Dom, w którym zamieszkała miłość - Monika A. Oleksa - ebook + audiobook

Dom, w którym zamieszkała miłość ebook i audiobook

Monika A. Oleksa

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Piękna opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi, dojrzewaniu do życia pełnią i o akceptacji przeszłości, za którą łagodnie trzeba zamknąć drzwi.
Maks po latach spędzonych na Islandii, powraca do rodzinnego domu w małej nadmorskiej wiosce, z którą wiąże się wiele wspomnień. Utrwalony w pamięci świat dawnych przyjaźni rozsypuje się, a pewne decyzje nieodwracalnie zmieniają bieg zdarzeń, na które mężczyzna nie ma już wpływu. Może jedynie zaakceptować teraźniejszość taką, jaką ona jest, i odnaleźć w niej swoje miejsce, lub nadal szukać tego, co tak naprawdę znajduje się tuż obok, na wyciągnięcie ręki...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 2 min

Lektor: Monika Chrzanowska
Oceny
4,6 (123 oceny)
90
27
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
toskabelka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Grazyna1961

Nie oderwiesz się od lektury

Ca.y cyk, świetny. Polecam.
00
kuba-a02

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
dariolenka

Nie oderwiesz się od lektury

Super ksiażka
00
mic_ostojski

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna kontynuacja serii Dąbki. Kolejny raz zachwycam się powieścią Pani Monika A.Oleka i z ogromną przyjemnością przeniosłam się nad morze by znów spotkać się z polubionymi bohaterami trylogii. Książka i cała seria z tych nieodkładalnych
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę tę dedykuję moim Czytelnikom

oraz Teresie i Jerzemu Gołosom –

z wdzięcznością za każde dobro, którego

od Was doświadczyłam i które wciąż otrzymuję

 

 

Kocham Cię jak białe płatki śniegu,

które miękko opadają na rozkołysane i przyjmujące je z czułością gałęzie sosny.

Kocham Cię jak otulony bielą ogród, w którym odnajduję ukojenie

i który wciąż jest dla mnie tajemnicą skłaniającą do odkrywania

jak Ty…

Kocham Cię jak zimowy poranek,

skrzący się szronem,

taki jeszcze nie do końca rozbudzony,

wyciszony i łagodny,

jasny, pomimo mroku

świeży i rześki,

miękko brzmiący Twoim głosem,

wpisany we mnie, jak Ty

i pełen Twoich śladów.

Kocham Cię, bo uczysz mnie,

że miłość nie zniewala

i nie ogranicza,

tylko wyzwala,

rozwija,

umacnia skrzydła

i daje odwagę, by wzbić się na nich wysoko,

bez lęku, że się spalę,

bez strachu przed upadkiem.

Kocham Cię jak niedzielne popołudnie,

do którego się uśmiecham,

lekka

i radosna, jak wirujące płatki śniegu.

Kocham Cię czule

na cztery pory roku.

Dla Wiesia,

dziękując za to, że zaprosił do swojego domu miłość i pozwolił, by w nim zamieszkała

 

 

 

 

 

 

JEDEN...

 

 

 

 

Północny wiatr przyniósł ze sobą niepokój. Przejrzał wszystkie kąty w domu, zajrzał do komina, zatańczył nawet z dymem, ale taniec ten był zbyt gwałtowny dla zwiewnego welonu, więc wiatr szybko stracił nim zainteresowanie i popędził ku wiatrakom, w jakimś niewytłumaczalnym szaleństwie popychając potężne śmigła i wprawiając je w terkoczący ruch.

Irka objęła się ramionami i potarła dłońmi skórę, na której utworzyła się gęsia skórka. W domu nie było zimno. Nowy piec dobrze się spisywał, a przy Łucji Irka nie oszczędzała na ogrzewaniu. Gdy była sama, różnie z tym bywało, ale od chwili, kiedy w życiu Ireny pojawiła się córka, kobieta dbała, by niczego dziewczynce nie brakowało. Również ciepła, w każdym tego słowa znaczeniu.

Nie rozpieszczała Łucji, ale dopieszczała ją i pielęgnowała z taką starannością, z jaką ptasie mamy troszczą się o pisklęta. Bo Łucja była takim pisklęciem Ireny, najpierw wysiedzianym i wyczekiwanym – choć jej zaistnienie było dużym zaskoczeniem, a potem pielęgnowanym i trzymanym w cieple maminych skrzydeł, spod których dziewczynka odważnie wystawiała główkę. I robiła to coraz śmielej, co Irkę trochę niepokoiło.

Kobieta podeszła do kuchennego okna i spróbowała przeniknąć wzrokiem ciemny listopadowy zmrok. Drzewa kołysały się i wyginały, szarpane przez wiatr. Po niebie przesuwały się skłębione chmury, zasłaniając gwiazdy i półpyzaty księżyc, który od czasu do czasu wyłaniał się na krótką chwilę, by znów zniknąć za szarą zasłoną.

W sąsiednim domu paliło się światło. Irka jeszcze się nie mogła do tego przyzwyczaić. Od śmierci Adeli ta przestrzeń kojarzyła się Irenie z ciemnością i pustką. Ta pustka stała się jeszcze dotkliwsza po pożarze i wyjeździe Maksa, ale Irka z biegiem czasu zdążyła ją oswoić. Nie polubiła jej, ale też nie czuła wobec niej niepokoju. Nauczyła się być w stosunku do niej obojętna. Zapalone światło wytrąciło ją z tej obojętności. Wybudziło wspomnienia, a wobec nich już obojętna być nie potrafiła.

Maks przyjechał kilka dni temu. Widzieli się tylko raz, kiedy zaszedł, by się przywitać. Krótkie było to przywitanie, a rozmowa niezręczna. Taka na stojąco, między kuchnią a przedpokojem. Więcej w niej było milczenia niż słów. I dużo ostrożności.

Tylko raz, przed wylotem Maksa na Islandię, odbyli długą i poważną rozmowę. Poszli na spacer brzegiem morza, w stronę Dąbkowic. Towarzyszył im jedynie Szprot, Łucja została na Piaskowej, pod opieką Sławy.

Szli obok siebie w ciszy, w której ukrywał się lęk. Żadne z nich nie wiedziało, jak zacząć, choć tyle słów w każdym się nagromadziło.

– Dlaczego mi o niej nie powiedziałaś? – W głosie Maksa był wyrzut. I żal.

– Bo nie dałeś mi na to szansy. – Irka miała w sobie tę odpowiedź od czterech lat. Wiedziała, że wcześniej czy później padnie to pytanie i że będzie musiała się zmierzyć ze złością mężczyzny. Miał do niej prawo, tak jak i ona miała prawo do swojej decyzji.

– Obiecałam sobie, że powiem ci to, patrząc prosto w oczy. Nie chciałam niczego na tobie wymuszać ani niczego ci narzucać. Znam cię, poczułbyś się za mnie i za Łucję odpowiedzialny, choć wcale byś tego nie chciał.

– Nie wiesz, czego bym chciał. Nie zostawiłaś mi żadnego wyboru. Sama go dokonałaś, zdecydowawszy za mnie. Zachowałaś się tak samo jak Beata i moja matka. Tak jak one coś mi odebrałaś. Dlaczego wy, kobiety, jesteście takie okrutne? Dlaczego wydaje się wam, że macie monopol na wiedzę o tym, co dla kogo jest najlepsze?

Wściekał się, a Irka nawet z tą wściekłością nie walczyła.

– Po szesnastu latach odzyskałem syna. Czy mam czekać kolejne szesnaście, by moja córka dowiedziała się, że ma ojca? – Głos Maksa był już spokojniejszy. Emocje przestygły i już się w nim nie gotowały. Irka widziała jednak, że jest poruszony. Ona też była.

– Nie chcę przed Łucją ukrywać, kto jest jej tatą, ale daj mi trochę czasu, żebym mogła ją do tego przygotować. – Irka wydawała się spokojna, choć w środku wszystko w niej dygotało.

Maks prychnął i kopnął czubkiem buta w piasek. Suche ziarenka wzbiły się piaskową chmurą w górę, a potem opadły na wyżłobione wiatrem i ludzkimi stopami wybrzuszenia.

– Poznaj ją lepiej i daj się jej poznać. Zbuduj z nią jakąś relację, która da jej podstawę do naturalnego nazwania cię „tatą”. Zrozum, Maks, nie mogę pozwolić na to, abyś pojawił się w jej życiu jako ojciec, którego nigdy nie poznała, a potem zniknął nagle, kiedy zacznie ci być w tej rzeczywistości niewygodnie. – Irka mówiła spokojnym, ale pewnym głosem.

Maks nie patrzył na nią. Błądził wzrokiem po horyzoncie i chyba próbował ją zrozumieć. Przynajmniej tak się Irenie wydawało.

– To mała dziewczynka, która nie ma jeszcze betonowej psychiki. Dlatego muszę ją chronić przed rozczarowaniem, bo w tym wieku nie będzie potrafiła się przed nim obronić.

– Jestem aż takim draniem? – Wzrok Maksa, którym spojrzał wtedy na kobietę, był przeraźliwie smutny. – Czy przynoszę tylko rozczarowanie?

Zachowywał się jak chłopiec, który potrzebuje przytulenia. Bezradny i zagubiony. Szukający pomocy.

– Uciekasz przed życiem, Maks, a tak się nie da żyć. W przeczekaniu. Życie wymaga konfrontacji, również z tym, co trudne i niewygodne. Problem nie zniknie, jak się przed nim schowasz. Tylko dzieci w to wierzą, a ty już dawno przestałeś być dzieckiem. – Wiedziała, że odpowiada na jego pytanie wymijająco, ale to było najwłaściwsze, co mogła mu w tej chwili powiedzieć.

– Chcę być w życiu Łucji, Irka. Chcę być dla niej tatą.

– Nie odmówię ci tego, ale muszę ją przygotować.

– Wracam na Islandię, ale przylecę z powrotem pod koniec roku. Czy możesz mi obiecać, że wtedy moja córka będzie już do tego przygotowana?

Irka pamięta, że skinęła wtedy głową, a Maksowi to wystarczyło. Wyjechał na początku lipca, wrócił w połowie listopada. Minęły cztery miesiące, w ciągu których Irena zrobiła niewiele, aby dotrzymać danej mężczyźnie obietnicy.

Dlatego północny wiatr wytrącił kobietę z budowanego przewidywalną codziennością spokoju. Wraz z powrotem Maksa wrócił niepokój, a Irka uświadomiła sobie, że nie jest już w stanie mieć takiej kontroli nad życiem Łucji, jaką miała, zanim w ich świecie po raz kolejny pojawił się Maks.

 

***

 

Cień Irki przesuwał się w rozświetlonym oknie kuchni, a Maks nie mógł oderwać od niego wzroku. Dom Więcławskich przyciągał, jakby miał w sobie jakąś magiczną moc. Maksowi nigdy nie udało się tego stworzyć w żadnym miejscu i żadnej przestrzeni, które zamieszkiwał. Wiedział, że to nie miejsce ją wytwarza, ale kobieta, o której od wieków mówiło się jako o strażniczce ogniska domowego. To ona ocieplała dom swoją obecnością i uporządkowaniem tak wielu różnych spraw, które w jakiś niepojęty dla mężczyzny sposób ogarniała. Wystarczyło, że Irka weszła do wyremontowanego po pożarze, jeszcze surowego domu i pomogła Maksowi wybrać meble do pokoi, a potem dołożyła od siebie parę drobiazgów i bibelotów, by dom nabrał wyrazistości i napełnił się ciepłem. Nie zrobiła w zasadzie wiele, ale wszystko zmieniła. Tchnęła w puste ściany życie, które zamarło na cztery miesiące nieobecności Szymoniaka. Od tygodnia próbował ten dom ożywić, ale nie za bardzo mu to wychodziło. Włączył piec, by ogrzać wyziębione pomieszczenia, napalił nawet w kominku, ale przestrzeń i tak była chłodna.

Taki sam chłód Maks czuł wewnątrz siebie. Miał wrażenie, że żyje, ale tak, jakby nie żył naprawdę. Oddychał, wstawał rano z łóżka, wypływał z Eggertem i resztą załogi w morze, a potem wracał do pustki, która była coraz dotkliwsza.

Ingrid wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Projekt, do którego wykorzystała zdjęcia z Polski, okazał się sukcesem. Jej prace trafiły do kilku galerii w Nowym Jorku, wzbudzając tam duże zainteresowanie. Kobieta wiedziała, że to jest jej czas, jedyny i niepowtarzalny, wykorzystała więc swoją szansę i pożegnawszy się z Maksem, wyjechała. Od powrotu z Polski o ślubie już nie rozmawiali. Spotykali się sporadycznie, czasami ze sobą sypiali, ale to, co było między nimi, uleciało. Wypaliło się. Jedyną stałą w życiu Maksa na Islandii był już tylko jego kuter. I Eggert, który przed dwoma tygodniami odbył z Maksem poważną rozmowę.

Wrócili właśnie z kilkudniowego połowu. Byli zmęczeni, przemarznięci i śmierdzieli rybami, ale żaden z nich dwóch, ani Eggert, ani Maks, nie spieszyli się do opuszczenia kutra. Bosman kręcił się po kokpicie, zerkając spod spuszczonej głowy na swojego kapitana. Maks czuł w powietrzu napięcie. Cały ten rejs był dziwny, a bosman wydawał się nie być sobą.

– Maks, musimy pogadać.

Słowa Eggerta nie były zaskoczeniem, ale wiadomość, jaką usłyszał od mężczyzny, już tak.

– Źle się czuję z tym, co muszę ci przekazać, ale liczę na to, że mnie zrozumiesz. Odchodzę, Maks. Już czas najwyższy, abym jeszcze poczuł, jak smakuje życie.

– Na kutrze tego nie czujesz? – Twarz Maksa nie wyrażała żadnych emocji, ale w środku wszystko się w nim rozdygotało.

– Wiesz dobrze, o czym mówię. – Eggert poklepał Szymoniaka po ramieniu i usiadł ciężko na koi. – Zmęczony jestem, kapitanie. Nie mam już tyle siły, co jeszcze dwa lata temu, a moją żonę ciągnie na kontynent, na południe. Mówi, że na stare lata chce kości powygrzewać, a nie nasiąkać wilgocią, a ja jej to przed ślubem obiecałem.

– Gdzie znajdę takiego bosmana? – Maks potarł kciukiem i środkowym palcem nasadę nosa.

– Takiego jak ja – nigdzie! – Eggert uśmiechnął się, choć Maks czuł, że wcale mu do śmiechu nie było. – A zastępcę ci znajdę. Wstępnie już w tej sprawie z kilkoma osobami rozmawiałem, choć…

– Choć…? – Maks zmarszczył brwi, spoglądając na przyjaciela pytająco.

– Ta łajba nie może być całym twoim życiem, Maks. Ona cię nie przytuli i nie zrobi ci herbaty, gdy zaniemożesz.

– Ale przecież nie jestem na niej sam.

– Ale wracasz do pustego mieszkania.

Temu argumentowi Maks nie mógł zaprzeczyć.

– Nie masz tutaj nikogo. W Polsce masz córkę i przyjaciół, dla których jesteś ważny. Dość lat już spędziłeś na obczyźnie, Maks. Pora wrócić do siebie.

– A kuter?

– Sprzedaj go albo zatrudnij nowego bosmana i kapitana. Wtedy łajba będzie zarabiała, a ty zaczniesz na nowo spokojnie zapuszczać korzenie nad tym swoim Bałtykiem. Maks, do czorta, jeśli chcesz być ojcem, musisz być blisko dzieciaka. Nie możesz pojawiać się w życiu tej małej raz na jakiś czas. Musisz zbudować z nią jakąś relację, a tę tworzy się przez uczestniczenie w życiu dziecka i wzajemną więź.

Zostawić wszystko i wrócić.

Ile razy taka myśl przebiegała przez jego głowę? Odpychał ją, bo niemyślenie nie bolało. Bolała pamięć, ale przez siedemnaście lat nieobecności w kraju wiele się zmieniło. Beata, która była głównym powodem jego wyjazdu, nie żyła. Nie żyła też Adela, dla której to nie on, tylko Irena była podporą w tych najtrudniejszych, naznaczonych chorobą latach. Wyremontowany dom czekał na to, aby ktoś w nim zamieszkał, a w życiu Maksa pojawiło się dwoje jego dzieci. O żadnym z nich nie miał pojęcia.

Eggert miał rację – w Polsce miał przyjaciół. Tutaj, na Islandii, relacje między ludźmi były tak zimne jak tutejszy klimat.

Zostawić wszystko i wrócić.

Tylko jak, skoro w Maksie był tylko chaos, którego nadal nie uporządkował?

Przyjazd do Polski przyspieszył telefon od Maryli Kołodyńskiej.

– Maks, Józef znika każdego dnia po kawałku. To już końcówka, a ja sobie nie radzę. I niemal każdej nocy odsuwam myśl o hospicjum, ale sił mi już brakuje. Tych fizycznych i głównie tych psychicznych.

Po tym telefonie zarezerwował bilet, a tydzień później wsiadł do samolotu i przyleciał do Polski.

A teraz patrzył w rozświetlone okna domu Więcławskich, zastanawiając się, jak ma poskładać do kupy całe swoje życie, które przez ostatnie siedemnaście lat „przespał”, żyjąc tak, jakby nie żył.

 

***

 

– Mamusiu, czy wiesz, że ośmiornica ma trzy serca?

Łucja siedziała przy stole w kuchni i jadła przygotowany przez Irenę jogurt. Jej małe nóżki, którymi dziewczynka jeszcze nie dostawała do podłogi, majtały pod stołem, wprawiając w ruch całe ciało Łucji.

– Naprawdę? – Irka uśmiechnęła się do córeczki, chcąc jej pokazać swoje zainteresowanie.

– Poważnie. Przecież bym cię nie wkręcała.

Odkąd Łucja poznała Szymona i regularnie prowadziła z nim częste rozmowy, głównie telefoniczne, do jej dziecięcego słownika weszły zwroty dość poważne jak na czteroletnią dziewczynkę, którymi mała zaskakiwała swoją mamę. Swoją wiedzą zresztą również ją zaskakiwała. Od momentu gdy dostała od Szymona edukacyjną książeczkę o życiu w głębinach mórz i oceanów, zaczytywała się w niej, coraz sprawniej składając litery. Zapamiętywała dużo szczegółów. Była bystra i bardzo rezolutna, a Irka, patrząc na nią, dziękowała Bogu, że pobłogosławił ją takim właśnie dzieckiem, które całkowicie odmieniło jej życie. Córeczka nadała mu sens. Taki najgłębszy, nieprzemijający. Dała Irce siłę, o jaką kobieta samej siebie nie podejrzewała.

– Mówią, że od przybytku głowa nie boli – powiedziała, kręcąc się po kuchni.

– Co to znaczy? – Łyżeczka z jogurtem zawisła między stołem a krzesłem, w drodze do buzi, teraz otwartej trochę ze zdziwienia, ale bardziej w oczekiwaniu na mleczną porcję.

– To znaczy, że jak masz czegoś więcej niż ci trzeba, to nie jest dla ciebie problemem. – Kobieta dmuchnęła w grzywkę, próbując odkleić od czoła przylgnięty tam kosmyk.

Łucja przez chwilę myślała, mlaskając z zadowoleniem.

– To znaczy, że jeśli mam tyle zabawek i poproszę cię o jeszcze jedną, nie będzie to dla ciebie problemem?

Irka uśmiechnęła się, myśląc, jak zręcznie wybrnąć z pułapki, jaką sama na siebie zastawiła.

– O zabawkach rozmawiałyśmy. Nie zaśmiecamy planety plastikiem, tak?

Łucja z westchnieniem skinęła głową.

– Słusznie-masz-rację. – To było ostatnio jedno z jej ulubionych powiedzeń. „Słusznie masz rację” wypowiedziane jednym tchem, bez przecinka. Irka podejrzewała, że mała usłyszała to od Szymona i zlepiła dwa wyrażenia, robiąc z nich swój własny użytek.

– A myślisz, mamusiu, że te dwa serca więcej nie przeszkodzą ośmiornicy?

– Nie przeszkadzają. – Irena machinalnie poprawiła błędnie użyte słowo. – Myślę, że nie. Jeśli je ma, to znaczy, że każde jest potrzebne i pełni jakąś funkcję.

– Na przykład każde kocha kogoś innego. – Łucja skrobała łyżeczką po ściankach miseczki, próbując zebrać stamtąd resztki smacznego jogurtu.

– Na przykład – przytaknęła Irena.

– A jak to jest, że my mamy jedno serce, a kochamy tyle ludzi?

Irka oparła się obu rękami o zlew i przymknęła oczy.

„Patrz, Iruś, jak to jest. Mamy tylko jedno serce, a potrafimy kochać aż tylu ludzi”.

Głos Adeli był tak wyraźny, jakby kobieta stała tuż obok, uczestnicząc w tej rozmowie między matką a córką. Irka przypomniała sobie tamto popołudnie. Siedziały obie w kuchni Szymoniaków, drylując wiśnie. Tamtego roku dwa drzewka wiśniowe w ogrodzie Adeli obrodziły obficie. Przejeść się ich nie dało, więc obie kobiety zajęły się sprawnie przetworami, chowając kawałki lata do słoików wypełnionych wiśniowymi konfiturami i kompotami.

– Moje jest chyba jakieś oporne na to kochanie – odpowiedziała wtedy Adeli, wrzucając wydrylowaną wiśnię do wiadra.

– To znaczy, że jeszcze na swojego nie trafiłaś.

Irena pamięta, że wzruszyła wtedy ramionami.

– Spotykam się z Wieśkiem z Iwięcina i nawet go lubię.

– Ale gdy mówisz o nim, oczy ci nie błyszczą.

– No, nie błyszczą – westchnęła. – I tych przereklamowanych motyli też nie czuję.

– Bo to jeszcze nie on. – Wzrok Adeli był łagodny, a Irka czuła, że ciepłem, jakie bije od kobiety, ogrzewa swoje puste i wyziębione życie.

– A pani, jak spotkała swojego męża, wiedziała, że to on?

Adela pokiwała głową i się uśmiechnęła.

– Tak, Ircia. Wiedziałam od samego początku.

– I czuła pani te motyle?

– Czułam.

Twarz Adeli pojaśniała, a Irka uświadomiła sobie wtedy, że śmierć nie zmienia miłości. Nie osłabia jej i nie sprawia, że ona się ulatnia i blaknie. Jeśli jest miłością, a nie podróbką, trwa pomimo fizycznego rozdzielenia. I daje siłę, za którą Irena podziwiała Adelę.

– Tak prawdziwie to kochałam tylko rodziców. Do Dany i Seby jestem przywiązana, bo to moje rodzeństwo, ale czy to jest miłość… – urwała, jakby zawstydzona tym wyznaniem.

– Przyjdzie czas, kiedy ta miłość w twoim sercu się rozpali. Przyjdzie taki czas, Ircia.

Irena tęskniła za Adelą. Od jej śmierci minęło pięć lat, a Irka wciąż bardzo boleśnie odczuwała jej brak. Adela Szymoniak zapełniła pustkę po odejściu jej rodziców i stała się dla kobiety drugą mamą, za którą do samego końca była wdzięczna.

Bardzo chciała, aby Łucja poznała ją z opowieści, ale aby mogła opowiedzieć córce o Adeli, najpierw musiała powiedzieć dziewczynce, kto jest jej tatą. A tę rozmowę Irka wciąż odkładała.

– Mamo!

Irena uświadomiła sobie, że Łucja zadała jej pytanie, na które nie odpowiedziała.

– Jak to jest możliwe, że jednym sercem możemy kochać aż tylu ludzi? – Irena zamrugała. – Nasze serca mają ogromną pojemność, kochanie. Nie zamykają się tylko na jedną osobę, ale jest w nich miłość, która sprawia, że serce jest pojemne, takie rozciągliwe. Zobacz, twoje małe serduszko kocha mnie i ciocię Danę, i Szprota…

– I Szymona – dodała Łucja, zeskakując z krzesła.

Irena przemilczała to wyznanie.

– A serce Szymona kocha mnie. I ciebie też. Sam mi o tym powiedział – kontynuowała dziewczynka.

– Idź się teraz pobawić, a ja przygotuję obiad na jutro. Co powiesz na gołąbki?

– Powiem, że słusznie-masz-rację. Gołąbki też kocham. Są pycha!

Łucja wybiegła z kuchni, zostawiwszy Irkę samą z niewygodnymi myślami, w które wdarł się dźwięk przychodzącej wiadomości. Spojrzała na wyświetlacz.

Wrocław bez Was jest potwornie smutny :( – przeczytała i westchnęła, a potem odłożyła telefon, otworzyła lodówkę i wyjęła z niej mielone mięso. Proza życia sprowadziła ją łagodnie do znajomej i oswojonej rzeczywistości, w której Irka dobrze się czuła. Skupiła się na niej, od czasu do czasu zerkając tylko na światło w sąsiednim domu.

 

***

 

W twarzy Józefa, która wydawała się zmiętą maską, żyły tylko oczy. To nimi Józef wodził za Marylą krzątającą się po pokoju przesiąkniętym odorem choroby. Choć pokój był wysprzątany, a pościel czysta, przywiązany do łóżka chorobą człowiek nasiąkał trudnym do wywabienia i wywietrzenia zapachem. Maks miał wrażenie, że to ciało Józefa rozkłada się, choć jego serce wciąż jeszcze biło, a organizm bronił się resztkami sił. Niewiele ich już zostało. Przez cztery miesiące, od czasu gdy widzieli się po raz ostatni, Józef bardzo się zmienił. Wychudł i zapadł się w sobie. Na jego twarzy, oprócz cierpienia, malowało się zmęczenie. Józef był zmęczony życiem, które z niego uchodziło, a Maks był przerażony stanem, w jakim zastał tego człowieka.

Ojciec Beaty. Kiedyś Maks miał do niego żal. Minął, gdy połączył ich wspólny cel – nawiązanie więzi z Kacprem, synem Maksa i Beaty, wnukiem Józefa.

– Maks… – Głos Kołodyńskiego był tak słaby, jak jego ciało. – Co cię tu sprowadza?

– Ty. – Szymoniak podszedł do łóżka, na którym leżał mężczyzna, i wsunął swoją dłoń w dłoń Kołodyńskiego leżącą bezwładnie na kołdrze.

– Ze mnie już nie ma czego zbierać. – Józef się rozkaszlał się. Maryla zareagowała natychmiast. Zbliżyła się do łóżka i uniosła poduszkę, o którą opierała się głowa jej męża, do bardziej pionowej pozycji.

– Zbyt wielu ludzi w życiu straciłem bez pożegnania. Do ciebie chciałem zdążyć.

Józef wykonał taki gest, jakby chciał machnąć ręką.

– Trochę ci za skórę w życiu zalazłem.

Maks skinął głową.

– Zalazłeś, ale żyjemy nie po to, aby żywić do kogoś urazę.

– Gdyby można było cofnąć czas… – Głos Józefa uwiązł mu w gardle.

– Popełnilibyśmy inne, równie głupie błędy. Nie ma się co oglądać wstecz, bo to w tej chwili doprowadzi jedynie donikąd. Pomogłeś mi odzyskać syna. Tego ci nigdy nie zapomnę.

Józef przymknął oczy. Oddychał ciężko, łapiąc powietrze ustami. Maks patrzył na niego i myślał, jak słabą i kruchą fizycznie istotą jest człowiek, i jak potężną potrafi mieć w tym słabym ciele siłę, dzięki której podnosi się po wielu bolesnych upadkach i żyje, choć wszystko się w nim przeciwko temu życiu buntuje.

– Twój syn… Kacper… jest największą radością, jaką dał mi Bóg. – Józef męczył się mówieniem, ale Maks czuł, że w mężczyźnie była potrzeba wypowiedzenia tych słów. Dlatego mu nie przerywał ani go nie uciszał. – Bóg… przyznam ci się, Maks, boję się spotkania z Nim. Nie ze wszystkiego w życiu jestem dumny…

– Jak każdy, Józefie. Jak każdy, ale tam chyba nie jest źle, skoro nikt nie chce stamtąd wracać.

Kołodyński poruszył palcami, jakby chciał zacisnąć pięść na kołdrze. Przez jego twarz przebiegł grymas bólu. Maryla natychmiast zareagowała.

– Zaraz podam ci morfinę. Maks – zwróciła się do młodszego mężczyzny – zostań na kolacji. Chciałabym z tobą porozmawiać.

Skinął głową i opuścił pomieszczenie, żegnając się z Józefem podniesioną dłonią.

Kręcił się po pokoju, gdzie Kołodyńscy przyjmowali gości. Znajome sprzęty w jakiś sposób dawały złudzenie zatrzymanego czasu. Maks pamiętał rozmowy, które odbył z Marylą i Józefem przy stole nakrytym teraz prostym lnianym obrusem. Miał w nich sprzymierzeńca w odzyskaniu Kacpra, a od ostatnich czterech lat często też odnosił takie wrażenie, że pomimo tego, że ich córka była żoną Nawrockiego, to jego, Maksa, traktowali jak zięcia i jego wchłonęli jako rodzina.

Odwrócił się, czując za sobą obecność Maryli. Kobieta postawiła na stole misę z pierogami, z ponad której unosiła się para.

– Ruskie od Agnieszki, te same co w Oborze.

Maksowi zaśmiały się oczy.

– Prawie pół roku nie jadłem takich rarytasów.

– To siadaj do stołu i nie czekaj na mnie. Jedz, póki gorące. – Maryla rozstawiła talerze dla dwóch osób i na środku stołu wysypała z garści sztućce. – Zaparzę jeszcze herbatę i już z tobą siadam.

Pierwszego pieroga zjadł dwoma kęsami. Farszem poparzył sobie język, ale nie mógł powstrzymać tego łakomstwa. Drugiego smakował, rozsmarowując go w tłuszczu okraszonym skwarkami. Agnieszka Mękarska, właścicielkaObory, gotowała wyśmienicie. Jej kuchnia przyciągała ludzi z przeróżnych zakątków Polski. Kto raz poczuł klimattego miejsca i spróbował tutejszej kuchni, wracał, chcąc ponownie doświadczyć tego uczucia znajomej bliskości i posmakować nowych potraw, które pojawiały się systematycznie dzięki kreatywności Agnieszki.

Kiedy Maryla przyniosła na tacy herbatę, jakąś sałatkę i talerz z ciastem, Maks przeżuwał już szóstego pieroga.

– Są obłędne – wymamrotał z pełnymi ustami.

Kołodyńska uśmiechnęła się.

– Powtórzę Agnieszce, jak bardzo ci smakują. Docenienie cieszy.

Maks przełknął i oparł się o oparcie krzesła, zastanawiając się, czy jeśli zje jeszcze jednego, siódmego pieroga, da radę spróbować ciasta, którego cynamonowy zapach właśnie poczuł.

– Szarlotka jeszcze ciepła. – Maryla zauważyła łakome spojrzenie mężczyzny. – Tę upiekłam sama. Dzięki takim chwilom mam poczucie jakiejś normalności. Dzięki nim jeszcze daję radę, choć jestem już bardzo blisko posypania się.

Mężczyzna spojrzał na Marylę ze współczuciem. Kolejny raz znalazł się w sytuacji, kiedy jako facet zupełnie nie wiedział, jak się zachować, jak zareagować.

– Kiedy stąd wyjeżdżałem, stan Józefa był całkiem dobry – powiedział, pocierając kciukiem nos.

– Miał różne dni, ale starał się być samodzielny. Od chwili, kiedy się położył, przestał walczyć. On odchodzi, Maks, a ja jestem już tak zmęczona, że… – Maryla otarła wierzchem dłoni zaczerwienione oczy. – Są takie dni, kiedy chciałabym, aby to się już skończyło. Nie mogę patrzeć na jego cierpienie i na to, jak rak zżera go po kawałku.

Nic nie odpowiedział. Siedział z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w lniany obrus.

– Myję go, przebieram, karmię, zmieniam mu pościel i pampersa, podaję morfinę i czuję… bezradność. I bezsilność. Nie potrafię mu pomóc. – Po twarzy Maryli ciekły bezgłośne łzy.

– Pomaga mu pani tym, że jest obok. To jest najcenniejsze. Obecność.

– Są takie dni, kiedy on nie jest tego nawet świadomy. Ucieka od świata i samego siebie. Zapada się w takim niebyciu, do którego nikogo nie dopuszcza.

– Znam to. Moja mama też tak miała.

Maryla szorstkim gestem poocierała z policzków łzy.

– Za dużo tych strat. Za dużo.

– Przepraszam, że o to zapytam, ale jestem tylko prostym facetem: nie myślała pani o jakiejś fachowej opiece? O hospicjum?

Wzrok, jakim Maryla spojrzała na mężczyznę, był przeraźliwie smutny, ale w tych oczach wyczytał szczerość.

– Myślałam, Maks. Ale… – umilkła i spuściła głowę. W palcach miętosiła brzeg obrusa. – Choć wiem, że Józef by tego dla mnie nie zrobił, ja nie potrafię. To mój mąż. Przysięgałam być przy nim na dobre i na złe. A teraz jest właśnie to złe…

Wzruszyła go tymi słowami. Jej postawa zaimponowała mu. To nie były jedynie słowa i deklaracje. To była miłość w bardzo trudnej codzienności, przed którą Maryla się nie uchyliła.

– Pomogę pani – powiedział, zaskakując tym samego siebie. – Będę przychodził codziennie, choćby na godzinę. Mam więcej siły, mnie łatwiej będzie go podnieść, przewrócić na drugi bok czy zmienić mu pozycję. I tak nie mam tu za dużo do roboty, dopiero się za czymś rozglądam, więc czasu mam dużo.

W oczach Maryli znów pojawiły się łzy.

– Będę ci za to bardzo wdzięczna, Maks.

– To załatwione.

Nie lubił wylewności, jak większość mężczyzn źle się z nią czuł. Działał bez zbędnych słów. One były niepotrzebne. Czasami więcej komplikowały, niż rozwiązywały.

Wychodził od Kołodyńskich z przygarbionymi ramionami. Życie znowu go po nich smagnęło, chichocząc, że w swojej naiwności sądził, że kiedykolwiek będzie lekko i przyjemnie. Bezboleśnie. Gładko i bez grudek.

„Każdy ma swój kamienny krzyż, który musi przenieść przez życie” – gdzieś z głębi Maksa wydostały się słowa Adeli, którymi przez wiele lat nieświadomie nasiąkał. „Nie da się go odrzucić, synuś, bo kiedy to zrobisz i gdy zrzucisz z siebie, a on się rozkruszy, pokruszysz się i ty”.

Kruszył się i zawstydził tym, patrząc na Marylę.

Wsiadł do samochodu i ruszył w stronę Dąbek.

 

***

 

Maks był zbyt rozbity, by wracać do domu. Zaparkował samochód na parkingu przy jeziorze i postanowił przejść się nad morzem, by przewietrzyć głowę z przygnębiających myśli.

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mu, że tak przejmie się chorobą Józefa Kołodyńskiego i że tak trudno będzie mu się skonfrontować z myślą o jego odejściu, nie uwierzyłby. Życie zaskakiwało, a scenariusze, które ono pisało, trudno było podciągnąć pod jeden gatunek literacki i jeszcze trudniej je przewidzieć. Maks już o tym wiedział. Od dawna zresztą żył tak, że niczego nie planował. Życie planowało za niego.

Wyciągnął komórkę z pękniętym wyświetlaczem i wybrał numer Kacpra. Za każdym razem, kiedy to robił, towarzyszyły mu sprzeczne uczucia. Z jednej strony była to radość, taka uwolniona i wynikająca ze świadomości, że dzwoni do swojego syna, z którym wciąż budował relację i próbował nadrobić szesnaście lat nieobecności w jego życiu. Towarzyszył temu jednak lęk. Przed odrzuceniem i zamknięciem się Kacpra. Przed myślą, że może go stracić, jeśli zrobi coś nie tak. Raczkował jako ojciec. Nie znał oczekiwań swojego syna, w którego codzienności był inny mężczyzna.

Cztery miesiące temu zawarli z Marcinem Nawrockim pakt o nieagresji, ale okoliczności, które temu towarzyszyły, były szczególne. Nawrocki, pogubiony i obolały po śmierci Oliwii, bał się odebrania mu Kacpra i zgodził się na warunki postawione przez Szymoniaka. Minęły jednak cztery miesiące, kiedy to Marcin, a nie Maks, był obok chłopca każdego dnia, i to on go wychowywał i on miał pełne prawa rodzicielskie. Maks mógł tylko liczyć na dżentelmeńską umowę i na lojalność syna. Póki co łączył ich jeszcze Józef. I Maryla. Ostatnie wspólne ogniwa w relacji ojca i syna.

Kacper odebrał po trzecim sygnale.

– Cześć, tato. Jak wygląda sytuacja? – Chłopiec od razu przeszedł do rzeczy, nie bawił się w zbędne grzeczności.

– Cześć. Nie jest dobrze – odpowiedział szczerze.

– To wiem. Babcia mi mówiła. Myślisz, że powinienem przyjechać?

– Myślę, że tak. Józef jeszcze ma chwile przytomności, ale są one jak okna pogodowe na morzu.

– Rozumiem. – Miał szesnaście lat, a rozmawiał tak dojrzale, jakby był dorosłym mężczyzną. – Jak w tym wszystkim trzyma się babcia?

– Jest niezwykła, ale nie daje już rady. To jest dla niej zbyt ciężkie i psychicznie, i fizycznie. Umówiliśmy się, że codziennie będę do nich zaglądać. Chcę ją trochę odciążyć, bo jeszcze chwila, a sama przypłaci to zdrowiem.

– Tato… – Kacper zawiesił głos, a Maks czekał z bijącym sercem.

– Tak? – ponaglił, gdy cisza się przedłużała.

– Dobrze, że cię mam. Rozumiesz więcej niż… Marcin.

Maks usłyszał, jak chłopiec przełyka ślinę. W rozmowach z nim Kacper starał się unikać słowa „tata”, którym przez całe jego życie był dla niego Marcin Nawrocki. Maks skłamałby, mówiąc, że nie jest zazdrosny o ich relację. Był. Wiele razy w samotności wściekał się na los, na Beatę i na Adelę. Wściekał się na samego siebie za to, że odpuścił. Stchórzył. Uciekł. Zaszył w swoim świecie, w którym został jedynie z pustką.

Doceniał to, co miał. Był wdzięczny za więź, jaką udało im się nawiązać, ale uczucie przełykania gorzkiej pigułki pojawiało się za każdym razem, kiedy w rozmowach z synem pojawiał się Nawrocki.

– Dzięki. – Więcej nie był w stanie powiedzieć. Dochodził do lasu i do przejścia na plażę przy Argentycie. Ręka, w której trzymał telefon, zdrętwiała z zimna. Maks nie chciał kończyć rozmowy, ale nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć. Mężczyźni nie byli dobrzy w rozmawianiu. Nie czuli takiej potrzeby wypowiadania słów jak kobiety.

– Daj znać, kiedy będziesz. Może odbiorę cię z lotniska albo portu?

– Świetny pomysł! – W głosie chłopca zabrzmiała autentyczna radość. – Dzięki, tato.

– To jesteśmy umówieni. – Maks zamrugał oczami, które zaczęły go piec od wilgoci zebranej w kącikach. – Do zobaczenia zatem.

– Do zobaczenia.

Połączenie się urwało, a Maks z ulgą schował telefon do zapinanej wewnętrznej kieszeni kurtki. Nałożył kaptur i wsunął ręce w kieszenie.

Kiedy wyszedł z ochronnej ściany lasu, uderzył go gwałtowny podmuch wiatru. Po drewnianych schodach zszedł z klifu na plażę. Zauważył, że kilka stopni najniższego podestu jest zasypanych piaskiem. Jesienią i zimą to natura, a nie ludzie, dyktowała swoje warunki. Wydmy odpoczywały, formowane wiatrem. Niedeptane, wolne od niszczącej ingerencji człowieka, odbudowywały się siłą natury.

Morze zlewało się z ciemniejącym niebem w linii horyzontu. Fale z wściekłością kąsały brzeg, rozbijając się z hukiem o plażę, którą morze brało w posiadanie.

Maks miał wrażenie, że Bałtyk współodczuwa jego emocje i jednoczy się z nim w tej niezgodzie na kolejną stratę. W tym grzmiącym, rozfalowanym hałasie słyszał swój krzyk, który ugrzązł mu w gardle, zostawiwszy tam rozrastającą się kluchę, która uwierała, utrudniając oddychanie. Chcąc się jej pozbyć, wrzasnął i z furią kopnął czubkiem buta w piasek. Raz, potem drugi i kolejny. Nie! Nie! Nie!

Czuł, że doszedł do ściany, której już nie potrafił obejść. Nie miał na to siły. Chciał, aby ktoś pokazał mu drzwi, którymi będzie mógł po prostu wyjść. Albo wejść, bez wyważania czegokolwiek.

Tuż nad nim zakołowała mewa. Rozpięte szeroko skrzydła sprawiały wrażenie, jakby to ona miała przewagę nad wiatrem, a nie on nad nią. Były jej siłą, której ufała. Maks pozazdrościł jej tej umiejętności wzbicia się ku niebu, ponad to wszystko, co przykleja się do człowieka jak piasek.

Uświadomił sobie jednak, że gdyby nawet miał te skrzydła, i tak nie miałby gdzie odfrunąć, bo Islandia nie przyniosła mu ukojenia.

Odwrócił się tyłem do morza i z opuszczonymi bezradnie ramionami skierował w stronę schodów. Mewa krzyknęła i jeszcze chwilę towarzyszyła mężczyźnie, lecąc tuż nad nim, za moment jednak zawróciła i odleciała w stronę morza. Maks został sam z myślami, których nie przewiał wiatr. Zmierzchało.

 

***

 

Zmierzchało. Jezioro wtapiało się w tło sinogranatowego nieba, na tle którego obracały się białe skrzydła wiatraków. Przystań jeszcze tonęła w półmroku, jedynie rozświetlone okna kawiarni Porto przywoływały, jak latarnia morska, na rozgrzewającą herbatę i chwilę oderwania od spraw, które przytłaczały.

Irka stała przy opustoszałych ławkach przed pomostem, czekając na Łucję, która na piaszczystym brzegu przy trzcinach rozmawiała z kaczkami. Szprot węszył coś w pobliżu, raz po raz oglądając się jednak na dziewczynkę. Od przyjścia Łucji na świat pies czuł się przewodnikiem stada. Swoim psim instynktem wyczuwał, że za dziewczynkę, jako tego najsłabszego osobnika, jest szczególnie odpowiedzialny. Na wspólnych spacerach odchodził zawsze na taką odległość, aby móc kontrolować sytuację i być na tyle blisko, by niezwłocznie dobiec do dziecka w chwili zagrożenia.

Pod palcami, które trzymała na przewieszonej przez ramię na skos torebce, wyczuła wibrowanie. Rozpięła zamek i wyciągnęła ze środka telefon. Odblokowała go i spojrzała na wyświetlacz. Mała koperta komunikowała o nadejściu esemesa. Irena dotknęła niebieskiej ikonki i uśmiechnęła się do wiadomości, którą odczytała.

Nie mogę się skupić na pisaniu. Zastanawiam się, co teraz robisz.

Szymon uzależniał ją takimi esemesami. Wysyłał je codziennie, czasami dołączał do nich zdjęcia, które przesyłał przez WhatsApp. Zazwyczaj były to migawki z Wrocławia, czasami jakieś selfie. Rozśmieszał ją i często rozczulał. Wkraczał w jej codzienność nienachalnie, ale konsekwentnie. Zdobywał ją i starał się przekonać, że ona i Łucja są dla niego ważne.

Wracamy ze spaceru. Łucja opowiada coś kaczkom, a Szprot tropi. Nie rozpraszaj się, pisz!

Wsunęła komórkę do torebki i podniosła głowę. Kątem oka zauważyła ruch. Szprot zaskamlał i rzucił się w kierunku mężczyzny, który zbliżał się do nich znajomym krokiem. Łucja otrzepała dłonie okryte rękawiczkami i podeszła do Ireny, przytulając się do jej nogi.

– Cześć.

– Cześć.

Maks pochylił się i wytarmosił psa, który oglądał się na Irkę, jakby chciał jej powiedzieć: No chodź! Przywitaj się z nim!

Irka mimowolnie uśmiechnęła się, widząc to powitanie. Spojrzała na córeczkę. Łucja przyglądała się temu nieufnie.

– Dzień dobry. – Maks podszedł bliżej, kierując te słowa do dziewczynki.

– Dzień dobry. – Łucja dygnęła.

Mężczyzna wpatrywał się w nią zachłannie, nieświadomy tego, że jego spojrzenie krępuje dziecko.

– Wracacie ze spaceru czy jeszcze się gdzieś wybieracie? – spytał, chcąc jakoś nawiązać rozmowę.

– Wracamy. A ty? Byłeś nad morzem?

Przytaknął skinieniem głowy.

– My doszłyśmy dziś tylko do jeziora. Nad morzem jest za duży wiatr.

– No tak, wieje, ale głowy nie urywa. – Chciał przedłużyć tę chwilę rozmowy, ale nie wiedział jak. Był samotnikiem i sztuka konwersacji nie była jego mocną stroną. – Mam tu, na parkingu, auto. Wracam z Bobolina. Mogę was podwieźć.

– Przyznam, że trochę zmarzłyśmy, więc chętnie skorzystamy. – Irena uśmiechnęła się, z wdzięcznością spoglądając na mężczyznę. – Byłeś u Kołodyńskich? – Zadała to pytanie, gdy ruszyli we troje w stronę samochodu.

Maks skinął głową. Na twarzy miał smutek, a Irka nie wiedziała, czy drążyć temat, czy zostawić.

– Ciężko jest patrzeć na czyjeś odchodzenie. – Mężczyzna westchnął.

– Ciężko – przytaknęła Irka. – Choć takie chwile, gdy stykamy się ze śmiercią, uczą nas pokory wobec życia. Człowiek uświadamia sobie, że jest śmiertelny i przemijalny.

– Nie sądziłem, że aż tak mnie to dotknie – przyznał się.

Szli we trójkę równym rzędem wąskim chodnikiem. Irka trzymała Łucję za rękę. Bała się, by nie zgubić dziewczynki w zapadającej ciemności. W pewnym momencie ramię kobiety otarło się o ramię Maksa. Oboje mieli na sobie ciepłe kurtki, ale mimo to poczuli ten odizolowany materiałem dotyk. Takie przyciągnięcie i odbicie się od siebie. Nieplanowana bliskość.

– W pewnym sensie Kołodyńscy są dla ciebie rodziną. Twój syn jest ich wnukiem. To łączy, nic więc dziwnego, że cię to dotyka.

Maks nic nie odpowiedział. Doszli do samochodu i mężczyzna najpierw otworzył tylne drzwi, aby Irka z Łucją mogły wsiąść do auta. Pierwsze wśliznęło się dziecko, tuż za nim na siedzenie wpakował się Szprot. Kobieta zgoniła go na podłogę i sama usiadła obok córeczki.

Dojechali na Słoneczną w milczeniu. Od czasu do czasu Maks zerkał w tylne lusterko, łapiąc w nim spojrzenie Irki. Mieli sobie wiele do powiedzenia, ale żadne z nich nie chciało tej rozmowy zacząć.

– Masz coś w lodówce? Może zjesz z nami kolację?

W pierwszej chwili chciał się zgodzić. Kusiło ciepło domu Więcławskich i perspektywa spędzenia wieczoru w czyimś towarzystwie. Maks wiedział jednak, że dziś jest kiepskim kompanem. Zbyt dużo było w nim przygnębienia. Zbyt dużo smutku.

– Dziękuję, jadłem u Kołodyńskich. Innym razem chętnie skorzystam z zaproszenia.

Wysiedli. Irena pożegnała się z nim podaniem ręki, Łucja powiedziała tylko grzeczne „Do widzenia”. Szprot stał niezdecydowany i rozdarty między ukochanym panem a stadem, do którego należał. Patrzył z niezrozumieniem na oddalającą się kobietę z dziewczynką i na swojego pana, szukając z nim kontaktu wzrokowego.

– Idź za nimi, one cię kochają. Nie mogę cię im odebrać.

Pies przekrzywił głowę, jakby starając się zrozumieć każde słowo mężczyzny. Pomerdał ogonem, komunikując, że dobrze się tu czuje, ale tam jest jego rodzina, za którą jest odpowiedzialny. Maks nie mógł go za to winić. Przecież to on go zostawił, kiedy Szprot tak bardzo potrzebował kogoś do kochania.

Otworzył drzwi domu, czując znajomą pustkę. Przynajmniej wewnątrz było ciepło, bo wychodząc, włączył piec. Docenił zmianę ogrzewania na gazowe i nowy piec ze sterownikiem, który mógł zaprogramować w dowolny sposób na konkretne pory dnia czy nocy. Było pusto i cicho, ale przynajmniej ciepło.

„Pamiętaj, żebyś nie wyziębił domu. Ciepła łatwo się pozbyć, ale trudniej je odzyskać” – słowa Adeli wybrzmiały w głowie Maksa, jakby chciały przerwać panującą w domu ciszę. Często do niego wracały. Różne i wypowiedziane różnym tonem, ale znajomym głosem, za którym tęsknił.

W pokoju, w którym dawniej stał sekretarzyk, urządził swoją samotnię. Dobrze się w niej czuł. To była oswojona przestrzeń, choć urządzona na nowo. Dom żył wspomnieniami, które coraz śmielej oddawał. Przypominał. Uwalniał.

– Za wcześnie się stąd zabrałaś, mamo. Za wcześnie. – Własny głos zabrzmiał obco.

Maks ściągnął kurtkę i buty, rzucając je niedbale w przedpokoju, a potem położył się na łóżku, z ręką zgiętą w łokciu i podłożoną pod głowę. Patrzył w sufit, na którym wyświetlił mu się obraz wymizerowanego ciała Józefa i zmęczonej twarzy Maryli.

Życie go dogoniło i zatrzymało, a Maks nie miał już siły mu uciekać. Po raz pierwszy od wielu lat postanowił być tu i teraz. Po prostu być.

 

***

 

Irenę zaniepokoiło milczenie Łucji. Dziewczynka nie odzywała się od chwili spotkania z Maksem nad jeziorem. Wcześniej paplała do kaczek, zdając im relację z minionego dnia w przedszkolu, teraz była jakaś wyciszona i jakby trochę nieobecna.

Irka przygotowała dla córeczki wczesną kolację na gorąco, smażąc jej ulubione naleśniki. Zawinęła je w ruloniki nadziewane dżemem i polała śmietaną. Postawiła talerz na miejscu, które przy kuchennym stole zajmowała Łucja, i zawołała dziewczynkę.

– Umyłaś rączki? – spytała, gdy mała gramoliła się na krzesło. Łucja pokiwała głową, a dwa związane gumkami kucyki rozhuśtały się przy tym ruchu, podskakując zabawnie.

– To zjadaj. – Irena położyła przed dziewczynką widelec i pokroiła naleśnika na małe kawałki.

Łucja jadła, przeżuwając wolno każdy kęs. Po jej zmarszczonym od skupienia czole Irka domyśliła się, że dziewczynka nad czymś intensywnie się zastanawia. Nie zaczepiała jej. Czekała, dając córeczce czas na pozmaganie się z tymi myślami, których, jako mama, była bardzo ciekawa.

– Mamusiu, czy mój tatuś umarł? – Wypowiedziane znienacka pytanie zmroziło Irenę i niemal zwaliło ją z nóg.

– Skąd ci to przyszło do głowy? – spytała zduszonym głosem.

– Mówiłaś dzisiaj o śmierci i byłaś smutna.

– Ale…

– I ten pan od Szprota też był smutny. Czy on znał mojego tatusia?

Irka poczuła, że zaczyna brakować jej tchu. Serce jej się rozkołatało, w gardle zrobiło sucho, a ręce drżały. Nie mogła nad tym zapanować. Ogarnęła ją panika.

Odwróciła się tyłem do córeczki i drżącą dłonią sięgnęła po kubek. Nalała do niego zimnej wody z kranu i wypiła łapczywie, szybko przełykając.

– Czy pan od Szprota znał mojego tatusia? – Każde słowo Łucji kłuło boleśnie. Irka miała wrażenie, że w jej ciało wbijają się cienkie i ostre szpilki, dopychane aż po same główki.

– Twój tata nie umarł i bardzo cię kocha, ale… – słowa zaszeleściły, przeciskając się przez gardło. Były takie nieporadne, jedno potykało się o drugie, a Irka o nie – ale jeszcze nie może z nami być – dokończyła. Jak robot pokroiła drugiego naleśnika i postawiła przed Łucją przestudzoną herbatę. – Jedz, bo zimny naleśnik jest niedobry. – Głos kobiety zabrzmiał szorstko. Łucja wyczuła w nim napięcie. – Jak zjesz, wstaw talerz do zlewu i możesz włączyć sobie bajkę. – Irka czuła, że za chwilę rozsypie się przy córce. Nie mogła sobie na to pozwolić. Szybkim krokiem wyszła z kuchni i pobiegła do łazienki. Zamknęła za sobą drzwi, puściła wodę z deszczownicy prysznica i głośno się rozpłakała.

 

 

 

 

 

 

DWA...

 

 

 

 

Szymon stał przy oknie balkonowym, trzymając w ręku lampkę schłodzonego wina. Cichy skwer ulicy Igielnej działał na niego kojąco. Zdecydowawszy się na zakup tego mieszkania kilka lat temu, docenił w nim właśnie ten ustronny kawałek zieleni, wtulony w blok usytuowany w samym centrum Wrocławia.

Lubił swoje mieszkanie. Było niewielkie, niecałe pięćdziesiąt metrów kwadratowych, dwa pokoje z oddzielną kuchnią i niedużą łazienką oraz balkonem, na którym lubił latem przesiadywać. Mieszkając tutaj, Szymon czuł bicie serca wrocławskiej starówki. Podobało mu się to, że w każdej chwili może wyjść i powłóczyć się brukowanymi uliczkami czy przysiąść w jednej z licznych knajp, wśród których były jego ulubione. Wszędzie miał blisko. Praktycznie nie korzystał ze swojego auta, jedynie raz w tygodniu, gdy wyruszał na większe zakupy, wsiadał do samochodu i jechał do któregoś z centrów handlowych na obrzeżach miasta.

Od lat żył rytmem, który sobie wypracował. Budził się rano, choć nie zrywał się świtem. Był bardziej sową niż rannym ptakiem. Jadł śniadanie, a potem godzinę lub dwie spędzał przy laptopie. Sprawdzał pocztę, odpowiadał na maile i przeglądał wiadomości, wybierając z nich te, które były dla niego istotne. Potem robił sobie przerwę i wychodził na kawę do jednej z licznych staromiejskich kawiarni. Latem wybierał stolik na zewnątrz, jesienią i zimą szukał tych przy oknie. Obserwował ludzi, przysłuchiwał się rozmowom i robił notatki, które wykorzystywał później w pracy nad książką. Na swoją najnowszą czekał z niepokojem, ale i niecierpliwością. Skończył ją pisać w sierpniu, pierwszego września przesłał do wydawnictwa, powodując tam duże poruszenie zmianą gatunku. Szymon wiedział, że jego książka jest dobra, nawet bardzo dobra, ale wiedział również, że rynek wydawniczy rządzi się swoimi prawami, a czytelnicy są rozpuszczeni zagłaskiwaniem ich przez autorów, którym zależało na dobrych recenzjach blogerów. Szymon wierzył, że jego książki bronią się same, bez sztucznego napędzania. Miał swoją grupę fanów, którzy uwielbiali jego kryminały i pasował im jego styl pisania. Nie zabiegał o nowych, bo i tak się pojawiali. Nie miał jednak pojęcia, jak zostanie przyjęta jego nowa powieść, która jest historią o miłości napisaną przez mężczyznę. Premiera miała odbyć się za dwa tygodnie, 28 listopada.

Szymon upił spory łyk wina, czując przyjemny chłód w przełyku. Za dwa tygodnie zobaczy Irkę. Premierowe spotkanie autorskie miało się odbyć w świetlicy wiejskiej „Marysieńka” w Porzeczu. Czekał na to niecierpliwie. Tęsknił za Ireną. Za jej spojrzeniem i delikatnym dotykiem. Za bliskością, jaką stworzyli razem ostatniego lata w Dąbkach.

Tęsknił za kobietą, w której się zakochał. Tęsknił, ale wierzył, że ta tęsknota niedługo się skończy i że Irena będzie jego codziennością.

 

***

 

Arleta podliczyła dwie kolumny cyfr i ciężko westchnęła. Nie było dobrze. Październik nie przyniósł takiego utargu, na jaki liczyła, a listopad był jeszcze marniejszy. To nie był miesiąc, który sprzyjał zyskom. Ludzie bardziej skupiali się na listopadowej zadumie i refleksji nad przemijaniem niż na spotkaniach przy kawie czy rodzinnym wyjściu na obiad. Turystów w zasadzie nie było i do kwietnia raczej się nie pojawią na większą skalę, dlatego Arleta popadała w coraz większe przygnębienie.

Kiedy dwa lata temu stała się właścicielką Bon Appetit, wszystko wydawało się prostsze. Radziła sobie, a interes nawet poza sezonem nie przynosił strat. Miała nadzieję, że w tym roku też tak będzie, ale liczby, którymi zajmowała się przez ostatnią godzinę, mówiły same za siebie. Jeśli czegoś nie wymyśli, nie będzie miała z czego zapłacić pensji swoim pracownikom, nie mówiąc już o bieżących rachunkach.

Arleta pozamykała wszystkie foldery, uśpiła komputer i wstała zza biurka. Przeciągnęła się i rozmasowała spięty kark. Spojrzała na zegarek. Dochodziła druga. Była głodna. Wyszła z gabinetu, zamknąwszy go na klucz, i przeszła do kuchni.

– Pani Helenko, mamy coś ciepłego? – spytała, stając za plecami szefowej kuchni i zaglądając jej do garnków.

– Ogórkowa jest już gotowa do podania, jakiś klient też ją zamówił, więc niech Szefowa idzie na salę, Krzysio przyniesie. A na drugie może filet w ziołach szybciutko usmażę?

Arleta skinęła głową.

– Tylko bez ziemniaków, z samą surówką.

– Tak, tak, pamiętam, że Szefowa kilogramy gubi.

Od jakiegoś czasu rzeczywiście chciała trochę zgubić. Prowadzenie własnej restauracji sprawiło, że zaczęło ich przybywać. Długie godziny za biurkiem i ślęczenie nad papierami, a do tego potrzeba dopilnowania wszystkiego i choćby spróbowania każdej potrawy sprawiły, że ubrania zaczęły robić się za ciasne, a wolniejszy metabolizm nie przerabiał wszystkiego, nadmiar odkładając na biodrach i na brzuchu. Arleta czuła się cięższa, a przez to nieco wolniejsza, co jej się zupełnie nie podobało, dlatego zaczęła z tym walczyć. Jadła mniej, unikała zapychaczy i dużo chodziła z kijkami trasą z Darłowa do Darłówka. Jeśli miała więcej czasu, dochodziła do kładki przyrodniczej w Darłówku Zachodnim i spacerowała nią, zapatrzona w morze. Lubiła to. Samotne spacery oczyszczały jej umysł z ciemnych i przytłaczających myśli. Były dla Arlety takim resetem, odnowieniem. Czasem dla siebie i z samą sobą. Momentem, kiedy znikały problemy, czasami jedynie na tę chwilę, a często na dłużej, bo przewietrzona głowa podsuwała nowe rozwiązania. Jednego problemu ostatnio nie mogła się jednak pozbyć. Siedział przy stoliku przy oknie, zapatrzony smutno w Zamek Książąt Pomorskich znajdujący się naprzeciwko.

Arleta wolno podeszła do stolika, odsunęła krzesło i usiadła na wprost mężczyzny, który był jedynym gościem w restauracji.

– Podobno zamówiłeś ogórkową.

– Przypomina mi smak dzieciństwa. Moja babcia gotowała najlepszą. – Rudy uśmiechnął się, ale był to smutny uśmiech.

– Tomek… – zaczęła Arleta, ale zawahała się przez chwilę i zamilkła.

Mężczyzna patrzył na nią wyczekująco.

– Pracujesz w branży turystycznej tyle lat. Podpowiedz mi, co zrobić, żeby przetrwać martwy sezon?

– Jest aż tak źle?

Kobieta powoli pokiwała głową.

– Nie chcę zamykać restauracji, ale przy takich obrotach nie opłacę nawet pracowników. Mam pustkę w głowie i żadnego pomysłu, jak to rozwiązać.

– Musisz w jakiś sposób przyciągnąć tu ludzi.

– Łatwo powiedzieć „przyciągnąć tu ludzi”. – Arleta się skrzywiła. – Tylko jak to zrobić?

– Daj im coś, czego nie ma w innych lokalach, i postaraj się, aby to dotarło do jak największej liczby ludzi. – Rudy zaczął się nakręcać. – W dobrą reklamę zawsze warto inwestować, ale bezpieczniej jest mieć coś, co zwiąże potencjalnego klienta z tobą na dłużej. Wtedy zaczyna pracować reklama szeptana, a ty odbijasz się od dna i groźby bankructwa, dbasz o klienta i rozkręcasz biznes. – Tomek rozparł się na krześle, wyraźnie z siebie zadowolony.

– To jeszcze podpowiedz mi, panie mądralo, czym, oprócz dobrej kuchni i przystępnej ceny, mam przyciągnąć tego klienta?

Tomek wyszczerzył w uśmiechu zęby.

– Daj mi dzień albo dwa, przedstawię ci kilka pomysłów. Już chyba nawet jakiś mam. – Przeniósł spojrzenie z Arlety na zamek.

Młody kelner pojawił się z dwiema miseczkami gorącej zupy. Kiedy je postawił na stole, Arleta skinęła mu głową w podziękowaniu.

– Zmądrzałeś? – spytała, gdy zostali z Rudym sami.

– To zależy, co przez to rozumiesz. – Tomek uciekł spojrzeniem gdzieś w bok. Arleta czuła, że temat jest dla niego niewygodny.

– Dobrze wiesz, o co pytam – odparła cicho.

– Dobrze jest tak, jak jest – odpowiedział. – A byłoby jeszcze lepiej, gdybyś tylko chciała.

Arleta z westchnieniem pokręciła głową. Po raz kolejny zderzała się z powtarzaną prawdą, że to mężczyźni są prości, a kobiety wszystko komplikują. Absolutnie się z tym nie zgadzała. Mężczyźni, których znała, byli strasznie skomplikowani, a ze swojego życia robili śmietnik. Jakiś czas temu obiecała sobie, że żadnemu z nich nie da się tam wciągnąć i konsekwentnie słowa dotrzymywała.

Zanurzyła łyżkę w zupie i włożyła ją do ust. Przyjemnie kwaskowate ciepło rozlało się po przełyku. W Arletę wstąpił spokój.

„Jakoś to będzie” – pomyślała i skupiła się na zupie, która wyszła dziś Helence wyśmienicie.

 

***

 

Irena przyniosła kawę i postawiła ją przed swoją szefową. Justyna Pacuła-Woźniak szukała czegoś w telefonie, przesuwając palcem po wyświetlaczu. Zajęta, gestem ręki wskazała pracownicy, by usiadła. Irena odsunęła krzesło i przysiadła na jego brzegu, kątem oka zerkając na zajęte przygotowaniem świątecznych lampionów dzieci. Choć od Gwiazdki dzieliło ich jeszcze prawie półtora miesiąca, świetlice przygotowywały się do jarmarku bożonarodzeniowego, który miał się odbyć na początku grudnia.

– Słyszałam, że biblioteka w Darłowie też chce spotkania z tym twoim pisarzem. – Justyna podniosła wzrok znad telefonu, patrząc teraz na Irenę.

Irka poczuła, że się rumieni.

– On nie jest mój. U mnie tylko mieszkał – powiedziała, unikając wzroku szefowej.

– U ciebie mieszkał, więc znasz go najlepiej – podchwyciła Justyna. – I dlatego ty poprowadzisz jego spotkanie autorskie u nas, w Porzeczu. – Pacuła-Woźniak się uśmiechnęła.

Irena się zmieszała.

– Ja? – wydukała ze zdziwieniem. – Nigdy tego nie robiłam.

– Dlatego będziesz miała okazję zdobyć nowe doświadczenie, co zarówno na rynku pracy, jak i w życiu jest najcenniejsze.

Irena lubiła swoją szefową, choć czuła wobec niej respekt. Justyna była szczera i bezpośrednia. Doceniała ciężką pracę i zaangażowanie swoich podwładnych, ale potrafiła być twarda i konsekwentna, kiedy widziała, że ktoś traktuje pracę jak wizytę w poczekalni lub wykracza poza swoje kompetencje.

– Ale dotąd ty to robiłaś. – Irka jeszcze próbowała się bronić, uświadamiając sobie, że zachowuje się dokładnie jak jej córka.

– Więc tym bardziej najwyższy czas, abyś ty tego spróbowała. – Justyna była nieugięta, a Irka wiedziała, że klamka już zapadła.

Czego się bała? Znała Szymona i wiedziała, że nawet jeśli jej pytania byłyby nieporadne, on uratuje sytuację. Kilka jego książek też przeczytała, choć nie przepadała za kryminałami. Nie obawiała się porażki ani ośmieszenia, bo znała siebie i czuła, że dobrze przygotuje się do roli prowadzącej i że postara się zrobić wszystko, aby to konkretne spotkanie na długo pozostało w pamięci zarówno Szymona Błęckiego, jak i słuchaczy. Bała się czegoś innego. Ludzkich języków, na które ich wezmą, gdy ktoś dostrzeże, że ją i Szymona łączy coś więcej niż zwykła znajomość. W małych społecznościach wiosek i miasteczek ludzie żyli życiem innych, a w swoich komentarzach potrafili być okrutni. Jęzożyli. Tak mówiła o tym Adela. O ludzkim gadaniu i zaglądaniu ze wścibstwem do cudzych chałup tylko po to, by mieć o czym godzinami rozprawiać.

Irka wiedziała, że w swoim środowisku i tak była na językach. Jęzożono o niej i jej samotnym rodzicielstwie. Doszukiwano się w jej życiu wstydliwych tajemnic i gadano o niej, snując domysły, a jęzożąc, krzywdzono ją słowem.

Dopóki Łucja była mała, Irena nie mogła pozwolić sobie na to, aby stać się powodem plotek i by ktoś przez to skrzywdził jej córeczkę.

– Dobra, przygotuję się – odpowiedziała cicho, unikając wzroku Justyny.

– Świetnie. Dowiedz się jeszcze, jaki alkohol lubi, bo przecież kwiatami nie będziemy mu dziękować.

– No raczej – dopowiedziała Danusia, która wyłoniła się z kuchni.

Irka dmuchnęła w grzywkę i przekrzywiła głowę, zerkając kontrolnie na zajęte lampionami dzieci. Praca w świetlicy wiejskiej z pozoru wydawała się monotonna, w rzeczywistości jednak każdy dzień był inny i każdy przynosił jakieś wyzwania. Odpowiedzialność za dzieci, praca z ludźmi, nowe projekty – to wszystko wymagało kreatywności, dyscypliny i po prostu ciężkiej pracy, której nie dało się upchnąć do segregatora i odłożyć na półkę czy zamknąć w folderze komputera i zostawić na inny dzień. To była praca z tych niedocenianych, często traktowanych z lekceważeniem i bez zrozumienia jej istoty.

– Pamiętacie o konkursie „Gmina Darłowo w Obiektywie”? – Justyna przeniosła spojrzenie z Irki na Danusię.

Obie dziewczyny zgodnie pokiwały głowami.

– Renata ostatnio zabrała dzieciaki na wycieczkę do Jeżyczek. Zrobili dużo zdjęć, na pewno coś fajnego z tego wybierzemy i zgłosimy.

– To dobrze. – Justyna odstawiła pustą szklankę, patrząc z westchnieniem na talerz z ciastem. – Zabierzcie ode mnie te pokusy.

– Ale ty się nie krępuj, tylko poczęstuj. – Danuta mówiła spokojnym, jednostajnym tonem, ale w jej oczach zamigotały wesołe chochliki.

– Już się poczęstowałam – roześmiała się Justyna. – Dlatego pokusa jest większa, bo wiem, jak to smakuje. Przyjeżdżać do was wtedy, gdy człowiek narzuca sobie samodyscyplinę, jest wyzwaniem.

– Ty się, Szefowa, tak bardzo nie dyscyplinuj, bo i od nas w końcu tej dyscypliny zaczniesz wymagać. – Danusia odsunęła talerz z ciastem na brzeg stołu.

– Ojej, zapomniałabym! – Justyna sięgnęła do torebki i wyjęła z niej owiniętą w ozdobny papier paczuszkę. Wstała i podeszła z nią do Renaty. – Renia, nie było mnie na imieninowym ciastku, więc teraz nadrabiam. I ciastko, i życzenia. – Kobieta przekazała prezent solenizantce i cmoknęła ją w policzek. – Bądź szczęśliwa, dziewczyno. Na nikogo się nie oglądaj, od nikogo tego szczęścia nie uzależniaj, po prostu ucz się być szczęśliwą dla samej siebie każdego dnia.

– Ty, Justynka, jak już coś powiesz, to tak, że aż ciary przechodzą. – Renia odwróciła głowę, aby ukryć łzy, które napłynęły do oczu po życzeniach Justyny. Żeby zająć czymś uwagę, swoją i koleżanek, odpakowała prezent, a potem podniosła pudełko z maseczkami na każdy dzień tygodnia. – Ha! Spójrzcie, jaka będę piękna, jak je wszystkie zastosuję!

– I tak jesteś piękna. – Irka podeszła do koleżanki i oparła brodę o ramię Renaty, podpatrując, jak ta wysuwa okrągłe, poukładane równo maseczki i wyjmuje jedną z nich.

– Tu jest napisane, że skutecznie poprawia nawilżenie, jędrność i koloryt cery – przeczytała Renata, uśmiechając się na myśl o wieczorze dla siebie.

– Szefowa, a myślisz, że jakby tak nałożyć na cycki albo tyłek, to też ujędrni? – Danusia puściła oko do Justyny, przesuwając rękami wzdłuż bioder.

– Musiałybyśmy chyba całą partię wykupić. – Justyna roześmiała się swoim zaraźliwym śmiechem, a dziewczyny jej zawtórowały. W rozluźnionej, swobodnej atmosferze świetlicy Irka poczuła, że napięcie w niej puszcza, a ona sama zaczyna mieć coraz więcej pewności w związku ze spotkaniem autorskim Szymona.

– Wypróbuję i dam wam znać. – Renata podziękowała spojrzeniem Justynie i odwróciła się w kierunku dzieci, czuwając, czy czegoś nie potrzebują.

– No dobra, to kulturę mamy omówioną. – Justyna sięgnęła po torebkę i wrzuciła do niej komórkę.

Danusia szturchnęła ramieniem Irkę, a ta odezwała się, zatrzymując zbierającą się do wyjścia szefową.

– To jak kultura załatwiona, to czas na rozrywkę.

– W jakim sensie rozrywkę? – Pacuła-Woźniak słuchała nieuważnie, grzebiąc w torebce.

– No bo tak sobie pomyślałyśmy, że można by tę kulturę połączyć z rozrywką i zaraz po części artystycznej zrobić andrzejkową – pociągnęła wątek Danusia.

– Kulturalne andrzejki chcecie zrobić? – Justyna pokręciła głową, jakby nieprzekonana.

– Pomyśl, szefowa, na takie spotkanie kulturalne mało kto od nas przyjdzie, bo ludzie z natury kultury się obawiają. Niewielu się na niej zna, a większość woli asekuracyjnie trzymać się z daleka. A jak zorganizujemy andrzejki i ludzie i tak z chałupy wyjdą na ten wieczór, jest szansa, że i frekwencja na spotkaniu będzie większa, i wstydu w gminie nie będzie.

– A dacie radę to wszystko ogarnąć?

– A ty, Justynka, jeszcze nas nie znasz? – wtrąciła Renata.

– No, znam. – Justyna uśmiechnęła się szeroko. – Dlatego miejsce dla mnie i mojego Damiana na tej imprezie trzymajcie! Jadę, bo z wójtem jestem umówiona na trzynastą. Służbowo! – dodała, widząc uśmiechy swoich podwładnych.

Justyna wyszła, wpuszczając do świetlicy wiatr, którego podmuch zdmuchnął ze stołu kawałki bibuły. Dzień wrócił do swojego rytmu, który porządkował myśli, zajmując je powtarzalnością czynności, i skupił na tym, co działo się tu i teraz. Irka odsunęła wątpliwości i niepokoje związane z premierowym spotkaniem autorskim Szymona.

„Nie martw się na zapas, bo życie dość ci zmartwień i biedy każdego dnia przyniesie. Nie dokładaj ich sama sobie”– słowa Adeli wracały jak drogowskazy. I tym razem Irka postanowiła im zaufać.

 

***

 

Ryzykował tym, że dostanie po mordzie, ale coś go ciągnęło do Arlety. Tym razem, wyjeżdżając, nie popełnił tego samego błędu. Trzy dni przed wylotem do Rejkiawiku przyjechał do Darłowa, by się pożegnać z przyjaciółką. Miał nadzieję, że dzięki temu Arleta przyjmie go dziś łaskawiej niż dotąd.

Wszedł doBon Appetit, zaskoczony panującą tu pustką. Kolejnym zaskoczeniem był widok Rudego siedzącego samotnie przy stoliku przy oknie. Podszedł do przyjaciela, który na widok Maksa poderwał się z krzesła i wykrzyknął z entuzjazmem:

– Maks! Stary, kiedy wróciłeś? I na jak długo?

Szymoniak uśmiechnął się, po czym przywitał się z kolegą męskim uściskiem i poklepywaniem.

– Jestem w Dąbkach od ponad tygodnia, a na jak długo, nie wiem. Myślę, że do końca roku raczej tu zostanę.

– Super! Brakuje mi ciebie, kurde, nawet napić się nie ma z kim, jak człowiek w potrzebie.

Maks przyjrzał się przyjacielowi uważniej. Rudy wyglądał jakoś inaczej. Coś w nim nie pasowało do dawnego Tomka, nawet tego sprzed jeszcze czterech miesięcy. W całej jego postawie była sztuczna radość, zmienił się też jego wygląd. Miał na sobie same markowe rzeczy, a Maks odnosił wrażenie, że Rudy najchętniej powyciągałby na wierzch metki, aby każdy mógł to zauważyć.

Dotychczas nosił włosy bardzo krótko ostrzyżone, teraz na samym czubku głowy miał kępkę przypominającą trochę irokeza, a trochę grzebień koguta. Kogut! Z tym się Maksowi skojarzył wygląd przyjaciela. Prężący klatę kogut, obwieszony koralikami.

– Jest Arleta? – spytał, odwracając się w poszukiwaniu wspólnej przyjaciółki.

– Jest na zapleczu – odpowiedział Tomek. – Usiądź ze mną, Arla sama przyjdzie.

– Przywitam się z nią. Nie uprzedzałem o swojej wizycie, więc nie wiem, czy będzie zadowolona, jak od razu się rozsiądę.

Odszedł, zmierzając w stronę baru. Młody chłopak za kontuarem spojrzał na niego pytająco. Maks pamiętał go i z zadowoleniem pomyślał, że Arleta przywiązywała do siebie pracowników, co dobrze świadczyło o niej jako szefowej.

– Szukam Arlety – odpowiedział na pytający wzrok chłopaka.

– Już proszę. – Kelner zniknął za drzwiami z napisem „Wejście tylko dla personelu”. Po chwili wrócił, a tuż za nim pojawiła się znajoma postać kobiety.

– Maks, nie wierzę. – Arleta podeszła bliżej, podniosła rękę i położyła dłoń na jego policzku. Szymoniak poczuł przyjemne ciepło, które zostało na skórze nawet wtedy, gdy Arleta cofnęła dłoń.

– Kilka dni temu o tobie myślałam. Bardzo chciałam, żebyś tu był.

– Myślisz i masz. – Uśmiechnął się. Takie powitanie było czymś nowym i, nie ukrywał, przyjemnym.

– Zjesz ze mną obiad. Zwykły polski schabowy czy coś bardziej wymyślnego?

– Zwykły polski schabowy.

Po raz pierwszy od przyjazdu Maks poczuł się dobrze. To była taka chwila, kiedy nic go nie przygniatało, a przygnębienie, które mu towarzyszyło od dnia spotkania z Józefem, opadło. Przez codzienne wizyty u Kołodyńskich sytuacja została w pewien sposób oswojona, a Maks żył teraz oczekiwaniem na Kacpra.

– Usiądź z Tomkiem, zaraz do was przyjdę. – Arleta spojrzała w kierunku jedynego zajętego stolika.

– Co on taki stylowy? – Maks patrzył na kobietę, z którą pomimo dzielących ich różnic dobrze się rozumieli. Dostrzegł zmęczenie na jej twarzy i lekki smutek w oczach, ale mimo to musiał przyznać, że Arleta wygląda dobrze. Krótko ostrzyżone, nad karkiem wygolone dość wysoko włosy w kolorze gołębiej szarości chyba dzięki temu cięciu dodawały jej kobiecości, której zresztą nigdy nie brakowało przyjemnie zaokrąglonemu ciału Arlety.

Odpowiedzią na pytanie Maksa było machnięcie ręką.

– Jest żałosny, tyle ci tylko powiem, ale chciałabym z tobą o tym pogadać.

– Mam czas, mogę pogadać, kiedy tylko chcesz.

Arleta obrzuciła go ciepłym spojrzeniem.

– To przyjdź jutro na kolację. Na dziewiętnastą?

– Tu czy na Powstańców? – Zapamiętał lekcję sprzed zaledwie czterech miesięcy, kiedy przyjaciółka oznajmiła mu, że spotyka się z kimś i obecność Maksa w jej mieszkaniu jest niepożądana.

– Na Powstańców – odpowiedziała szybko.

Skinął głową, nie pytając o nic. Będzie miał do tego okazję jutro, w bardziej sprzyjających, kameralnych okolicznościach.

Wolnym krokiem wrócił do Rudego. Usiadł naprzeciwko przyjaciela, oparł się wygodnie na krześle i spojrzał na Tomka, mrużąc oczy.

– Załatwiasz jakieś interesy w Darłowie? – zagadnął.

– Można tak powiedzieć. – Tomek zachowywał się nienaturalnie. Starał się sprawiać wrażenie wyluzowanego, ale ten luz drażnił, a Maks czuł, że coś się pod nim kryje. – Pomagam Arlecie ratować interes.

Szymoniak rozejrzał się po pustej sali.

– No, tłumów tu raczej nie widzę.

– No właśnie. Ale ja ci mówię, że za jakiś czas stolik tu trzeba będzie rezerwować. Mam plan i będę się starał przekonać do niego Arletę. – W głosie Tomka słychać było entuzjazm.

– Świetnie, że jej pomagasz.

– No przecież. Nie można kobiety zostawić samej z takim problemem. Jak można pomóc, to trzeba to zrobić.

Maks pokiwał głową.

– A ten jej… – zaczął – ten, z którym układała sobie życie?

– Odpłynął, jak to marynarz. Nie wiem, czy na ocean, czy do innego portu. Wiesz, że Arla nie jest wylewna, a ja nie wnikałem. Wiem tylko, że nie można zostawić dziewczyny z tym samej.

– Od tego są przyjaciele – mruknął Maks. Coś mu się w tym wszystkim nie zgadzało. – A co u Aliny? – spytał, patrząc uważnie na Tomka. Rudy uciekł wzrokiem gdzieś w bok.

– Rozstaliśmy się. We wrześniu wyprowadziłem się z domu. Mieszkam teraz w moim ośrodku wczasowym.

Maks oparł dłonie o stolik i uniósł się nieco z krzesła.

– Jak to rozstaliście się?

– Normalnie. – Rudy wzruszył ramionami. – Nie układało nam się, więc postanowiliśmy się rozejść.

– Oboje postanowiliście? – Maks nie wierzył w to, co słyszał.

– A czy to ważne kto? – Tomek zaczął się robić nerwowy. – Po co tak drążysz? Ludzie się rozstają i rozchodzą, nic w tym nowego, wszyscy tak robią.

– Czy ty, kurwa, słyszysz, co mówisz? – Maks podniósł głos. Nie potrafił nad sobą zapanować. – Mówisz o swojej rodzinie, żonie, z którą przeżyłeś tyle dobrych lat, tak, jakby to była jakaś przygodna znajomość, a nie coś, co wspólnie latami budowaliście!

– A ty niby co? – Rudy się zaperzył. – Znawca się, kuźwa, znalazł. Ile lat wytrzymałeś z jedną kobietą?

Maks wstał gwałtownie, odsuwając z siłą krzesło.

– Wiesz co, zupełnie cię popierdoliło. Spójrz na siebie, pajacu. Kogo ty z siebie zrobiłeś? Żałosnego, podtatusiałego amanta, któremu się wydaje, że każda lola na twój widok sika w majtki. Sam się chyba posikam. – Maks odwrócił się i szybkim krokiem zaczął się oddalać. Wyminął Arletę, która szła naprzeciw z dwoma talerzami, nad którymi unosiła się para.

– Przepraszam, ale nic teraz nie przełknę, zwłaszcza przy tym durniu. Jestem jutro wieczorem – rzucił w stronę kobiety i wyszedł, pełen gotujących się w nim emocji.

 

***

 

Podjechał pod zamkniętą bramę i wysiadł z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi. Wszystko w nim wrzało, potrzebował chwili wyciszenia. Zapiął na sobie kurtkę i z rękami wciśniętymi w kieszenie ruszył w stronę lasu. Powietrze pachniało tu wilgotnym mchem i zbutwiałymi liśćmi. Kiedy wszedł między pierwsze drzewa, dookoła niego zrobiło się ciemniej, ale nie był to mrok, który niepokoi.

Las przywitał Maksa zaśpiewem ptaków, które gromadnie szykowały się na nocny odpoczynek. Krótszy dzień skracał również czas ich aktywności, ale łatwiej je było wypatrzyć, bo przed zimą te, które nie migrowały, zbierały się w ptasie stadka. Pozornie cichy i spokojny las wypełniony był ruchem i popiskiwaniem. Maks wiedział, że nie jest tu sam i przyjmował to z podobną pokorą, jaka towarzyszyła mu na morzu. Starał się być gościem, ale nie intruzem.

Szedł przed siebie, oddychając głęboko. Wypuszczane powietrze zmieniało się w obłoczek pary. Chłód ciągnął od morza.

Pod stopami mężczyzny skrzypnęła złamana gałązka. W oddali, między drzewami, zamajaczyła jakaś postać. Spotkali się po przekątnej. W zasadzie mogli się wyminąć bez słowa, ale w zakapturzonej, ubranej w białą kurtkę sylwetce rozpoznał kobietę, dla której tu przyjechał.

– Cześć. – Uśmiechnął się, wyciągając ręce z kieszeni.

– Maks! – Alina przyspieszyła kroku, jednocześnie zrzucając z głowy kaptur. Jasne włosy rozsypały się dookoła jej twarzy, a Maks, patrząc na nią, pomyślał, że każdy mijający rok dodaje jej urody.

Przywitali się mocnym uściskiem i pocałunkiem w policzek.

– Co ty tu robisz? – Alina wsunęła rękę pod ramię mężczyzny i delikatnie odwróciła go, zmieniając kierunek.

– Chcę z tobą porozmawiać – odpowiedział szczerze.

– Czyli już wiesz.

Skinął głową.

– Spotkałem go w Darłowie. I zupełnie nie poznałem.

– Nie tylko ty go nie poznajesz. – W głosie kobiety był smutek. Gdyby nie to, że szła wczepiona w jego ramię obiema rękami, przytuliłby ją. Mocno przytulił.

– Kiedy wyjeżdżałem, wszystko szło w dobrym kierunku. Podjęliście nawet wspólną terapię. Co się, u diabła, stało? – Maks nawet nie próbował ukryć wzburzenia.

– Terapia była tylko zamydleniem mi oczu i uciszeniem wyrzutów sumienia Tomka, bo wierzę, że takie miał. Tak naprawdę jego kryzys wieku średniego ma długie czarne włosy, niebieskie oczy i duże cycki. Udka i tyłek zresztą też słuszne, ale widocznie Żyrzyński w takich teraz gustuje. Nowa recepcjonistka w ośrodku. No, może już nie taka nowa i trochę przechodzona.

Alina starała się nie pokazać, że ją to dotyka, ale Maks doskonale wiedział i czuł, że to tylko poza. Taka obronna reakcja, która w jakiś sposób chroniła przed poczuciem odrzucenia, choć przez szczeliny dużo przepuszczała.

Doszli do drogi, przy której stał dom. Alina wyjęła ręce spod ramienia Maksa i poszukała kluczy. Otworzyła furtkę i gestem dłoni zaprosiła mężczyznę na posesję.

– Nie mam przy sobie pilota, ale zaraz otworzę ci bramę.

– Nie ma takiej potrzeby – zareagował, wchodząc na znajomy teren. – Zostawię auto na zewnątrz.

Alina skinęła głową i przekręciła zamek w furtce. Z ganku powoli zszedł pies. Zbliżał się wolnym krokiem, niemrawo merdając ogonem.

– Od czasu, jak Tomek się wyprowadził, Misza wpadł w jakąś apatię. On przeżywa to chyba bardziej niż ja i dzieci. W końcu Tomek był przewodnikiem stada i jego ukochanym panem. Nic dziwnego, że Misza czuje się zdradzony. I porzucony.

Maks przykucnął i wyciągnął dłoń, dając ją psu do obwąchania.

– Pamiętasz mnie, Misza? – spytał łagodnie.

Pies na dźwięk swojego imienia zastrzygł uszami. Obwąchał gościa, kiwnął w obie strony ogonem i dał się pogłaskać. Maksowi ścisnęło się serce, kiedy zajrzał w oczy zwierzęcia. Były przeraźliwie smutne. Podniósł się z kucek i poszedł za Aliną do domu. Jeszcze przed wejściem do środka spytał:

– Jak radzą sobie z tym dzieci?

Alina odgarnęła z twarzy kosmyk i włożyła go za ucho.

– Najlepiej, jak potrafią. Buntem wymierzonym przeciwko ojcu, ale i przeciwko mnie, bo ja jestem najbliżej, a oni wiedzą, że kocham ich tak bezwarunkowo, że na mnie mogą odreagować. Bo ja nie obrażam się tak jak Tomek. Mały chłopczyk w wyrośniętych porteczkach.

Weszli do holu, gdzie Alina odebrała od Maksa kurtkę i powiesiła ją w szafie. Kiedy zdjęła swoją, dostrzegł, jak bardzo schudła od ostatniego razu, kiedy się widzieli. Na jej twarzy malowało się zmęczenie. I smutek, taki sam, jaki zauważył w oczach Miszy.

– Zjesz ze mną obiad. Wszystko mam gotowe, tylko odgrzać.

Przyjął tę propozycję z wdzięcznym uśmiechem. Zgłodniał, jadąc do Sarbinowa.

– Rozgość się. Nie zajmie mi to dużo czasu, ale muszę się tym zająć. – Alina umyła ręce pod kuchennym kranem, osuszyła je czystą ścierką i zaczęła się krzątać po pomieszczeniu w ten charakterystyczny dla kobiet sposób, który napełniał każdego mężczyznę spokojem.

Maks też czuł, że wszystko wewnątrz niego się nim napełnia. Emocje stygły, choć wściekłość na Rudego pozostała.

– Zostanę tu. – Oparł się barkiem o framugę i założył ramiona na piersi.

Kobieta posłała mu życzliwy uśmiech i zajęła się drobnymi czynnościami, które fascynowały Maksa. On to wszystko, co Alina czyniła z taką lekkością, wykonywał nieporadnie.

Patrzył, jak wyjmuje z lodówki szklany pojemnik z faszerowaną papryką, a potem sprawnie przekłada ją do żaroodpornego naczynia i nastawia odpowiednią temperaturę w piekarniku. W międzyczasie wstawiła na gazie obrane wcześniej ziemniaki, a potem zajęła się sałatką. Nic jej nie przeszkadzało, nic nie leciało z rąk. Każda czynność wykonana była z lekarską precyzją i zdecydowaniem. Obserwując ją, Maks uświadomił sobie, że pomimo przygnębienia, jakie odczuwała, i żalu, który niewątpliwie w niej był, miała w sobie siłę, jakiej można by jej pozazdrościć.

– Moje głodne nastolatki zaraz wrócą ze szkół i będą lamentować jak te pisklęta w gnieździe, co upominają się o dżdżownicę.

– Takie ich prawo.

– Taaa. – Uśmiechnęła się. Na myśl o dzieciach jej twarz złagodniała.

– Jak sobie radzisz? – Miał zaczekać z tym pytaniem do chwili, aż siądą do stołu, ale nie mógł się powstrzymać.