu!
– Z tym się zgadzam. – Jardir wyprostował się i przybrał poprawną pozycję bojową. Rzucił jedynym krzesłem w przeciwnika, który przewidywalnie rozwiał się w mgłę, chociaż mógł łatwo zrobić unik.
Twoja moc czyni cię niedbałym, Par’chinie, pomyślał Ahmann, gdy rzucił się do schodów.
– Nigdzie nie pójdziesz! – warknął Naznaczony, gdy wyrysował w powietrzu run.
Jardir dostrzegł wzbierającą magię. Pędziła na niego z siłą, jaka zwaliłaby wojownika z nóg jak gigantyczny młot. Nie miał czasu na unik, więc musiał przyjąć cios. Rozluźnił się, aby zamortyzować nieuchronny upadek.
Ale uderzenie nie przyszło. Korona Kajiego rozgrzała się i błysnęła, wciągając magię. Odruchowo Ahmann również nakreślił run, aby zmienić moc w czyste uderzenie gorąca, które mogłoby obrócić w popiół tuzin drzewnych demonów.
Par’chin tylko uniósł dłoń. Pobrał magię z powrotem dla siebie. Jardir, oszołomiony gwałtownym ubytkiem mocy, mógł tylko patrzeć.
– Będziemy się tak bawić całą noc? – Par’chin rozwiał się i ucieleśnił między Ahmannem i schodami. – Nie wypuszczę cię z tej wieży.
Jardir złożył ramiona na piersi.
– Nawet ty nie zdołasz mnie tu trzymać wiecznie. Wkrótce wzejdzie słońce, a wtedy twoje demonie sztuczki i magia hora przestaną działać.
Par’chin rozłożył ręce.
– Nie będę musiał. Gdy wzejdzie słońce, zostaniesz tu z własnej woli.
Ahmann już miał się roześmiać, ale to, co zobaczył w aurze Naznaczonego, powstrzymało wybuch wesołości. Ten człowiek w to wierzył. Wierzył, że jego słowa okażą się przekonujące jak nic innego na świecie.
– Dlaczego mnie tu zamknąłeś, Par’chinie? – zapytał Jardir po raz ostatni.
– Aby przypomnieć ci, kto jest prawdziwym wrogiem – odpowiedział Par’chin z powagą. – I prosić o pomoc.
– Dlaczego miałbym ci pomóc?
– Ponieważ trzeba złapać demona umysłu i zmusić go, żeby zabrał nas do Otchłani... Pora przenieść walkę na teren alagai.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Na sukience miała krew. W trakcie skromnego śniadania armatnia kula świsnęła jej nad ramieniem i oderwała głowę Pennowi. Nila wciąż słyszała ten dźwięk, niczym świst upiornego imbryka, gdy nagła śmierć minęła jej ucho o kilka cali. Kula wywaliła dziurę w murze za Pennem i uderzyła prosto w sypialnię Jakoba. Bezgłowy Penn nadal siedział na krześle, miał przygarbione ramiona, a w dłoni ściskał łyżkę. Jakob powinien leżeć w swoim łóżku. Nie leżał.
Nila znalazła jednego z Hielmenów przydzielonych do pilnowania chłopca. Żołnierz otrzepywał mundur z pyłu. Miał na imię Bystre i około trzydziestu pięciu lat. Jego spokój oraz pewność siebie przypominały tamtego brodatego sierżanta z rezydencji diuka Eldaminse’a.
– Gdzie jest Jakob? – zapytała.
– Nie ma go w łóżku? – zdziwił się Bystre.
– Nie.
– Licho nadało, znowu gdzieś powędrował.
Nad ich głowami eksplodował kartacz, wszyscy rzucili się szukać osłony. Nila znalazła się na ziemi, pod Bystre’em.
– Nic ci nie jest? – upewnił się.
– Wszystko w porządku. Znajdźmy Jakoba.
Pomógł jej wstać i ruszyli, nawołując chłopca. Nila usłyszała huk muszkietów, uderzył ją duszący swąd spalonego prochu. Kawałek dalej wznosiła się barykada. Ukryci za nią żołnierze i ochotnicy strzelali do oddziałów marszałka polnego.
Rokowania miały miejsce pięć dni temu. Od tamtej pory Tamas nieustannie atakował barykady. Ostrzał z dział oraz muszkietów trwał dzień i noc. Powietrze cuchnęło siarkowym, czarnym prochem.
Ktoś wykrzyczał ostrzeżenie. Chwilę potem na szczycie barykady zaroiło się od niebieskich mundurów. Zupełnie jakby woda przerywała tamę.
– Biegiem – polecił Bystre. – Wycofać się za następną barykadę! – zawołał do pobliskich ochotników.
Złapał Nilę za ramię.
– Musimy odnaleźć Jakoba – powiedział.
I odwrócił się gwałtownie, aż mu czako spadło, gdy w pobliskiej alejce pojawił się adrański żołnierz. Bystre dobył szabli i sparował cios bagnetu. Jednak przeciwnik uderzył Hielmena w szczękę kolbą karabinu, a potem stanął nad nim, z bagnetem gotowym do ciosu.
Nila z trudem dźwignęła jakiś brukowiec. Uniosła kamień nad głowę i uderzyła adrańskiego żołnierza w kark. Mężczyzna padł na ziemię, nie wydawszy nawet jęku. Bystre złapał się za szczękę i próbował otrząsnąć po ciosie.
Podniosła go na nogi.
– Tam! – Dostrzegła Jakoba biegnącego przez ulicę, bliżej barykady. Jakiś pocisk wzbił kurz przed chłopcem, wystraszył go. Malec upadł, zalewając się łzami.
copyright© Peter V. Brettcopyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2015 copyright © for translation by Małgorzata Koczańska, 2015
Tytuł oryginału The Skull Throne
wydanie i
isbn 978-83-7964-094-2
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta
projekt okładki black gear Paweł Zaręba
ilustracja na okładce Larry Rostant
fotografia na okładce za zgodą autora
mapa oraz aranżacja graficzna stron 4, 578-579 black gear Paweł Zaręba
ilustracje Dominik Broniek
redakcja Dominika Repeczko
korekta Magdalena Byrska
skład opracowanie okładki „Grafficon” Konrad Kućmiński
skład wersji elektronicznej [email protected]
sprzedaż internetowa
zamówienia hurtoweFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
wydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka