41,18 zł
13 osób interesuje się tą książką
Siła wojownika to nie siła jego ramienia. To siła ramion ludzi, którzy stoją obok niego.
Święte Miasto zostało zniszczone przez demony, kości kolejnych poległych wojowników złożono w Sharik Hora a bohaterowie, którzy już raz ocalili świat...zniknęli. Wśród pożogi, zniszczenia i śmierci nadchodzi czas nowego pokolenia - dzieci dawnych bohaterów muszą stawić czoła demonom i własnemu przeznaczeniu. I wcale nie ma pewności, co okaże się gorsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 491
349 rok plagi
Mama dała mi na imię Darin.
Mama, Renna Bales, przywódczyni Potoku i najbliższa mi osoba, zapadła się pod ziemię, a ja zamierzałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, by ją odzyskać.
Ojca nigdy nie poznałem. Zginął, zanim się urodziłem. Ratował świat. Możecie mi wierzyć, tak właśnie było. Każdy to potwierdzi, jeśli spytać go o Arlena Balesa. Wszyscy wiedzieli, że zszedł do Otchłani i poświęcił życie, żeby ocalić świat. Przejaw jego ostatniego czynu dał się ujrzeć na niebie w postaci wielkich płomiennych runów, o które rozbiła się fala demonicznej wojny, obracając otchłańce w proch. Mogą potwierdzić to również ci, którzy wtedy z nim byli. Mój ojciec-we-krwi. I moja mama.
Ja również przy tym byłem, w pewnym sensie. W brzuchu mamy. Mama twierdziła, że zaraz potem wypadłem na kamienną posadzkę wśród demoniego roju.
Przyszedłem na świat o kilka minut za późno, by poznać tatę. Minut czy lat, to i tak bez różnicy.
Zaczynałem jednak podejrzewać, że nie do końca było tak, jak opowiadali ludzie. Przecież świat nadal potrzebował ocalenia. A skoro mylili się co do tego, może również co do innych rzeczy? Moja ciocia Leesha, która potrafi przepowiadać przyszłość, rzuciła demonicznymi kośćmi umazanymi moją krwią, a dla pewności użyła magii. Jej proroctwo tylekroć odtwarzałem w myślach, że stało się częścią mnie.
„Ojciec czeka w ciemnych głębinach na powrót potomstwa”.
To mogło oznaczać niejedno. Nie byłem na tyle głupi, by wierzyć w dosłowność przepowiedni. Ale to nie tak całkiem szalona myśl, że jakaś część taty nadal tam tkwiła, że utknęła w Otchłani niczym korek w butelce.
Prawda?
Ale jeśli tata być może jeszcze żył, to mama żyła z całą pewnością. Wiedziałem i to, że istota, która ją przetrzymuje, usiłuje utuczyć ją jak świniaka na ucztę weselną.
Dorastałem bez ojca. Obserwowałem innych chłopców i ich ojców i rozumiałem, że czegoś mi brak, jednak trudno odczuwać stratę kogoś, kogo nigdy się nie znało.
Za to mama zawsze była przy mnie. Karmiła mnie, uczyła, zapewniała bezpieczeństwo. Mama silna jak słońce.
Ale niedawno zaginęła. Zabrano mi ją. Nagle musiałem się sam o siebie zatroszczyć. Dobrze, że miałem pomoc, bo tak zupełnie sam mógłbym sobie nie dać rady. Od kiedy się urodziłem, ludzie usiłowali dopatrzyć się we mnie czegoś z mamy i taty, ale spotkawszy mnie, odchodzili rozczarowani.
A przecież zadbać musiałem nie tylko o siebie. Mama zajmowała się mną przez tyle lat, więc jakim byłbym synem, gdybym nie próbował jej odzyskać? Nawet gdyby to oznaczało zapuszczenie się do jaskini istoty, na którą Minstrele mają kilkanaście określeń, a każde straszniejsze od poprzedniego. Król demonów. Ojciec Zła.
Alagai Ka. Ten potwór zamierzał powołać do życia nową królową roju, a gdyby jego plan się powiódł...
Jeśli pozwoliłbym Alagai Ka przywrócić to, co było wcześniej, jeśli pozwoliłbym mu upaść mamę, żeby wyhodować królową, i zasiedlić rój nowym pokoleniem demonów, poświęcenie taty poszłoby na marne. I to wszystko po tym, jak ludzie posmakowali życia bez nich.
Oczywiście miałem świadomość, że zginę, próbując go powstrzymać. Ja z moimi piętnastoma zimami naprzeciwko króla demonów starszego niż góra. Posiadałem tylko odrobinę magii – w dodatku częściej wyzwalała się ona pod wpływem strachu niż w wyniku świadomej kontroli – Ojciec Zła zaś posługiwał się swoją mocą z taką łatwością, z jaką ja grałem na swojej fletni. Alagai Ka nie musiał się obawiać niczego, za to ja ciągle się czegoś bałem. Gdybym udał się do niego sam, pewnie zginąłbym, jeszcze zanim w ogóle spróbowałbym popsuć mu szyki.
Na szczęście nie byłem sam. Miałem przyjaciół, prawdziwych, a każdy był w czymś lepszy ode mnie.
Olive również posiadała magię – tkwiła w jej mięśniach i kościach. Pewnie mogłaby rzucić krową i przebić nią ścianę stodoły. Jej matkę również przetrzymywały demony, więc Olive była wkurzona.
Selen, choć nie tak silna jak Olive, na pewno była silniejsza ode mnie. I mądrzejsza. Bez niej chyba nie porwałbym się na wyprawę przez całą pustynię, żeby szukać Olive.
Z Arickiem i Rojvah nie łączyły mnie więzy krwi, ale byli dla mnie jak rodzina. Bliźnięta były rezolutne i pewne siebie – w przeciwieństwie do mnie. Arick, zbudowany niczym wystawowy buhaj, był według mnie najlepszym wojownikiem na świecie – poza Olive. Natomiast jeśli chodzi o Rojvah, talentem muzycznym nie dorastałem jej nawet do pięt. Potrafiła swoją grą przywabić demony – i ludzi – i rzucić na nich urok.
W pojedynkę nie zdołałbym ocalić naszych rodziców, ale wszyscy razem mieliśmy szansę.
Nie mogłem się doczekać, kiedy wyruszymy. Chciałbym mieć już za sobą ten pierwszy krok i gnać w stronę tego, co napawało mnie lękiem. Liczyłem, że siła rozpędu utrzyma mnie w ruchu, nawet gdy zdejmie mnie trwoga, i dzięki temu nie sprawię przyjaciołom zawodu.
Jednak przed wyruszeniem na poszukiwania musieliśmy załatwić parę spraw.
Pogrzeb nie różnił się wiele od nabożeństwa Siedmiodnia odprawianego w Potoku przez Opiekuna Harrala. Długie, głośne i monotonne modlitwy przetykane śpiewnymi recytacjami, a wszystko wciśnięte pomiędzy nudne kazania. Z tą różnicą, że w Pustynnej Włóczni ceremonia odbywała się w języku krasjańskim, a zamiast w małej kapliczce na Pagórku Bogginów przebywaliśmy w legendarnej Sharik Hora.
Bywałem już w wielkich świątyniach. W katedrze Wybawiciela w Zakątku. W Wielkiej Bibliotece i katedrze w Miln. Jednakże nawet nowa Sharik Hora w Lennie Everama – której widok zaparł mi dech w piersiach – bledła w porównaniu z oryginalną Sharik Hora, świątynią Kości Bohaterów w Forcie Krasja, czy jak zwali go miejscowi, Pustynnej Włóczni.
Świątynię przepełniała magia. Prastara i... uśpiona. Ale ja jako jedyny mogłem ją wyczuć.
Była inna niż ta, do której przywykłem. Niepodobna do magii kości demonów, którą posługiwała się ciocia Leesha, ani do surowej magii Otchłani, z której czerpała mama. Różniła się też od mojej, zrodzonej w mroku, i od tej przesycającej demony, która pochodziła z ciemnych głębin.
O tej porze, wczesnym rankiem, blask słońca wsączający się przez witraże wypełniał wnętrze kolorowym światłem. Słońce zazwyczaj wypalało magię, ale nie tutaj.
Niestety, ja nie byłem nań odporny, dlatego okutałem się materią na tyle, na ile pozwalał tutejszy zwyczaj, pozostawiając jedynie odkryte ręce oraz twarz. Mimo to promienie sprawiały mi ból, paliły, i to nie tylko w oczy. Oślepiały i przyprawiały o świąd oraz pieczenie. Magia zrodzona z nocy przylegała do mnie jak fetor, dopóki słońce nie zdzierało jej ze mnie, jakby szorowało mi skórę ostrą szczotką i polewało wrzątkiem.
Nocą Świątynia Bohaterów ożywała, jakby miała świadomość. Możliwe, że ją posiadała – ukształtowaną wygasającymi emocjami wojowników, którzy oddali życie w obronie ludzkości przed otchłańcami.
Ta... wola... emanowała z wybielonych, lśniących kości, którymi wyłożona była każda powierzchnia świątyni. Przypominała złoty blask widoczny jedynie dla tych, którzy sami posiadali magię.
Spod sufitu pustymi oczodołami spoglądały na nas setki czaszek, z których zrobiono olbrzymi kandelabr. Mogłem wyczuć każdą kość, nawet jeśli nie znałem jej nazwy. Ołtarz zbudowano z różnych kawałków, przypominał gigantyczną mozaikę wznoszącą się od podłogi do sufitu. Również misy i puchary z błogosławioną wodą wykonano z ludzkich czaszek.
Umieszczone w niszach murów szkielety wielkich kai, dowódców bitew z demonami, jak za życia dzierżyły tarcze i włócznie. Ławki uformowano z powiązanych, posklejanych długich kości nóg. Mimo trzech warstw tkaniny pomiędzy moimi pośladkami i siedziskiem czułem ich chropawą powierzchnię i uwierały mnie nierówności w miejscach stawów.
To wszystko budziło mój niepokój. A nawet trochę strach. Ale mimo to czułem się tu bezpiecznie. To było jedyne miejsce, którego demony nie mogły tknąć.
Ciężka woń kadzideł i substancji do preparowania ciał wyjątkowo mnie nie drażniła, ponieważ tłumiła odór ciał tysięcy wyznawców, mieszaninę woni perfum, potu i gliniastego pyłu wniesionego na sandałach.
Podobnie jak na mszach Siedmiodnia w Potoku, i tutaj mężczyźni i kobiety stali osobno, odpowiednio po prawej i po lewej stronie. To trochę staroświecki zwyczaj, który Wolne Miasta zarzuciły już lata temu, a zarazem jedna z wielu przyczyn, dla których unikałem nabożeństw, gdy tylko się dało. Czyli często.
Zgodnie z tym zwyczajem w Sharik Hora usadzono mnie z Olive, Arickiem i kilkoma setkami wojowników Sharum, Selen i Rojvah zaś gniotły się w tłumie kobiet po drugiej stronie głównej nawy.
Nie rozumiałem tego. Po co tak rozdzielać rodziny? No a Olive przecież mogłaby siedzieć po tej i po tamtej stronie? A może nie pasowałaby do żadnej?
Nie żeby odstawała. Nie to, co ja. Wszyscy w mojej ławce byli przynajmniej o dłoń wyżsi i o pięćdziesiąt funtów ciężsi ode mnie, i to nie biorąc pod uwagę zbrojnych szat, w których wyglądali na jeszcze większych. Do tego jako jedyny nie miałem na sobie ani czarnych szat, ani stroju krasjańskiego. Wyróżniałem się niczym owca w wilczej jamie.
Ale Selen też nie dało się nie zauważyć. Wyższa od większości mężczyzn, pośród kobiet górowała zdecydowanie. Silnie umięśnionej sylwetce masywności dodawał jeszcze pancerz. Podobnie jak ja odmówiła założenia krasjańskich szat, co w sumie miało swoje słabe strony. Rojvah w stroju kapłanki, którego nie znosiła, wtapiała się w otoczenie znacznie lepiej.
Ktoś zakaszlał, a ja drgnąłem tak gwałtownie, że Olive aż na mnie spojrzała.
– Wszystko w porządku, Darin? – zapytała tak cicho, że inni nie mogli jej słyszeć.
Moje zmysły działały inaczej niż u zwykłych ludzi. Mama zawsze mawiała, że mam nos ogara i uszy nietoperza. Słowa szeptane do Stwórcy były dla mnie tak głośne jak wrzaski w szynku.
To jeszcze nic. Słyszałem bijące serca wszystkich mężczyzn z mojego rzędu i czułem wibracje kości, z których zbudowane były ławki. Czułem również smaki herbaty i przyprawionego mięsa obecne w oddechach Sharum i wiedziałem, który z nich pokrzepił się przed ceremonią łyczkiem couzi. Brzęczenie muchy pod sufitem słyszałem tak wyraźnie, jakby siedziała mi w uchu. A gdybym zadarł głowę, mógłbym policzyć fasetki w jej oczach.
– Tak, tak – wymamrotałem i uspokojona Olive z powrotem pogrążyła się w zadumie. Ta strata złamała serca wszystkim, lecz Olive dotknęła szczególnie.
Czasami tak wyczulone zmysły się przydawały, ale częściej bywały kłopotliwe. Nienawidziłem tłumów, takich jak na tym nabożeństwie, jednak cóż, tak jak w Potoku, czasem nie dało się uniknąć wizyty w świątyni. Pozostawało mi zacisnąć zęby i jakoś przetrwać do końca.
Skoncentrowałem się na najgłośniejszym dźwięku. Z ambony przemawiał Damaji Aleveran, a jego głos dzięki przemyślnemu ustawieniu pulpitu niósł się zwielokrotniony po same krańce świątyni. Dzięki temu skupieniu uwagi udało mi się odciąć resztę przytłaczających mnie bodźców, obrazów, zapachów i dźwięków.
Nie przywiązywałem wielkiej wagi do sensu słów kapłana – ględził coś tam o tym, że wszystko dzieje się z woli Stwórcy – ale skierowałem na niego swoje wyczulone zmysły. Dowiedziałem się dzięki temu, jakim sposobem uzyskano tak nieskazitelną biel jego szat. Wychwyciłem nutę woni papieru i tuszu na palcach. Policzyłem zmarszczki na jego twarzy i wyczułem, ile ma lat, choć trzymał się lepiej niż większość mężczyzn w tym wieku. Wrażliwy węch powiedział mi, że Aleveran stosuje skromną dietę, a na dłoniach dojrzałem odciski. Pod warstwami szat kapłana falowały, ocierając się ze szmerem o tkaninę, wydatne mięśnie.
Serce Aleverana biło mocno i równo. To oraz jego zapach przekonały mnie, że wierzy w to, co mówi. Wierzył, że w Niebie mieszka Stwórca, że patrzy na nas z góry i że obchodzi go to, co robimy.
A nie każdy kapłan w to wierzył. Niektórzy nawet całkiem dobrze udawali, jednak mnie trudno było zwieść. Wybaczałem tym, którzy mieli wątpliwości, ale dobre intencje, lecz nie znosiłem tych, którzy celowo kłamali. Tym, którzy posiadali dar prawdziwej wiary, zazdrościłem. Chciałbym wierzyć, że nic nie dzieje się bez przyczyny. I że wszystko ostatecznie skończy się dobrze.
Ech, żeby to było takie proste.
Kiedy modlitwy i kazania dobiegły końca, uwaga obecnych przeniosła się na ciała leżące na marach przed ołtarzem. Dwóch książąt i księżniczki. Zgromadzeni w pierwszych rzędach duchowni wyszli z ławek i ustawili się po obu stronach ołtarza – mężczyźni z rady dama po prawej, dama’ting po lewej – i zaczęli odmawiać modły za zmarłych. Ciała innych poległych podczas Nowiu przekazano już kapłanom specjalizującym się w preparowaniu zwłok, aby wybielone kości bohaterów mogły zasilić moc tego miejsca. Selen uważała, że to barbarzyństwo, jednak moim zdaniem to piękne.
Nie codziennie świątynia miała okazję wzbogacić się o kości członka rodu królewskiego, a co dopiero trzech. Tym razem swoje kości oddali książę Chadan, wnuk Damaji Aleverana, książę Iraven, przyrodni brat Olive, i księżniczka Micha, jej przyrodnia siostra.
Tytuł księżniczki nie pasował mi do Michy – piastunki Olive, a jeszcze trudniej przychodziło mi myślenie o niej jako o wojowniczce. A jednak była jednym i drugim. Pamiętałem ją z dzieciństwa jako surowy, lecz kochający cień nieodstępujący Olive na krok, kiedy wraz z nią i z Selen ganialiśmy się po korytarzach zamku cioci Leeshy, niepomni niebezpieczeństw czyhających za runami. Micha zawsze była bardziej przyboczną strażniczką niż niańką, choć żadne z nas nie wiedziało, jaką naprawdę rolę pełni u boku Olive.
Mimo to ustawienie jej mar w jednym rzędzie wraz z książętami miało posmak skandalu. Od tysięcy lat w Sharik Hora nie umieszczono kości żadnej kobiety, jednak w obecnych czasach kości bohaterów były na wagę złota. Pustynna Włócznia stała się cieniem miasta z przeszłości, przedmieścia zostały zniszczone, a piaskowe demony nieustannie wzbijały burze na wydmach. Majah potrzebowali każdej ochrony, jaką mogli zdobyć.
Krasjanie często dopuszczali, by duma miała przemożny wpływ na ich decyzje, liczyłem jednak, że tym razem nie okażą się na tyle głupi, aby zrezygnować z kości potężnego bohatera tylko dlatego, że był kobietą. Wyczuwałem, że Olive się tym niepokoi, lecz nie mogłem nic na to poradzić.
Podobnie jak Micha, Olive była teraz zupełnie inna od tej rozpieszczonej księżniczki, z którą dorastałem w Zakątku. W Pustynnej Włóczni znano ją jako księcia Olive, sławetnego kai’Sharum, który uczynił takie spustoszenie w szeregach wroga, że liczby zabitych demonów mógłby mu pozazdrościć każdy starszy i bardziej doświadczony weteran.
Olive nie pachniała już też tak jak kiedyś. Przed przybyciem do Pustynnej Włóczni nie przeżyłaby jednego dnia bez kąpieli, prędzej wzięłaby dwie, niż którąś pominęła. Do każdej używała mydeł pachnących niczym mdlący opar kwitnącego ogrodu. Poza tym, kiedy tylko się osuszyła, nakładała na siebie całą masę mazideł, pudrów i perfum. Teraz pachniała jak mężczyzna nawet bardziej ode mnie – potem, kurzem i przyprawą hava. Było to tak różne od tego, co zapamiętałem, że w pierwszej chwili omal jej nie poznałem.
Omal, bo jednak pod tymi wszystkimi woniami nadal pachniała jak Olive, pierwsza przyjaciółka, jaką miałem w życiu. Magia przyspieszyła jej rozwój już w łonie matki, podobnie jak stało się to w moim przypadku. Oboje goniliśmy się już po pokojach na rok przed tym, jak Selen zaczęła stawiać pierwsze kroki. Nauczyłem się wyczuwać nastroje Olive, jeszcze zanim zacząłem mówić. Wiedziałem teraz, że przepełnia ją na równi żal i gniew. I trudno się dziwić. Straciła nieomal wszystko, a wcale nie musiało do tego dojść.
Ktoś, kto pachniał w ten sposób, powinien łkać rzewnie albo szaleć ze złości, lecz Olive panowała nad sobą przez wzgląd na szacunek należny zmarłym. W Krasji nie wypadało, by Sharum płakał lub kwestionował wolę Everama, gdy ten postanowił powołać jego braci do Nieba. Jeśli wierzyć w Niebo. Olive nie wierzyła, ale wiele się ostatnio zmieniło i sam już nie byłem pewien, czy jeszcze ją znam.
Siedzący po prawej Arick pachniał podobnie. Micha była nie tylko jego ciotką, ale też siostrą włóczni jego matki i prawdopodobnie pierwszą uznaną wojowniczką, która zaakceptowała Aricka takim, jakim był. Podobnie jak Olive, Arick obwiniał się za to, co stało się w demonich tunelach, choć żadne z nich nie przyczyniło się do tej tragedii.
W drugiej części świątyni emocji nie tylko się nie ukrywało, ale wręcz były mile widziane. Rojvah płakała otwarcie, choć raczej na pokaz niż z głębi serca. Jej łkania były odmierzone i odpowiednio głośne, aby okazać żal, nie zakłócając przy tym nabożeństwa i nie zostając w tyle z litaniami. No cóż, przecież prawie nie znała żadnego z poległych.
Jednak jej łzy były autentyczne. Nie miałem pojęcia, jak ta dziewczyna umiała płakać na zawołanie – i nie rozumiałem, po co w ogóle to robić – ale zapach jej łez był dla mnie wyraźny mimo warstwy malowideł i perfum, którą miała na sobie. Każdą kroplę, zanim ta spłynęła po policzku, rozmazując jej czernidło do oczu, łapała do flakonika na łzy.
Stojąca obok Rojvah Selen nie przepadała za makijażem ani nie była skłonna do płaczu, ale kochała Michę bardziej niż własną matkę. Mimo dzielącego nas tłumu wyczuwałem jej zapach. Znałem go jak swój własny. Cierpienie Selen było szczere, a ciche łzy zostawiały na jej policzkach lśniące ślady. Żałowałem, że nie mogę być blisko niej, żeby ją pocieszyć, choć może to i lepiej? Nie byłem w tym szczególnie dobry.
Mnie również było smutno, ale nigdy nie rozumiałem u ludzi tego całego opowiadania o uczuciach, które kryły się w ich zapachach. Mogło to wyglądać tak, że brak mi serca. Oczywiście mógłbym udawać, jak Rojvah, jednak to za bardzo przypominało mi kłamstwo.
Krasjanie nie mieli mi za złe tego, że nie okazuję uczuć. Traktowali mnie jak mężczyznę i wojownika, mimo że na wojownika nie wyglądałem. Sharum powinni akceptować zarówno smutek, jak i radość oraz umieć jedno i drugie odłożyć na bok.
Było to odrobinę pocieszające, skoro wszyscy w tej kościanej świątyni się na mnie gapili.
I nie, to nie żadne przechwałki, naprawdę tak było. Pewnie uważali, że robią to dyskretnie, ale co rusz zerkali na nasz rząd, udając, że wcale tego nie robią. Słyszałem ich poszeptywania. Plotkowali oczywiście o Olive i o reszcie, lecz głównie o mnie. Że jestem synem Par’china i tak dalej.
Mój ojciec, Arlen Bales, był słynny pośród Krasjan. Nawet w Nowej Krasji, postępowej, gdzie od piętnastu lat panował pokój, opinie na temat jego przydomku były podzielone. Tylko Stwórca wiedział, co oznaczał on dla Majah.
No cóż, mogło być gorzej. Przynajmniej nie plotkowali o tym, że urodziłem się w czeluściach, a w moich żyłach płynie krew demona, tak jak robili to Krasjanie z Północy. Tak czy owak, nie lubiłem być w centrum zainteresowania.
Przyszedłem do świątyni dla Olive, musiałem więc odgrywać swoją rolę. Nie byłem religijny, podobnie jak tata. Pisał o tym w swoich pamiętnikach. Podobno mamrotał pod nosem, powtarzając w kółko słowo „marmolada”, żeby ludzie dostrzegli jego poruszające się usta i myśleli, że się modli. Mnie oczywiście by nie oszukał, ale inni nie słyszeli tak dobrze i nie widzieli tak wyraźnie jak ja, szczególnie jeśli jednocześnie pilnie udawali, że wcale nie patrzą.
– Chadan asu Maroch am’Majah – zagrzmiał Aleveran, a ja spojrzałem znów w stronę ołtarza. – Iraven asu Ahmann am’Jardir am’Majah. Micha vah Ahmann am’Jardir am’Kaji – recytował, przesuwając dłonią nad ciałami zmarłych. – Kto da świadectwo ich chwały?
W ławach zapanowało poruszenie, rozległy się szmery, a przecież wszystko zostało ustalone wcześniej. Wojownicy, którzy widzieli to, co działo się w tunelach, byli zgodni co do tego, kto powinien ich reprezentować.
Z rytmu serca czytałem jak z twarzy. Znałem dobrze echo równych uderzeń w piersi Olive, gdy odpoczywała, a także głośny łomot, gdy krew wrzała jej w żyłach. Tym razem jednak usłyszałem coś, co zdarzało się nieczęsto – szybki trzepot, jak u zająca ściganego przez ogara.
Ojciec Olive, podobnie jak mój, cieszył się w Pustynnej Włóczni sławą, choć niekoniecznie dobrą. Dawniej Majah wierzyli, że Ahmann Jardir jest głosem Everama. Wielu nadal w to wierzyło wbrew temu, co mówili ich przywódcy. Dlatego właśnie Damaji Aleveran oraz członkowie rady woleliby już nigdy nie usłyszeć jego imienia.
Jednak w przeciwieństwie do mnie Olive nigdy nie uciekała przed konfrontacją.
Zbliżała się chwila, kiedy to ja, Olive asu Ahmann vah Leesha, miałam stanąć przed zebranym w świątyni tłumem. Siedziałam na kościanej ławce, sparaliżowana strachem.
Odetchnęłam głęboko, akceptując lęk. Zbroja Chadana leżała na mnie jak szyta na miarę szata i prawie nie wydała dźwięku, kiedy wstawałam.
Zbroję tazhańską robiło się techniką lamelkową – masa malutkich płytek alagai zachodzących na siebie tworzyła pancerz z czarnej stali o elastyczności koszuli i odporności tarczy. Pokryte runami tafelki chroniły przed demonami, a impet ciosu rozchodził się kręgiem, niczym fale na wodzie po wrzuceniu kamienia, rozprowadzając energię i niwelując siłę uderzenia.
Godło Chadana, włócznia, zostało zastąpione naszym wspólnym. Żaden dar nie mógłby spłacić długów Majah wobec mnie, ale zrobiło mi się cieplej na sercu, że mogę nosić zbroję mojego księcia i nasz nowy herb na piersi, oliwkę przebitą włócznią.
Na ramiona narzuciłam prostą czarną szatę bez zapięcia z przodu, przypominającą pelerynę. Łagodziła nieco kanciastość pancerza i chroniła kościane ławy przed ostrymi krawędziami lamelek. Hełm owinęłam turbanem, a białą jedwabną zasłonę opuściłam luźno na szyję.
Krasjański strój chronił mnie przed spojrzeniami tak dobrze jak pancerz przed ciosami, dając mi pewne poczucie przynależności do wspólnoty zgromadzonej w tym świętym miejscu, a przecież byłam tu obca. Dzięki tradycyjnemu krojowi szat oraz nakryciu głowy i woalce noszonym na sposób Majah nie wyróżniałam się, pomimo że znajdowałam się setki mil od domu, pośród plemienia wrogów moich przodków.
Upodobniłam się wyglądem do swoich porywaczy.
Zaledwie parę miesięcy wcześniej w innym pomieszczeniu w tej świątyni przeżyłam najbardziej upokarzające chwile w życiu. Przemocą uprowadzona z domu, zostałam tu przetransportowana jak pakunek, a następnie rzucona na podłogę niczym łup wojenny. A potem Damaji kazał mnie wychłostać za bezczelność. Cięgi trwały tak długo, aż mogłam tylko leżeć na posadzce, łkając.
Teraz musiałam podejść do mojego oprawcy, który stał przed ołtarzem.
Na samym początku okrzyknięto mnie push’ting, „synem”, którego matka wychowywała jak córkę. Uznali, że księżna zrobiła to z tchórzostwa – lub przebiegłości. Ale bez względu na powody, które kierowały matką – chęć ukrycia mnie przed zabójcami, czy też zapobieżenia podstępnym knowaniom mającym na celu przejęcie tronu mego ojca – Majah nieufnie patrzyli i na jej działania, i na mnie samą. Zrobili, co w ich mocy, by uczynić ze mnie mężczyznę, nie bacząc na to, kim byłam i czego pragnęłam.
I udało im się. Osiągnęli efekt lepszy niż ktokolwiek – łącznie ze mną – mógłby się spodziewać. Majah nie zaakceptowaliby mnie jako kobiety, dlatego wykorzystałam swoją męską część, a potem zmusiłam ich, by mnie szanowali. Dlatego stałam teraz przed ołtarzem odziana w tazhańską zbroję jako książę Olive, wojownik zasłużony nie mniej niż ci, których kości zbudowały tę świątynię.
I choć nie byłam już tamtą rozpieszczoną księżniczką, która przybyła do Pustynnej Włóczni, nie byłam również księciem wojownikiem. W każdym razie nie całkiem. Nadal tylko odgrywałam jego rolę, jednak robiłam to już tak długo, że sama nie miałam pewności, kim będę, gdy przestanę w końcu udawać. Z całą pewnością nie księżniczką Olive, dziewczyną plotkującą i paplającą o dworskiej modzie oraz zabiegającą rozpaczliwie o aprobatę matki.
Pustynia zahartowała księcia Olive. Jednak ani walcząc w Labiryncie z demonami, ani w koszarach z agresywnymi Majah nie czułam się w Pustynnej Włóczni bezpiecznie z wyjątkiem chwil, gdy spałam u boku księcia Chadana. Ale mój książę odszedł i bałam się, że już nigdy ani przez moment nie zaznam tu spokoju. Postanowiłam wrócić do domu i tam sprawdzić, co kryje się pod twardym pancerzem księcia Olive.
Nie mogłam się już doczekać, żeby zostawić za sobą Pustynną Włócznię z jej duchami, demonami i politycznymi intrygami. Przelewałam tu krew wraz z wojownikami Majah, połączyły mnie z nimi braterskie więzi, ale ich przywódcy zawsze traktowali mnie źle.
Zanim jednak miałam zacząć swoje nowe życie, musiałam zrobić jeszcze jedno – odprowadzić siostrę i mojego księcia w zaświaty.
Nie byłam religijna, nie wierzyłam, że śmierć odkrywa sekrety, nie wierzyłam w Everama czy Stwórcę, o którym mówili Opiekunowie na Północy. Matka wychowała mnie w duchu zdrowego sceptycyzmu wobec kapłanów i „świętych” tekstów. Szanuj wiarę innych, mawiała, ale nie ufaj komuś, kto przypisuje boskiej interwencji rzeczy możliwe do wyjaśnienia lub jest tak ślepo oddany swoim ideom, że odrzuca przeczące im dowody.
Według mnie żadne Niebo nie istniało, czeluść zaś była po prostu przesyconą magią krainą, która znajdowała się pod powierzchnią Ala. Widziałam ją na własne oczy i wiedziałam, że to przerażające miejsce, ale też że nie ma tam nic, co sugerowałoby obecność mocy nadprzyrodzonej.
Jednak świadoma, że z powodu mniejszych bluźnierstw niż te ludzie wszczynali bijatyki, zachowywałam swoje przemyślenia dla siebie.
Mój książę oraz siostra wierzyli w Everama, a modlitwy i rytuały miały dla nich znaczenie, oni z kolei znaczyli dla mnie tak wiele. Jakżebym mogła uhonorować ich śmierć, nie okazując szacunku ich religii?
Choć nie wierzyłam w Stwórcę, wierzyłam w magię. To coś, co dawało się potwierdzić, zmierzyć. Wiedziałam, że istnieje magia Otchłani, która wysącza się z czeluści świata, oraz magia kości bohaterów. Mogłam zobaczyć moc Sharik Hora dzięki runicznemu widzeniu.
Spędziłam wiele godzin w Komnacie Cieni, studiując sztukę magicznych znaków, choć nigdy nie miałam talentu matki, która była wiedźmą runów.
Micha i Chadan przez całe życie marzyli o chwalebnej śmierci, a dla Sharik Hora posiadanie ich kości miało być zaszczytem. Ich ofiarne czyny bez cienia wątpliwości w ostatnich godzinach życia nasyciły ich hora siłą i czystością. Jaką siostrą, jaką... przyjaciółką bym była, gdybym nie dopilnowała, aby zostali uhonorowani tak, jak na to zasłużyli.
Już przy ołtarzu ukłoniłam się Damaji Aleveranowi, niezbyt jednak głęboko. Ukłon wyrażał szacunek – nikły – i z pewnością nie dorównywał czołobitnością tym, które składali swym Damaji nawet najpotężniejsi członkowie plemienia Majah.
– Ja, Olive asu Ahmann am’Jardir am’Zakątek, przemówię w imieniu zmarłych.
Wśród zebranych zapanowało poruszenie w reakcji na moją butę, ale również z powodu nazwiska mojego ojca. Majah wierzyli niegdyś, a niektórzy nawet do tej pory, że Ahmann Jardir jest Wybawicielem.
Aleveran mógł zażądać, żebym uklękła, tyle że wolał nie próbować. Nigdy z własnej woli nie ugięłabym karku przed tym człowiekiem, a jeśli kazałby Sharum mnie do tego przymusić, straciłby twarz i poparcie.
Aleveran pragnął pozbyć się mnie tak bardzo, jak ja pragnęłam stąd odejść. To był nasz ostatni taniec, potem nasze drogi miały się rozejść, możliwe, że już na zawsze. W odpowiedzi na mój ukłon skinął prawie niedostrzegalnie, ale wciąż było to publiczne okazanie uznania, zwłaszcza po moim wcześniejszym przejawie lekceważenia.
– Witaj, synu Ahmanna. – Damaji wyciągnął do mnie jedną rękę, drugą zaś ku Mównicy Świadka. – W obliczu Everama i wszystkich jego dzieci wyznaj prawdę.
Stanęłam przy uświęconej Mównicy Świadka wyprostowana, z wysoko uniesioną głową. Mównicę zbudowano z łopatek, żeber i kręgosłupów wojowników poległych bohaterską śmiercią, a wieść niosła, że kości te sparzą dłonie temu, kto skłamie, zeznając w tym miejscu. Przelotnie zastanowiłam się, czy to prawda, czy tylko mit, ale nie zamierzałam tego sprawdzać. Tego dnia miałam mówić tylko prawdę bez względu na konsekwencje.
– Przed tobą leży mój wnuk, Chadan asu Maroch am’Majah – zaintonował Aleveran, wkładając w to tyle emocji, co marmurowy posąg. – Jaką chwałą okrył się książę Chadan, by zasłużyć na miejsce w świątyni Kości Bohaterów? – Wskazał na pierwsze z trzech ciał na marach przed ołtarzem.
Zmiażdżoną czaszkę Chadana ukryto pod turbanem, dzięki czemu wydawał się cały. Upudrowana twarz wyrażała spokój, jakby spał, jakby w każdej chwili mógł się obudzić. Jego zbroja, która otulała mnie niczym suknia ze święta przesilenia, nadal nim pachniała. Czułam, jakby stał obok mnie.
Fala nagłego bólu omal nie ścięła mnie z nóg, lecz w mojej głowie odezwało się echo uspokajającej mantry dawnej nauczycielki, Dama’ting Favah. „Lęk i ból są jak wiatr. Ugnij się jak palma i pozwól, by pomknął dalej”.
Przymknęłam oczy. Kiedy pierwszy raz usłyszałam te słowa, jeszcze nie widziałam palmy. Miesiąc później Dama’ting Favah podczas wielkiej burzy zaciągnęła mnie do okna i pokazała małą wierzbę na wzgórzu smaganą deszczem i wichrem. Drzewko kołysało się i uginało, ale przetrwało burzę, nie tracąc nawet gałązki.
Teraz wyobraziłam sobie tę wierzbę i pozwoliłam duszy ugiąć się pod naporem fali smutku. Napomniałam się, że występuję na ceremonii jako adwokatka, nie żałobniczka. Jako mężczyzna opiewający czyny wojownika, nie kobieta opłakująca jego śmierć.
A jednak byłam przecież kobietą. Przynajmniej po części. Czemu miałabym nie opłakiwać utraty Chadana? Czy to ma znaczenie, czy kochałam go jako mężczyzna, czy jako kobieta? Czy kiedykolwiek jeszcze pokocham kogoś tak, jak kochałam mojego księcia?
Z trudem przełknęłam gulę w gardle, zaniepokojona, że żal zwiąże mi język. Okazało się jednak, że nie jest trudno mówić o tym, dlaczego kochałam Chadana.
– Chadan asu Maroch am’Majah był najdzielniejszym człowiekiem na świecie. – Chwyciłam krawędź mównicy, nie obawiając się legendarnego działania kości. – Razem przelewaliśmy krew w alagai’sharak, nie w Labiryncie, ale na ulicach dzielnicy chin, gdzie książę nie chciał zostawić na pastwę alagai nawet najpośledniejszego żebraka. Czasami alagai przybywały po tych, którzy znajdowali się pod jego opieką. Kobiety, dzieci, khaffit, nie wspominając o braciach we włóczni. Za każdym razem demony rozbijały się o tarczę, nadziewały na włócznię syna Marocha! – Zacisnęłam dłonie w pięści i uniosłam je. – Gdyby nie on, zginąłbym i ja. Zginęlibyśmy wszyscy. – Wskazałam pięścią pierwszy rząd wojowników. – Widziałem to! – Sharum jak jeden mąż tupnęli, a łomot setek stóp poniósł się echem po świątyni.
– Widziałem to! – zagrzmieli.
Okrzyk ten dodał mi otuchy i wiary, że Chadan ma zapewnione miejsce w zaświatach.
– Podczas Nowiu, gdy Alagai Ka wyszedł na powierzchnię Ala, nawet odważny człowiek miał prawo się bać. Lecz syn Marocha nie cofnął się, nie stchórzył, kiedy Ojciec Zła wysłał swoje sługi, żeby zburzyły nasze mury. Nie zawahał się, żeby zejść w czeluść wiecznej nocy, gdzie Alagai Ka skalał i opanował Podmiasto. Widziałem to.
– Widziałem to! – I znów moi bracia we włóczni zakrzyknęli chóralnie i tupnęli. Tym razem przyłączyli się do nich Arick i Selen, choć głos rozlegający się po lewej, kobiecej stronie Sharik Hora z pewnością zasiał zgorszenie wśród wiernych.
– Śmiertelnie raniony przez króla demonów Chadan mógł spokojnie umrzeć w chwale, z duszą jaśniejącą glorią, ale nie zrobił tego, nie chciał bowiem zostawić mnie bezbronnego w obliczu wroga. – Znów gardło ścisnęło mi się z żalu.
Nie wspomniałam, że Chadana ranił nie demon, lecz mój opętany przyrodni brat, Iraven, ani że mnie również by zabił, gdyby mój książę, ignorując przebite ostrzem płuco, nie rzucił się z powrotem w wir walki. Ani również o tym, że to jeden z jego towarzyszy, nad którym, podobnie jak nad Iravenem, Alagai Ka przejął władzę, pochwycił Chadana i zawlókł przed oblicze demoniego króla. Przysięgłam mówić tylko prawdę, ale to nie oznaczało, że muszę wyjawić ją całą.
– Syn Marocha zginął z rąk samego Alagai Ka. Sharum śnią o chwalebnej śmierci, a jaka śmierć może być bardziej chwalebna od tej zadanej przez Pierwszego Demona, prawą rękę Nie na Ala. Widziałem to.
– Widziałem to! – zakrzyknęli bracia, uderzając stopami o posadzkę, choć w zasadzie tego nie widzieli. Gdy Alagai Ka pożerał umysł Chadana, wszyscy byli marionetkami pod władzą demona. Jednak gdy przełamaliśmy jego panowanie nad ich umysłami, ujrzeli straszliwe dzieło zniszczenia, mogli więc zaświadczyć, że moje słowa są prawdą.
Aleveran odwrócił się do swojej rady kapłańskiej, ale żaden z jej członków nie był na tyle głupi, by zaprzeczyć czy podważyć moje zeznanie. Damaji dał im dosłownie mgnienie na to, by potaknęli skinieniami, a potem uniósł ręce, dając sygnał pełniącemu posługę przy ołtarzu nie’dama, aby zadzwonił dzwonkiem, którego dźwięk potwierdzał przyjęcie mojego świadectwa.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © Peter V. Brett, 2024 COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2024
TYTUŁ ORYGINAŁU The Hidden Queen
WYDANIE I
ISBN 978-83-67949-63-7
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
TŁUMACZENIE Dominikka Schimscheiner
REDAKCJA Karolina Kacprzak
KOREKTA Magdalena Byrska
GRAFIKA NA OKŁADCE Sergei Shikin
GRAFIKI NA POCZĄTKACH ROZDZIAŁÓW ORAZ RUNY Lauren K. Cannon, © Peter V.Brett
ILUSTRACJE Dominik Broniek
MAPY Nicolette Caven
DRZEWO GENEALOGICZNE Paweł Zaręba
PROJEKT I OPRACOWANIE OKŁADKI Szymon Wójciak
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowieckiwww.fabrykaslow.com.pl