Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kultowa trylogia Gibsona, zapoczątkowana „Światło Wirtualne”. Pierwsze wydanie zbiorcze.
Światło wirtualne
Początek XXI wieku. Na miejscu zniszczonej przez trzęsienie ziemi Kalifornii powstają dwa siostrzane stany NoCal i SoCal. W wyniku katastrofy zostaje uszkodzony most Golden Gate - symbol San Francisco - który staje się domem dla outsiderów, takich jak Chevette Washington. Pod wpływem impulsu, Chevette na jednym z hotelowych przyjęć kradnie okulary. Wkrótce przekonuje się, że ten z pozoru zwyczajny przedmiot to zaawansowany technologicznie gadżet umożliwiający dostęp do tajnych informacji. Kiedy zostają znalezione zwłoki poprzedniego właściciela okularów, dziewczyna znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Rozpoczyna się poszukiwanie sprawcy, w które zaangażowane są niebagatelne siły.
Idoru
Jest wiek XXI, Tokio po straszliwym kataklizmie sejsmicznym. Chia McKenzie, wydelegowana przez oddział fanów z Seattle przybywa ze specjalną misją do Tokio, gdzie kluby muzyczne giną równie szybko, jak się pojawiają. Chia ma zdobyć informacje na temat domniemanego ślubu młodzieżowego idola Reza z nieistniejącą w rzeczywistym świecie Idoru, królową wirtualnych światów. Gibson skupił się na opisywaniu zależności pomiędzy człowiekiem, światem i informacją. Przedstawia czytelnikowi pokolenie wirtualnych paparazzich szpiegujących gwiazdy mediów poprzez komputerowe sieci; każe otrzeć się nam o zdarzenia udowadniające, że informacje można sfałszować i ukryć, lecz nadal są one odzwierciedleniem rzeczywistości.
Wszystkie Jutra
Punkt węzłowy historii świata, mający wydarzyć się w najbliższym czasie, prawdopodobnie został zlokalizowany w San Francisco. W słynnej mgle San Francisco, w tym niezwykłym momencie historii, dzieją się dziwne rzeczy. Wszystko wydaje się możliwe… Jest pewne, że życie ludzi na Ziemi zmieni się na zawsze. Nadejście punktu węzłowego intuicyjnie wyczuwa Colin Laney, na co dzień mieszkający w jednym z kartonów w Tokio, ale informacje dotyczące zmian zna też niejaki Harwood, który w nadchodzącym nowym porządku świata chce zajść jak najwyżej, nie zważając na konsekwencje swoich czynów. O co toczy się gra? Jaka jest jej stawka?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 974
światło wirtualne
Dla Gary’ego Gaetano Bandiery wspaniałego faceta, naszego przyjaciela
1
Lśniące ciała olbrzymów
Kurier przyciska czoło do warstw szkła, argonu, przeciwudarowego plastiku. Patrzy na patrolowiec, jak polująca osa przecinający w oddali niebo nad miastem, ze śmiercią podwieszoną pod odwłokiem w gładkim czarnym kokonie.
Kilka godzin wcześniej na północne przedmieścia spadły rakiety; siedemdziesiąt trzy ofiary, jeszcze nikt nie przyznał się do zamachu. Tymczasem tutaj lustrzane zikkuraty przy Lazaro Cardenas błyskają jak lśniące ciała olbrzymów, śląc nocne salwy snów czekającym avenidas – biznes jak zwykle, świat bez końca.
Powietrze za oknem otacza każde źródło światła słabą wątrobianą otoczką, niezdrową żółcią, niepostrzeżenie przechodzącą w brązowawą poświatę. Drobne suche płatki brudnego śniegu, kłębiącego się nad ściekami, osiadły na soczewkach nocy.
Zamknąwszy oczy, zapada w cichy szum klimatyzatora. Wyobraża sobie, że znajduje się w Tokio, a ten pokój jest w jakimś nowym skrzydle starego hotelu Imperial. Widzi siebie na ulicach Chiyoda-ku, pod cicho wzdychającymi pociągami. Czerwone papierowe lampiony wzdłuż wąskiej uliczki.
Otwiera oczy.
Mexico City wciąż tu jest.
Osiem pustych buteleczek, plastikowych miniaturek, stoi równym rzędem na skraju stolika do kawy; japońska wódka Come Back Salmon, o nazwie bardziej drażniącej niż pozostawiany przez nią smak.
Na ekranie nad konsolą czekają na niego pticzki, zastygłe kremowe ciała. Kiedy podnosi pilota zdalnego sterowania, wydatne kości policzkowe kobiet zakrzywiają się w przestrzeni za jego oczami. Ich młodzi kochankowie jak zawsze biorą je od tyłu, noszą czarne skórzane rękawiczki. Słowiańskie rysy, przywołujące fragmenty niechcianych wspomnień z dzieciństwa: smród ścieków, stal łomocząca o stal pod rozkołysanym pociągiem, wysokie stare sufity mieszkania z widokiem na skuty mrozem park.
Dwadzieścia osiem peryferyjnych ekranów otacza kopulujących z powagą Rosjan; na jednym dostrzega postacie znoszone z czarnego od dymu pokładu azjatyckiego promu.
Otwiera kolejną buteleczkę.
Teraz pticzki, poruszając głowami jak tłokami dobrze naoliwionej maszyny, obciągają swym aroganckim, zajętym wyłącznie sobą kochankom. Ujęcia przypominają świetność sowieckiej kinematografii socrealistycznej.
Przesuwa spojrzenie na prognozę pogody NHK. Front niskiego ciśnienia przechodzi nad Kansas. Obok jakaś upiornie cicha islamska stacja w nieskończoność powtarza imię Boga kaligraficznym pismem opartym na grafice fraktali.
Pije wódkę.
Ogląda telewizję.
***
Po północy, na skrzyżowaniu Liverpool i Florencia, spogląda na Różową Strefę z tylnego siedzenia białej łady, z nanoporowym szwedzkim respiratorem drażniącym mu świeżo ogolony podbródek.
Każdy mijający go ma zamaskowaną twarz, wargi i nozdrza ukryte pod filtrami. Niektóre, z okazji Dnia Zmarłych, przypominają srebrno-paciorkowate szczęki szczerzących zęby czaszek. Jakąkolwiek przyjmują formę, wszyscy ich wytwórcy wygłaszają te same wątpliwe, kłamliwe zapewnienia o zabezpieczeniu przed wiroidami.
Chciał uciec przed rutyną, może znaleźć coś pięknego lub interesującego, ale tutaj są tylko zamaskowane twarze, jego strach i światła.
Z Avenida Chapultepec powoli wyjeżdża stary amerykański samochód, wykasłując obłoczki tlenku węgla spod naderwanego zderzaka. Cały jest pokryty żywicą barwy coli i kawałeczkami potłuczonych luster; widać tylko przednią szybę, czarną i szklistą, nieprzejrzystą jak plama atramentu, przypominającą mu śmiercionośny kokon patrolowca. Czuje narastający strach, bezsensowny, nieuzasadniony, jaki budzi w nim ten karnawałowy duch cadillaca, tego spalającego ropę zabytku w spektralnej szacie barwy przydymionego srebra. Dlaczego pozwalają mu zanieczyszczać i tak już brudne powietrze? I kto tam siedzi w środku, za tą czarną szybą?
Drżąc, obserwuje przejeżdżający pojazd.
– Ten wóz…
Stwierdza, że impulsywnie pochyla się i mówi do kierowcy o szerokim brązowym karku i wielkich uszach, przedziwnie kojarzących się z reprodukcjami zabytkowych naczyń reklamowanych na jednym z kanałów hotelowej telewizji.
– El coche – mówi kierowca, który nie nosi maski, odwracając się, jakby dopiero teraz dostrzegł kuriera. Ten widzi, jak pokryty lustrami cadillac rozbłyska raz, na krótki moment, odbitym rubinem lasera nocnego klubu i znika.
Kierowca patrzy na niego.
Kurier każe mu wracać do hotelu.
***
Budzi się ze snu pełnego metalicznych głosów w wyniosłych halach jakiegoś europejskiego lotniska, odległych postaci dostrzeżonych w niemym rytuale odjazdu.
Ciemność. Syk klimatyzatora.
Miękkość bawełnianej pościeli. Telefon pod poduszką. Odgłosy ulicznego ruchu stłumione przez wypełnione gazem okna. Opuszczają go całe napięcie i strach. Przypomina sobie o barze w atrium. Muzyka. Twarze.
Ma poczucie wewnętrznego ukojenia, niezwykle rzadkiego stanu równowagi. Tylko tyle wie o spokoju.
Och, tak, okulary są tutaj, wepchnięte obok telefonu. Wyjmuje je i otwiera oprawkę, z przyjemnością obarczoną poczuciem winy, której nie może pozbyć się od Pragi.
Kocha ją od blisko dziesięciu lat, chociaż nie myśli o tym w taki sposób. Jednak nigdy nie kupił innego software’u i czarna plastikowa oprawka straciła połysk. Numer na kasecie jest już nieczytelny, wytarty do białości dotykiem jego rąk. Tyle pokoi takich jak ten.
Od dawna wolał cieszyć się nią w ciszy. Nie używał ryczących dousznych słuchawek. Nauczył się podkładać własny tekst, szepcząc do niej, pośpieszając przez nieporadne nazwy i oblane księżycem wyżyny czegoś, co nie jest Hollywood ani Rio, lecz jakąś nieostrą cyfrową ekstrapolacją obu.
Ona czeka na niego zawsze w białym domku przy drodze biegnącej kanionem. Świece. Wino. Czarna suknia z dżetami pasuje do jej idealnej skóry, jakże białej, naprężone udo opięte gładko i ściśle materiałem jak brzuch węża.
Daleko, pod bawełnianą pościelą, jego ręce zaczynają się poruszać.
Potem, gdy zapada w sen zupełnie innej jakości, telefon pod jego poduszką odgrywa cichą i krótką melodyjkę.
– Tak?
– Potwierdzam rezerwację na lot do San Francisco – mówi ktoś, kobieta lub maszyna. Naciska klawisz, zapisując numer lotu, mówi dobranoc i zamyka oczy przed upartym światłem sączącym się przez czarne bariery zasłon.
Obejmują go jej białe ramiona. Wieczna jasnowłosa.
Zasypia.
2
Krążąc Gunheadem
Pojazdy IntenSecure pucowano co trzy zmiany. Robiono to w tej wielkiej myjni samochodowej niedaleko Colby; dwadzieścia warstw ręcznie wcieranej Wet Honey Sienna sprawiało, że wyglądały jak nowe.
Tego listopadowego wieczoru, gdy Republika Żądzy zakończyła jego karierę w zbrojnej ochronie, Berry Rydell przybył tam trochę wcześniej.
Lubił unoszący się w środku zapach. To ten różowy preparat, który dodawali do wody, żeby zmyć warstwę kurzu; ta woń przypominała mu letnią pracę w Knoxville, przed ostatnim rokiem nauki w szkole. Robili luksusowe apartamenty w skorupie wielkiego starego budynku Safeway przy Jefferson Davis. Architekci chcieli, żeby betonowe ściany wyglądały w pewien szczególny sposób; by miały szarą barwę, lecz ze śladami starej różowej farby w pęknięciach i wgłębieniach. Byli z Memphis i nosili czarne garnitury oraz białe bawełniane koszule. Te koszule najwidoczniej kosztowały więcej niż garnitury, a przynajmniej tyle samo, a oni nigdy nie nosili krawatów ani nie rozpinali guzików pod szyją. Rydell doszedł do wniosku, że właśnie tak ubierają się architekci; teraz mieszkał w L.A. i wiedział, że miał rację. Podsłuchał, jak jeden z nich wyjaśniał brygadziście, iż to, co robili, to ukazanie integralności przejścia materiału przez czas. Uznał, że to prawdopodobnie bzdura, ale i tak spodobało mu się brzmienie tych słów; tak jak to, co w telewizji działo się ze starymi ludźmi.
Jednak w rzeczywistości polegało to na zdejmowaniu większości tej gównianej starej farby z wielu tysięcy metrów kwadratowych równie gównianego betonu, co robiono za pomocą oscylującej dyszy umieszczonej na końcu długiej rękojeści ze stali nierdzewnej. Jeśli brygadzista nie patrzył, mogłeś wycelować w innego chłopaka, puścić trzydziestostopowy koguci ogon kłującej tęczy i zmyć mu z twarzy krem z filtrem. Rydell i jego koledzy nosili australijskie kombinezony w zdecydowanych barwach, więc było widać, gdzie trafiasz, a gdzie nie. Jednak musiałeś dobrze ocenić odległość, bo z bliska strumień cieczy mógł zedrzeć chrom ze zderzaka. Rydell i Buddy Crigger zostali w końcu wylani za to, a wtedy przeszli przez Jeff Davis do piwiarni i Rydell spędził noc z dziewczyną z Key West – wtedy po raz pierwszy spał z kobietą.
Teraz był w Los Angeles, jadąc sześciokołowym Hotspurem Hussarem pokrytym dwudziestoma warstwami ręcznie polerowanego lakieru. Hussar był opancerzonym land roverem, który mógł wyciągnąć sto czterdzieści na prostej, gdybyś znalazł wolny odcinek i zdążył przyśpieszyć. Hernandez, dowódca jego zmiany, mówił, że Anglikom nie należy powierzać konstruowania niczego bardziej skomplikowanego od kapelusza, o ile ma to działać w razie potrzeby; twierdził, że IntenSecure powinna kupić wozy izraelskie lub przynajmniej brazylijskie, a poza tym czy do zaprojektowania wozu bojowego potrzeba Ralpha Laurena?
Rydell nie potrafił na to odpowiedzieć, ale te warstwy farby były zdecydowanym przegięciem. Podejrzewał, że miały kojarzyć się ludziom z wielkimi brązowymi ciężarówkami United Parcel, a jednocześnie wyglądać jak coś, co widzi się w kościele episkopalnym. Nierzucające się w oczy logo firmy. Powściągliwe.
Ludzie pracujący w myjni byli przeważnie emigrantami z Mongolii, którzy jako nowo przybyli mieli problem ze znalezieniem lepszej pracy. Pracując, podśpiewywali gardłowo, nie poruszając ustami, a on lubił tego słuchać. Nie miał pojęcia, jak to robią; dźwięk przypominał odgłosy wydawane przez żaby nadrzewne, ale dwie naraz.
Teraz przecierali rzędy chromowanych wypukłości na burtach. Te wybrzuszenia miały podtrzymywać elektryczną siatkę przeciw demonstrantom i pokryto je chromem tylko dla fasonu. Pojazdy w Knoxville też były zelektryfikowane, ale dodatkowo wyposażone w system zraszania zapewniający wilgotność burt, a tym samym znacznie silniejszy wstrząs.
– Podpisz tu – powiedział szef personelu, cichy czarny chłopak nazwiskiem Anderson. Był studentem medycyny – w dzień – i zawsze wyglądał tak, jakby nie spał przez dwie ostatnie noce.
Rydell wziął notatnik oraz pióro świetlne i złożył podpis. Anderson wręczył mu kluczyki.
– Powinieneś trochę odpocząć – rzekł Rydell. Anderson uśmiechnął się słabo. Rydell podszedł do Gunheada, deaktywując alarm w drzwiczkach.
Ktoś napisał w środku GUNHEAD – zielonym pisakiem na panelu nad przednią szybą. Nazwa przyjęła się, głównie dlatego, że podobała się Sublettowi. Sublett był Teksańczykiem, uchodźcą z jakiegoś upiornego obozowiska przyczep campingowych zajmowanych przez wideosektę. Mówił, że jego matka szykowała się, by sprzedać jego tyłek kościołowi – cokolwiek miało to oznaczać.
Sublett nie palił się, żeby o tym mówić, ale Rydell doszedł do wniosku, że ci ludzie uznali wideo za ulubiony środek przekazu Pana, a ekran za rodzaj wiecznie gorejącego krzewu.
– On jest w szczegółach – powiedział kiedyś Sublett. – Trzeba go tylko dobrze poszukać.
Jakąkolwiek formę przybierała ta wiara, Sublett niewątpliwie obejrzał więcej programów telewizyjnych niż ktokolwiek ze znanych Rydellowi osób, głównie starych filmów na kanałach nienadających niczego innego. Sublett powiedział, że Gunhead to nazwa automatycznego pojazdu opancerzonego w japońskim filmie o potworach. Hernandez uważał, że Sublett sam napisał tam tę nazwę. Sublett zaprzeczał. Hernandez kazał zetrzeć napis. Sublett zignorował polecenie. Napis wciąż tam widniał, ale Rydell wiedział, że Sublett jest zbyt wielkim legalistą, aby popełnić taki akt wandalizmu, a poza tym atrament pisaka mógł go zabić.
Sublett miał paskudną alergię. Był uczulony na rozmaite środki czyszczące i rozpuszczalniki, więc nigdy nie dał się zabrać do myjni samochodowej. Alergia powodowała również światłowstręt, więc musiał nosić te lustrzane szkła kontaktowe. One, razem z czarnym mundurem IntenSecure i jasnoblond włosami, nadawały mu wygląd jakiegoś klanera albo nazistowskiego robota. Co mogło skomplikować sprawy w sklepach na Sunset, powiedzmy o trzeciej nad ranem, kiedy chciał tylko kupić wodę mineralną i colę. Jednak Rydell zawsze chętnie widział go na swojej zmianie, ponieważ facet był zdecydowanie najmniej skłonnym do przemocy najemnym gliniarzem, jakiego znał. I chyba nawet nie był stuknięty. Rydell uważał to za dwie zdecydowane zalety. Jak chętnie przypominał Hernandez, w SoCal ostrzejsze przepisy regulowały to, kto może i nie może być fryzjerem.
Podobnie jak Rydell, wielu członków personelu IntenSecure było dawnymi policjantami, niektórzy nawet z policji Los Angeles, a jeśli ich stosunek do przepisów firmy, zakazujących noszenia prywatnej broni podczas służby, uznać za znaczącą wskazówkę, to u jego współpracowników można było znaleźć wszystkie możliwe rodzaje uzbrojenia. W drzwiach pokoju dla personelu były wykrywacze metali, więc Hernandez zazwyczaj miał pełną szufladę noży sprężynowych, nunczaku, paralizatorów, kastetów, butów z ukrytym ostrzem i wszystkiego, co wykryła bramka. Zupełnie jak w piątkowy ranek w szkole średniej w South Miami. Hernandez wszystko oddawał po zmianie, lecz ruszając na wezwanie, mieli radzić sobie glockami i miazgaczami.
Glocki były standardową bronią policyjną, liczącą co najmniej dwadzieścia lat, której całą ciężarówkę IntenSecure zakupiła od policji przechodzącej na amunicję bezłuskową. Zgodnie z przepisami glocki powinny tkwić w plastikowych kaburach, a te należało przymocować taśmą samosczepną do głównej konsoli pojazdu. W razie potrzeby odrywało się kaburę z pistoletem od konsoli i przyczepiało do łaty naszytej na mundurze. Tylko po odebraniu wezwania wolno było wysiąść z bronią z pojazdu.
Miazgacz nawet nie był bronią palną, przynajmniej w świetle prawa, jednak dziesięciosekundową serią z niewielkiej odległości mógł rozbić twarz na miazgę. To izraelskie urządzenie do rozpraszania tłumu, działające na zasadzie wiatrówki, wystrzeliwało jednocalowe sześciany z uzyskanej w wyniku recyklingu gumy. Wyglądało jak rezultat wymuszonej fuzji między karabinkiem szturmowym a przemysłową zszywarką, tyle że robiono je z tego jasnożółtego plastiku. Po naciśnięciu spustu wysyłało strumień gumowych pocisków. Kiedy nabrało się wprawy, można było ustrzelić przeciwnika ukrytego za węgłem: wystarczyło odbić je od jakiejś twardej powierzchni. Taka seria z bliska przecinała na pół arkusz sklejki, a na trzydzieści jardów pozostawiała wielkie sińce. Zgodnie z teorią nie zawsze napotyka się uzbrojonych przeciwników, a użycie miazgacza niosło mniejsze niebezpieczeństwo uszkodzenia subskrybenta lub jego własności. W razie napotkania uzbrojonego napastnika pozostawał glock. Jednak przeciwnik prawdopodobnie używał bezłuskowej amunicji i broni superautomatycznej – a to już nie było częścią teorii. Tak samo jak to, że tak dobrze uzbrojony napastnik zazwyczaj bywa naćpany pląsem, a więc zarówno nieludzko szybki, jak i patologicznie psychotyczny.
W Knoxville było mnóstwo pląsu i przez to Rydell został zawieszony w obowiązkach. Wszedł do mieszkania, w którym mechanik nazwiskiem Kenneth Turvey przetrzymywał swoją przyjaciółkę z dwojgiem małych dzieci, domagając się rozmowy z prezydentem. Turvey był biały, chudy, niemyty od miesiąca i miał na piersi wytatuowaną Ostatnią Wieczerzę. Tatuaż był całkiem świeży; jeszcze nie zaczął się goić. Przez cienką warstewkę zasychającej krwi Rydell zauważył, że Jezus nie ma twarzy. Tak samo jak wszyscy apostołowie.
– Do diabła – powiedział Turvey na widok Rydella. – Chcę mówić tylko z prezydentem.
Siedział ze skrzyżowanymi nogami, nagi, na kanapie przyjaciółki. Na kolanach trzymał coś w rodzaju kawałka rury owiniętej taśmą izolacyjną.
– Próbujemy to załatwić – rzekł Rydell. – Przykro nam, że to trwa tak długo, ale musimy uporać się z formalnościami.
– Niech to szlag – powiedział ze znużeniem Turvey – czy nikt nie rozumie, że spełniam bożą misję?
Nie był zły, po prostu znużony i zniechęcony. Przez uchylone drzwi jedynej w tym mieszkaniu sypialni Rydell widział jego przyjaciółkę. Leżała na plecach na podłodze i chyba miała złamaną nogę. Nie widział jej twarzy. Kobieta się nie ruszała. Gdzie dzieci?
– Co tu masz? – zapytał Rydell, wskazując przedmiot na podołku Turveya.
– To broń – odparł Turvey – i właśnie dlatego muszę porozmawiać z prezydentem.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – zaryzykował Rydell. – Czym to strzela?
– Puszkami soku grejpfrutowego – rzekł Turvey. – Napełnionymi cementem.
– Nie żartujesz?
– Patrz – powiedział Turvey i podniósł rurę do ramienia.
Miała zamontowany zamek, bardzo starannie wykończony, układ spustowy przypominający część kombinerek oraz kilka elastycznych przewodów. Rydell zauważył, że te ostatnie biegły do wielkiej butli z gazem, z rodzaju tych, których nie poruszy się bez podnośnika, leżącej na podłodze obok kanapy.
Klęcząc na brudnym poliestrowym dywanie, patrzył na wylot zataczającej łuk rury. Była dostatecznie szeroka, żeby włożyć w nią pięść. Zobaczył, jak Turvey wycelował przez otwarte drzwi sypialni w szafę.
– Turvey – usłyszał swój głos – gdzie te przeklęte dzieciaki?
Mechanik nacisnął dźwignię spustu i wybił w drzwiach szafy otwór wielkości puszki soku grejpfrutowego. Dzieci były w środku. Na pewno wrzeszczały, chociaż Rydell tego nie słyszał. Później prawnik Rydella argumentował, że w tym momencie jego klient był nie tylko głuchy, ale w stanie sonicznie wywołanej katalepsji. Wynalazek Turveya był zaledwie kilka decybeli cichszy od granatów ogłuszających używanych przez SWAT. Jednak Rydell nie pamiętał tego. Nie pamiętał, jak strzelił Kennethowi Turveyowi w głowę, ani niczego do chwili, gdy obudził się w szpitalu. Była tam kobieta z Gliniarzy w opałach, ulubionego programu Rydella, ale powiedziała, że nie może z nim mówić, dopóki nie porozmawia z jego agentem. Rydell odparł, że nie ma żadnego. Powiedziała, że wie o tym, ale trzeba jakiegoś wezwać. Rydell leżał, myśląc o tym, ile razy oglądali z ojcem Gliniarzy w opałach.
– O jakich opałach mówimy? – zapytał w końcu.
Kobieta tylko się uśmiechnęła.
– Wszelkich, jakie tylko przyjdą ci na myśl, Berry.
Zmrużył oczy. Była dość ładna.
– Jak się nazywasz?
– Karen Mendelsohn.
Nie wyglądała na mieszkankę Knoxville, a nawet Memphis.
– Jesteś z Gliniarzy w opałach?
– Tak.
– Co dla nich robisz?
– Jestem prawnikiem – odparła. Rydell nie przypominał sobie, żeby kiedyś spotkał któregoś z nich, ale po tym wypadku spotykał ich wielu.
***
Wyświetlacze Gunheada były niepozornymi prostokątami płynnych kryształów; ożyły, gdy Rydell włożył kluczyk, wystukał kod bezpieczeństwa i sprawdził działanie podstawowych systemów. Najbardziej lubił kamery pod tylnym zderzakiem; dzięki nim naprawdę łatwo można było zaparkować – człowiek widział, gdzie się cofa. Połączenie z Gwiazdą Śmierci nie działało, kiedy byli w myjni, ponieważ ściany budynku zawierały zbyt wiele stali, ale Sublett powinien utrzymywać kontakt przez mikrosłuchawki w uchu.
W pokoju personelu IntenSecure wisiał plakat przypominający, że taka nazwa jest niezgodna z polityką firmy, ale i tak wszyscy nazywali ją Gwiazdą Śmierci. Nawet policjanci LAPD tak ją nazywali. Oficjalnie była Geostacjonarnym Satelitą Sił Porządkowych Południowej Kalifornii.
Obserwując ekrany konsoli, Rydell ostrożnie wycofał wóz z budynku. Bliźniacze ceramiczne silniki Gunheada były dostatecznie nowe, żeby nie robić nadmiernego hałasu; słyszał pisk opon na mokrej betonowej podłodze.
Sublett czekał na zewnątrz, jego srebrne oczy odbijały czerwone tylne światła przejeżdżających wozów. Za nim zachodziło słońce, a barwy nieba świadczyły o bogatszym niż zwykle koktajlu dodatkowych składników. Cofnął się przed wyjeżdżającym pojazdem, starając się uniknąć nawet najmniejszej kropelki pryskającej spod kół.
Rydell również uważał; nie chciał znów taszczyć Teksańczyka do szpitala, gdyby Sublett znowu padł ofiarą uczulenia.
Zaczekał, aż partner nałoży parę jednorazowych rękawiczek.
– Cześć – powiedział Sublett, gramoląc się na fotel. Zamknął drzwi i zaczął zdejmować rękawiczki, ostrożnie zwijając je do hermetycznie zamykanego woreczka.
– Tylko niczego nie dotknij – rzekł Rydell, obserwując ostrożne ruchy Subletta.
– Śmiej się do woli – odparł spokojnie Sublett. Wyjął paczkę przeciwalergicznej gumy do żucia i wyjął jedną z opakowania. – Jak tam stary Gunhead?
Rydell przejrzał wyświetlacze i odrzekł z zadowoleniem:
– Całkiem nieźle.
– Mam nadzieję, że dziś wieczór nie otrzymamy wezwania z żadnego z tych cholernych ukrytych domów.
Tak zwane ukryte domy zajmowały pierwsze miejsce na liście niepożądanych wezwań Subletta. Mówił, że powietrze w nich jest toksyczne. Rydell uważał, że to nonsens, ale miał dość sporów na ten temat. Ukryte domy były większe od zwyczajnych domów, więcej kosztowały i Rydell uważał, że właściciele zapłaciliby wiele, aby utrzymać w nich czyste powietrze. Sublett twierdził, że każdy, kto buduje sobie taki dom, jest paranoikiem i zawsze ma szczelnie zamknięte okna, przez co nie ma tam przewiewu i dochodzi do skażenia powietrza.
Jeżeli w Knoxville były jakieś ukryte domy, to Rydell nic o nich nie wiedział. Uznał, że spotyka się je tylko w Los Angeles. Sublett, który pracował dla IntenSecure od prawie dwóch lat, głównie na dziennych patrolach w Venice, był pierwszym, który wspomniał o nich Rydellowi. Kiedy ten w końcu dostał wezwanie do jednego z nich, nie wierzył własnym oczom; to miejsce opadało w dół bez końca, wydrążone pod czymś, co wyglądało jak zbombardowana pralnia chemiczna. A w środku same odsłonięte dźwigary, białe tynki, tureckie dywany, wielkie obrazy, parkiety, meble, jakich jeszcze nigdy nie widział. Jednak wezwanie było trochę dziwne; Rydell uznał, że chodziło o domową awanturę. Mąż uderzył żonę, żona nacisnęła guzik, a teraz oboje udają, że to nieporozumienie. Jednak to nie mogło być nieporozumienie, ponieważ ktoś nacisnął guzik i nie podał hasła w odpowiedzi na zapytanie, które otrzymał trzy i osiem dziesiątych sekundy później. Pewnie to ona doskoczyła do telefonu, pomyślał Rydell, i nacisnęła guzik. Tamtej nocy jeździł z „Wielkim Georgem” Kechakmadze i Gruzinowi (z Tbilisi, nie z Atlanty) również to się nie spodobało.
– Widziałeś tych ludzi, to subskrybenci, człowieku; nikt nie krwawi, więc zabierasz swój tyłek, no nie? – powiedział później Wielki George. Jednak Rydell pamiętał napięcie w oczach kobiety i sposób, w jaki przytrzymywała pod szyją kołnierz luźnego białego szlafroka. Jej mąż miał taką samą podomkę, grube owłosione nogi i drogie szkła. Coś tam było nie tak, ale Rydell nigdy nie dowiedział się co. Tak samo jak nigdy nie zrozumiał, jak naprawdę żyją, życiem wyglądającym jak to widziane w telewizji, ale całkiem innym.
Kiedy tak na to patrzeć, L.A. było pełne niespodzianek. Nieustannych.
Jednak polubił jeżdżenie po nim. Nie w jakimś konkretnym celu, ale by po prostu jeździć sobie Gunheadem. Teraz skręcał w La Cienega i mały zielony kursor na desce rozdzielczej robił to samo.
– „Zakazana strefa” – powiedział Sublett. – Herve Villechaize, Susan Tyrell, Marie-Pascal Elfman, Viva.
– Viva? – zapytał Rydell. – Viva co?
– Viva. Aktorka.
– Kiedy to nakręcili?
– W 1980.
– Jeszcze nie było mnie na świecie.
– Czas w telewizji zawsze stoi w miejscu, Rydell.
– Człowieku, sądziłem, że zamierzasz pozbyć się balastu twego wychowania.
Rydell wyłączył lustrzane odbicie szyby, żeby lepiej przyjrzeć się rudowłosej dziewczynie mijającej go w różowym Daihatsu Sneakerze z opuszczonym dachem.
– W każdym razie nie widziałem tego filmu.
Właśnie nadeszła ta wieczorna godzina, kiedy kobiety w samochodach wyglądały równie dobrze jak wszystko w Los Angeles. Ministerstwo zdrowia usiłowało zakazać używania kabrioletów; twierdziło, że zwiększają zachorowalność na raka skóry.
– Endgame. Al Cliver, Moira Chen, George Eastman, Gordon Mitchell. 1985.
– No cóż, miałem wtedy dwa latka – odparł Rydell – ale tego też nie widziałem.
Sublett zamilkł. Rydellowi zrobiło mu się go żal; Teksańczyk nie znał innego sposobu nawiązania rozmowy, a jego starzy w obozowisku przyczep campingowych znaliby nie tylko te dwa, ale i wiele innych.
– No cóż – zaczął Rydell, próbując podjąć konwersację – zeszłej nocy oglądałem taki stary film…
Sublett ożywił się.
– Jaki?
– Nie wiem. Facet jest w L.A. i właśnie spotkał dziewczynę. Potem podnosi słuchawkę w budce telefonicznej, bo ktoś dzwoni. W środku nocy. To jakiś facet w silosie rakietowym, który wie, że właśnie odpalono rakiety w Rosjan. Próbuje zadzwonić do ojca, brata lub kogokolwiek. Mówi, że wkrótce nastąpi koniec świata. Wtem facet, który odebrał telefon, słyszy, że żołnierze zastrzelili tamtego. Mam na myśli tego, który dzwonił.
Sublett zamyka oczy, przeglądając swój bank pamięci.
– Tak? I jak kończy się ten film?
– Nie wiem – odparł Rydell. – Poszedłem spać.
Sublett szeroko otwiera oczy.
– A kto w nim grał?
– Tu mnie masz.
Puste srebrne oczy Subletta spoglądają z niedowierzaniem.
– Jezu, Berry, nie powinieneś oglądać telewizji, jeżeli nie poświęcasz jej uwagi.
***
Po zastrzeleniu Kennetha Turveya nie przebywał w szpitalu długo – zaledwie dwa dni. Jego prawnik, sam Aaron Pursley, uważał, że powinni zatrzymać go tam na dłużej, aby lepiej ocenić rozległość wstrząsu pourazowego. Jednak Rydell nienawidził szpitali, a poza tym czuł się całkiem nieźle; po prostu nie mógł sobie przypomnieć, co dokładnie zaszło. Ponadto miał Karen Mendelsohn, która miała mu pomóc w różnych sprawach, oraz nowego agenta, Wellingtona Ma, umiejącego radzić sobie z innymi ludźmi z Gliniarzy w opałach, nie tak miłymi jak Karen, która miała piękne ciemnobrązowe włosy. Wellington Ma był Chińczykiem, mieszkał w Los Angeles i Karen twierdziła, że jego ojciec należał do gangu Wielkiego Kręgu – chociaż radziła Rydellowi, żeby o tym nie wspominał.
Wizytówka Wellingtona Ma była ośmiokątnym kawałkiem różowego syntetycznego kwarcu, w którym laserem wypalono jego nazwisko, nazwę Ma-Mariano Agency, adres przy Beverly Boulevard oraz rozmaite cyferki i adresy e-mailowe. Przybyła do GlobExu w małej kopercie z szarego zamszu, kiedy Rydell był jeszcze w szpitalu.
– Wygląda, jakby można się nią pokaleczyć – stwierdził Rydell.
– Niewątpliwie można – powiedziała Karen Mendelsohn – a jeśli włożysz ją do kieszeni i usiądziesz, rozsypie się.
– No to po co ją daje?
– Masz się nią dobrze opiekować. Nigdy nie dostaniesz drugiej.
Rydell nie spotkał Wellingtona Ma, a przynajmniej jeszcze nie wtedy, jednak Karen przyniosła walizeczkę z wideotelefonem i Rydell porozmawiał z nim w jego biurze w L.A. To była najlepsza wideokonferencja, jaką kiedykolwiek odbył, i wydawało się, że naprawdę tam był. Widział okno, z którego mógł dostrzec odwróconą piramidę w kolorze słoika z Noxemą. Zapytał Wellingtona Ma, co to takiego, a on odparł, że to stary ośrodek badawczy, a obecnie tanie centrum handlowe, które Rydell powinien odwiedzić po przybyciu do L.A. – a więc bardzo szybko.
Przyjaciółka Turveya, Jenni-Rae Clina, podjęła szereg przemyślnie zazębiających się działań przeciwko Rydellowi, policji, miastu Knoxville oraz singapurskiej kompanii będącej właścicielem budynku, w którym mieszkała. Łączna suma roszczeń sięgała dwudziestu milionów.
Rydell, zostawszy gliniarzem w opałach, z przyjemnością stwierdził, że Gliniarze w opałach to program dosłownie stworzony dla takich jak on. Na początek wynajęli Aarona Pursleya, a Rydell dobrze wiedział, kim jest ten facet. Miał siwe włosy, niebieskie oczy, nos nadający się do rąbania drew i nosił dżinsy, buty Tony Lama i zwykłą białą kowbojską koszulę oraz skórzany krawat ze srebrną zapinką Nawajów. Był sławny i bronił takich gliniarzy jak Rydell przed zakusami takich ludzi jak przyjaciółka Turveya i jej prawnik.
Adwokat Jenni-Rae Cline twierdził, że Rydell wcale nie powinien był wchodzić do mieszkania, że robiąc to, sprowadził niebezpieczeństwo na nią i na dzieci, a także spowodował śmierć Kennetha Turveya, którego opisywał jako zdolnego fachowca, dobrego pracownika, kochającego ojca małego Rambo i Kelly’ego, odrodzonego chrześcijanina, zrywającego z nałogowym zażywaniem 4-tiobuskaliny i jedynego żywiciela rodziny.
– Zrywającego? – zapytał Rydell w swoim pokoju w apartamentach lotniska. Karen Mendelsohn właśnie pokazała mu faks od prawnika Jenni-Rae.
– Najwyraźniej właśnie w tym dniu wziął udział w sesji – odparła Karen.
– I co tam robił? – zapytał Rydell, przypominając sobie Ostatnią Wieczerzę pod warstwą zasychającej krwi.
– Według zeznań naszego świadka, na oczach wszystkich zażył łyżkę swojej ulubionej substancji, wdarł się na podium, po czym wygłosił trzyminutowe przemówienie na temat majtek prezydent Millbank i prawdopodobnego stanu jej genitaliów. Potem obnażył się, masturbował, nie ejakulując, i opuścił podziemia Pierwszego Kościoła Baptystów.
– Jezu – powiedział Rydell. – To było jedno z tych spotkań dla narkomanów, coś jak zebrania Anonimowych Alkoholików?
– Zgadza się – odparła Karen Mendelsohn – chociaż występ Turveya najwyraźniej wywołał falę nieprzyjemnych powrotów do nałogu. Oczywiście, wyślemy tam zespół doradców, którzy zajmą się osobami uczestniczącymi w tamtym spotkaniu.
– To ładnie.
– Dobrze wyglądałoby w sądzie – odrzekła – w mało prawdopodobnym wypadku, gdybyśmy przed nim stanęli.
– On z niczym nie zrywał – rzekł Rydell. – Nawet nie doszedł do siebie po ostatniej porcji, jaką wepchnął sobie do nosa.
– Masz całkowitą rację. Jednak był także członkiem Dorosłych Ofiar Satanizmu i oni również zaczęli interesować się tą sprawą. Tak więc zarówno pan Pursley, jak i pan Ma uważają, że powinniśmy się stąd zwinąć jak najszybciej, Berry. Ty i ja.
– A co z sądem?
– Jesteś zawieszony w obowiązkach, jeszcze o nic nie zostałeś oskarżony, a twoim adwokatem jest Aaron-przez-dwa-„a” Pursley. Zjeżdżasz stąd, Berry.
– Do L.A?
– Właśnie tam.
Rydell spojrzał na nią. Pomyślał o Los Angeles oglądanym w telewizji.
– Spodoba mi się?
– Od razu – powiedziała. – I jemu też spodobasz się od razu. Tak jak mnie.
I w ten sposób poszedł do łóżka z prawniczką – pachnącą jak milion dolarów, klnącą jak woźnica, wygadaną i noszącą bieliznę z Mediolanu, który leżał we Włoszech.
***
– The Kill-Fix. Cyrinda Burdette, Gudrun Weaver, Dean Mitchell, Shinobu Sakamaki. 1977.
– Nigdy go nie widziałem – stwierdził Rydell, wysysając resztki dużej bezkofeinowej kawy na zimno z dodatkową warstewką lodu na dnie plastikowego termoizolującego kubka.
– Mama widziała Cyrindę Burdette. W tym sklepie przy Waco. I dostała jej autograf. Trzymała go na telewizorze razem z chusteczkami modlitewnymi i hologramem Wielebnego Wayne’a Fallona. Miała chustkę modlitewną na każdą cholerną okazję. Jedną na czynsz, inną chroniącą przed AIDS czy gruźlicą…
– Tak? I jak je używała?
– Trzymała na telewizorze – wyjaśnił Sublett i wypił ostatni łyk poczwórnie destylowanej wody z niewielkiej przezroczystej butelki. Mieli ją tylko w jednym sklepie przy Sunset, ale Rydell nie miał nic przeciwko temu; obok znajdował się bar, w którym sprzedawali kawę na wynos, a przed warsztatem na rogu można było zaparkować wóz. Facet prowadzący warsztat zawsze chętnie ich widział.
– Chustki modlitewne nie zapobiegną AIDS – powiedział Rydell. – Zaszczep się jak wszyscy. I namów mamę na szczepienie.
Przez odlustrzoną szybę Rydell widział uliczną kapliczkę poświęconą J.D. Shapely’emu, pod betonowym murem będącym jedyną pozostałością budynku, który tu niegdyś stał. W West Hollywood widziało się ich sporo. Ktoś jaskraworóżową farbą napisał na murze SHAPELY BYŁ PEDALSKIM LACHOCIĄGIEM, trzystopowymi literami zakończonymi rysunkiem wielkiego różowego serca. Pod nimi, przyklejone do muru, były pocztówki Shapely’ego i zdjęcia ludzi, którzy musieli umrzeć. Jeden Bóg wie, ile milionów zginęło. Na chodniku pod murem leżały zeschnięte kwiaty, ogarki świec, różności. Na widok tych pocztówek Rydellowi ciarki przebiegły po plecach; facet wyglądał na nich jak skrzyżowanie Elvisa z jakimś katolickim świętym, chudzielec ze zbyt dużymi oczami.
Obrócił się do Subletta.
– Człowieku, jeśli jeszcze nie zaszczepiłeś swojego tyłka, to zawdzięczasz to wyłącznie swojej paskudnej ignorancji typowej dla białej biedoty.
Sublett skrzywił się.
– To gorsze od żywych zarazków, człowieku; przecież to po prostu inna choroba!
– Jasne – przytaknął Rydell – ale nic ci nie zrobi. A wciąż zdarzają się przypadki dawnego typu. Moim zdaniem szczepienie powinno być obowiązkowe.
Sublett zadrżał.
– Wielebny Fallon zawsze mówił…
– Pieprz Wielebnego Fallona – rzekł Rydell, włączając zapłon. – Ten skurwysyn po prostu zbija forsę, sprzedając chusteczki modlitewne taki ludziom jak twoja mama. Przecież wiedziałeś, że to wszystko bzdury, prawda, inaczej po co przyjeżdżałbyś tutaj?
Wrzucił bieg i włączył Gunheada w strumień pojazdów jadących Sunset. Kiedy jechałeś Hotspurem Hussarem, inni kierowcy prawie zawsze cię przepuszczali.
Sublett jakby lekko wciągnął głowę w ramiona, przez co wyglądał jak zaniepokojony stalowooki sęp.
– To nie jest takie proste – powiedział. – Przecież to zaprzeczenie wszystkiego, na czym mnie wychowywano. Chyba nie wszystko to bzdury, co?
Rydell zerknął na niego i się ulitował.
– Nie – odparł. – Pewnie nie wszystko i niekoniecznie, ale po prostu…
– A na kogo ciebie wychowywano, Berry?
Rydell zastanowił się.
– Na republikanina – rzekł w końcu.
***
Karen Mendelsohn wydawała się najlepszą z wielu rzeczy, do których Rydell chętnie by się przyzwyczaił. Takich jak latanie pierwszą klasą lub posiadanie karty MexAmeriBanku otrzymanej od Gliniarzy w opałach.
Za pierwszym razem, w apartamentach lotniska Knoxville, nie mając przy sobie niczego, próbował pokazać jej świadectwa szczepień (wymaganych przez Wydział, inaczej nie mogli cię ubezpieczyć). Roześmiała się i powiedziała, że niemiecki nanotech poradzi sobie ze wszystkim. Potem pokazała go Rydellowi przez przezroczystą pokrywę urządzenia podobnego do małego szybkowaru na baterie. Rydell słyszał o nich, ale nigdy żadnego nie widział; ponadto wiedział, że kosztują tyle, co mały samochód. Czytał gdzieś, że należy je przechowywać w temperaturze ciała.
Wydawało się, że mogłoby to się samo poruszać. Blada, meduzowata rzecz. Zapytał Karen, czy to prawda, że one są żywe. Powiedziała mu, że właściwie nie, ale prawie, a reszta to wymysły i mechanizmy subkomórkowe. Nawet nie będzie wiedział, że to tam jest, ale ona nie ma zamiaru wkładać go sobie na jego oczach.
Poszła z tym do łazienki. Kiedy wróciła w bieliźnie, dowiedział się, gdzie leży Mediolan. I chociaż rzeczywiście nie wyczuwał obecności tej rzeczy, wiedział jednak, że ona tam jest; mimo wszystko bardzo szybko zapomniał o tym fakcie – prawie.
Następnego ranka wyczarterowali zmiennopłat do Memphis i polecieli Air Magellan do LAX. Pierwsza klasa oznaczała głównie lepsze gadżety w oparciu fotela i faworytem Rydella natychmiast stał się odbiornik teleprezentacyjny, który można było dostroić do poruszanych serwomotorami kamer na kadłubie samolotu. Karen nienawidziła używać małego VirtuFaxa, który nosiła w torebce, więc połączyła się ze swoim biurem w L.A. i kazała im przesłać całą poranną pocztę na ekran komputera w oparciu fotela. Energicznie zabrała się do pracy, rozmawiając przez telefon, wysyłając faksy i pozostawiając Rydellowi ochy i achy nad widokami z kamer.
Fotele były większe niż wtedy, kiedy latał na Florydę zobaczyć się z ojcem, jedzenie lepsze, a drinki darmowe. Rydell wypił trzy lub cztery, zasnął i obudził się dopiero gdzieś nad Arizoną.
Powietrze w LAX było dziwne, a światło inne. Kalifornia była o wiele bardziej zatłoczona, niż oczekiwał, i głośniejsza. Czekał na nich człowiek z Gliniarzy w opałach, trzymając kawałek pogiętego białego kartonu z napisanym czerwonym flamastrem nazwiskiem MENDELSOHN, w którym „S” było napisane wspak. Rydell uśmiechnął się, przedstawił i wymienił uścisk dłoni. Tamtemu najwyraźniej spodobało się to; powiedział, że ma na imię Siergiej. Kiedy Karen zapytała go, gdzie jest ten pierdolony samochód, poczerwieniał i odparł, że ściągnie go tu za minutę. Karen powiedziała: nie, dzięki, pójdą z nim na parking, gdy tylko odbiorą bagaże, bo nie ma zamiaru czekać tutaj, w tym zoo. Siergiej kiwnął głową. Usiłował zwinąć karton i wepchnąć go do kieszeni marynarki, ale papier był za duży. Rydell zastanawiał się, co tak nagle rozdrażniło Karen. Może była zmęczona podróżą. Mrugnął do Siergieja, ale to tylko jeszcze bardziej zdenerwowało tamtego.
Kiedy odebrali bagaże, dwie czarne skórzane walizki Karen i miękką niebieską Samsonite, którą Rydell kupił, używając nowej karty kredytowej, razem z Siergiejem zanieśli je przed budynek. Powietrze na zewnątrz było prawie takie samo, tylko bardziej rozgrzane. Głośnik powtarzał, że białe miejsca są przeznaczone tylko do załadunku i wyładunku. Wokół przejeżdżały najróżniejsze pojazdy, płakały dzieci, a ludzie opierali się na stertach bagażu, ale Siergiej wiedział, dokąd zmierza – do garażu po drugiej stronie ulicy.
Jego samochód był długi, czarny, niemiecki i wyglądał tak, jakby ktoś właśnie dokładnie go wyczyścił ciepłą śliną i chusteczkami higienicznymi. Kiedy Rydell chciał zająć fotel obok kierowcy, Siergiej znów zaczął się jąkać i usadowił go na tylnym siedzeniu obok Karen. To ją rozśmieszyło, więc Rydell poczuł się lepiej.
Kiedy wyjeżdżali z garażu, Rydell dostrzegł dwóch gliniarzy stojących obok wielkiego napisu z nierdzewnej stali, głoszącego METRO. Nosili klimatyzowane hełmy z przezroczystymi plastikowymi wizjerami. Szturchali pałkami jakiegoś starca, chociaż nie wyglądało na to, żeby je włączyli. Stary miał dziury na kolanach dżinsów i wielkie kawały plastra na obu policzkach, co niemal zawsze oznacza raka. Był tak spalony, że trudno było powiedzieć, czy to biały, czy kolorowy. Tłum ludzi płynął po schodach za starcem i gliniarzami, pod napisem METRO, omijając ich.
– Witamy w Los Angeles – powiedziała Karen. – Ciesz się, że nie jedziesz metrem.
Tego wieczora zjedli kolację z samym Aaronem Pursleyem, w teksańsko-meksykańskiej restauracji przy North Flores Street, która według Karen należała do Hollywood. Mieli tam najlepsze teksańsko-meksykańskie żarcie, jakie Rydell kiedykolwiek kosztował. Mniej więcej miesiąc później próbował zabrać tam Subletta z okazji urodzin, może poprawić mu humor domowym posiłkiem, ale portier ich nie wpuścił.
– Komplet – powiedział.
Rydell widział przez szybę wiele pustych stolików. Było wcześnie i w środku prawie nikogo nie było.
– A co z tymi? – spytał, wskazując na wszystkie te wolne stoliki.
– Zarezerwowane – odparł portier.
Sublett stwierdził, że ostre przyprawy i tak by mu nie posłużyły.
***
Krążąc Gunheadem, najbardziej lubił jeździć po wzgórzach i kanionach, szczególnie w jasne księżycowe noce.
Czasem widywało się tam takie rzeczy, że człowiek nie był potem pewny, czy naprawdę je widział, czy nie. W jedną taką noc Rydell skręcił Gunheadem za róg i chwycił w światła reflektorów nagą kobietę, zastygłą jak drżący jeleń na wiejskiej drodze. Stała tam tylko przez sekundę, dostatecznie długo, aby Rydellowi wydało się, że miała na głowie srebrne różki albo jakiś kapelusik z półksiężycem i była Japonką, co natychmiast uznał za najdziwniejsze z tego wszystkiego. Potem dostrzegła go – zobaczył, że go dostrzegła – i uśmiechnęła się. A później zniknęła.
Sublett też ją widział, ale to tylko wprawiło go w jakiś rodzaj rozgadanej, religijnej ekstazy, łączącej wszystkie straszliwe horrory, jakie oglądał w telewizji, z tyradami Wielebnego Fallona o wiedźmach, czcicielach szatana i potężnej mocy diabła. Zużył całotygodniowy zapas gumy, gadając bez przerwy, aż w końcu Rydell powiedział mu, żeby się, kurwa, zamknął.
Ponieważ teraz, kiedy jej nie było, chciał o niej pomyśleć. Jak wyglądała, co mogła tu robić i w jaki sposób zniknęła. Podczas gdy Sublett ponuro milczał na fotelu obok, Rydell usiłował przypomnieć sobie, jak zdołała tak doskonale i nagle nie być tam. A najzabawniejsze było to, że zapamiętał ją jakby podwójnie, podczas gdy wcale nie pamiętał, jak zastrzelił Kennetha Turveya, chociaż tyle razy słyszał, jak mówili o tym asystenci reżysera i prawnicy sieci telewizyjnej, że zdawało mu się, jakby to widział – przynajmniej w wersji Gliniarzy w opałach (nigdy nienadanej). Przypominał sobie, że po prostu oddaliła się w dół zbocza obok drogi, chociaż nie potrafił powiedzieć, czy zbiegła tam, czy spłynęła. Jednocześnie pamiętał, że przeskoczyła – choć to niezbyt odpowiednie słowo – na szczyt zbocza po drugiej stronie drogi, jakimś cudem przelatując nad wysrebrzoną kurzem i blaskiem księżyca roślinnością, żeby zniknąć w niewiarygodny sposób, pokonawszy jednym susem czterdziestostopową odległość.
I czy Japonki miewają takie długie, kręcone włosy? I czy cienista kępka jej włosów nie wyglądała jak wygolona w kształcie wykrzyknika?
W końcu kupił Sublettowi cztery paczki tej jego specjalnej gumy w całonocnej rosyjskiej aptece przy Wilshire, zdumiony ceną, jaką za nią zapłacił.
Widział w tych kanionach również inne rzeczy, szczególnie kiedy przypadła mu ostatnia zmiana. Najczęściej ogniska, maleńkie, w miejscach, gdzie nie mogło ich być. A czasami światełka na niebie, ale Sublett nasłuchał się w tym swoim obozowisku tylu głupot o kontakcie, że kiedy Rydell zauważał czasem jakieś światło, wolał o tym nie wspominać.
Jednak czasem, kiedy tam jeździł, myślał o niej. Wiedział, że nie ma pojęcia, czym była, i w pewien przedziwny sposób nie dbał o to, czy była człowiekiem, czy nie. Jednak nie czuł też, aby była czymś złym – po prostu innym.
Tak więc teraz po prostu jechał, gadając o duperelach z Sublettem, na nocnej zmianie, która miała okazać się jego ostatnim patrolem w IntenSecure. Ani śladu księżyca, tylko niezwykle czyste niebo z kilkoma gwiazdami. Pięć minut do pierwszej rutynowej kontroli, a potem zawrócą do Beverly Hills.
Rozmawiali o tej sieci japońskich sal gimnastycznych zwanych Body Hammer. Nie uprawiano w nich tradycyjnej gimnastyki; prawdę mówiąc, wprost przeciwnie. Uczęszczały do nich głównie dzieciaki, którym podobał się pomysł wstrzykiwania sobie brazylijskich tkanek płodowych i wzmacniania szkieletu czymś, co w ogłoszeniach nazywano „materiałami wspomagającymi”.
Sublett orzekł, że to dzieło Szatana.
Rydell stwierdził, że japońska koncesja.
Gunhead powiedział:
– Wielokrotne zabójstwo, wzięto zakładników, prawdopodobnie nieletnie dzieci subskrybenta. Benedict Canyon. Macie autoryzację IntenSecure do użycia wszelkich, powtarzam, wszelkich środków.
***
W związku z tym, jak potoczyły się sprawy, Rydell nie zdążył przywyknąć do Karen Mendelsohn, biletów pierwszej klasy ani innych takich rzeczy.
Karen mieszkała na n-tym piętrze Century City II, inaczej Gluta, które wyglądało jak wysmukły, półprzeźroczysty zielony cycek i było trzecią co do wysokości budowlą w L.A. Przy odpowiednim oświetleniu można było niemal przejrzeć je na wylot i dostrzec trzy gigantyczne podtrzymujące konstrukcję rozpory o tak ogromnej średnicy, że mógłbyś wepchnąć do niej zwykły wieżowiec i jeszcze zostałoby miejsce. Wewnątrz tego trójnoga znajdowały się szyby wind, biegnące pod kątem; do tego Rydell także nie zdążył się przyzwyczaić.
Cycek miał starannie skorodowany miedziany sutek, podobny do jednego z tych chińskich kapeluszy, którym można by nakryć kilka boisk piłkarskich. Tam znajdował się apartament Karen, tuż pod nim, razem z setką równie drogich mieszkań, klubem tenisowym, barami i restauracjami oraz centrum handlowym, za wstęp do którego płaciło się przed dokonaniem zakupów. Mieszkała na samym skraju i miała wielkie wygięte okna osadzone w zielonej ścianie.
Wszystko tam było w różnych odcieniach bieli, oprócz jej ubrań, które zawsze były czarne; jej walizek, również czarnych; oraz powiewnych szlafroków frotte, które miały kolor suchych płatków owsianych.
Karen wyjaśniła, że to agresywne retro lat siedemdziesiątych, którym zaczyna być lekko znużona. Rydell doskonale to rozumiał, ale uznał, że postąpiłby nieuprzejmie, gdyby o tym powiedział.
Sieć załatwiła mu pokój w hotelu West Hollywood, wyglądającym jak zwyczajny budynek mieszkalny, ale nie spędzał tam wiele czasu. Zanim wybuchła ta afera z zabójstwami w Pooky Bear w Ohio, przeważnie przebywał u Karen.
Odkrycie pierwszych z trzydziestu pięciu ofiar w Pooky Bear wywarło ogromny wpływ na karierę Rydella jako gliniarza w opałach. Bynajmniej nie pomogło mu to, że policjantki, które pierwsze przybyły na miejsce zbrodni, sierżant China Valdez i kapral Norma Pierce, były bodaj dwoma najładniejszymi kobietami w szeregach policji Cincinnati („cholernie telegeniczne” – powiedział jeden z asystentów reżysera, chociaż Rydell uznał, że w tych okolicznościach takie stwierdzenie brzmi trochę dziwnie). Potem ofiar zaczęło przybywać, aż w końcu zrobiło się ich więcej niż w przypadku jakichkolwiek zarejestrowanych dotychczas seryjnych zabójstw. Później ujawniono, że wszystkie ofiary były dziećmi. Wtedy sierżant Valdez pod wpływem szoku wkroczyła do knajpy w centrum miasta i przestrzeliła oba kolana znanemu pedofilowi – temu zdumiewająco odrażającemu facetowi noszącemu ksywę „Galareta”, który nie miał nic wspólnego z morderstwami w Pooky Bear.
Aaron Pursley już leciał do Cincinnati samolotem, w którym nie było ani odrobiny metalu, Karen nałożyła okulary na nos i rozmawiała z co najmniej sześcioma osobami jednocześnie, a Rydell siedział na skraju jej wielkiego białego łóżka, zaczynając pojmować, że coś się zmieniło.
Kiedy w końcu zdjęła okulary, po prostu siedziała, wpatrując się w białą farbę na białej ścianie.
– Mają podejrzanych?
Karen spojrzała na niego tak, jakby nigdy wcześniej go nie widziała.
– Podejrzanych? Mają już przyznanie się do winy…
Rydell zauważył, jak staro wyglądała w tym momencie, i zaczął się zastanawiać, ile lat naprawdę miała. Karen wstała i wyszła z pokoju.
Pięć minut później wróciła w świeżym czarnym stroju.
– Pakuj się. Nie możesz tu zostać.
I wyszła, bez pocałunku, bez pożegnania, bez niczego.
Wstał, włączył telewizor i po raz pierwszy zobaczył zabójców z Pooky Bear. Wszystkich trzech. Wyglądali, pomyślał, dokładnie tak samo jak każdy, a więc tak jak zazwyczaj wyglądają w telewizji ludzie, którzy robią takie świństwa.
Siedział tam w jednym z jej owsianoszarych szlafroków, kiedy bez pukania weszli dwaj najemni gliniarze. Mieli czarne mundury i takie same czarne wysokie buciory SWAT, jakie Rydell nosił na patrolach w Knoxville, te z kewlarowymi wkładkami na wypadek, gdyby ktoś zapadł się pod ziemię i próbował postrzelić cię w podeszwę stopy.
Jeden z nich jadł jabłko. Drugi miał w ręku elektryczną pałkę.
– Hej, koleś – powiedział pierwszy ustami zapchanymi jabłkiem – mamy cię stąd wyprowadzić.
– Miałem takie buty – odpowiedział Rydell. – Zrobione w Portland, w Oregonie. Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów w CostCo.
Ten z pałką się uśmiechnął.
– Spakujesz się sam?
Rydell zrobił to, zbierając wszystko, co nie było czarne, białe lub owsiano szare, i wrzucając do swojej niebieskiej Samsonite.
Gliniarz z pałką obserwował go, podczas gdy drugi kręcił się wokół, kończąc jabłko.
– Dla kogo pracujecie? – zapytał Rydell.
– IntenSecure – odparł ten z pałką.
– Dobra firma? – Rydell zapiął walizkę.
Gliniarz wzruszył ramionami.
– Z Singapuru – powiedział drugi, zawijając ogryzek jabłka w pomiętą chusteczkę higieniczną wyjętą z kieszeni spodni. – Wszystkie duże budynki, ogrodzone osiedla, takie rzeczy.
Ostrożnie włożył ogryzek do kieszeni na piersi nieskazitelnie czarnego munduru, pod mosiężną odznakę.
– Masz forsę na metro? – zapytał pan Pałka.
– Jasne – rzekł Rydell, myśląc o swojej karcie kredytowej.
– To jesteś w lepszej sytuacji niż większość dupków, których stąd wyprowadzamy.
Dzień później sieć zablokowała jego konto w MexAmeriBanku.
***
Hernandez mógł się mylić w ocenie angielskich pojazdów SWAT, pomyślał Rydell, włączając napęd na wszystkie sześć kół i czując, jak Gunhead przywiera do nawierzchni jak dwusilnikowa, trzytonowa pijawka. Jeszcze nigdy nie nadepnął tak na gaz.
Sublett jęknął, gdy pasy zacisnęły się automatycznie, wyrywając go ze zwykłej drzemki. Rydell skierował Gunheada na pobocze porośnięte zakurzonymi, zastygłymi chwastami, wyprzedzając siedemdziesiątką muzealnego bentleya, w dodatku z nieprzepisowej strony. Migawkowy widok przerażonej twarzy pasażerki, a potem Sublettowi udało się wcisnąć czerwony przycisk uruchamiający migacze i syrenę.
Długi prosty odcinek. Żadnych pojazdów. Rydell wjechał na środkową linię i trzymał się jej. Sublett wydawał zawodzący dźwięk, dziwnie zsynchronizowany z ceramicznym skowytem dwóch bliźniaczych silników Kyocera; Rydell zrozumiał, że Teksańczyk zupełnie zwariował pod wpływem napięcia i śpiewa w jakimś języku obozowiska przyczep campingowych, zrozumiałym tylko dla błogosławionych wyznawców Wielebnego Fallona.
Jednak nie – kiedy na niego zerknął, zobaczył, że Sublett, poruszając wargami, gwałtownie przeszukuje dane przelatujące po ekranach konsoli, wytrzeszczając srebrne oczy, jakby miały mu wyjść z oczodołów. A czytając, już ładował swojego pościeranego glocka z drugiej ręki, całkiem spokojnie poruszając długimi białymi palcami, jakby robił sobie kanapkę albo składał gazetę.
I właśnie to było przerażające.
– Gwiazda Śmierci! – wrzasnął Rydell. Sublett powinien przez cały czas mieć słuchawki w uchu, nasłuchując satelitarnego przekazu kontrolującego świat prawdziwych gliniarzy.
Sublett obrócił się, z trzaskiem wpychając magazynek w rękojeść glocka; twarz miał tak bladą, że zdawała się odbijać kolory lampek konsoli równie wyraźnie jak puste stalowe kręgi jego oczu.
– Służba nie żyje – powiedział – i trzymają troje dzieci w pokoju dziecinnym.
Jego głos brzmiał tak, jakby mówił o interesującym programie telewizyjnym, na przykład o kiepskiej przeróbce starego, lubianego filmu, drastycznie przykrojonego do potrzeb jakiejś etnicznej niszy marketingowej.
– Mówią, że je zabiją, Berry.
– A co na to pieprzeni gliniarze?! – wrzasnął Rydell, w gwałtownym przypływie gniewu i frustracji waląc pięścią w obciągniętą miękką pianką kierownicę.
Sublett dotknął palcem prawego ucha. Wyglądał tak, jakby miał zaraz zacząć wrzeszczeć.
– Głucho – rzekł.
Prawy przedni błotnik Gunheada ściął starannie zgalwanizowaną wiejską skrzynkę pocztową Searsa z mniej więcej 1943 roku, niewątpliwie nabytą za ciężkie pieniądze na Melrose Avenue.
– Nie mogli się wyłączyć – powiedział Rydell – przecież to pieprzona policja.
Sublett wyjął z ucha słuchawkę i podał ją Rydellowi.
– Tylko szum…
Rydell spojrzał na konsolę. Kursor Gunheada był zieloną włócznią przeznaczenia, śmigającą bladozielonym kanionem ku jasnobiałemu kręgowi wielkości ślubnej obrączki. Na ekranie po prawej widział odczyty funkcji życiowych trojga dzieci subskrybenta. Miały przyśpieszony puls. W okienku poniżej widniał śmiesznie nieruchomy, widziany w podczerwieni obraz frontowej bramy. Wyglądała masywnie. Skaner podawał, że była zamknięta i uzbrojona.
Chyba właśnie wtedy postanowił spróbować.
***
Mniej więcej tydzień później, kiedy wszystko już wyjaśniono, Hernandez wyraził mu swoje współczucie w związku z całą tą historią. Rozumiecie, nie był zachwycony, ponieważ zdarzyła się na jego zmianie, ale powiedział, że w tych okolicznościach nie może mieć tego Rydellowi za złe.
Rydell słyszał, że IntenSecure ściągnęła cały samolot ludzi z głównej kwatery w Singapurze, żeby trzymać prasę z daleka i wypracować jakiś rodzaj ugody z subskrybentami – Schonbrunnami. Nie miał pojęcia, na czym polegała ta ugoda, i cieszył się z tego; nie istniał taki program jak „Najemny gliniarz w opałach”, a sama frontowa brama Schonbrunnów była zapewne warta kilka tuzinów jego miesięcznych wypłat.
Oczywiście, IntenSecure mogła wymienić tę bramę na nową, bo i tak oni ją zainstalowali. Była to niezła brama, z jakiejś japońskiej blachy wzmocnionej włóknem szklanym, utwardzonym termicznie do konsystencji betonu, i spisała się cholernie dobrze, ścierając większość tej Wet Honey Sienna z przedniego zderzaka Gunheada.
Ponadto zniszczenia samego domu, głównie okien salonu (przez które wjechał) i mebli (po których przejechał).
A to jeszcze nie wszystko, wyjaśniał Hernandez. Schonbrunnowie muszą dostać coś jeszcze za straty moralne, powiedział, nalewając Rydellowi filiżankę zimnej, paskudnej kawy z wielkiego stalowego termosu za biurkiem. Do termosu była przyczepiona magnetyczna wywieszka głosząca JA NIE JESTEM OK, TY NIE JESTEŚ OK – JEDNAK, HEJ, TO JEST OK.
Minęły dwa tygodnie od tamtej nocy, była dziesiąta rano i Rydell miał pięciodniową brodę, drobno plecioną panamę Stetsona, workowate i wyblakłe lub sprane spodnie, podkoszulek z napisem KNOXVILLE POLICE DEPARTMENT, który na ramionach zaczynał rozłazić się w szwach, czarne buty SWAT od munduru IntenSecure oraz nadmuchiwany przezroczysty opatrunek na lewej ręce.
– Straty moralne – powtórzył.
Hernandez, który był niemal równie szeroki jak jego biurko, podał Rydellowi kawę.
– Mogę tylko powiedzieć, że i tak miałeś szczęście.
– Straciłem pracę, mam złamaną rękę i miałem szczęście?
– Mówię poważnie, człowieku – odparł Hernandez – przecież mogłeś się zabić. A w policji L.A. zabiliby cię za coś takiego. Państwo Schonbrunn okazali się bardzo mili, zważywszy na kłopoty pani Schonbrunn i wszystko. Twoja ręka ucierpiała, przykro mi z tego powodu…
Hernandez wzruszył potężnymi ramionami.
– W każdym razie nie jesteś zwolniony, człowieku. Po prostu nie możemy ci teraz pozwolić jeździć. Jeśli chcesz, żebyśmy przenieśli cię do pilnowania rezydencji, nie ma problemu.
– Nie, dzięki.
– Ochrona mienia? Chcesz pracować wieczorami w Encino Fashion Mall?
– Nie.
Hernandez zmrużył oczy.
– Widziałeś kociaka, który tam pracuje?
– Nie.
Hernandez westchnął.
– Człowieku, a co z tym całym gównem, w które wdepnąłeś w Nashville?
– W Knoxville. Wydział wystąpił o trwałe zawieszenie. Wkroczenie bez nakazu i odpowiedniego wsparcia.
– A ta suka, która cię zaskarżyła?
– Słyszałem, że ona i jej syn zostali przyłapani podczas próby obrobienia sklepu w Johnson City…
Teraz z kolei Rydell wzruszył ramionami, tyle że zabolała go przy tym ręka.
– Widzisz – rozpromienił się Hernandez – miałeś szczęście.
***
Przejeżdżając Gunheadem przez zamkniętą i uzbrojoną bramę Schonbrunnów przy Benedict Canyon, Rydell doświadczył przelotnego wrażenia czegoś bardzo wzniosłego, bardzo czystego i klinicznie pustego, związanego z działaniem bez zastanowienia; uniesienie wywołane niesamowitym przypływem adrenaliny i utratą wszelkich kłopotliwych wątpliwości.
A to – jak przypominał sobie później, kiedy walczył z kierownicą, przelatując przez japoński ogródek, patio i membranę zbrojonego szkła, która zniknęła jak senna mara – było uczucie bardzo podobne do tego, jakiego doznał wtedy, kiedy wyjął broń i nacisnął spust, rozbryzgując zawartość czaszki Kennetha Turveya po pozornie nieskończonej płaszczyźnie białego podkładu ściany, której nikt nie pofatygował się pomalować.
***
Rydell pojechał do Cedars odwiedzić Subletta.
IntenSecure załatwiła prywatną izolatkę, żeby trzymać Subletta z daleka od krążących sępów dziennikarskich. Teksańczyk siedział na łóżku, żując gumę i patrząc w mały ciekłokrystaliczny ekran odtwarzacza kompaktowego, który położył sobie na piersi.
– Warlords of the 21st Century – powiedział, kiedy Rydell wcisnął się do środka. – James Wainwright, Annie McEnroe, Michael Beck.
Rydell uśmiechnął się.
– Kiedy go nakręcili?
– W 1982. – Sublett ściszył odtwarzacz i popatrzył na gościa. – Oglądałem go już kilka razy.
– Byłem w firmie i widziałem się z Hernandezem, człowieku. Mówi, że nie musisz się martwić o pracę.
Sublett spojrzał na Rydella pustymi srebrnymi oczami.
– A co z twoją, Berry?
Rydella zaswędziała ręka pod gipsem. Pochylił się i wyjął plastikową słomkę z białego kosza na śmieci stojącego obok łóżka. Wepchnął słomkę pod opatrunek i poruszał nią.
– Przeszedłem do historii. Nie pozwolą mi jeździć.
Sublett patrzył na słomkę.
– Nie powinieneś dotykać niczego używanego, nie w szpitalu.
– Niczym się od ciebie nie zarażę, Sublett. Jesteś jednym z najczyściejszych popaprańców na świecie.
– I co będziesz robił, Berry? Przecież musisz z czegoś żyć, człowieku.
Rydell wrzucił słomkę z powrotem do kosza.
– No, jeszcze nie wiem. Jednak wiem, że nie zamierzam pilnować posiadłości ani żadnych sklepów.
– A co z tymi hackerami, Berry? Myślisz, że złapią tych, którzy nas wrobili?
– Nie. Jest ich zbyt wielu. Republika Żądzy istnieje już jakiś czas. Federalni mają listę około trzystu znanych „zwolenników”, ale nie dadzą rady zgarnąć wszystkich i ustalić, kto to zrobił. Chyba że któryś z nich zakapuje innego, co zdarza się dość często.
– Tylko dlaczego nam to zrobili?
– Do diabła, Sublett, skąd ja mam wiedzieć?
– Zwyczajne świństwo.
– No pewnie, a Hernandez mówi, że LAPD twierdzi, iż ktoś chciał przyłapać panią Schonbrunn bez majtek.
Ani Sublett, ani Rydell nie widzieli pani Schonbrunn, ponieważ – jak się okazało – była w pokoju dziecinnym. Natomiast nie było tam jej dzieci, które wybrały się z ojcem polatać sobie nad trzema nowymi wulkanami w stanie Waszyngton.
Żadna z informacji podanych przez Gunheada tamtej nocy, po opuszczeniu myjni samochodowej, nie była prawdziwa. Ktoś dobrał się do komputera pokładowego Hotspura Hussara i wprowadził do niego zbiór starannie opracowanych i całkowicie fałszywych danych, odcinając Rydella i Subletta od IntenSecure oraz Gwiazdy Śmierci (która oczywiście się nie wyłączyła). Rydell podejrzewał, że kilku z tych miłych starych Mongołów w myjni mogło coś o tym wiedzieć.
***
I może w tej krótkiej chwili niesamowitego olśnienia, kiedy pogięty przód Gunheada wciąż próbował wspiąć się na potrzaskane resztki dwóch skórzanych kanap, i wreszcie przypomniawszy sobie śmierć Kennetha Turveya, Rydell doszedł do wniosku, że ten szalony poryw, ta chęć działania, jest czymś, czemu nie zawsze można w pełni zawierzyć.
– Człowieku – powiedział Sublett jakby do siebie – przecież oni zabiją te dzieci.
Z tymi słowami odpiął pasy i z glockiem w ręku wyskoczył z wozu, zanim Rydell zdążył cokolwiek zrobić. Dojeżdżając na miejsce, Rydell kazał mu wyłączyć syrenę i migacze, ale teraz wszyscy w tym domu wiedzieli już, że przybyli faceci z IntenSecure.
– Wkraczam do akcji. – Rydell usłyszał swój głos, przyczepiając kaburę z glockiem do munduru i łapiąc miazgacz, który ze względu na siłę rażenia był zapewne najlepszą bronią, jakiej można by użyć w pokoju pełnym dzieci.
Kopnięciem otworzył drzwi i wyskoczył, przebijając buciorami gruby na cal szklany blat stolika do kawy. (Rana wymagała dwunastu szwów, ale była płytka). Nigdzie nie widział Subletta. Chwiejnie ruszył naprzód, przyciskając do piersi żółty miazgacz, niejasno uświadamiając sobie, że nie czuje lewej ręki.
– Stój, kutasie! – wrzasnął najdonośniejszy głos na świecie. – Tu LAPD! Rzuć to gówno albo odstrzelimy ci dupę!
Rydell znalazł się w kręgu niespodziewanej i kompletnie oślepiającej jasności, światła tak jaskrawego, że paliło jego oczy jak roztopiony metal.
– Słyszysz mnie, kutasie?
Krzywiąc się i osłaniając dłonią oczy, Rydell odwrócił się i ujrzał bulwiaste, opancerzone cielsko nadlatującego patrolowca. Podmuch rozpłaszczał w japońskim ogródku wszystko to, po czym Gunhead nie przejechał.
Rydell upuścił miazgacz.
– Pistolet też, dupku!
Rydell chwycił kciukiem i palcem wskazującym rękojeść glocka. Broń oderwała się razem z kaburą, z cichym, lecz wyraźnym trzaskiem rzepów, jakimś cudem słyszalnym przez pomruk wyciszonego do akcji silnika helikoptera.
Upuścił glocka i podniósł ręce do góry. A raczej próbował. Lewa była złamana.
Znaleźli Subletta piętnaście stóp od Gunheada. Twarz i dłonie napuchły mu jak jasnoróżowe baloniki i najwyraźniej się dusił. Gospodyni Schonbrunnów, Bośniaczka, użyła środka zawierającego ksylen i chlorowęglowodory do wyczyszczenia śladów kredek z blatu dębowego stołu.
– Co mu się stało, do kurwy nędzy? – zapytał jeden z gliniarzy.
– Ma alergię – powiedział Rydell przez zaciśnięte zęby; skuli mu ręce na plecach i bolało go jak diabli. – Musicie zabrać go do szpitala.
Sublett otworzył oczy, a przynajmniej usiłował.
– Berry…
Rydell przypomniał sobie tytuł tego filmu, który oglądał w telewizji.
– Cudowna mila – powiedział.
Sublett zmrużył oczy.
– Nigdy go nie widziałem – powiedział i zemdlał.
***
Tego wieczoru pani Schonbrunn zabawiała się z polskim architektem zieleni. Policjanci znaleźli ją w pokoju dziecinnym. Oniemiała z wściekłości, miała na sobie kilka interesujących tysiącdolarowych fatałaszków z angielskiej gumy, prawdziwej skóry oraz parę zabytkowych kajdanków Smith & Wesson, które ktoś troskliwie wyczyścił i pooksydował na czarno – natomiast ogrodnik najwidoczniej ruszył w siną dal, gdy tylko usłyszał, jak Rydell zaparkował Gunheada w salonie.
3
Niemiłe przyjęcie
Chevette nigdy niczego nie kradła, przynajmniej nie ludziom i zdecydowanie nie wtedy, kiedy rozwoziła przesyłki. Oprócz jednego pechowego poniedziałku, kiedy zwinęła okulary przeciwsłoneczne temu kompletnemu dupkowi, tylko dlatego, że po prostu jej podpadł.
Stała sobie pod oknem na dziewiętnastym piętrze, spoglądając na most i szare skorupy wielkich sklepów, gdy podszedł do niej. Już prawie zdołała dostrzec mieszkanie Skinnera wysoko wśród lin, kiedy dotknął jej nagich pleców czubkiem palca. Dotknął ją pod kurtką Skinnera, pod podkoszulkiem.
Nosiła tę kurtkę wszędzie, jak jakąś zbroję. Wiedziała, że jeżdżąc o tej porze roku, powinna nosić tylko nanoporowe wdzianka, ale i tak nosiła tę starą katanę Skinnera z paskowymi kodami Allied na klapach. Kuleczki łańcuszków przy zamkach błyskawicznych zakołysały się, gdy obróciła się na pięcie, by odtrącić ten palec.
Przekrwione oczy. Twarz wyglądająca tak, jakby zaraz miała się rozpuścić. W zębach trzymał krótkie, cienkie zielonkawe cygaro, ale go nie zapalił. Wyjął je z ust, zanurzył wilgotny koniec w szklaneczce z przejrzystym płynem i pociągnął. Wyszczerzył się do niej. Jakby wiedział, że nie pasowała do tego miejsca, takiego przyjęcia w starym, lecz niezwykle drogim hotelu przy Geary.
Jednak to była ostatnia przesyłka tego dnia, paczka dla prawnika, a tak niedaleko płonęły kosze na śmieci Tenderloin z kulącymi się wokół nich ludźmi, których opuściło szczęście. Twarze oświetlone nikłym blaskiem cienkich szklanych rurek. Oczy pełne tej strasznej, przelotnej satysfakcji. Ten widok budził w niej dreszcz, zawsze.
Włączywszy blokadę i alarm roweru w głucho dudniącym podziemnym parkingu hotelu Morrisey, wjechała windą dla personelu do hallu, gdzie faceci z ochrony usiłowali odebrać jej przesyłkę, ale nie zdołali. Miała ją oddać tylko panu Garreau z pokoju 808, co wyraźnie głosił napis na paczce. Przesunęli skanerem po kodzie paskowym jej odznaki Allied, prześwietlili rentgenem paczkę, sprawdzili ją wykrywaczem metali i machnięciem ręki przepuścili do windy z różowymi lustrami osadzonymi w grubym jak drzwi bankowego sejfu brązie.
Wjechała na ósme i poszła korytarzem, cichym niczym las ze snu. Znalazła pana Garreau, był w koszulce z krótkim rękawem i krawacie barwy świeżo przetopionego ołowiu. Podpisał kwit, nie nawiązując kontaktu wzrokowego; z paczką w ręku zamknął jej przed nosem opatrzone trzema mosiężnymi cyframi drzwi. Sprawdziła fryzurę w lśniącym jak lustro, wybitym kursywą zerze. Kucyk z tyłu sterczał jak należy, ale nie była pewna, że z przodu zrobili ją równie dobrze. Szpice wciąż były trochę za długie. I jakby zbyt cienkie. Ruszyła z powrotem korytarzem, pobrzękując hardwarem przy kurtce Skinnera, wbijając podeszwy butów w świeżo odkurzony dywan barwy mokrej od deszczu terakoty.
Drzwi windy otworzyły się i wypadła z nich ta japońska dziewczyna. Albo prawie wypadła, bo Chevette złapała ją pod pachy i oparła o framugę drzwi.
– Gdzie przyjęcie?
– Co na to twoi starzy? – powiedziała Chevette.
– Dziewiąte piętro! Duże przyjęcie!
Oczy dziewczyny składały się z samych źrenic, były szkliste jak z plastiku.
I tak Chevette, z prawdziwym kieliszkiem pełnym prawdziwego francuskiego wina w jednej i najmniejszą kanapką, jaką kiedykolwiek widziała, w drugiej ręce, zaczęła się zastanawiać, ile pozostało jej czasu, zanim hotelowy komputer zauważy, że jeszcze nie opuściła terenu. Jednak nie przypuszczała, żeby przyszli szukać jej tutaj, ponieważ ktoś najwidoczniej sporo zapłacił, żeby wydać takie przyjęcie.
Dla niektórych bardzo wesołe, ponieważ widziała tych ludzi w ciemnej łazience, wdychających lód przez delfina z dmuchanego szkła, o obłych kształtach rozświetlanych trzepoczącym niebieskawym języczkiem przemysłowej zapalniczki.
I bawiono się nie tylko w jednym pomieszczeniu, ale w wielu połączonych ze sobą pokojach. Ponadto było tu mnóstwo ludzi; mężczyźni przeważnie w garniturach z marynarkami na cztery guziki, wykrochmalonych koszulach z żabotami, bez krawatów, lecz z kosztownymi zapinkami. Kobiety nosiły stroje, jakie Chevette widziała tylko w miesięcznikach. Bogaci ludzie najwyraźniej, a w dodatku cudzoziemcy. Chociaż może bogaci są wszędzie cudzoziemcami.
Zdołała jakoś umieścić Japonkę w pozycji horyzontalnej na długiej zielonej kanapie, na której teraz chrapała, bezpieczna, o ile ktoś na niej nie siądzie.
Rozejrzawszy się wokół, Chevette stwierdziła, że nie była jedyną źle ubraną osobą w tym towarzystwie. Na przykład ten facet w łazience, w luźnych żółtych szortach – ale to skrajny przypadek. Ponadto para dziewczyn niewątpliwie należących do pracujących przedstawicielek Tenderloin, które jednak mogły być tylko akceptowanym elementem lokalnego folkloru, służącym jakiemuś konkretnemu celowi.
A potem ten dupek tuż przed jej nosem, szczerzący się tym parszywym pijackim uśmiechem, więc położyła dłoń na małym składanym nożu, kolejnym eksponacie pożyczonym od Skinnera. W rączce była dziura, w którą wpychało się czubek kciuka, by z trzaskiem otworzyć nóż jedną ręką. Ostrze było zaledwie trzycalowe, szerokości łyżki, złowrogo ząbkowane i ceramiczne. Skinner mówił, że to nóż fraktalowy, w rzeczywistości dwukrotnie dłuższy od samego ostrza.
– Zdaje się, że niezbyt dobrze się bawisz – mówi tamten. Europejczyk, jednak Chevette nie jest pewna akcentu. Nie Francuz i nie Niemiec. Jego kurtka też jest ze skóry, ale nie taka jak Skinnera. Z jakiegoś gruboskórnego zwierzęcia z włosiem jak gruby jedwab, barwy tabaki. Chevette wspomina zapach pożółkłych gazet w pokoju Skinnera, niektórych tak starych, że zdjęcia stały się tylko odcieniami szarości – podobnymi do widoku miasta oglądanego czasem z mostu.
– Całkiem nieźle, dopóki się nie pojawiłeś – mówi Chevette, myśląc, że czas już chyba iść, ten facet to złe wieści.
– Powiedz mi – mówi ten dupek, patrząc z uznaniem na jej kurtkę, podkoszulek i kolarki – jakie usługi świadczysz.
– O czym ty, kurwa, mówisz?
– Z pewnością – ciągnie tamten, wskazując na dziewczyny z Tenderloin po drugiej stronie pokoju – możesz zaproponować coś bardziej interesującego… – z lubością smakuje to słowo – …niż te dwie.
– Pieprzę to – mówi Chevette. – Jestem posłańcem.
Jego twarz przybiera zabawny wyraz, jakby coś przedarło się przez pijackie zamroczenie i go dręczyło. Potem odchyla głowę w tył i śmieje się jak z najlepszego żartu na świecie. Ona dostrzega mnóstwo bardzo białych, wyglądających na niezwykle kosztowne zębów. Skinner powiedział jej, że bogaci nigdy nie mają metalu w zębach.
– Powiedziałam coś śmiesznego?
Dupek ociera oczy.
– A więc coś nas łączy, ciebie i mnie…
– Wątpię.
– Ja też jestem posłańcem – powiada, chociaż zdaniem Chevette niewielki pagórek wystarczyłby, żeby ustawił się w kolejce po tlen.
– Kurierem – uzupełnia, jakby sobie przypomniał.
– No to pędź stąd – mówi mu i obchodzi go z daleka, ale w tej chwili gaśnie światło i rozlega się muzyka – intro do She’s God’s Girlfriend Chrome Koran. Chevette, która ma słabość do kawałków Chrome Koran i puszcza je, jadąc na rowerze, ilekroć potrzebuje dopingu do pędu, teraz porusza się w jej rytmie, bo tańczą wszyscy, nawet lodziarze z łazienki.
Pozbywszy się dupka, a przynajmniej zapomniawszy o nim, zauważa, że ci ludzie wyglądają o wiele lepiej, kiedy tańczą. Naprzeciw niej wyrasta jakaś dziewczyna w skórzanej spódniczce i czarnych bucikach z brzęczącymi srebrnymi ostrogami. Chevette uśmiecha się; tamta odpowiada uśmiechem.
– Jesteś z miasta? – mówi dziewczyna, gdy kończy się She’s God’s Girlfriend, i Chevette przez moment ma wrażenie, że tamta pyta ją, czy jest gońcem municypalnym. Dziewczyna – kobieta – dojrzalsza, niż wyglądała na pierwszy rzut oka; może po dwudziestce, ale zdecydowanie starsza od Chevette. Przystojna urodą nie jak z zestawu; ciemne oczy, krótko przycięte czarne włosy. – San Francisco?
Chevette kiwa głową.
Następna melodia jest starsza od niej; zdaje się, że tego czarnego faceta, który wybielił się, a potem odpadła mu twarz. Rozgląda się za swoim kieliszkiem, ale wszystkie wyglądają tak samo. Ta japońska laleczka przesuwa się obok, kołysząc piersiami, w jej oczach nie pojawia się błysk rozpoznania na widok Chevette.
– Cody zwykle znajduje w San Francisco wszystko, czego potrzebuje – mówi kobieta zmęczonym głosem, jednocześnie zdradzającym, że uważa to za bardzo zabawne. Niemka, myśli Chevette, słysząc jej akcent.
– Kto?
Kobieta unosi brwi.
– Nasz gospodarz.
Jednak z jej twarzy nie znika szeroki, miły uśmiech.
– Ja po prostu weszłam…
– Chciałabym móc powiedzieć to samo! – śmieje się kobieta.
– Dlaczego?
– Ponieważ wtedy mogłabym wyjść.
– Nie podoba ci się tu?
Z bliska kobieta pachnie drogimi perfumami. Chevette nagle z niepokojem myśli o tym, jak sama pachnie po całym dniu na rowerze, bez prysznica. Jednak kobieta bierze ją pod rękę i odprowadza na bok.
– Naprawdę nie znasz Cody’ego?
– Nie.
Chevette widzi pijaka, tego dupka, przez otwarte drzwi do drugiego pokoju, gdzie wciąż są zapalone światła. On patrzy prosto na nią.
– Myślę, że chyba już sobie pójdę, dobrze?
– Nie musisz. Proszę. Ja tylko zazdroszczę ci tej możliwości.
– Jesteś Niemką?
– Padwanką.
Chevette wie, że to część dawnych Włoch. Północna część, myśli.
– Kim jest ten Cody?
– Cody lubi przyjęcia. Cody lubi to przyjęcie. Ono trwa już od kilku lat. Jeżeli nie tutaj, to w Londynie, Pradze, Makao…
Jakiś chłopiec przedziera się przez tłum, niosąc tacę pełną drinków. Nie wygląda na pracownika hotelu. Jego wykrochmalona koszula już nie jest nieskazitelna, ale rozpięta i wyciągnięta ze spodni; Chevette dostrzega, że przez jedną brodawkę piersiową ma przewleczony kolczyk z małym stalowym dzwoneczkiem. Sztywny żabot odpiął się z przodu i sterczy mu z tyłu jak przekrzywiona aureola. Kiedy podsuwa kobiecie tacę, ta bierze kieliszek białego wina. Chevette potrząsa głową. Na tacy leży biały talerzyk z tabletkami i czymś, co wygląda jak skręty pląsu.
Chłopak mruga do Chevette i odchodzi.
– Wydaje ci się dziwne?
Kobieta wypija wino i rzuca pusty kieliszek przez ramię. Chevette słyszy brzęk szkła.
– Hę?
– Przyjęcie Cody’ego.
– Tak. Chyba. Chcę powiedzieć, że po prostu weszłam…
– Gdzie mieszkasz?
– Na moście.
Czeka na reakcję. Jeszcze szerszy uśmiech.
– Naprawdę? Wygląda tak… tajemniczo. Chciałabym tam pójść, ale nie ma wycieczek, a mówią, że to jest niebezpieczne…
– Nie jest – mówi Chevette, a potem się zastanawia. – Po prostu… nie ubieraj się zbyt elegancko, dobrze? Tam nie jest niebezpiecznie, nawet nie tak jak w tej okolicy.
Myśli o tamtych wokół płonących koszów na śmieci.
– Tylko nie idź na Treasure Island. I nie próbuj dotrzeć aż do Oakland. Trzymaj się początku mostu.
– Podoba ci się tam?
– Cholera, tak. Nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej.
Kobieta uśmiecha się.
– Myślę, że jesteś bardzo szczęśliwa.
– No cóż – mówi Chevette, czując się niezręcznie – muszę już iść.
– Mam na imię Maria…
– Chevette – mówi i podaje jej rękę. Prawie tak jak jej drugie imię. Chevette-Marie.
Wymieniają uścisk dłoni.
– Do widzenia, Chevette.
– Całkiem miłe przyjęcie, wiesz?
– To nie jest miłe przyjęcie.
Prostując ramiona w obszernej kurtce Skinnera, Chevette kiwa głową Marii i zaczyna przedzierać się przez tłum. Ten jest teraz kilkakrotnie gęstszy, może znajomi tego Cody’ego wciąż przybywają. Jest tu teraz więcej Japończyków, wszyscy w eleganckich garniturach; ich żony, sekretarki czy kimkolwiek są te kobiety, noszą perły. Jednak najwidoczniej to nie przeszkadza im wczuć się w atmosferę zabawy. Robi się coraz głośniej, bo goście są bardziej podochoceni. Słychać ten nieustanny szum rozmów toczonych po kilku kieliszkach i Chevette chce jak najszybciej stąd wyjść.
Utyka w pobliżu drzwi do łazienki, w której przedtem widziała lodziarzy, ale teraz są zamknięte. Grupka Francuzów rozmawia tam po francusku i wymachuje rękami, ale Chevette słyszy, jak ktoś wymiotuje w środku.
– Chcę przejść – mówi do siwego, ostrzyżonego na rekruta mężczyzny w muszce i przepycha się obok niego, wylewając mu drinka. On rzuca za nią coś po francusku.
Chevette czuje się teraz jak ofiara klaustro, tak jak czasem w biurach, kiedy recepcjonista każe jej czekać na jakąś przesyłkę, a ona widzi tych wszystkich urzędników kręcących się tam i z powrotem i zastanawia się, czy to ma jakiś sens, czy też oni po prostu kręcą się bez celu. A może tak działa na nią wino, troszeczkę, ponieważ rzadko pije i teraz nie podoba jej się smak, jaki pozostawiło jej w gardle.
I nagle widzi swojego pijaka, tego Euro z niezapalonym cygarem, przysuwającego spocone czoło zbyt blisko apatycznej, lekko zaniepokojonej twarzy jednej z dziewcząt Tenderloin. Uwięził ją w kącie pokoju. W ścisku, tak blisko drzwi, korytarza i wolności, Chevette przez moment zostaje przyciśnięta do jego pleców, co nie przerywa potoku okropnych bzdur, jakie on wciska tamtej dziewczynie, jednak powoduje gwałtowny ruch jego łokcia, którym mocno szturcha Chevette w żebra, usiłując wywalczyć sobie więcej przestrzeni.
A Chevette, zerkając w dół, zauważa coś sterczącego z kieszeni tabaczkowej skórzanej kurtki.
W następnej chwili ma to w ręce, wpycha za kolarki, wychodzi za drzwi, a ten dupek nawet niczego nie zauważył.
W nagłej ciszy korytarza, przy cichnących odgłosach przyjęcia, idąc do windy, ma ochotę biec. Ma też chęć wybuchnąć śmiechem, ale zaczyna się bać.
Idź.
Mijając stertę tac, brudnych szklanek i talerzy.
Pamiętając o platfusach z ochrony, czekających w hallu.
To coś tkwi w jej spodenkach.
W głębi bocznego korytarza dostrzega drzwi służbowej windy, szeroko otwarte i zapraszające. Młody Azjata ze stalowym wózkiem zachlapanym farbą i zastawionym płaskimi prostokątami telewizyjnych ekranów. Obrzuca ją czujnym spojrzeniem, kiedy wchodzi za nim do kabiny. Jego twarz składa się głównie z kości policzkowych, bystrych i głęboko osadzonych oczu, włosów podgolonych wysoko w niemal pionowy fryz – jeden z tych, jakie wszyscy ci faceci uwielbiają. Na przodzie czystej szarej roboczej koszuli ma przypięty identyfikator, a na szyi zawieszony na czerwonym nylonowym sznurze VirtuFax.
– Piwnica – mówi Chevette.