Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Po dwunastu latach za granicą, Maks wraca do rodzinnego, nadmorskiego miasteczka, aby zająć się chorą matką. Wyjechał stąd z zamiarem by nigdy nie wrócić, po tym, jak odeszła od niego kobieta jego życia. Odległa Islandia wydawała się idealnym miejscem by zapomnieć i odzyskać spokój, którego zabrakło mu po rozstaniu z Beatą. Teraz jednak musi porzucić uporządkowane i wtłoczone w surowe ramy obecne życie i zmierzyć się z przeszłością, która nie daje o sobie zapomnieć. Maks po raz kolejny przekonuje się, że to los kreśli scenariusz życia człowieka, a on sam nie ma na to żadnego wpływu… Akcja powieści toczy się w małej rybackiej wiosce nad Bałtykiem, który późną jesienią wygląda zupełnie inaczej niż latem. Nieodmiennie jednak czaruje swoim surowym pięknem i potęgą żywiołu, w naturalny sposób splatając się z życiem głównych bohaterów - Maksa, Beaty i Irki. Trzymająca w napięciu do ostatniej chwili tajemnica sprawi, że czytelnik nie odłoży książki zanim nie przewróci ostatniej strony…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 435
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tę książkę dedykuję wszystkim tym, w których życiu zabrakło nagle kogoś bliskiego, a w szczególności Marii Sawickiej
oraz pamięci mojej Mamy, Haliny
„Szeptem mówi się o rzeczach ważnych,
krzykiem odwraca się od tego uwagę”
Monika A. Oleksa
JEDEN…
Najpierw poczuł zapach. Ostry, charakterystyczny, zapomniany. Zaraz potem gwałtowny podmuch wiatru smagnął go piaskiem po łydkach, kłując szczypiącymi, drażniącymi drobinkami. Maks naciągnął na głowę kaptur, schował ręce do kieszeni i ruszył przed siebie pustą plażą.
Wrócił, choć wcale tego nie chciał. Wszystko w nim buntowało się przeciwko temu miejscu, bez którego kiedyś nie umiał żyć. Ale nie potrafił też żyć w nim bez niej.
Morze krzyczało. Odbierał ten krzyk bardzo osobiście. W nim też taki krzyk wzbierał przez dwanaście lat. Zagłuszał go każdego dnia, podejmując ciężką fizyczną pracę, która go hartowała. Nie oszczędzał się, dochodził do momentu takiego zmęczenia, po którym zasypiał natychmiast, gdy tylko padł na łóżko. Nie myślał, nie śnił i żył dniem dzisiejszym. Bez planowania jutra i spoglądania w przeszłość. Bez szarpiącego bólu wspomnień, które powyrywał z siebie z taką zaciętością, z jaką wyrywa się chwasty z zarośniętego ogrodu. Bez jej twarzy, której nawet we śnie nie pozwalał powracać.
Miał nadzieję, że tak już zostanie. Wykreślił małą nadmorską wioskę rybacką z mapy świata. W jej miejscu pojawiła się jedynie biała, rozmyta plama, zupełnie niewidoczna z odległej Islandii. Jeden telefon zburzył wszystko. Cała misternie i z takim trudem wybudowana fortyfikacja runęła, pozostawiając Maksa bezbronnego wobec nadciągającej fali. Choć zupełnie nie miał na to ochoty, musiał się z nią zmierzyć.
Bałtyk witał go groźnym pomrukiem sztormu, jakby mierząc siły z mężczyzną, który niejednokrotnie rzucał wyzwanie życiu. Na opustoszałej plaży porozsiadały się mewy. Skulone w upierzone kłębuszki, powtulały dzioby w szare pióra, chowając je pod skrzydłami. Maks uwielbiał ich krzyk budzący go każdego ranka. Potrafił obserwować je godzinami, patrząc, jak z wrzaskiem biją się o jedzenie, wzajemnie wyrywając sobie z dziobów bardziej smaczne kąski. Patrzył też na ich śmieszny kaczy chód, po którym na piasku pojawiały się ślady kotwicy. Tylko mewa i rybitwa zostawiały po sobie takie odbicie małych nóżek. Nic dziwnego, że te ptaki tak kochały morze i nie potrafiły bez niego żyć, pomimo surowych warunków. Maks był taki sam jak te mewy. Mógł żyć z dala od miejsca, w którym się urodził, ale potrzebował surowości i potęgi morza, bez którego usychał i dusił się jak ryba wyrzucona na brzeg.
Nagły podmuch wiatru uderzył z taką siłą, że mężczyzna zgiął się, jakby kłaniając się morzu. W oddali zamajaczyły paliki oszlifowanego wodą i upływem lat falochronu. Nie zmieniały się, trwając w tym samym miejscu i wpisując się w jego krajobraz jako stały element. Maks wiedział, że w czwartym ich rzędzie, idąc w stronę przekopu, można wypatrzyć czarne kormorany, wyróżniające się swoją majestatyczną dumą na tle pospolitych mew. Kiedyś lubił tu przychodzić i podpatrywać ptaki. Kiedyś właśnie tu po raz pierwszy pocałował Beatę.
W jego kieszeni rozdzwoniła się komórka. Nie słyszał dźwięku zagłuszanego rykiem morza. Wyczuł jedynie wibrowanie. Wyciągnął rękę z kieszeni kurtki i sięgnął do dżinsów, z trudem wydobywając wysłużonego smartfona z popękanym wyświetlaczem. Wiedział, że w tym huku za plecami i tak niczego nie usłyszy, skręcił więc w stronę lasu, popychany wiatrem, który jakby nie mógł się zdecydować, w jakim kierunku ma wiać. Wspiął się po wydmie i wszedł między sosny, odgradzając się od żywiołu, którego przez najbliższe dni nic nie było w stanie wyciszyć czy uspokoić. Sztorm dopiero się zaczynał i Maks czuł, że tak łatwo nie odpuści.
Zdjął z głowy kaptur i wybrał numer, którego nie zdążył odebrać. Kobiecy głos zgłosił się po dwóch sygnałach.
– Dzwoniłaś do mnie – rzucił w odpowiedzi na krótkie „halo” po drugiej stronie.
– Lekarz prowadzący chce z tobą rozmawiać. Przyjedź jak najszybciej.
– Daj mi pół godziny – odpowiedział i rozłączył się, nie tracąc czasu na czcze gadanie.
Rzeczywistość upomniała się o niego. Nie mógł już dłużej przed nią uciekać. Nadszedł czas, aby stawić jej czoło.
***
Wyblakłe piwne oczy matki odznaczały się na tle bladej twarzy, a biała pościel potęgowała jeszcze to wrażenie przezroczystości i mizerności pacjentki umęczonej chorobą.
Maks wszedł do szpitalnej sali pewnym krokiem, zupełnie nieprzygotowany na to, co zobaczy. Wiedział, że matka jest chora i że jej stan jest poważny. Zrelacjonowała mu to w dużym skrócie Irka, której telefon ściągnął go do Polski. Miał świadomość tego, że w szpitalu nie kładą zdrowych ludzi, ale nie spodziewał się, że właściwie zobaczy już tylko cień swojej matki. Kobieta, której żadne życiowe zdarzenie nie było w stanie złamać i której ogromną siłę charakteru odziedziczył, teraz leżała zupełnie bezbronna wobec choroby podstępem odbierającej siły, wystraszona jak dziecko w obcym i nieprzyjaznym dla niej miejscu. W jej wychudzone, posiniaczone ręce wbijała się igła wenflonu, przez który nerwowymi kroplami wsączały się lekarstwa, a stojące przy łóżku urządzenie pikaniem i wykresami monitorowało życiowe parametry pacjentki.
Na widok mężczyzny smutne oczy rozbłysły, a usta rozciągnęły się w grymasie przypominającym skrzywiony uśmiech.
– Jesteś, synku…
Podszedł bliżej i wyciągnął spod łóżka ciężki metalowy stołek. Usiadł, nieporadnie dotykając ręki matki.
– Jak się czujesz?
Miał świadomość tego, jak głupio zabrzmiało to pytanie, potrzebował jednak tych słów-mostów, dzięki którym mogliby spotkać się z matką wpół drogi, po tylu latach życia w dwóch zupełnie różnych światach.
– Dobrze, tylko sił mi brakuje. I wciąż mi duszno.
Matka wpatrywała się w Maksa, wychwytując każdą pojedynczą zmarszczkę i bruzdę dokumentującą życie, które nie oszczędzało jej syna. Jej zachłanny wzrok chciał nasycić się nim, tak bardzo bała się, że on znowu zniknie. Maks poczuł ucisk w klatce piersiowej i żal do samego siebie, że ją zostawił.
– Wyleczą cię. Nabierzesz sił, wrócisz do domu. Zajmę się tobą.
– Wróciłeś? – W oczach matki pojawiła się nadzieja.
Skinął głową. Wiedział, że to nie czas i pora, aby informować ją, że przyjechał tylko na chwilę i tylko dla niej. I że gdyby nie Irka, która na niego nawrzeszczała, zignorowałby telefon ponaglający go do przyjazdu. Wychodził bowiem z założenia, że nie jest przecież lekarzem i niewiele pomoże matce swoją obecnością. Irena była jednak innego zdania. Dawno już nikt nie zmył mu głowy tak jak ta smarkula, która wiedziała, w jakie czułe struny trafić i jak wjechać mu na ambicję – z rozpędem i bez trzymanki.
Teraz, patrząc na wymizerowaną kobietę, w której tak trudno było mu rozpoznać własną matkę, wiedział, że nigdy by sobie nie darował, gdyby nie przyjechał.
– Dąbki się zmieniły od czasu, gdy wyjechałeś.
– To chyba dobrze.
Adela przymknęła oczy. Męczyła ją rozmowa, ale chciała nacieszyć się synem i nasycić jego obecnością. Wciąż nie do końca wierzyła, że Maks naprawdę tu jest, tuż obok jej łóżka, na wyciągnięcie ręki. Bała się, że gdy otworzy oczy, on zniknie, rozmyje się i okaże tylko snem. Tyle już ich było od czasu, gdy rzucił wszystko i wyjechał. Budziła się rano i wbiegała z radością do jego pokoju, aby zastać tam jedynie pustkę. I chłód ciągnący od nieszczelnego okna.
Otworzyła oczy i znów się uśmiechnęła. Po raz drugi dzisiejszego dnia. Maks wciąż tu był, a to oznaczało, że nie jest snem.
– W domu potrzeba męskiej ręki. Dach przecieka i wypadałoby wymienić okna.
– Nie martw się tym teraz. Wszystkim się zajmę. Mam dużo czasu, nigdzie mi się nie spieszy.
Adela spojrzała na syna, przełykając ślinę. Musiała powiedzieć teraz coś, czego Maks może jej nie wybaczyć. Bardzo się bała tego, że wyjdzie i już nie wróci, i że ponownie go straci, ale miała również świadomość, że i tak wcześniej czy później wszystkiego się dowie. Chciała, aby dowiedział się od niej.
– Nie szukaj jej, synku.
Drgnął, czując, jak słowa matki uderzają w niego z siłą, której się nie spodziewał. Zmarszczył czoło i pokręcił głową, dając jej do zrozumienia, że nie chce niczego więcej słyszeć. Adela jednak musiała przekazać mu wszystko, właśnie dziś i właśnie przy tym spotkaniu, pierwszym po dwunastu latach.
– Jej już tutaj nie ma. Odeszła.
– Mamo, nie interesuje mnie ani ta kobieta, ani to, gdzie teraz mieszka. To już dawno skończone, a ja nie lubię oglądać się wstecz. – Puścił rękę matki, którą przez cały czas trzymał, jakby bojąc się, że kiedy straci z nią fizyczny kontakt, ona rozpłynie się i wniknie w tę białą pościel.
– Ona nie żyje. W maju minęły dwa lata. Przepraszam…
– O czym ty mówisz? Kto nie żyje? – Podniósł się gwałtownie i włożył obie ręce we włosy, przeczesując je nerwowo palcami. Jeszcze nie do końca rozumiał sens wypowiedzianych przez matkę słów, a już czuł złość, że coś mu odebrano.
– Beata nie żyje. Nie powiedziałam ci, bo…
Nie słyszał już końcówki zdania. Wybiegł ze szpitalnej sali, czując, że nie będzie w stanie nad sobą zapanować. W drzwiach zderzył się z lekarką, którą zupełnie zignorował. W tej chwili potrzebował samotności i morza, któremu chciał wykrzyczeć to wszystko, co właśnie się przelało. Tylko morze mogło stawić czoła furii, jaka owładnęła Maksem, wybudzając w nim pierwotne, zwierzęce niemal instynkty.
Wsiadł do samochodu i ruszył z piskiem opon, kierując się w stronę Darłówka, bo jedynie tam mógł rzucić morzu wyzwanie, które tylko ono mogło podjąć…
***
Maks zmagał się z siłą wiatru, próbując stanąć naprzeciwko żywiołu jak równy przeciwnik. Naciągnięty głęboko kaptur nie chronił przed smagającym po policzkach piaskiem i ciężkimi kroplami deszczu, których nie starał się unikać. Pochylony, próbował dotrzeć do betonowej ściany falochronu, chcąc znaleźć się jak najbliżej sztormowego morza, w siłowej walce wyładowując swoją wściekłość, złość, rozżalenie i bezsilność.
Sunął wzdłuż nierównej, kamiennej ściany, wczepiając się w nią rozcapierzonymi palcami. Przemókł, ale nie czuł zimna, choć październikowy deszcz mocno schłodził temperaturę powietrza. W zasadzie, oprócz woli walki nie wiadomo z kim i nie wiadomo o co, nie czuł już nic. Ani strachu, ani irracjonalności swojego zachowania, zupełnie pozbawionego jakiegokolwiek sensu. Nie słyszał nawołujących go głosów i kątem oka jedynie zarejestrował wysoką i potężną falę, która rozbiła się o falochron awanportu po jego prawej stronie, unosząc się w górę jak jakieś monstrum o nieokreślonym, rozlanym kształcie.
W głowie Maksa wyświetlały się non stop słowa, które próbował wrzucić w ten sztorm, zapominając, że kiedykolwiek wybrzmiały. Beata nie żyje. Ona nie żyje. Jej już tutaj nie ma. Odeszła. Beata. Beata. Beata. Beata. Imię, o którym dawno miał zapomnieć, bo przecież wymazał je z siebie tak, jak twardym włosiem szczotki oczyszcza się brud zza paznokci. A jednak nadal w nim tkwiło, choć samego siebie oszukiwał, że jest inaczej.
– Człowieku, życie ci niemiłe?
Maks poczuł, jak czyjeś silne ręce chwytają go i odciągają od kamiennej ściany. Odwrócił się, gotowy walczyć z tym kimś, kto przerwał jego zmagania z żywiołem i dopiero wówczas poczuł, że zupełnie stracił siły. Osunął się, upadając na dłonie i kolana. Silne męskie ręce chwyciły go, ciągnąc w stronę niewidocznego zza deszczowej zasłony brzegu.
– Na Boga, człowieku, życie ci niemiłe? – Powtórnie usłyszał słowa mężczyzny. Podniósł głowę i spoglądając prosto w ledwo widoczne zza kaptura oczy, wychrypiał:
– Żebyś wiedział, że niemiłe.
Mężczyzna mocniej zacisnął uchwyt i wykorzystując siłę i kierunek wiatru, pociągnął Maksa za sobą, rzucając jeszcze tylko:
– Porozmawiamy o tym przy piwie.
Wiatr zawył, wysyłając w stronę mężczyzn kolejną wysoką falę, która rozprysła się na boki, zalewając ich wodą. Maks zachwiał się, czując siłę prądu ściągającego go w kierunku morza. Przytrzymało go ramię mężczyzny i ręce dwóch pozostałych, którzy dobiegli do nich w międzyczasie. Dopiero wtedy Maks zauważył, że ten, który go ratował, zabezpieczony był grubą liną obwiązaną wokół betonowej bryły i przytrzymywaną przez dwóch innych mężczyzn. Dzięki temu udało im się zejść z falochronu i schronić się za niewielkim budynkiem amortyzującym siłę wiatru.
Maks osunął się po ścianie, czując się zupełnie pozbawiony sił. Zsunął z głowy kaptur i spojrzał w stronę mężczyzny, który odwiązywał mocny węzeł liny.
– Dziękuję – wychrypiał. Nie był w stanie powiedzieć nic więcej.
Mężczyzna skinął głową, spoglądając na Maksa w przelocie, ale po chwili przyjrzał się uważniej i zrzucając z siebie linę, zapytał, choć był pewien, że się nie myli:
– Maks? To ty, Maks? Wróciłeś…
***
Siedzieli naprzeciw siebie, grzejąc się przy herbacie doprawionej rumem. Dopiero po zdjęciu z siebie sztywnych od zimna i przemoczonych ubrań Maks poczuł, jak bardzo zmarzł. Artur Jończyk. To on ściągnął Maksa z falochronu, przywiózł do swojego domu i wepchnął do łazienki, podając mu czysty ręcznik i kupkę suchych ubrań wyjętych z szafy. Dał też Maksowi czas na gorący prysznic, przebranie się i ochłonięcie. Sam w tym czasie przygotował herbatę i dwie szklanki na whisky, wiedział bowiem, że bez tego się nie obejdzie.
Zapach smażonej ryby wywabił Maksa z łazienki. Stając w drzwiach kuchni, przymknął oczy i przez chwilę wsłuchiwał się w odgłosy domowej krzątaniny. Odwykł od tego. Przez tyle lat żył prawie jak samotnik, dopuszczając do siebie ludzi na bezpieczną odległość. Taką, która nie groziła przywiązaniem i po której nie zostawała gdzieś w środku przestrzelona dziura.
– Flądra. Z dzisiejszego połowu.
Otworzył oczy i spojrzał na człowieka, którego po tylu latach nieobecności mógł nazwać przyjacielem.
– Gdzie Kasia? – spytał, rozglądając się po znajomej kuchni. Kiedyś często tu bywał. Wtedy jeszcze wszystko było dużo prostsze. Życie tak nie bolało.
– W pracy. Dzisiaj ma drugą zmianę. Wróci po dwudziestej pierwszej.
– A Kornelia?
Artur uśmiechnął się, stawiając na nakrytym ceratą stole talerz z parującą rybą.
– Dawno cię nie było, Maks. Kornelia mieszka w Gdańsku. Skończyła anglistykę i teraz tam pracuje. Nie wróci do Darłówka. To już nie jest ta dziewczynka, którą pamiętasz. – Artur usiadł przy stole, wskazując Maksowi miejsce naprzeciwko siebie.
– Wszystko się zmienia… – Maks spojrzał w okno. Po szybie spływały smutne krople jesiennego deszczu. Krótki dzień pochmurniał coraz bardziej, aby wkrótce stać się wieczornym mrokiem, kryjącym w sobie wiele znaków zapytania.
– Kiedy wróciłeś? – Głos Artura wyrwał Maksa z zamyślenia.
– Nie wróciłem. Przyjechałem. Dwa dni temu. Matka jest w szpitalu. Nie jest dobrze.
– Nic nie wiedziałem. – W głosie mężczyzny Maks wyczuł współczucie. – Gdybym mógł ci jakoś pomóc, to wiesz…
Maks machnął ręką i pokręcił głową, zawstydzony wdzięcznością, którą poczuł.
– Dlatego wlazłeś na ten falochron?
– Nie. Nie dlatego – odpowiedział, patrząc przyjacielowi prosto w oczy. W jego spojrzeniu krył się ból. I wściekłość. – Beata… Nie wiedziałem, że nie żyje.
– Nikt cię nie zawiadomił? – Artur wciągnął powietrze i założył ręce za głowę.
– Nikt nie miał ze mną kontaktu, tylko matka. Nic nie powiedziała.
– Napijmy się. – Mężczyzna podsunął w stronę Maksa szklankę z alkoholem, a potem odchylił się na krześle.
Pierwszy łyk rozgrzał przełyk, drugi pozostawił po sobie specyficzny smak.
– Dlaczego umarła?
Artur odstawił szklankę i spuścił głowę. Palcem wskazującym zataczał koło na brzegu szkła, odrysowując niewidzialną prostokątną kreskę.
– Pytasz mnie, dlaczego Bóg ją zabrał czy o okoliczności?
– Boga w to nie mieszaj, sam się z Nim rozmówię. Opowiedz mi o okolicznościach. Chorowała na coś?
– Utonęła.
– O czym ty, kurwa, mówisz? – Maks poczuł, jak wzburzenie zaczyna w nim buzować jak bąbelki szampana. – O czym ty, człowieku, mówisz?
– Kurwa, Maks, mieszkamy nad morzem! Morze to wielka woda, która zabiera ludzi bez względu na to, czy są stąd, czy przyjeżdżają tylko na chwilę.
Słowa Artura obiły się o ciszę panującą w całym domu. Nie uspokoiły Maksa. Wprost przeciwnie, sprowadziły lawinę pytań, którymi zasypał przyjaciela.
– Jak to się stało? Ktoś z nią był? Ktoś ją ratował? Gdzie był wtedy jej pieprzony mąż?
– To było w maju, dwa lata temu. Znalazł ją jakiś człowiek na plaży w Łazach. Nie żyła od wielu godzin. Jej mąż w tym czasie doglądał swojego nowego hotelu w Jarosławcu. Ma mocne alibi, jest na wszystkich hotelowych kamerach. Prokuratura wszczęła śledztwo, ale umorzyli je z braku dowodów. Nikt nic nie wie. Był człowiek, nie ma człowieka. Tyle. Więcej nic nie wiem.
Maks sięgnął po szklankę i wypił do dna.
– Znajdziesz dla mnie miejsce na swoim kutrze?
– Wracasz na stare śmieci? – Artur uśmiechnął się. Na znajomym gruncie czuł się dużo swobodniej.
– Na jakiś czas. Muszę się czymś zająć, zwariuję z bezczynności. Nie mogę wrócić teraz do Islandii, nie zostawię matki.
– Nikt tam na ciebie nie czeka?
Maks pokręcił głową.
– Nigdzie nikt na mnie nie czeka, Artur. Tak się jakoś porobiło…
***
Obudził go łupiący ból w głowie. Otworzył oczy i przez chwilę leżał nieruchomo, przytomniejąc i próbując przypomnieć sobie, gdzie jest. Fotografia na ścianie sprowadziła go do rzeczywistości. Kasia i Artur uśmiechali się do niego ze ślubnego portretu. Wróciło wspomnienie ubiegłego wieczoru i smak Jacka Daniels’a, aż Maks poczuł mdłości. Na szczęście łazienka była niedaleko, a on znał drogę.
– Nieźle wczoraj zabalowaliście. – Kobiecy głos przywitał Maksa z progu kuchni. Oparł się o drzwi łazienki i uniósł rękę w geście pozdrowienia. Na nic więcej nie miał siły. – Jak wróciłam z roboty, w zasadzie nie było już czego zbierać.
– Mam nadzieję, że się nie awanturowałem i nie narobiłem wstydu swojej matce?
Głos Maksa był schrypnięty i z trudem wydobywał się z wysuszonego gardła.
– Artur pomógł ci dojść do łóżka i grzecznie zasnąłeś. Dobrze cię widzieć.
Oderwał się od drzwi, które podpierał i lekko chwiejnym krokiem podszedł do kobiety.
– Ciebie też. Nic się nie zmieniłaś.
– Yhm, pewnie. I myślisz, że ci uwierzę, że w wieku pięćdziesięciu dwóch lat wciąż wyglądam na trzydzieści osiem.
– Dokładnie tak myślę – odpowiedział, cmokając kobietę w policzek.
– Przełkniesz jajecznicę? – spytała, mierzwiąc krótkie włosy mężczyzny.
– Dam radę, ale najpierw wskoczę pod prysznic i przebiorę się w swoje ciuchy. Gdzie Artur?
– Poszedł do kapitanatu. Miał tam coś do załatwienia.
– Dar 67 wciąż pływa?
– Tak. – Kasia skinęła głową. – I ma się bardzo dobrze.
Maks uśmiechnął się i wrócił do łazienki, nasłuchując odgłosów dobiegających z kuchni. Bez zaglądania można było stwierdzić, że kręci się tam kobieta. Jej ruchy były płynne i dużo delikatniejsze niż Artura. Nie stukała naczyniami, ale nimi pobrzękiwała, dając domownikom poczucie bezpieczeństwa samą swoją obecnością.
W dawnym życiu, przed ucieczką na Islandię, Maks lubił tu przebywać. Pracował dla Artura, ale łączyło ich coś więcej niż relacja kapitan – członek załogi. Przyjaźnili się konkretną męską przyjaźnią, w której nie było miejsca na kompromisy. Nie przeszkadzała im różnica charakterów. Artur był raczej spokojny i zrównoważony, Maks często wybuchał i lubił walczyć z wiatrakami. Nie miało również znaczenia to, że Artur był niemal dziesięć lat starszy. Więź, którą byli związani, wynikała raczej ze wspólnych doświadczeń, szczególnie tych na krawędzi życia i śmierci, bo morze nie daje się tak łatwo ujarzmić i oswoić. Obaj przynależeli także do miejsca, które kochali, przyjmując je z wszystkimi niedoskonałościami i brakami.
Tego najbardziej brakowało Maksowi w surowym klimacie Islandii. Ciepła zwyczajnego domu, jajecznicy z jaj od wiejskich kur i męskich rozmów z kimś, kto ma taką samą naturę i tęsknotę morza wpisaną w serce.
Wyszedł z łazienki w nieco lepszej formie niż zaraz po przebudzeniu. Zapach jajecznicy nie spowodował skurczu żołądka, wręcz przeciwnie, zaostrzył apetyt.
– Klina ci nie zaproponuję, bo wiem, że przyjechałeś autem i raczej będziesz chciał nim wrócić. – Kasia podała mężczyźnie talerz z dużą ilością jajecznicy. Na mniejszym ułożyła pachnące piekarnią bułki, a obok postawiła maselniczkę i szklankę gorącej wody z cytryną.
– To ci bardziej pomoże.
Maks przytrzymał dłoń kobiety i przycisnął do ust.
– Dziękuję. Jesteś aniołem.
Roześmiała się, zabierając rękę.
– Powiedz to Arturowi. On częściej nazywa mnie wiedźmą.
Maks pokręcił głową.
– Jak wy to robicie? – spytał, wkładając do ust widelec z jajecznicą.
– Co? – Katarzyna spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Jak udało wam się przeżyć razem trzydzieści lat bez żadnych zadrapań i pokaleczeń? Przecież to jest prawdziwa sztuka być z kimś tyle lat i nadal patrzeć na siebie z miłością.
– A skąd wiesz, że jeszcze tak na siebie patrzymy? – Kasia usiadła naprzeciwko Maksa i podparła głowę na dłoniach wspartych na łokciach.
– Słyszę, jak o sobie mówicie nawzajem. Bez nienawiści i obojętności. Z szacunkiem. Gdy Artur wymawia twoje imię, mimowolnie się uśmiecha. Już dawniej to zauważyłem i nic się nie zmieniło.
– Naprawdę? – Kasia uśmiechnęła się, patrząc na Maksa łagodnie.
– Naprawdę – odpowiedział pomiędzy kęsami jajecznicy, która szybko znikała z talerza. – A ty wymawiasz jego imię tak miękko, jakbyś dotykała jego policzka. Mieliście kiedyś ochotę się pozabijać? – spytał, puszczając do kobiety oko.
– A bo to raz! – Kasia zebrała dłońmi jasne włosy i związała je w kitkę na czubku głowy. – Będąc z kimś przez trzydzieści lat, nie jesteś w stanie jedynie patrzeć tej osobie w oczy i spijać sobie z dzióbków. Małżeństwo to codzienność, Maks, a w tej codzienności są dobre, słoneczne dni i burze z gradem, które potrafią mocno poobijać.
– Ale są potrzebne, by oczyszczać atmosferę.
– Niby tak, ale ślady po gradowych kulach pozostają. – Kasia wyprostowała się i oparła o krzesło. – A ty, Maks? – spytała cicho.
– Co ja? – Maks odsunął od siebie pusty talerz i przez chwilę mierzył się wzrokiem z kobietą.
– Masz kogoś?
Powoli pokręcił głową.
– Za bardzo chyba cenię swoją wolność – odpowiedział wymijająco.
– A może masz wobec kobiet wygórowane oczekiwania?
– Sugerujesz, że nie odciąłem pępowiny i żadna nie dorównała mojej matce?
– Żadna nie dorównała Beacie.
Słowa Katarzyny okręciły się wokół Maksa ciasno jak szalik albo golf utrudniający oddychanie. W kuchni zapanowała cisza. Maks miał dokładnie takie uczucie, jakby się dusił, Kasia natomiast czuła, że przekroczyła pewną granicę i milczała, dając Maksowi czas na pozbieranie myśli i reakcję.
– Masz rację – zaczął cichym, schrypniętym głosem. – Po niej nie byłem w stanie zakochać się w żadnej innej kobiecie, choć próbowałem. Widocznie nie dla każdego przeznaczone jest życie w rodzinie. Ja nie uznaję kompromisów, a to, co mi życie podsuwało, rzeczywiście nie spełniło moich oczekiwań.
– Przykro mi, Maks. Artur powiedział mi, że nic nie wiedziałeś.
Katarzyna wstała od stołu, podeszła do mężczyzny i stanęła tuż za krzesłem, na którym siedział. Położyła mu dłoń na ramieniu i mocno je ścisnęła.
– Muszę się dowiedzieć, jak to się stało – odpowiedział, zdejmując z ramienia rękę kobiety i wstając.
– To było ponad dwa lata temu. Policja nic nie znalazła, a ty chcesz prowadzić swoje dochodzenie?
– Po dwóch latach ludzie wciąż jeszcze dobrze pamiętają, a policja być może szukała tak, żeby nie znaleźć. Nawrocki ma układy, niepotrzebny był mu rozgłos, być może sam chciał szybko zakończyć sprawę.
– Chcesz się z nim spotkać? To chyba nie jest dobry pomysł.
Kasia stanęła przed Maksem, zakładając ręce przed sobą.
– Nie mam lepszego, a od czegoś muszę zacząć. – Podszedł bliżej, nachylił się i pocałował kobietę w policzek. – Dziękuję za przygarnięcie i śniadanie. Powiedz Arturowi, że skontaktuję się z nim wieczorem. Muszę się przebrać i pojechać do matki. O reszcie będę myślał później.
– Uważaj na siebie, Maks. – Usłyszał, stojąc już przy drzwiach. Odwrócił się i uśmiechnął do kobiety, która naprawdę się o niego martwiła.
– Nie słyszałaś, że złego diabli nie biorą? – odpowiedział jeszcze i wyszedł, zamykając za sobą drzwi domu, w którym zawsze czuł się jak członek rodziny, pomimo tego że nie miał na nazwisko Jończyk.
***
W domu przywitała go cisza. Zazwyczaj mu nie przeszkadzała. Był do niej przyzwyczajony. Jednak po poranku spędzonym u Artura i Kasi w pierwszej chwili cisza pustego domu zakłuła nieprzyjemnie, uświadamiając Maksowi samotność. Żaden człowiek na dłuższą metę nie czuje się z nią dobrze i trudno ją nazwać przyjaciółką.
Pusty dom, pomimo tego, że niewielki, nie sprawiał wrażenia przytulnego. Maks nie czuł się w nim dobrze. Od ścian bił chłód podobny do tego w kaloryferach. Maks uświadomił sobie, że należałoby włączyć piec, zanim dom wchłonie wilgoć i wyziębi się na dobre. Postanowił zająć się tym, jak tylko wróci ze szpitala. Wczoraj wybiegł tak szybko, że nie zdążył nawet porozmawiać z lekarzem. Tak naprawdę niewiele wiedział. Sam widok matki, której nie poznał, już go przeraził, a do tego te kable i aparatura wydająca dźwięki! Nie kojarzyło mu się to z niczym dobrym, ale – jak każdy mężczyzna – najpierw chciał poznać fakty. One liczyły się dla Maksa bardziej niż domysły.
Zmienił bieliznę i przebrał się w czystą koszulę. Zamykał właśnie drzwi, kiedy rozdzwoniła się milcząca dotąd komórka. Bez spoglądania na wyświetlacz wiedział, kto dzwoni. Niewiele osób znało ten numer, a tak natrętna była tylko jedna.
– Halo? – spytał, przytrzymując komórkę brodą i mocując się z opornym zamkiem w drzwiach.
– Gdzie ty, do ciężkiej cholery, jesteś? Byłam u ciebie dziś rano, ale zastałam pusty dom. Myślałam, że pojechałeś do szpitala. – Głos Irki brzmiał jak oskarżenie, a to mocno zirytowało Maksa, bo naprawdę czuł się winny.
– Jestem w drodze. Zaraz będę.
– Jesteś tu bardzo potrzebny. Twoja mama nie chce wyrazić zgody na wkłucie centralne, a musi być dializowana, bo nerki od wczoraj nie pracują. Proszę cię, przyjedź jak najszybciej i przekonaj ją do tego zabiegu.
– Powiedziałem, że zaraz będę. Na razie. – Rozłączył się, nie czekając na reakcję dziewczyny.
Nowa, ostatnio poszerzona droga prowadziła go gładko w stronę Sławna. Wczoraj przemierzył już tę samą trasę, wiedział więc, gdzie musi uważać, a gdzie może trochę docisnąć, by nadgonić stracony czas. Jadąc, próbował skupić się na rozmowie, jaką będzie musiał za chwilę przeprowadzić z matką i z lekarzem. Skrzywił się na myśl o Irce, która na pewno na niego napadnie. Waleczna była, smarkula. Zupełnie nie przypominała tego trzpiota, którego pamiętał. Miała siedemnaście lat, kiedy Maks wyjechał na dobre. Wtedy jeszcze żyli Więcławscy, zaprzyjaźnieni sąsiedzi mieszkający dom dalej, rodzice Ireny. Irka była ich najmłodszym, trzecim dzieckiem. Pojawiła się nieoczekiwanie, zaskakując tym rodziców i starsze rodzeństwo. Dana miała szesnaście lat, gdy urodziła się Irena, a Seba trzynaście. Starszy o rok Maks dokuczał koledze, że rodzice im żywą lalkę na targu kupili.
Irka od małego musiała walczyć o swoje. Seba i Dana od swoich spraw ją wiecznie odganiali, a ona, ciekawa wszystkiego, i tak za nimi łaziła i zadawała tysiące pytań.
Irytowała od małego, pomyślał Maks, parkując pod szpitalem, gdzie udało mu się wcisnąć pomiędzy dwa samochody zaparkowane wzdłuż krawężnika.
Tym razem nie musiał pytać pielęgniarek o salę. Wbiegł po schodach, kierując się na właściwy oddział, przeciskając między ścianą wąskiego korytarza a wózkiem z podawanym właśnie obiadem.
Przy łóżku matki zastał Irkę. Dziewczyna trzymała w ręku grzebień i próbowała uczesać przetłuszczone i potargane włosy Adeli, która była zbyt słaba, aby samodzielnie utrzymać w dłoni grzebień. Na dźwięk otwieranych drzwi oczy matki otworzyły się szeroko, a Irka odwróciła się, mierząc się przez chwilę gniewnym spojrzeniem z Maksem. Patrzył na nią. Nie rozpoznał jej. Pamiętał nastolatkę mającą wieczny problem ze zbyt długimi rękami i chudymi jak patyki nogami, teraz natomiast stała przed nim kobieta, wysoka, szczupła i zadbana, w niczym nieprzypominająca tego trzpiota, jakiego zapamiętał.
– Dzień dobry. – Przywitał się, zdając sobie sprawę z tego, jak niezręcznie to brzmi w tym miejscu.
– Pani doktor jest w gabinecie na końcu korytarza. Myślę, że powinieneś najpierw z nią porozmawiać – odpowiedziała mu Irena, wracając do czesania milczącej Adeli.
– Synku…
Podszedł do matki i ujął jej dłoń, posiniaczoną wylewami po grubej igle wenflonu.
– Zaraz wrócę.
– Wybaczysz mi, że… – Adela zacisnęła palce na szorstkiej dłoni Maksa. Przeraził się słabością tego uścisku, pochylił nad posiniaczoną ręką matki i pocałował ją.
– To teraz nieistotne, mamo. Porozmawiam z lekarzem. Zaraz wrócę.
– Pytaj o doktor Zagórską. To ona prowadzi panią Adelę i jest opiekunem sali. – Usłyszał chłodny głos Ireny. Skinął głową i wyszedł, oddychając głębiej dopiero na korytarzu.
Maks nie lubił lekarzy. Denerwowało go ich zadufanie w sobie i przeświadczenie, że są nieomylni. Nie podobała mu się ta lekarska protekcjonalność w rozmowie z pacjentem i jego rodziną, i postawa, wobec której pacjenci czuli się kimś gorszym, jakby już samo upokorzenie chorobą nie było wystarczające.
Doszedł do drzwi gabinetu i zapukał krótko, zdecydowanie. Wszedł, nie czekając nawet na „proszę”, stając naprzeciw lekarki podnoszącej się właśnie zza biurka.
– Doktor Zagórska? – spytał, zanim jeszcze spojrzał na plakietkę z nazwiskiem przypiętą do fartucha.
– Tak. Czy to pan jest synem pani Szymoniak?
– To ja. Co jest mojej matce?
– Proszę, niech pan usiądzie. – Doktor Zagórska wskazała Maksowi krzesło stojące po drugiej stronie biurka.
Maks usiadł, przyglądając się kobiecie, od której miał nadzieję dowiedzieć się jakichś konkretnych informacji, jakiekolwiek by one nie były. Lekarka wyglądała na pewnego siebie specjalistę, o czym świadczył rzeczowy ton jej głosu i wiek pozwalający nabyć doświadczenie w tym zawodzie. Maks podejrzewał, że jest starsza od niego. Choć była bardzo zadbana, zmarszczki przy ustach i bruzdy w okolicach ust zdradzały, że zbliżała się raczej do pięćdziesiątki i że magiczny próg czterdziestki przekroczyła już jakiś czas temu.
– Zacznę od tego, co musimy zrobić natychmiast. Pana mama musi być jak najszybciej dializowana, a do tego potrzebne nam wkłucie centralne, na które nie chce się zgodzić. Pani Adela trafiła do nas kilka dni temu z dużą trudnością w oddychaniu i z wysoką gorączką. Podejrzewaliśmy, zresztą podobnie jak lekarz rodzinny, zapalenie płuc. RTG wykazało jednak płyn w obu płucach i w tej chwili podajemy antybiotyk, aby spróbować w ten sposób płuca osuszyć. Tak wygląda to, z czym w tej chwili walczymy, ale chciałabym, aby był pan świadomy, że serce pana mamy jest w bardzo złym stanie. Nie pomaga nam również cukrzyca, na którą pana mama choruje. I jeszcze te nerki. Mamy ograniczone pole manewru, ale zapewniam pana, że walczymy o nią.
– Czego pani ode mnie oczekuje? – spytał, gdy lekarka zamilkła, patrząc na niego wyczekująco.
– Tego, że przekona pan mamę do dializy i że jak najszybciej przystąpimy do zakładania wkłucia.
– To jest absolutnie konieczne, tak?
– Jeśli nie chce się pan w tej chwili pożegnać, tak. Jutro już nie będziemy w stanie jej uratować, jeśli nie będzie dializy.
– Rozumiem. – Skinął głową i wstał. Doktor Zagórska również wstała.
– Przygotowujemy się do zabiegu. Proszę, to są papiery do podpisania. Proszę powiedzieć mamie, że miejscowo ją znieczulimy. Nie będzie czuła bólu.
Wracał tym samym, długim i wąskim korytarzem, mając wrażenie, że słowa, jakie właśnie usłyszał, nie dotyczą jego matki. Słabe serce, cukrzyca, woda w płucach, walczymy. Matka zawsze była silna i pełna energii. W zasadzie prawie nie chorowała. Zahartowana życiem i surowym, nadmorskim klimatem, codziennie wstawała o świcie i nie dopuszczała do siebie myśli, że choroba mogłaby ją przykuć do łóżka, tak jak matkę jej męża w ostatnich latach życia. Jak to możliwe, że ta właśnie kobieta stała się teraz swoim własnym cieniem, zależnym od lekarskich diagnoz i działań, które dla Maksa były częściej błądzeniem we mgle niż właściwie wdrożonym leczeniem?
Zanim wszedł do sali, za drzwiami której miał spojrzeć w przerażone oczy matki, wyprostował się i odetchnął parę razy, dopiero po tym sięgnął za klamkę i zdecydowanie ją nacisnął.
– Mamo, musisz to podpisać. Proszę. – Wyciągnął rękę z dokumentami i włożył do słabej dłoni Adeli długopis. Kobieta rozprostowała zadrukowaną kartkę na nierównościach szpitalnej kołdry i spojrzała na syna z pytaniem w oczach.
– Wybaczysz mi, synku?
Skinął głową, przypominając sobie słowa doktor Zagórskiej, że każda tracona minuta działa na niekorzyść pacjentki.
– Wybaczam, mamo. To wszystko nie ma już znaczenia. Chcę, żebyś wyzdrowiała.
Adela uśmiechnęła się, schyliła i drżącą ręką podpisała w miejscu wskazanym przez Maksa.
– Będziesz tu, jak wrócę?
– Będę, mamo – przytaknął, przesuwając się i robiąc miejsce pielęgniarkom, które zjawiły się w sali i odblokowywały wózek, przygotowując pacjentkę do przewiezienia.
Maks odwrócił się w stronę okna. Słyszał turkot wywożonego z sali łóżka i przyciszone głosy kobiet, odbierał to jednak jakby z innego świata. Takiego, do którego on sam nie należał i w którym nie potrafił się odnaleźć.
– To wszystko trochę potrwa. Powinieneś coś zjeść. – Słowa Ireny wypowiedziane cichym, jakby trochę niepewnym głosem, uświadomiły Maksowi, że od śniadania u Jończyków nic nie jadł, i że rzeczywiście jest głodny.
– Poszukam jakiegoś baru.
– Jak długo chcesz się żywić w barach? – Irena zadała pytanie, na które raczej nie oczekiwała odpowiedzi. – W domu mam obiad. Pojedziemy, zjesz coś ciepłego, chwilę odpoczniesz, a potem podwieziesz mnie do Porzecza, a sam wrócisz tutaj. To może być długi i ciężki dzień, Maks. Powinieneś mieć na niego siły.
Nie spierał się z nią. Właściwie takie rozwiązanie było mu na rękę. Źle się czuł w szpitalnej rzeczywistości, potrzebował powietrza i kogoś, kto zapewni go, że wszystko będzie dobrze. Liczył na to, że zrobi to Irena.
– Bardzo za tobą tęskniła, wiesz? – Irena pierwsza zaczęła rozmowę, jak tylko opuścili szpitalny parking i skierowali się w stronę Darłowa.
– Chcesz we mnie wzbudzić jeszcze większe poczucie winy? – spytał, hamując ostro, by uniknąć kolizji z samochodem, który zajechał mu drogę, wymuszając pierwszeństwo. Zaklął i nacisnął klakson, dłużej przytrzymując na nim dłoń.
– Chcę ci po prostu uświadomić, że ona ma tylko ciebie. – Irena podjęła temat, gdy z Maksa opadło wzburzenie i gdy jego jazda stała się płynna, bez tych gwałtownych szarpnięć i przyspieszeń, do których popychał go wojowniczy testosteron.
– Przecież jestem tutaj, tak? – Spojrzał na dziewczynę, postanawiając nie dać się jej sprowokować.
– Jesteś, ale bądź przy niej. Nie uciekaj i nie zostawiaj jej samej. Daj jej się sobą nacieszyć i nie pozwól, by wciąż się gryzła tym, że o niczym ci nie powiedziała.
– Powinna mi powiedzieć. – Zacisnął usta, patrząc na drogę, niebezpiecznie śliską i podstępną przez deszcz i opadające z przydrożnych drzew liście.
– I co by to zmieniło?
– Nie będę z tobą o tym rozmawiać – odpowiedział zimno.
Milczała, nie chcąc prowokować kolejnego zadarcia między nimi. Wiele mogłaby mu powiedzieć, ale wiedziała, że Maks nie jest jeszcze na to gotowy. Zbyt wiele spraw przygniotło go po powrocie, nie chciała dokładać mu kolejnych. Zależało jej tylko na Adeli i na tym, by Maks nie zmarnował tego czasu, jaki on i Adela mieli teraz dla siebie. Oboje go potrzebowali.
***
Rozglądał się po znajomym, choć tak bardzo odmienionym domu Więcławskich, w którym kiedyś spędził tyle dobrych chwil, plącząc się między domownikami jak swój. Z zewnątrz niby niewiele się zmienił, pojawiła się na nim jedynie nowa elewacja, pastelowo żółta, jasna, adekwatna do nazwy ulicy, przy której stał dom. Słoneczna.
„Słoneczka ze Słonecznej”, tak mówiono o nich w podstawówce. Maks, Seba i Dana solidarnie trzymali się razem i równie solidarnie dostawali bury za swoje wybryki, bez względu na to, które z nich miało w tym swój dominujący udział. „Irki nie było wtedy jeszcze na świecie”, uświadomił sobie Maks, patrząc jak sprawnie dziewczyna krząta się po kuchni, którą zupełnie odmieniła. Pomimo tego, że nie było tu nowoczesnej lakierowanej zabudowy, a na centralnym miejscu królował stary kaflowy piec, którego Irka nadal używała, kuchnia wyglądała jak pomieszczenie z jednego z tych designerskich czasopism inspirujących ludzi poszukujących wyjątkowego stylu i klimatu.
Maks pamiętał to miejsce jako królestwo chaosu i bałaganu, nad którym Więcławska w żaden sposób nie potrafiła zapanować. Teraz było tu czysto i schludnie, a meble w kolorze olchy ocieplały je wizualnie.
– Mam gołąbki i pomidorówkę z ryżem, ale mogę ci do niej ugotować makaron, jeśli wolisz.
– Może być z ryżem. – Maks usiadł przy czteroosobowym kuchennym stole. Jego wzrok zatrzymał się na wyplatanej brązowej podkładce, mającej na celu chronić blat przed zabrudzeniami. Przejechał dłonią po nierównej powierzchni, a przez jego głowę przemknęła myśl, że Irka odmienia zwyczajną codzienność takimi właśnie drobiazgami. Gołąbki i pomidorówka w środku tygodnia, świeże kwiaty w wazonie i storczyki na kuchennym parapecie. Miejsce przesiąknięte kobietą i rzeczywistość zupełnie dla Maksa niezna – z jednej strony budząca męską podejrzliwość, z drugiej – pewną bliżej niesprecyzowaną tęsknotę.
– Codziennie gotujesz takie wypasione obiady? – spytał z nutką uszczypliwości w głosie.
– Codziennie nie, ale do czasu, kiedy pani Adela miała jako taki apetyt, gotowałam dla nas obu coś, co mogłaby zjeść. To się nie stało nagle, Maks. – Odwrócona dotąd plecami do Maksa kobieta oparła się teraz o kuchenny blat i spojrzała na mężczyznę oczami, w których był tylko smutek. – Ta choroba wkradała się podstępem, każdego dnia coś odbierając. Najpierw ujawniła się cukrzyca, a zaraz potem serce zaczęło być coraz słabsze. Pani Adela szybciej się męczyła, z wieloma czynnościami przestała sobie radzić. Letników też już nie przyjmowała, choć ją zapewniałam, że przy wszystkim pomogę. Patrzyłam na nią i coraz częściej miałam wrażenie, że patrzę na kwiat, który usycha. Dwa lata temu prawie siłą zabrałam ją na wizytę do kardiologa. Przyjął nas bardzo dobry profesor, a ja wierzyłam, że znajdzie rozwiązanie. – Irka zamilkła, przenosząc wzrok z Maksa na okno, za którym znów rozpadał się jesienny deszcz. – Znalazł. Zaproponował zabieg kardiochirurgiczny, wpisał nawet panią Adelę w kolejkę oczekujących, ale jak dostała telefon ze szpitala, że ma się na ten zabieg zgłosić, zrezygnowała. Bała się, że coś pójdzie nie tak i że nie zdąży się z tobą pożegnać.
Irka spojrzała na Maksa z wyrzutem, a on wiedział, że kobieta ma do tego prawo. Czuł się winny. Uciekał przed własnymi demonami, nie licząc się zupełnie z tym, że w pewnym wieku dzieci muszą przejąć odpowiedzialność za rodziców. Dla niego jednak Adela wciąż była tą opoką, na której opierało się wszystko. Nie przyjął do wiadomości faktu, że czas upływał, odliczając nie tylko jego lata, ale również i lata jego matki.
– Dużo jej pomagałaś. – Bardziej stwierdził niż zapytał, spuszczając wzrok i bez świadomości przesuwając palcami po brzegu stołu, jakby sprawdzał jego wartość.
– Od śmierci rodziców pani Adela była dla mnie jak mama. Może to zabrzmi dziwnie, a nawet okrutnie, ale jest mi bliższa niż Dana czy Seba. Obie zostałyśmy w tym miejscu, z którego wy pouciekaliście.
– Widocznie mieliśmy powody – mruknął.
– Widocznie tak – przytaknęła Irena.
Jadł w milczeniu, choć o tak wiele rzeczy chciał ją zapytać. Wiedział jednak, że to nie pora na takie rozmowy. W tej chwili oboje nie mieli na to czasu. Raz po raz zerkał na wiszący nad wejściem do kuchni zegar i zastanawiał się, czy dializa już się skończyła. Choć raz chciał, aby było tak jak być powinno. Tym razem nie chciał nawalić, udowadniając samemu sobie, że pod skorupą, którą obrósł, wciąż jest ten chłopak, który ganiał się z mewami po plaży i ratował przed wyschnięciem wyrzucone na piach meduzy. Człowiek, którego miłość tak bardzo poraniła.
***
– Gdzie cię znowu niesie? Myślałam, że jak już zdasz tę maturę, to ojcu przy kutrze pomożesz albo coś przy domu zrobisz. Płot trzeba by już pomalować i pokoje dla letników odświeżyć, bo sezon tylko patrzeć, jak się zacznie. A ty tylko gnasz gdzieś jak ten wiatr. – Adela była zła i wyraźnie to komunikowała, stukając głośno garnkami i patrząc na syna spod zmarszczonych brwi.
– A może dałabyś mi trochę pożyć? Nie pamiętam już, jak wygląda morze, a ty mnie od razu do roboty gnasz.
– Ty mi tu oczu morzem nie mydl. – Adela spojrzała na syna z wyrzutem. – Już ja dobrze wiem, jak to twoje morze wygląda. Świat ci ta dziewczyna przesłoniła. Latasz za nią, jakbyś swoich po sąsiedzku miał mało. Zobaczysz, że z tego jeszcze jakieś nieszczęście będzie.
– Ona ma na imię Beata – odpowiedział ze złością Maks, sznurując stare trampki i dając tym matce znać, że ma już swoje plany na najbliższe godziny.
Adela chciała jeszcze coś dopowiedzieć czy skomentować mocno wyczuwalny zapach wody toaletowej Denim, świadczący o obfitym skropieniu się nim przez chłopaka, ale nie zdążyła, bo Maks wybiegł z domu, głośno zamykając za sobą drzwi popchnięte wiatrem. Kobieta machnęła tylko ręką i wróciła do swoich zajęć, mrucząc jedynie pod nosem słowa niezadowolenia.
***
Majowe słońce intensywnością ciepła w niczym nie ustępowało lipcowi. Wiosną miało jednak trudniejsze zadanie ogrzania wyziębionego zimą morza i plaży, na której piasek wciąż jeszcze przesiąknięty był wilgocią.
Maks leżał na boku na grubym, złożonym na pół kocu, z głową podpartą na dłoni. Patrzył na profil Beaty siedzącej tuż przed nim i zapatrzonej w morze. Słońce, które miał za plecami, oświetlało twarz dziewczyny, odkrywając prawie niewidoczne zimą piegi. Każdy z nich wzruszał Maksa i do każdego był przywiązany. Znużony nauką i zakuwaniem do matury zamykał oczy i przywoływał w pamięci te zabawne brązowe kropki, tęskniąc za latem, ciepłem i za Beatą. W ciągu roku szkolnego mieli dla siebie bardzo mało czasu. On uczył się w Szkole Morskiej w Darłowie, ona w ekonomiku w Koszalinie, gdzie w ciągu tygodnia mieszkała w bursie. Dwa różne kierunki na mapie, a między nimi mnóstwo zajęć dodatkowych, nawet w weekendy. Wyszarpywali czas dla siebie, ale wciąż było im go za mało, dlatego gdy nadchodził maj, nadrabiali stracone bez siebie dni, starając się sobą nasycić i nacieszyć. Takie chwile jak dziś były ich świętem. Prywatnym i wyjątkowym.
– Zwariuję bez ciebie w tej Gdyni. – Dopiero kiedy wybrzmiały, Maks uświadomił sobie, jak bardzo te słowa nie pasowały do ciszy, w której tylko morze rozmawiało z mewami i rybitwami.
– Obiecaj mi, że mnie stąd zabierzesz. – Beata odwróciła się i popatrzyła na Maksa zielonymi, jeszcze rozmarzonymi oczami.
– Dokąd tylko zechcesz – odpowiedział, uśmiechając się do niej.
– Jak najdalej stąd. Chcę wyjechać, Maks. Wyjechać i zapomnieć o tej dziurze, o usługiwaniu letnikom i o życiu takim, w jakim utknęli nasi rodzice. Chcę mieszkać w Paryżu albo w Mediolanie, ubierać się tak jak Europejki, chcę chodzić do teatru, zwiedzać muzea i galerie, dyskutować o sztuce, pić drogie wino i bywać na pokazach mody.
Kiedy o tym mówiła, jej oczy błyszczały, ręce gestykulowały jakby ożywione, a sama Beata wybudzała się ze stanu odrętwienia, w jaki często wpadała, gdy byli razem.
Maks wyciągnął rękę, złapał dziewczynę za łokieć i przyciągnął do siebie. Przewróciła się, a on wykorzystał to i uwięził ją między swoimi ramionami. Patrzył na nią, przepełniony szczęściem. Nie myślał o tym, co będzie za kilka miesięcy ani za kilka dni. Liczyła się jedynie ta chwila, zatrzymana w czasobiegu, wypełniona ich oddechami i bliskością, której nikt nie mógł im odebrać.
– Nie umiem bez ciebie oddychać – szepnął, nachylając się i muskając wargami usta dziewczyny. Beata objęła szyję chłopaka i przyciągnęła go do siebie. Smakowała truskawkami. Całował ją delikatnie i powoli, jakby chciał na nowo przypomnieć sobie o każdym centymetrze jej ciała, który pozwoliła mu dotknąć. Pieścił jej zgrabne uda, czując, jak wzbiera w nim pożądanie. Kiedy jednak włożył kciuk za koronkę dziewczęcych majtek, Beata powstrzymała go stanowczym odepchnięciem dłoni.
– Nie, Maks. Nie tak. Nie tutaj i nie w ten sposób.
Odsunął się od niej i przetoczył na plecy. Przymknął oczy i nakrył je wierzchem dłoni, próbując ochłonąć i wystudzić emocje. Pragnął Beaty i spełnienia w niej, ale szanował jej decyzję. Dla nich obojga miał to być pierwszy raz i naprawdę nie chciał tego zepsuć, ale coraz trudniej było mu już czekać.
– Gniewasz się? – Beata położyła się tuż przy nim, opierając głowę na podpartym łokciu. Wyciągnęła rękę i delikatnie odgarnęła z czoła chłopaka kosmyki jasnych włosów.
– Nie stać mnie na to, aby zabrać cię do Paryża – odpowiedział.
– Teraz nie, ale jak zostaniesz oficerem marynarki, to pojedziesz tam ze mną.
Uśmiechnął się. Poczuł, jak palce dziewczyny wplatają się pomiędzy palce jego dłoni osłaniającej oczy. Jej dotyk sprawiał mu przyjemność.
– Jak będę oficerem marynarki, popłyniesz ze mną na kraniec świata.
– Obiecujesz?
Nie wypuszczając dłoni dziewczyny ze swojej, chłopak podniósł się i usiadł. Patrząc w zmrużone, zielone oczy, odpowiedział z przekonaniem:
– Obiecuję.
I naprawdę w to uwierzył.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Monika A. Oleksa, 2018
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie II, Poznań 2024
Projekt okładki: © Michał Grosicki
Zdjęcie na okładce: © Nikolay Hristov / Unsplash
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Karolina Ruta-Korytowska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-733-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.