Ucieczka - Grace Reilly - ebook + audiobook + książka

Ucieczka ebook

Reilly Grace

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Sekretny układ z córką trenera nie powinien prowadzić do niczego więcej…

Cooper

Jako zawodowy sportowiec z college’u, o dobrej reputacji, zwykle mam wybór spośród puck bunnies. Ale ostatnio miałem okres posuchy, który zaczyna przypominać klątwę, a stres wpływa na moją grę - jedyną rzecz, która nie może się dziać, jeśli mam zostać kapitanem i później zawodnikiem NHL.

I tu wkracza Penny Ryder.

Jest córką mojego trenera, ale w chwili, gdy wciąga mnie do schowka na lodowisku, staje się jedyną rzeczą, o której myślę poza hokejem. Ma swoją seks-bucket-list i patrząc na nią, jesteśmy pokrewnymi duszami w łóżku. Jeśli się zgodzę, znowu będę zrelaksowany na lodowisku, ale jeśli jej ojciec dowie się, co robimy, będę musiał pożegnać się z szansą na zostanie kapitanem drużyny i zyskaniem aprobaty własnego taty.

Penny

Dzięki mojemu eks z piekła rodem, jestem daleka od bycia gotową na związki, ale nadszedł czas by odzyskać swoją sprawczość - jedno długo wyczekiwane doświadczenie łóżkowe na raz.

I tu wkracza Cooper Callahan.

Jest gwiazdą obrony w drużynie mojego taty, układ z nim będzie oznaczał kolejny wielki sekret przed ojcem. Ale zasady są proste: sekretni przyjaciele z korzyściami, dopóki nie zostanie kapitanem… i dopóki nie skreślę wszystkich punktów na mojej liście, dzięki której mam wreszcie ruszyć dalej po incydencie, który zrujnował nie tylko moją karierę łyżwiarki figurowej, ale także moje życie.

Jednak im dłużej trwa ta relacja, tym bardziej sobie ufamy i trudniej jest się pożegnać. Wiem, że miłość prowadzi do złamanego serca, ale co jeśli może też oczyścić lód do ucieczki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 452

Oceny
4,0 (589 ocen)
257
162
109
47
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
abilify

Całkiem niezła

Nie wiem czy chodzi o tłumaczenie czy o redakcje tekstu, ale czyta się ciężko, trudno skoncentrować się na treści, bo sporo pojawia się błędów i szyk zdań utrudnia czytanie.
asia251997

Dobrze spędzony czas

Sama książka jest całkiem fajna, ALE jak ktoś mógł zaakceptować to tłumaczenie i formatowanie? Dosłownie czasem nie wiedziałam o co chodzi w niektórych zdaniach. I formatowanie fragmentów, gdzie bohaterowie wysyłają do siebie SMSy to porażka. Nie wiadomo gdzie się kończy wiadomość od jednej osoby a gdzie od drugiej
Stream_of_consciousness
(edytowany)

Nie polecam

Ledwo doczytałam do końca. Widać tu inspirację książkami Elle Kennedy, ale wykonanie jest fatalne. Dużo SMUTnych scen, ale połowa była na tyle żenująca albo obrzydliwa, że nie byłam w stanie ich przeczytać. Postacie drugoplanowe nie mają praktycznie żadnego charakteru. Fabuła kuleje - zwłaszcza początek, bo naprawdę ciężko mi uwierzyć w straumatyzowaną dziewczynę, która uprawia seks z poznanym chwilę wcześniej chłopakiem. Do tego fatalna redakcja/tłumaczenie (zwłaszcza SMSy), czasami nie da się tego zrozumieć. Odradzam.
30
lezak_2006

Z braku laku…

Ma się ochotę zanucić "Ale to już było...". Miałam wrażenie, że autorka za mocno zaczerpnęła fabułę kilku książek YA z hokejem w tle, w tym najmocniej Elle Kenedy (szczególnie jednej dotyczącej Brair U). Inspiracja w mojej ocenie poszła za daleko. Jeżeli dodać do tego pomysł z listą będącą wynikiem bliżej nieokreślonej terapii i pozbawione klimatu sceny - nazwijmy je zbiorczo - "łóżkowe" i żenujący poziom tłumaczenia to książka nie powinna trafić w ręce czytelników.
20
asia1506

Całkiem niezła

Trochę ciężko się czyta. Nie wiem czy to przez tłumaczenie czy nie. No i czasami nie wiadomo kto mówi daną kwestię. SMSy też mogły być podpisane. A jeśli chodzi o książkę to nie całkiem dla mnie. Trochę nudna i za słodka. Lubie książki o tematyce sportowej, ale tutaj jakoś jestem na nie.
20

Popularność




Od autorki

Cho­ciaż sta­ra­łam się zacho­wać wier­ność realiom hokeja uni­wer­sy­tec­kiego i ogól­nie spor­tów uni­wer­sy­tec­kich w całej tej książce, gdy było to moż­liwe, mogą w niej wystę­po­wać nie­ści­sło­ści, zarówno zamie­rzone, jak i niezamie­rzone. Pełna treść ostrze­żeń znaj­duje się na mojej stro­nie inter­ne­to­wej.

Rozdział 1

1

COOPER

Po wielu latach budze­nia się o przy­pad­ko­wych porach, aby udać się na lodo­wi­sko, plus dwóch peł­nych sezo­nach hokeja w McKee, można by zało­żyć, że nie pomylę cze­goś tak głu­piego, jak godzina meczu poka­zo­wego na początku sezonu. A jed­nak bie­gnę na peł­nym gazie do Mar­kley Cen­ter, z torbą prze­wie­szoną przez ramię, jakby była pełna gotówki, i jak­bym pró­bo­wał uciec przed gli­nami do samo­chodu. Prze­bie­gam przez przej­ście dla pie­szych, igno­ru­jąc obu­rzone trą­bie­nie samo­chodu, gdy kie­rowca hamuje, by mnie omi­nąć, i pra­wie upa­dam na tyłek, gdy mijam grupę stu­den­tów roz­krę­ca­ją­cych się w dro­dze na imprezę. Ude­rzam dziew­czynę w ramię, a ona rzuca się na mnie, krzy­cząc: ‒ Uwa­żaj, dupku! ‒ Nie jestem wystar­cza­jąco szybki, by uchy­lić się przed kub­kiem piwa, któ­rym we mnie rzuca. Fan­ta­stycz­nie. Bie­gnąc, ście­ram kro­ple naj­le­piej, jak potra­fię. Kiedy w końcu docie­ram do drzwi, otwie­ram je i wśli­zguję się do środka.

Wcho­dzę do szatni dokład­nie w momen­cie, gdy tre­ner Ryder koń­czy swoją przed­me­czową poga­dankę. Wszy­scy moi kole­dzy z dru­żyny mają na sobie nasze domowe fio­le­towe stroje, ochra­nia­cze, łyżwy, a także kije i kaski w rękach. Ten mecz prze­ciwko Uni­wer­sy­te­towi Con­nec­ti­cut nie będzie liczył się w kla­sy­fi­ka­cji, ale sygna­li­zuje, że nad­szedł czas, aby zacząć na poważ­nie. Po tygo­dniach przy­go­to­wań do sezonu, to nasza pierw­sza szansa na poka­za­nie tre­nerowi, jak bar­dzo przy­swo­ili­śmy sobie nową stra­te­gię ‒ i szansa dla mnie, by udo­wod­nić, że mogę być kapi­ta­nem. Ale teraz? Rzuca mi twarde spoj­rze­nie tymi bla­do­nie­bie­skimi oczami, które mogą prze­ciąć cię jak nóż. Przy­po­mi­nają mi mojego ojca, i to nie w dobry spo­sób.

‒ No dalej ‒ mówi. ‒ Pokaż­cie mi, na co was stać, pano­wie.

‒ Gdzie byłeś? ‒ pyta Evan, mój part­ner w obro­nie. Roz­cze­suje war­ko­cze, zanim wkłada kask. ‒ I dla­czego pach­niesz jak dom brac­twa?

‒ Utkną­łem na zaję­ciach. ‒ Teo­re­tycz­nie nie jest to kłam­stwo; po pro­stu myśla­łem, że mam wię­cej czasu na pracę z pro­fe­sor Mor­gen­stern. Musia­łem bła­gać ją o prze­dłu­że­nie ter­minu na odda­nie mojego eseju o Mak­be­cie na semi­na­rium z Szek­spira, a kiedy się roz­kręca, trudno jest zakoń­czyć roz­mowę. Semestr trwa już od mie­siąca, ale na­dal nie mam wszyst­kiego pod kon­trolą, zwłasz­cza jeśli cho­dzi o trzy semi­na­ria, na które uczęsz­czam. Szek­spir. Femi­ni­styczny gotyk. Pie­przony Mil­ton. Od tygo­dnia nie czy­ta­łem lek­tur.

Ścią­gam bluzę przez głowę i wrzu­cam ją do szafki razem z moją szczę­śliwą czapką Yan­kees.

‒ Do zoba­cze­nia na lodo­wi­sku.

‒ Cal­la­han! ‒ woła tre­ner Ryder. ‒ Na słówko.

Żołą­dek mi się ści­ska, cho­ciaż spo­dzie­wa­łem się tego. Roz­bie­ram się i wkła­dam ochra­nia­cze tak szybko, jak to moż­liwe, ale pod­no­szę wzrok, gdy sły­szę jego kroki.

Mia­łem w swoim życiu wielu tre­ne­rów, ale żaden nie uosa­biał wyglą­dem „tre­nera hokeja” tak jak Law­rence Ryder. Zawsze nosi koszulę z koł­nie­rzy­kiem, nie tylko na mecze, ale także na tre­ningi, i cho­ciaż nie grał od ostat­niego roku na Harvar­dzie ‒ kiedy popro­wa­dził swoją dru­żynę do zwy­cię­stwa w Fro­zen Four ‒ krzywy nos i twarda postawa udo­wad­niają, że spę­dził dużo czasu na lodzie. Bar­dzo popra­wił moją grę w naszych pierw­szych dwóch sezo­nach razem i roz­ma­wia­li­śmy o przy­szło­ści ‒ jedy­nej przy­szło­ści, którą zaak­cep­tuję dla sie­bie ‒ w spo­sób, w jaki nie mogę roz­ma­wiać z moim praw­dzi­wym ojcem. Wiem, że tata ni­gdy się do tego nie przy­zna, praw­do­po­dob­nie dla­tego, że mama mu na to nie pozwala, ale jestem pewien, że na­dal żałuje, że nie zako­cha­łem się w fut­bolu tak jak on i mój star­szy brat James. Zamiast tego zamie­ni­łem korki na łyżwy i ni­gdy nie oglą­da­łem się za sie­bie.

‒ Dla­czego się spóź­ni­łeś? ‒ pyta tre­ner. Schy­lam się, by zasznu­ro­wać łyżwy.

‒ Stra­ci­łem poczu­cie czasu, pro­szę pana.

‒ To dla­tego śmier­dzisz tanim piwem?

‒ Dziew­czyna wylała na mnie piwo. Na zewnątrz lodo­wi­ska. ‒ Spo­glą­dam na niego, gdy stoję, balan­su­jąc na ostrzach łyżew. ‒ To się wię­cej nie powtó­rzy.

‒ Dla­czego stra­ci­łeś poczu­cie czasu? ‒ To nie­wy­po­wie­dziane pyta­nie wisi w powie­trzu. Nie żebym kie­dy­kol­wiek roz­ma­wiał z tre­ne­rem o moim życiu oso­bi­stym, ale nie jest tajem­nicą, że w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach spę­dzam wolny czas na zwie­dza­niu aka­de­mi­ków kam­pusu, po jed­nej córeczce tatu­sia na raz.

‒ Spę­dzi­łem kilka godzin pracy z pro­fe­sor.

Kiwa głową.

‒ W porządku. Ale nie chcę, żebyś znowu się spóź­niał, Cal­la­han. Zwłasz­cza nie na praw­dziwy mecz. Przy­go­to­wa­nie…

‒ …two­rzy grę ‒ koń­czę.

Sły­sza­łem to od niego wiele razy. Ocze­kuje naj­lep­szego od nas wszyst­kich, ale szcze­gól­nie od gra­czy takich jak ja, tych, któ­rzy mają szansę na przy­szłość w hokeju. Tre­ner Ryder jest tre­ne­rem uni­wer­sy­tec­kim; my jeste­śmy stu­den­tami, nie jego pra­cow­ni­kami. Uni­wer­sy­tet McKee nie płaci nam za gra­nie. Jeste­śmy tu dla edu­ka­cji, nie­za­leż­nie od tego, jak ważny jest sport dla ogól­nego pro­filu uczelni. Nauka powinna być na pierw­szym miej­scu, ale od pierw­szego roku wie­dział, że gdy­bym mógł, zgło­sił­bym się do dra­ftu NHL zaraz po ukoń­cze­niu osiem­na­stu lat. Zdo­by­wam dyplom dla moich rodzi­ców; mój tata zawsze nama­wiał nas, aby­śmy roz­wa­żyli karierę spor­tową na resztę naszego życia. Począt­kowo chcia­łem grać w lidze junio­rów, dostać się do dra­ftu, a w mię­dzy­cza­sie pra­co­wać nad dyplo­mem online, ale to nie wystar­czyło ani jemu, ani mamie. Jedyne pocie­sze­nie? Do tej pory mia­łem świetne przy­go­to­wa­nie do NHL w McKee, więc mam nadzieję, że będę mógł przejść od razu do ligi, a nie zaczy­nać w pod­rzęd­nej dru­ży­nie, jak tylko skoń­czę szkołę. Muszę tylko prze­trwać jesz­cze dwa lata. Jesz­cze dwa sezony. Teraz, gdy jestem rok wyżej, pre­sja wzro­sła jesz­cze bar­dziej. Wielu senio­rów, któ­rzy ukoń­czyli szkołę, pozo­sta­wiło dru­żynę w nie­pew­nej sytu­acji, a jeśli jest coś, co pomo­głoby ugrun­to­wać moje plany po ukoń­cze­niu stu­diów, byłyby to dwa pełne sezony gry jako kapi­tan dru­żyny. W ten spo­sób udo­wod­nił­bym że potra­fię zarówno prze­wo­dzić, jak i grać. Nie wiem jesz­cze, czy bie­rze mnie pod uwagę, ale mam nadzieję, że tak.

‒ Tak ‒ mówi tre­ner, jego poważne oczy wciąż uważ­nie mnie badają. ‒ A myśla­łem, że wyja­śni­li­śmy twoje pro­blemy w zeszłym sezo­nie.

Trzy­mam pod­bró­dek w górze, pomimo bólu, który zaha­cza o mój brzuch i szar­pie, jak ryba zła­pana na haczyk. W zeszłym sezo­nie nie udało nam się awan­so­wać do roz­gry­wek regio­nal­nych z wielu powo­dów, ale nie będę uda­wał, że kara za bójkę, która dopro­wa­dziła do mojego zawie­sze­nia w ostat­nim meczu sezonu, nie ode­grała dużej roli. Powi­nie­nem być na lodzie w tym meczu, a nie byłem. ‒ Tak było.

‒ W porządku ‒ Kle­pie mnie po ramie­niu. ‒ Roz­grzej się szybko. Pokaż mi, na co cię stać.

Po naj­szyb­szym roz­cią­ga­niu, jakiego udało mi się doko­nać, udaję się na lód. Mimo że to tylko mecz towa­rzy­ski, jest tu wielu stu­den­tów, a nawet kilku kibi­ców UConn1. Klej­no­tem szkoły jest pro­gram fut­bo­lowy, jed­nak to mecze hoke­jowe McKee przy­cią­gają tłumy. Evan i ja jeste­śmy teraz obroń­cami na pierw­szej zmia­nie, więc kiedy tre­ner Ryder prze­rywa roz­mowę z głów­nym tre­nerem UConn, a sędzia sygna­li­zuje pierw­sze star­cie, jeste­śmy już na lodzie, aby chro­nić naszego bram­ka­rza Remmy’ego-Aarona Rem­beau i naszą strefę. Szybko wdro­ży­łem się w grę, roz­ko­szu­jąc się jej tem­pem, choć stawka jest niska. Kiedy sezon ofi­cjal­nie roz­pocz­nie się w ten pią­tek, naprawdę poczuję, że ruszy­łem do przodu. Od wio­sny roz­pa­mię­ty­wa­łem porażkę z poprzed­niego sezonu i wszystko, co się z nią wią­zało, ale w końcu jestem bli­ski wyczysz­cze­nia konta.

Krą­żek sunie w dół lodo­wi­ska, a za nim podąża jeden z zawod­ni­ków UConn. Spo­ty­kam się z nim na skraju strefy obron­nej i pró­buję go prze­pchnąć, ale źle odczy­tuję jego poda­nie. Krą­żek ląduje po naszej stro­nie lodo­wi­ska, zręcz­nie wpro­wa­dzony przez innego zawod­nika UConn. Tra­fia pro­sto mię­dzy nogami Remmy’ego do siatki.

Cho­lera. Zazwy­czaj nie popeł­niam takich błę­dów.

Zjeż­dżam z lodo­wi­ska, gdy moja zmiana dobiega końca i obser­wuję, jak przej­muje ją druga zmiana. Sia­dam na ławce i wypi­jam tro­chę wody. Pomimo ćwi­czeń, aby pozo­stać w for­mie poza sezo­nem, dyszę po pra­wie dwu­mi­nu­to­wym sprin­cie. Pocie­ram osłonę klatki pier­sio­wej. Mam tam jakby gulę ciśnie­nia, która spra­wia, że trudno jest ją prze­łknąć. Nie cho­dzi tylko o to, że się spóź­ni­łem i stra­ci­łem oka­zję, by ogar­nąć się przed meczem, ani o to, że prze­pu­ści­łem tego gola. To sięga głę­biej, bie­gnąc jak szcze­lina w dół mojego mostka.

Pre­sja zwią­zana z dobrymi wyni­kami, aby NHL zadzwo­niło, gdy skoń­czę szkołę. Pre­sja, aby pomóc dru­ży­nie dotrzeć do Fro­zen Four w tym sezo­nie, a nie sabo­to­wać cały wysi­łek. Pre­sja zwią­zana z opieką nad moją młod­szą sio­strą Izzy, która w tym roku jest na pierw­szym roku stu­diów w McKee, czego ocze­kują ode mnie moi rodzice teraz, gdy James ukoń­czył stu­dia i prze­szedł do NFL.

Zazwy­czaj lodo­wi­sko jest tym, gdzie chcę być. Tam jestem sku­piony. Spo­kojny. Ale przez ostat­nie kilka tygo­dni pod­czas tre­nin­gów, a teraz pod­czas tego meczu, a także zeszłej wio­sny, kiedy ude­rzy­łem Niko­laia Abney-Vol­kova w usta i obaj zosta­li­śmy wyrzu­ceni z gry, tra­ci­łem kon­trolę nad sku­pie­niem i wszyst­kim innym. Jeśli mam być ze sobą cał­ko­wi­cie szczery, jest też inny powód. Coś, czego nie chcia­łem nazwać, bo brzmi głu­pio, nawet w mojej gło­wie. Jedną rze­czą jest lubić seks, a inną czuć się jak na kra­wę­dzi, ponie­waż go nie upra­wia­łem. Ale nie zali­czy­łem od mie­sięcy. Mie­sięcy.

Ostat­nim razem, gdy widzia­łem parę cyc­ków, była wio­sna. Teraz jest pra­wie pie­przony paź­dzier­nik, a ja ude­rzam do każ­dej dziew­czyny, z którą pró­buję poroz­ma­wiać. Zwy­kle mój sta­tus gwiazdy hokeja na kam­pu­sie pro­wa­dzi do wyboru puck bun­nies2, ale teraz nie przy­cią­gam ich uwagi. Nie wiem, co jest ze mną nie tak; dla­czego czuję się, jak­bym miał świerzb lub jakieś podobne gówno z pod­sta­wówki. Wyglą­dam tak samo, zacho­wuję się tak samo, mówię tak samo ‒ a urok, który kie­dyś spra­wiał, że otrzy­my­wa­łem wiele ofert w ciągu nocy, teraz nie daje mi nic.

Seks nie roz­wią­załby niczego, ale dziew­czyna zamiast pię­ści byłaby dobrym począt­kiem, jak­kol­wiek żenu­jąco by to nie brzmiało.

Roz­gry­wamy tylko kilka dzie­się­cio­mi­nu­to­wych par­tii, ponie­waż ten mecz jest tylko tre­nin­giem, więc czas leci szybko i wkrótce dobie­gają ostat­nie minuty, remi­su­jemy 1:1.

‒ Cal­la­han ‒ mówi tre­ner. ‒ Ty i Bell wra­ca­cie do gry.

Evan i ja prze­ska­ku­jemy przez bandę i usta­wiamy się na swo­ich pozy­cjach. Nie mija trzy­dzie­ści sekund, gdy jeden z naszych pierw­szo­rocz­nia­ków, Lars Halvor­sen, posyła piękny strzał do siatki UConn. Pod­jeż­dżamy, by mu pogra­tu­lo­wać. To nie jest bramka w liczą­cym się meczu, ale jest uta­len­to­wany, więc jestem pewien, że wkrótce będzie miał swoją pierw­szą. Poza tym, to prze­ła­muje remis i nie będzie dogrywki. Jesz­cze chwila i będziemy mogli udać się pod prysz­nic i wró­cić do domu.

Wygry­wamy star­cie, ale szybko zosta­jemy zmu­szeni do powrotu do wła­snej strefy obron­nej dzięki dobremu pres­sin­gowi. Zawod­nik UConn popy­cha Evana na bandę za siatką. Pędzę, by spraw­dzić, czy uda mi się uwol­nić krą­żek i odbi­jam go, zmu­sza­jąc do pościgu, aż skoń­czy się czas.

‒ Mama była gorącą laską ‒ ćwierka gracz UConn, przy­ci­ska­jąc Evana ramie­niem. ‒ Kiedy cię uro­dziła, jak miała pięt­na­ście lat? ‒ Evan zastyga w bez­ru­chu. Przez chwilę myślę, że jest ranny, ale potem zdaję sobie sprawę, że powstrzy­muje łzy. Całe moje ciało się blo­kuje, a serce wali tak mocno, że sły­szę szum krwi w uszach. Evan to nie tylko mój kolega z dru­żyny, to jeden z moich naj­lep­szych przy­ja­ciół. Jego matka zmarła latem na raka. Moja pięść tra­fia w szczękę zawod­nika UConn z satys­fak­cjo­nu­ją­cym odgło­sem.

Rozdział 2

2

COOPER

W oddali sły­szę gwiz­dek sędziego. Czuję czy­jeś ramiona odcią­ga­jące mnie do tyłu. Zawod­nik UConn oddaje cios, strą­ca­jąc mój kask i tra­fia­jąc mnie w usta, zanim zosta­jemy odcią­gnięci od sie­bie. Doty­kam języ­kiem kącika ust i czuję smak mie­dzi.

Chło­paki cały czas sobie doga­dują i nie ma moż­li­wo­ści, by wie­dział, że poru­sza tak draż­liwy temat. Ale ja wiem i nie będę tego, kurwa, tole­ro­wał. Nawet jeśli ozna­cza to radze­nie sobie z gnie­wem tre­nera Rydera.

Jego oczy płoną, gdy pod­cho­dzę do ławki. Prze­ciąga dło­nią po ogo­lo­nej bro­dzie. Guziki jego koszuli wyglą­dają, jakby miały zaraz odpaść. Przez pół sekundy jestem prze­ko­nany, że chce mnie tu zru­gać, ale potem kręci głową.

‒ Chcę cię widzieć w moim biu­rze.

Kiwam głową.

‒ Tak, pro­szę pana.

Utrzy­muję głowę w górze, idąc do szatni. Trzy­mam się w ryzach nawet wtedy, gdy roz­sz­nu­ro­wuję łyżwy i zdej­muję sprzęt, kawa­łek po kawałku. Dru­żyna zbiera się wokół mnie, roz­ma­wia­jąc cicho, mimo że wygra­li­śmy. Kilku chło­pa­ków idzie pod prysz­nic, ale wiem, że tre­ner chce mnie widzieć teraz, a nie po tym, jak zmyję z sie­bie brud po meczu.

Przy­glą­dam się sobie w lustrze. Wyglą­dam jak wrak czło­wieka, włosy opa­dają mi na oczy, krew ścieka z wargi na brodę. Pod­no­szę kij i łamię go na pół o kolano, a następ­nie rzu­cam kawałki na pod­łogę. Ktoś za mną kaszle.

Kurwa.

Nie żałuję, że bro­ni­łem Evana, ale nie­na­wi­dzę tego, że pan „Twoja stara” Dupek spro­wo­ko­wał mnie do wzię­cia praw­dzi­wego zama­chu.

Z przy­zwy­cza­je­nia pukam do drzwi tre­nera, mimo że wciąż jest z dru­żyną, i opa­dam na krze­sło przed biur­kiem. Kiedy drzwi się otwie­rają, nie pod­no­szę wzroku. Roz­cza­ro­wana twarz tre­nera jest taka sama jak mojego taty, a widuję to wystar­cza­jąco czę­sto. Sły­szę, jak siada na krze­śle. Odchyla się do tyłu, a krze­sło skrzypi w ciszy. Chrząka.

‒ Cal­la­han ‒ zaczyna.

To spra­wia, że na niego patrzę. A to róż­nica. Tata nazywa mnie moim imie­niem Cooper, ale tutaj jestem Cal­la­ha­nem. Jestem nazwi­skiem wyszy­tym z tyłu mojej fio­le­towo-bia­łej bluzy McKee. To nazwi­sko mojej rodziny, ale przy­naj­mniej na lodzie jest tylko moje. Tata i James mogą je nosić na boisku fut­bo­lo­wym, ale ja ni­gdy nie czu­łem się tam kom­for­towo. Mój adop­to­wany brat i naj­lep­szy przy­ja­ciel, Seba­stian, może nosić je na koszulce base­bal­lo­wej. Lód jest tylko mój.

Tre­ner wzdy­cha.

‒ Spóź­niony, nie­chlujny i poryw­czy. Obie­ca­łeś mi coś innego.

Prze­ły­kam ślinę. Zasłu­guję na to, by usły­szeć, co mówi, ale wciąż mnie to kłuje.

‒ Wiem, pro­szę pana.

‒ Chcesz wyja­śnić, co się stało? ‒ pyta.

Bell nie prze­staje beł­ko­tać. Kocham tego dzie­ciaka, ale to o czym mówi, kiedy jest zde­ner­wo­wany, nie ma sensu. Przy­gry­zam wargę, przy­pad­kowo wbi­ja­jąc zęby w roz­cię­cie. Powstrzy­muję ból, patrząc na tre­nera.

‒ Ten facet obra­żał jego matkę.

Tre­ner wykrzy­wia usta.

‒ Kurwa.

‒ Wiem, że zgo­dzi­li­śmy się na brak bójek…

‒ Nie zgo­dzi­li­śmy się ‒ prze­rywa. ‒ Wyda­łem ci roz­kaz, który mia­łeś wyko­nać. A ty tego nie zro­bi­łeś.

‒ Nie mogłem pozwo­lić, by uszło mu to na sucho.

‒ Więc się rewan­żu­jesz w spo­sób, który nie dopro­wa­dzi do kary. ‒ Tre­ner szczy­pie się w nos i potrząsa głową, przy­my­ka­jąc oczy. ‒ Masz szczę­ście, że stało się to w meczu takim jak ten, bo udało mi się zacho­wać twoją kwa­li­fi­ka­cję na otwar­cie sezonu. ‒ Patrzy na mnie, rusza­jąc szczęką. Kiedy unosi jedną brew, po pro­stu na niego patrzę. Wiem, że ocze­kuje prze­pro­sin, ale nie mam zamiaru ich skła­dać. Nie za obronę mojego kolegi z dru­żyny. Prawdę mówiąc, nawet nie myśla­łem o tym, czy ta walka dopro­wa­dzi do zawie­sze­nia, aż do tej chwili. Kolejny błąd. Kolejny poślizg w prze­ciw­nym kie­runku; z góry w dół zamiast z dołu na szczyt.

‒ Ktoś musiał go uci­szyć ‒ stwier­dzam na koniec.

Wstaje i odwraca się, by spoj­rzeć na zdję­cie na ścia­nie za biur­kiem. Foto­graf uchwy­cił dokład­nie moment, w któ­rym jego dru­żyna zdała sobie sprawę, że wygrała Fro­zen Four ‒ pod­eks­cy­to­wa­nie, radość, czy­stą pie­przoną ulgę, że udało im się dotrzeć na szczyt tej góry. Chciał­bym, żebym to był ja, tylko w kró­lew­skiej pur­pu­rze McKee zamiast kar­ma­zynu, wyma­chu­jący pucha­rem.

I to oczy­wi­ście zanim przejdę do NHL i pod­niosę Puchar Stan­leya.

‒ Chcę, żebyś był kapi­ta­nem ‒ oznaj­mia tre­ner. Ze wszyst­kich rze­czy, które spo­dzie­wa­łem się, że teraz powie, to nie było na szczy­cie listy. Nie byłem nawet pewien, czy w ogóle się na niej znaj­dzie.

‒ Pro­szę pana ‒ mówię, wygła­dza­jąc bluzę i pro­stu­jąc się.

‒ … Oczy­wi­ście nie mogę tego zro­bić, jeśli zosta­niesz wyrzu­cony z powodu kar za bójkę ‒ mówi. ‒ Albo jeśli będziesz grał jak gówno. Masz poten­cjał, by być lide­rem tej dru­żyny, Cal­la­han. Chcę, żebyś nim był. Jesteś żądny suk­cesu. ‒ Wska­zuje na zdję­cie. Jest w samym środku tłumu gra­czy Harvardu, roz­po­zna­walny nawet po dwu­dzie­stu latach, a litera C na jego koszulce świeci jak latar­nia mor­ska. ‒ Jeśli doj­dziemy gdzie­kol­wiek w tym sezo­nie, to będzie to twoja zasługa. ‒ Prze­ły­kam emo­cje gro­żące poja­wie­niem się na mojej twa­rzy. Co innego wie­dzieć, że jest się uta­len­to­wa­nym, a co innego usły­szeć to tak wprost. Kapi­tan. Oczy­wi­ście sta­ra­łem się o to, ale nie sądzi­łem, że sta­nie się to w tym roku. Kiedy zeszło­roczna grupa senio­rów ukoń­czyła stu­dia, to naprawdę osła­biło dru­żynę, ale wciąż jest kilku uta­len­to­wa­nych star­szych kole­gów.

‒ Ale ja jestem tylko junio­rem ‒ mówię. ‒ A co z któ­rymś z senio­rów? Bran­don albo Mic­key? Bran­don jest środ­ko­wym. ‒ Tre­ner potrząsa głową.

‒ Jeśli to ma być kto­kol­wiek, to będziesz to ty. Ale musisz na to zasłu­żyć. Rozu­miesz? Koniec z walką. Nie wychy­laj się i skup się na grze.

Kiwam głową.

‒ Rozu­miem. ‒ Wszystko dla tego C na mojej koszulce. James był de facto kapi­ta­nem dru­żyny fut­bo­lo­wej w zeszłym roku, a teraz pro­wa­dzi ofen­sywę Phi­la­del­phia Eagles. To nie jest porów­na­nie, bio­rąc pod uwagę, jak różne są fut­bol i hokej, ale dwa sezony w roli kapi­tana ‒ miejmy nadzieję, że w dru­ży­nie fina­li­stów Fro­zen Four ‒ pomogą mi zbu­do­wać argu­menty prze­ma­wia­jące za NHL i fajną umową debiu­tanta, którą mam nadzieję zgar­nąć.

‒ Mam pomysł, który moim zda­niem może pomóc ‒ mówi. ‒ Znasz lodo­wi­sko w mie­ście? ‒ Zaj­muje mi to chwilę, ale potem wyobra­żam to sobie w gło­wie. Moor­bridge Ska­ting Cen­ter. Znaj­duje się w cen­trum mia­sta, nie­da­leko pasażu. James i ja poszli­śmy tam w zeszłym roku z jego dziew­czyną, Bex, teraz jego narze­czoną, aby nauczyć ją jeź­dzić na łyż­wach.

‒ Tak.

‒ Wła­ści­cielka, Nikki Rodri­guez, szuka pomocy. Mają lek­cje jazdy na łyż­wach i tego typu rze­czy. ‒ Moje pod­eks­cy­to­wa­nie spada; widzę, dokąd to zmie­rza. Wszystko coś kosz­tuje, jeśli cho­dzi o tre­nera Rydera.

‒ I?

‒ I myślę, że był­byś ide­al­nym wolon­ta­riu­szem. Od środy będziesz poma­gać w lek­cjach. Co tydzień odby­wają się zaję­cia dla junio­rów. ‒ Zwal­czam w sobie chęć powie­dze­nia mu, że szcze­rze mówiąc, zali­cze­nie byłoby praw­do­po­dob­nie lep­szym spo­so­bem na zła­go­dze­nie stresu.

‒ Mam poma­gać… dzie­ciom?

‒ Byłeś kie­dyś w ich wieku, odnaj­du­jąc swoją pasję do jazdy na łyż­wach i hokeja. Pomóż im nauczyć się, jak to odblo­ko­wać. Myślę, że pomoże ci to zna­leźć tro­chę cier­pli­wo­ści. ‒ Kle­pie mnie po ramie­niu. ‒ Któ­rej będziesz potrze­bo­wać, jeśli chcesz być moim kapi­ta­nem.

‒ Nie mogę ‒ mówię. ‒ Nawet nie…

‒ Synu, posłu­chaj. ‒ Opiera się o kra­wędź biurka, krzy­żu­jąc ręce na piersi. Jego spoj­rze­nie jest współ­czu­jące, ale to w żaden spo­sób nie osła­bia jego inten­syw­no­ści. ‒ Nie chcę uży­wać oczy­wi­stej meta­fory, ale lód? Jest cienki. Albo to zro­bisz, albo następ­nym razem, gdy stra­cisz pano­wa­nie nad sobą, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo będzie to uza­sad­nione, nie pozo­sta­wisz mi innego wyboru, jak tylko posa­dzić cię na ławce.

Rozdział 3

3

PENNY

Wsu­wam zabawkę jesz­cze głę­biej, moje palce pod­wi­jają się pod prze­ście­ra­dło, a kolana się roz­chy­lają. Wydaję z sie­bie małe sap­nię­cie, gdy tra­fia pod wła­ściwy kąt. Może nie jest to cie­pły penis, ale jest co naj­mniej tak samo gruby, dzięki czemu łatwiej jest oszu­kać moją fan­ta­zję. Wkła­dam go i wycią­gam, odwra­ca­jąc głowę do poduszki, gdy mój umysł wypeł­nia się odpo­wied­nimi obra­zami. Silne, wyta­tu­owane, obej­mu­jące mnie ramiona, moje nogi opla­ta­jące jego szczu­płą talię. Gry­zie mnie w szyję, prze­wraca, daje klapsa w tyłek, gdy roz­kłada moje nogi. Jego szorstki głos w moim uchu, szep­czący o tym, jaka jestem dobra, pach­nący jak… Nie. Nie to. Wszystko tylko nie to. Potrzą­sam głową, gdy fan­ta­zja słab­nie. Wygi­nam plecy, szu­ka­jąc wystar­cza­ją­cych doznań, by ją pod­trzy­mać, ale to na nic. Moje oczy otwie­rają się, fan­ta­zja ucieka, a obrazy ‒ te złe ‒ zale­wają mój umysł. Przy­gry­zam wargę, dysząc. Pół godziny spę­dzi­łam pra­cu­jąc nad sobą, tylko po to, by znów ude­rzyć w ścianę. Prze­cie­ram twarz dło­nią.

Trzy razy z rzędu. Przez lata ciężko pra­co­wa­łam, by trzy­mać Pre­stona ‒ i wszyst­kich przy­szłych Pre­sto­nów ‒ z dala od mojego życia, ale ostat­nio zna­lazł drogę do moich fan­ta­zji. Mojego szczę­śli­wego miej­sca. Są dwie rze­czy, któ­rych ni­gdy nie był w sta­nie dotknąć, moje fan­ta­zje i histo­rie, które zapi­suję w zeszy­tach, ale po tym? Można śmiało powie­dzieć, że to pierw­sze wła­śnie pękło.

Kie­dyś bez pro­blemu potra­fi­łam stwo­rzyć dobry sce­na­riusz fan­ta­zji. Nie­które dziew­czyny nie lubią się mastur­bo­wać, ale ja lubię to robić, odkąd zda­łam sobie sprawę, jak dobrze mogę się poczuć. Kilka minut myśle­nia o Mat­cie Barzalu lub Tyle­rze Segu­inie, lub jeśli byłam w bar­dziej nad­przy­ro­dzo­nym nastroju, o sek­sow­nym wil­ko­łaku lub orku, i byłam gotowa do dzia­ła­nia. Ostat­nio? Docho­dzę tak daleko jak mój fan­ta­zyjny facet wpy­cha­jący we mnie, i bez względu na to, co sobie wyobra­żam, czy to pozy­cja, atmos­fera lub spe­cy­ficzny typ bzy­ka­nia, mój orgazm roz­pływa się jak kamień ude­rza­jący w śro­dek jeziora, ni­gdy się nie odra­dza­jąc. Pikantne powie­ści roman­tyczne nie pomo­gły. Nie pomo­gły też hoke­jowe atrak­cje. Nawet powrót do naj­sek­sow­niej­szych frag­men­tów mojej na wpół napi­sa­nej powie­ści ni­gdzie nie dopro­wa­dził. Coś przy­po­mina mi o tej luto­wej nocy, o nim, a nutka paniki zatruwa wszystko. Przy­ci­ska­jąc dłoń do klatki pier­sio­wej, pró­bu­jąc uspo­koić walące serce, prze­ły­kam łyżkę tru­ci­zny, chcąc ją zneu­tra­li­zo­wać. Przez lata pra­co­wa­łam z dok­tor Faber nad tym, jak odcią­gnąć się od kra­wę­dzi, zanim wpadnę w spi­ralę. Fru­stra­cja jest w porządku. Nie muszę pozwa­lać, by mnie kon­tro­lo­wała. Z wyjąt­kiem trzech razy. Tak po pro­stu, moje pod­nie­ce­nie znik­nęło cał­ko­wi­cie, zastą­pione przez nie­bez­pieczny, krótki dreszcz nie­po­koju, który spra­wia, że ści­ska mnie w brzu­chu. Prze­ły­kam, pró­bu­jąc roz­luź­nić napięte ramiona. Spo­glą­dam w dół na dildo w mojej dłoni i wal­czę z falą wstrętu.

‒ Kurwa! ‒ Rzu­cam nim przez pokój. Wpada moja współ­lo­ka­torka, owi­nięta w ręcz­nik, z ciem­nymi wło­sami prze­rzu­co­nymi przez ramię i oczami peł­nymi paniki. Czy to maszynka w jej dłoni?

‒ Co się dzieje? ‒ pyta dokład­nie w tej samej sekun­dzie, w któ­rej moje jasno­nie­bie­skie dildo ude­rza ją w twarz. Znasz to uczu­cie kiedy widzisz coś strasz­nego w cza­sie rze­czy­wi­stym i czu­jesz się jak w zwol­nio­nym tem­pie? Tak. To moje dildo ude­rza Mię jak cho­lerny krą­żek w maskę ochronną. Ude­rza ją w poli­czek, sztuczne jądra odbi­jają się, zanim wylą­dują na pod­ło­dze z mokrym ude­rze­niem. Wpa­tru­jemy się w sie­bie przez chwilę, która trwa około miliona lat. Zaci­ska uchwyt na maszynce do gole­nia, wycie­ra­jąc poli­czek. Pamię­tam coś bar­dzo prze­ra­ża­ją­cego. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka grała w soft­ball i była mio­taczką.

‒ Penny! ‒ krzy­czy, dziko prze­ci­na­jąc powie­trze maszynką do gole­nia. Robię unik, ale maszynka nie opusz­cza jej dłoni. ‒ Myśla­łam, że umie­rasz czy coś! Co to było? ‒ Zarzu­cam koc na głowę. Upo­ko­rze­nie tej chwili ude­rza we mnie jak lawina i jeśli spoj­rzę na Mię jesz­cze przez pół sekundy, mogę zwy­mio­to­wać. Moje policzki muszą być bar­dziej czer­wone niż włosy. ‒ Tak mi przy­kro!

‒ Ja pier­dolę! Rzu­ci­łaś we mnie Igo­rem? Zamor­duję cię! ‒ To powstrzy­muje mój nie­do­szły atak lęku. Zwi­jam się w malutką kulkę, roz­darta mię­dzy ponow­nym krzy­kiem fru­stra­cji a śmie­chem. Jeśli jed­nak będę się śmiać, Mia może pociąć mnie golarką. Nadaje imiona wszyst­kim moim zabaw­kom ero­tycz­nym, a ja zapo­mnia­łam, jak do tej pory nazy­wało się duże nie­bie­skie dildo. Igor. Zrywa mi koc z głowy. Chwy­tam go z powro­tem i zakry­wam moje cycki. Dla­czego musia­łam się do tego cał­ko­wi­cie roze­brać? Mor­der­czy wyraz twa­rzy powi­nien spra­wić, że będę chciała uciec, ale zamiast tego otwie­rają się wrota; prze­wra­cam się ze śmie­chu, który nie­bez­piecz­nie zbliża się do łez. Czuję, jak cią­gnie mnie za włosy, ale tylko pry­cham.

‒ Igor ‒ mówię mię­dzy sap­nię­ciami. ‒ Pole­ciał.

‒ I teraz mam traumę na całe życie.

Zer­kam na Mię; znowu wyciera twarz. Nie winię jej za to. Mogłam nie dojść, ale to nie zna­czy, że tego nie czu­łam. Przy­trzy­ma­łam jej włosy, gdy zwy­mio­to­wała w rynsz­toku, ale to nie zna­czy, że chce mieć moje… rze­czy… na całej twa­rzy.

‒ Powin­naś chyba wró­cić pod prysz­nic.

‒ Masz szczę­ście, że cię tu nie zabi­łam. ‒ Uśmiech­nęła się, ale potem jej wyraz twa­rzy zła­god­niał.

‒ Nie mogłaś tego zro­bić? Na­dal?

‒ Nie. A teraz nie mogę prze­stać myśleć o… nim. Och. ‒ Zaci­skam dło­nie na oczach, gdy moje roz­ba­wie­nie znika. ‒ Pie­przyć to. Jestem taka zmę­czona tym, że utknę­łam.

Mia sie­dzi na brzegu mojego łóżka, a jej piwne oczy są wiel­kie, gdy na mnie patrzy. Pociera dło­nią moją łydkę.

‒ On jest tylko wspo­mnie­niem.

Biorę głę­boki oddech i kiwam głową. Ma rację. Nie widzia­łam Pre­stona od lat i nawet jeśli ozna­cza to, że już ni­gdy nie posta­wię stopy w Ari­zo­nie, to tego nie zro­bię. Ale tu nawet nie cho­dzi o niego. Tu cho­dzi o mnie. Mogę być dobra w moich fan­ta­zjach i histo­riach przez więk­szość czasu, ale doty­czą one tylko mnie. Pod­czas gdy wszy­scy wokół mieli wyma­rzone doświad­cze­nia w col­lege’u, ja utknę­łam w neu­tral­nym punk­cie, nie­zdolna do urze­czy­wist­nie­nia moich pra­gnień. Daw­niej docho­dze­nie było łatwe, mogłam uda­wać, że mnie to nie obcho­dzi, ale teraz?

Teraz myślę, że będę krzy­czeć, jeśli nie osią­gnę orga­zmu. Pie­przyć Pre­stona Bil­lera. Pie­przę miłość, którą myśla­łam, że dzie­limy. Pod­cią­gam nogi, przy­tu­la­jąc je do piersi przez koc.

‒ Nie­na­wi­dzę być zła­mana. Tak dłu­żej być nie może.

‒ Nie mów tak. ‒ Mia bie­rze mnie za rękę. Nasze mani­cure pasują do sie­bie. Wczo­raj poszły­śmy do wyszu­ka­nego salonu sty­li­za­cji paznokci w cen­trum han­dlo­wym Moor­bridge. Jej są jaskra­wo­zie­lone z czar­nymi koń­ców­kami i małymi naklej­kami duchów, a moje są białe z poma­rań­czo­wymi koń­ców­kami i naklej­kami dyni. Ide­alne na paź­dzier­nik, który zaczyna się za kilka dni. Ści­ska mnie uspo­ka­ja­jąco. ‒ Może po pro­stu potrze­bu­jesz tro­chę uroz­ma­ice­nia.

‒ Roz­sze­rzy­łam swoją listę gorą­cych stwo­rzeń o orków – odpo­wia­dam usłuż­nie. Prze­wraca oczami.

‒ Wiesz, co mam na myśli. Może już czas.

W moim żołądku otwiera się dół, a serce prze­ska­kuje.

‒ Nie wiem.

‒ Jesteś na ogrom­nym uni­wer­sy­te­cie. Z pew­no­ścią na kam­pu­sie jest ktoś, z kim chcia­ła­byś się umó­wić. ‒ Nie myli się; tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, poten­cjalni pod­ry­wa­cze są wszę­dzie. Cho­dzimy na Uni­wer­sy­tet McKee, który ma tysiące stu­den­tów i to nie jest tak, że faceci nie pró­bo­wali mnie pode­rwać. Zwy­kle jest to jakiś obrzy­dliwy flirt, który polega na pyta­niu, czy mój dywan pasuje do zasłon, skoro jestem ruda. Faceci z col­lege’u nie potrze­bują wiele zachęty do pod­rywu; mru­gnij w ich stronę, a będą cię ści­gać przez cały wie­czór.

‒ Wiesz, że nie o to cho­dzi.

‒ Wiem ‒ mówi łagod­nie. ‒ Ale nie możesz tak dalej postę­po­wać. ‒ Prze­gląda moją szafkę nocną, wyciąga dzien­nik i wyma­chuje nim.

‒ Hej ‒ mówię, odry­wa­jąc go od niej. Przy­tu­lam jasno­ró­żową okładkę do piersi. ‒ Trak­tuj go deli­kat­nie.

Kiedy po raz pierw­szy zaczę­łam cho­dzić do dok­tor Faber, chciała, żebym pro­wa­dziła dzien­nik, i cho­ciaż mam teraz zeszyty sprzed trzech lat, zawsze zaczy­nam od tej samej listy. To lista wszyst­kiego, co chcia­ła­bym robić z kimś innym w łóżku; wszyst­kiego, czego pra­gnę ‒ roz­pacz­li­wie ‒ ale czego nie mia­łam. Pre­ston ode­brał mi mój naj­waż­niej­szy pierw­szy raz i zruj­no­wał go, więc chcia­łam odzy­skać wszystko, co mogłam, aby mieć nad tym kon­trolę. Odkąd to napi­sa­łam, udo­sko­na­li­łam, usu­nę­łam nie­które rze­czy i doda­łam inne. Kiedy zaczę­łam stu­dia w zeszłym roku, zak­tu­ali­zo­wa­łam listę i zde­cy­do­wa­łam, że ją zre­ali­zuję. Zna­la­zła­bym kum­pla do bzy­ka­nia, a może i kilku face­tów, i prze­cho­dzi­ła­bym listę pozy­cja po pozy­cji. Ale za każ­dym razem, gdy byłam bli­sko, po pro­stu nie mogłam pocią­gnąć za spust. Wyco­fy­wa­łam się do swo­ich ksią­żek i fan­ta­zji, bez względu na to, jak gorący był facet i jak miło się zacho­wy­wał. Jak mogłam zaufać nie­zna­jo­memu? Mógł być wtedy miły, ale kto wie, jaki byłby naprawdę, mając nade mną kon­trolę. Teraz jestem już na pierw­szym seme­strze dru­giego roku, i wciąż nie zro­bi­łam nic z Listą. Spo­glą­dam teraz na nią, prze­su­wa­jąc pal­cem po stro­nie, peł­nej pozy­cji takich jak seks oralny, odmowa orga­zmu i nie­wola. Ostat­nia pozy­cja na liście, seks wagi­nalny, zawsze pozo­sta­wała taka sama. Jeśli to zro­bię, poko­nam naj­więk­szą prze­szkodę. Będzie to naj­więk­szy pokaz zaufa­nia. Spo­glą­dam na Mię.

‒ A co, jeśli wszystko znowu się spie­przy?

Mia unosi brew.

‒ Jeśli będziesz cze­kać, to będziesz szu­kać wymó­wek.

‒ Masz rację, masz rację. Wiem, że masz rację.

‒ Musisz czuć się w porządku, skoro cytu­jesz Kiedy Harry poznał Sally. ‒ Uśmie­chamy się do sie­bie. Mia wola­łaby oglą­dać chyba wszystko niż kome­die roman­tyczne, ale od czasu do czasu mi ulega. Nawet ona nie może zaprze­czyć talen­towi Nory Eph­ron.

‒ I gdy­byś nie chciała tego zro­bić, nie naci­ska­ła­bym. ‒ Wstaje, zawią­zu­jąc ręcz­nik pod ramio­nami i pod­nosi maszynkę do gole­nia. ‒ Ale wiem, że chcesz, Pen. Zasłu­gu­jesz na seks. Albo na zwią­zek. Albo jedno i dru­gie. Ale to się nie sta­nie, jeśli na­dal będziesz ukry­wać się w swoim pokoju z Igo­rem. Użyj Listy.

‒ Chyba powin­nam dać sobie spo­kój z myśle­niem, że znajdę się w sytu­acji Belli Swan, co? ‒ pró­buję zażar­to­wać.

Twarz Mii pozo­staje kamien­nie poważna. Jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, odkąd w zeszłym roku przy­dzie­lono nas do jed­nego pokoju. Tata dener­wo­wał się, że będę miesz­kać w aka­de­miku, ale mia­łam dobre prze­czu­cia i to się opła­ciło. Mia jest dla mnie więk­szą przy­ja­ciółką niż ludzie, któ­rych zna­łam w liceum, nawet zanim wszystko skoń­czyło się z Pre­sto­nem. Cza­sami mam jej za złe szcze­rość, ale zazwy­czaj ją podzi­wiam. Mówi to, co myśli, nie­za­leż­nie od tego, z kim roz­ma­wia i gdzie się znaj­duje. Gdy­by­śmy zamie­niły się miej­scami, poszłaby na imprezę, zna­la­zła faceta i w ciągu godziny skre­śli­łaby numer jeden z listy.

‒ Zasłu­gu­jesz na to ‒ mówi. ‒ Nie pozwól mu dalej ruj­no­wać ci życia. On nie jest tego wart.

Biorę głę­boki oddech. Mogę wiecz­nie krę­cić się w kółko albo spró­bo­wać prze­ła­mać ten sche­mat. Mogę na­dal wpusz­czać Pre­stona do swo­jego życia albo pogrze­bać pamięć o nim nowymi doświad­cze­niami. Spo­glą­dam z powro­tem na Listę. Pierw­sza pozy­cja, seks oralny (przyj­mo­wa­nie), wyróż­nia się moim sta­ran­nym pismem. Zaczę­łam to robić, by dać sobie poczu­cie kon­troli. Ale jaki jest poży­tek z kon­troli, jeśli ni­gdy nic z nią nie zro­bię? Jaki jest poży­tek z pożą­da­nia, jeśli nie sza­nuję wła­snego?

Jeden punkt, jedno doświad­cze­nie naraz. Mogę to zro­bić.

Kiwam głową, przy­ci­ska­jąc dło­nie do oczu, by powstrzy­mać łzy, które grożą ich zala­niem.

‒ Dobrze.

Mia rzuca się do przodu i przy­tula mnie.

‒ W porządku?

‒ W porządku. ‒ Biorę duży, łap­czywy oddech. Serce mi wali, a ciało mrowi, ale czuję się dobrze. Już sta­bil­niej. Ni­gdy wię­cej nie chcę być tą dziew­czyną, roz­ło­żoną na lodzie, zła­paną jak motyl przy­pięty pod szkłem. Piękną i zła­maną. Kry­ty­ko­waną przez wszyst­kich, któ­rych zna­łam. Cała moja szkoła i połowa mia­sta widziała zna­mię, które mam obok pępka i za każ­dym razem, gdy myślę o tym dłu­żej niż pół sekundy, muszę ciężko pra­co­wać, aby sku­pić się na tym, co ważne. Mam dość tego, że to koniec histo­rii. Nie mam już szes­na­stu lat. Jestem doro­sła i zasłu­guję, by mieć kon­trolę. Fan­ta­zje, które mam i histo­rie, które piszę, się­gają tylko do pew­nego punktu. Mia ma rację. Jeśli mam mieć przy­szłość, jakiej pra­gnę, muszę pod­jąć ryzyko. Wyry­wam się z jej uści­sku i sia­dam pro­sto.

‒ Nie chcę się już bać.

Mia obda­rza mnie swoim naj­więk­szym i naj­rzad­szym uśmie­chem, zakła­da­jąc włosy za ucho.

‒ Jesteś zaje­bi­sta. Potrak­tuj to jako rese­arch do swo­jej książki.

Kiedy wycho­dzi, zamy­ka­jąc za sobą drzwi, scho­dzę z łóżka i pod­no­szę Igora. Nie czuję się źle, ale jest zde­cy­do­wa­nie lepiej i to będzie musiało na razie wystar­czyć. Muszę go umyć, a to nie jest tak, że zamie­rzam to teraz robić, więc po pro­stu prze­bie­ram się i prze­cze­suję włosy grze­bie­niem, a następ­nie wrzu­cam lap­top i zeszyt do che­mii do torby. Spraw­dzam godzinę na tele­fo­nie. Pla­no­wa­łam pójść do The Pur­ple Ket­tle wcze­śniej, by popi­sać kilka minut, zanim tata spo­tka się ze mną na naszej coty­go­dnio­wej randce przy kawie; odkąd semestr nabrał tempa, moja w poło­wie napi­sana powieść mar­niała na moim lap­topie jak zapo­mniana roślina domowa. Teraz jed­nak będę miała szczę­ście, jeśli zdążę na czas. Słu­cha­nie, jak narzeka na swoją dru­żynę hoke­jową, będzie przy­naj­mniej odwró­ce­niem uwagi. Jestem powo­dem, dla któ­rego pra­cuje tutaj, a nie w Ari­zona State, a ponie­waż cho­dze­nie na mecze wywo­łuje u mnie pokrzywkę, to naj­lep­sze, co mogę zro­bić.

Rozdział 4

4

PENNY

Pod­no­szę napoje z lady i dzię­kuję bari­ście, Wil­lowi, który ski­nął do mnie, zanim prze­szedł do następ­nego klienta. Nie znam wszyst­kich współ­pra­cow­ni­ków Mii, ale to jeden z nie­wielu, o któ­rych mówi bez nie­smaku. Zwy­kle prze­szka­dza jej jego chło­pięcy cha­rak­ter ‒ woli part­nera, któ­rego ręka nie drży, gdy wcho­dzi jej pod koszulę ‒ ale myślę, że przy­po­mina jej liczne rodzeń­stwo i kuzy­nów.

Biorę wzmac­nia­jący łyk mojego napoju, dynio­wego chai, wycho­dząc z cen­trum stu­denc­kiego na chłodne powie­trze. Może i dora­sta­łam na lodo­wi­sku, jako była łyż­wiarka figu­rowa, z ojcem, tre­ne­rem hokeja, ale na­dal wolę cie­pło niż zimno. Kiedy jeż­dżę na łyż­wach, przy­naj­mniej moja krew buzuje. Sto­jąc na kra­wę­dzi chod­nika, patrząc na klony, któ­rych liście dopiero zaczy­nają się obra­cać, zimno prze­nika przez moją kurtkę.

‒ Pene­lope. ‒ Odwra­cam się z uśmie­chem, gdy pod­cho­dzi mój tata. Przy­ciąga mnie do sie­bie, uwa­ża­jąc, by nie roz­lać napo­jów, po czym bie­rze swoją czarną kawę. ‒ Dzięki, robaczku. ‒ Prze­zwi­sko, jakie mi nadał, które nie zmie­niło się odkąd skoń­czy­łam cztery lata, spra­wia, że mój uśmiech się posze­rza. Może nie­któ­rzy ludzie nie chcie­liby stu­dio­wać w tym samym miej­scu, w któ­rym pra­cuje ich tata, ale ja jestem wdzięczna, że mogę się z nim widy­wać, kiedy tylko chcę. Od śmierci mamy jeste­śmy tylko we dwoje, więc sta­ram się nie brać jego obec­no­ści za pew­nik. Fakt, że nawet spo­ty­kamy się co tydzień na kawę, jest cudem, bio­rąc pod uwagę bała­gan, jaki zro­bi­łam w wieku szes­na­stu lat i to, jak bar­dzo byli­śmy od sie­bie odda­leni. Nasze rela­cje nie są takie jak wtedy, gdy byłam młod­sza, nawet wiele lat po śmierci mamy i wszyst­kim, co wyda­rzyło się z Pre­sto­nem, ale on się stara, więc i ja się sta­ram. Szkoda tylko, że nie dzieje się to w Ari­zona State, a w McKee.

‒ Jak się masz? ‒ pyta, gdy idziemy wzdłuż kra­wę­dzi dzie­dzińca. Zimno ni­gdy mu nie prze­szka­dzało; ma na sobie lekką kurtkę z logo McKee na piersi, cho­ciaż jego nos, zła­many pod­czas gry w hokeja i w rezul­ta­cie skrzy­wiony, jest jaskra­wo­czer­wony. ‒ Dobrze poszedł ci egza­min z mikro­bio­lo­gii?

‒ Uhm, chyba tak. ‒ Bawię się pokrywką mojego kubka. Chcia­ła­bym powie­dzieć, że mam w dupie zosta­nie fizjo­te­ra­peutką, tak jak on uważa, że powin­nam, ale nie chcę, bo to dopro­wa­dzi do roz­mowy, na którą nie jestem gotowa. Do mojego taty nie przy­cho­dzi się z życze­niami, tylko z pla­nami, z kon­kret­nymi kro­kami. Powie­dze­nie mu, że chcę zmie­nić kie­ru­nek stu­diów, a może nawet pisać roman­si­dła, dopro­wa­dziłoby mnie doni­kąd. ‒ To zna­czy, myślę, że poszło mi dobrze. Mia pomo­gła mi się uczyć.

‒ A co u Mii? ‒ Myślę o sytu­acji z Igo­rem i powstrzy­muję gry­mas wstydu. Muszę jej to wyna­gro­dzić. ‒ U niej w porządku.

‒ Dobrze. ‒ Bie­rze łyk swo­jej kawy. ‒ Hej, robaczku. Wysy­łam jed­nego z chło­pa­ków, żeby pomógł ci na lodo­wi­sku.

Kilka popo­łu­dni w tygo­dniu pra­cuję na lodo­wi­sku w mie­ście, poma­ga­jąc w tre­nin­gach. Ponie­waż nie mogę już jeź­dzić na łyż­wach wyczy­nowo, jest to spo­sób na utrzy­ma­nie się na lodo­wi­sku, które nie należy do McKee, ponie­waż wolę oddać moją ulu­bioną parę rie­del­lów3, niż wpaść na gra­czy taty. Robię do niego minę, popi­ja­jąc chai. Chło­paki trzy­mają się z daleka, ponie­waż wie­dzą, że jestem córką ich tre­nera, ale sły­sza­łam o nich wystar­cza­jąco dużo, by móc wyobra­zić sobie każ­dego z nich. Podob­nie jak więk­szość męskich spor­tow­ców na kam­pu­sie, uwa­żają, że ich atle­tyczna spraw­ność ozna­cza, że każda dziew­czyna powinna uwa­żać się za szczę­ściarę, mając choćby pół sekundy ich uwagi. Mam nadzieję, że to nie Cal­la­han. Jestem zasko­czona, że lód nie pęka od cię­żaru jego ego za każ­dym razem, gdy na niego wcho­dzi.

‒ Ktoś z zespołu? Kto?

Dra­pie się po karku, lekko potrzą­sa­jąc głową.

‒ Cal­la­han.

Cho­lera.

‒ Cooper Cal­la­han? Poważ­nie?

Cooper jest naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nym zawod­ni­kiem męskiej dru­żyny hoke­jo­wej McKee i jeśli źró­dła Mii są praw­dziwe, pod­czas wczo­raj­szego meczu towa­rzy­skiego prze­ciwko UConn wdał się w bójkę. Z nagrań, któ­rych nie mogłam omi­nąć, widzia­łam, że prak­tycz­nie leci w dół lodo­wi­ska, gdy jeź­dzi na łyż­wach, rzu­ca­jąc się przed krą­żek, by bro­nić bramki, dając z sie­bie wszystko w każ­dym meczu. Jest pra­wie gotowy do gry w NHL, ale według mojego taty nie zgło­sił się do dra­ftu, gdy tylko mógł, co ozna­cza, że jest w McKee na czas trwa­nia swo­jej kariery uni­wer­sy­tec­kiej. Ozna­cza to rów­nież, że nie powi­nien się bić. Nie robią tego w col­lege’u tak jak w NHL i powi­nien o tym wie­dzieć lepiej. To śmieszne, że taki szorstki facet ma uczyć małe dzieci jazdy na łyż­wach.

‒ Musi okieł­znać swoje fru­stra­cje ‒ mówi tata. ‒ Nie wiem, co jest z nim nie tak, ale pozwala się roz­pra­szać. Myśla­łem, że poprzedni sezon to już prze­szłość, ale teraz… Może jeśli spę­dzi tro­chę czasu z tymi dzie­cia­kami, przy­po­mi­na­jąc sobie, dla­czego w ogóle zako­chał się w tej grze, to ponow­nie się skupi.

‒ Znasz go, prawda? To aro­gancki gracz, tato.

On tylko unosi brew.

‒ On ci pomoże, Pen. Jutro będzie na lodo­wi­sku, więc spraw, by poczuł się mile widziany. ‒ Kiedy mój ojciec coś posta­nowi, zmiana zda­nia jest pra­wie nie­moż­liwa, więc po pro­stu wzdy­cham.

‒ Dobrze. Ale jeśli się nie uda, to nie moja wina.

‒ Nie ‒ zga­dza się. ‒ To jego wina. Wie, że albo to, albo wylą­duje na ławce następ­nym razem, gdy nie będzie w sta­nie nad sobą zapa­no­wać.

Moje serce lekko drży. Tylko tro­chę. Mów­cie, co chce­cie o hoke­istach ‒ a uwierz­cie mi, mam wiele do powie­dze­nia ‒ ale całe ich życie kręci się wokół gry. Cooper może dobrze się bawić poza lodo­wi­skiem, jeśli wie­rzyć histo­riom, ale sie­dze­nie na ławce byłoby ogrom­nym cio­sem. Kiedy po raz ostatni star­to­wa­łam w zawo­dach, poczu­łam, jak pęka mi serce i nawet po latach nie zago­iło się ono cał­ko­wi­cie.

‒ Ostro.

Tata pociera nos.

‒ Musi sku­pić się na swo­jej przy­szło­ści. Tak jak ty, robaczku. Powiedz mi, jak naprawdę poszedł egza­min z mikro­bio­lo­gii.

Rozdział 5

5

COOPER

Następ­nego ranka zwle­kam się z łóżka przed świ­tem i przy­go­to­wuję do tre­ningu. Kiedy James się wypro­wa­dził, Izzy się wpro­wa­dziła, a ponie­waż, kiedy chcemy, potra­fimy być miłymi star­szymi braćmi, Seba­stian i ja dali­śmy jej pokój z łazienką. Ozna­cza to, że na­dal dzielę łazienkę z Sebem, który łaska­wie igno­ruje, gdy zosta­wiam ręcz­niki na pod­ło­dze, więc w zamian sta­ram się nie narze­kać zbyt­nio na jego wyjąt­kowo dłu­gie prysz­nice. Przy­zwy­cza­ili­śmy się do tego; cho­ciaż tak naprawdę nie jeste­śmy bliź­nia­kami, nasi rodzice zacho­wują się tak, jak­by­śmy nimi byli. Jeste­śmy połą­czeni sil­nym węzłem, odkąd rodzice Seba ‒ jego tata był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem mojego taty ‒ zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym. Seb poja­wił się w naszej rodzi­nie, gdy oboje mie­li­śmy po jede­na­ście lat. James i ja bro­ni­li­śmy go w bójce w pierw­szym tygo­dniu w nowej szkole, a reszta to już histo­ria. Nie zawra­cam sobie głowy puka­niem do drzwi łazienki. Jest led­wie piąta rano, a Izzy ma swój wła­sny har­mo­no­gram z kole­żan­kami z dru­żyny siat­kówki; dzi­siaj ma mecz wyjaz­dowy. Seb cza­sami dołą­cza do mnie na siłowni, ale on ma mniej tre­nin­gów, ponie­waż jest poza sezo­nem, więc pojadę sam.

Zie­wam, pró­bu­jąc pozbyć się bólu głowy. Dla­czego wybra­łem wczo­raj­szy wie­czór, by dobrać się do zapa­sów wina Izzy? Wino zawsze spra­wia, że kręci mi się w gło­wie. Zamiast tego powi­nie­nem powal­czyć z sze­ścio­pa­kiem. W chwili, gdy otwie­ram drzwi, ście­ra­jąc sen z oczu, do moich uszu dobiega krzyk.

‒ Co ty robisz? ‒ ktoś pyta. Naci­skam włącz­nik świa­tła, mru­żąc oczy, gdy górne świa­tło oświe­tla mały pokój. W mojej łazience jest dziew­czyna. Cał­kiem naga dziew­czyna w mojej łazience. Znowu krzy­czy, chwy­ta­jąc naj­bliż­szy ręcz­nik z haczyka. Zakry­wam oczy dło­nią, cofa­jąc się.

‒ Kim jesteś? ‒ pytam.

‒ Seba­stian powie­dział, że nikt inny nie wsta­nie!

Jęk­ną­łem.

‒ Spik­nę­łaś się z nim?

‒ Mam na sobie ręcz­nik ‒ mówi, brzmiąc znacz­nie bar­dziej opa­no­wa­nie. ‒ Nie musisz już zakry­wać oczu. ‒ Powoli opusz­czam rękę. Teraz, gdy mogę na nią spoj­rzeć bez bycia przy­pad­ko­wym zbo­czeń­cem, widzę, że jest sek­sowna, nawet będąc w poło­wie zmy­wa­nia resz­tek maki­jażu z wczo­raj­szej nocy. Przez jej ciemne włosy prze­bie­gają różowe pasemka, a tatu­aże pokry­wają połowę jej pra­wego ramie­nia. Nie uznał­bym jej za typ Sebby’ego, ale od lata ma gorącą passę. Iry­tu­jące. Jasne, wyszedł wczo­raj wie­czo­rem, praw­do­po­dob­nie do Red’s lub na imprezę w aka­de­miku, a ja utkną­łem w domu, roz­pa­mię­tu­jąc moją nową rolę instruk­tora jazdy na łyż­wach.

‒ Prze­pra­szam. Po pro­stu nikogo się nie spo­dzie­wa­łem.

Seb poja­wia się przy moim ramie­niu z zaspa­nym wyra­zem twa­rzy i, ku mojemu zado­wo­le­niu, z zaschniętą śliną na ustach.

‒ Wszystko w porządku?

Wzdry­gam się.

‒ Stary. Powi­nie­neś mi powie­dzieć, kiedy zapra­szasz dziew­czynę.

Ma na tyle przy­zwo­ito­ści, by się zaru­mie­nić.

‒ Już spa­łeś, kiedy przy­szli­śmy. Napi­sa­łem SMS-a. ‒ Cho­lera. Mój tele­fon wciąż leży na noc­nej szafce, ładu­jąc się, bo zapo­mnia­łem go pod­łą­czyć zeszłej nocy. Po tym, jak tre­ner pozwo­lił mi odejść, posze­dłem pro­sto do domu i gra­łem w Dark Souls, dopóki nie padłem. ‒ Co nie zmie­nia faktu, następ­nym razem zapu­kaj do moich drzwi lub coś w tym stylu.

‒ Ładny tatuaż ‒ mówi dziew­czyna, wska­zu­jąc na kawa­łek dziary na moim ramie­niu. ‒ Czy to Andúril?

‒ Fanka Władcy Pier­ścieni?

‒ Mia­łam obse­sję na tym punk­cie jako dziecko.

Seba­stian sztur­cha mnie w plecy i mówi:

‒ Coop, Vanessa jest wielką fanką Zep­pe­lin. Pro­wa­dzi kla­syczną roc­kową audy­cję w sta­cji radio­wej McKee.

Opie­ram się moc­niej o fra­mugę drzwi, krzy­żu­jąc ramiona na klatce pier­sio­wej, więc przy­ciąga ją moja klata. Tatuaż nad moim ser­cem nie jest zwią­zany z Władcą Pier­ścieni; to cel­tycki węzeł, taki sam jak u moich braci, ale jeśli lubi tatu­aże, może uda nam się pod­trzy­mać roz­mowę. Nie jest w moim typie, ale w tym momen­cie wezmę wszystko.

‒ Naj­wy­raź­niej masz dobry gust. ‒ Śmieje się krótko, prze­cze­su­jąc dło­nią włosy. ‒ Uhm, tak. Cóż, powin­nam już iść.

‒ Dla­czego nie zosta­niesz na śnia­da­nie? ‒ pyta Seb. ‒ Wiem, że jest wcze­śnie, ale mogę pójść po kawę, pod­czas gdy ty i Cooper będzie­cie wymie­niać się histo­riami o tatu­ażach.

Spo­gląda na mnie, ale nie­stety bez cie­nia cie­pła na twa­rzy.

‒ Wybacz, ale nie anga­żuję się w związki z braćmi. Albo spor­tow­cami, zazwy­czaj. Byłeś zabaw­nym wyjąt­kiem, Seba­stia­nie. ‒ Mija mnie i całuje Seba w poli­czek. ‒ Do zoba­cze­nia, Cal­la­ha­no­wie.

Znika w pokoju Seba. Ten wzru­sza ramio­nami, rzu­ca­jąc mi prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie.

‒ Wybacz. Sta­ra­łem się jak mogłem. ‒ Iry­ta­cja prze­szywa mnie na wskroś.

‒ Nie potrze­buję, żebyś szu­kał dla mnie pod­rywu.

‒ To nie było to ‒ mówi. ‒ Myśla­łem, że naprawdę się doga­da­cie.

‒ Po tym jak ją prze­le­cia­łeś? Dzięki. ‒ Pod­cho­dzę do zlewu i ochla­puję twarz wodą. ‒ I tak nie byłem w nastroju na nie­chlujne resztki po tobie.

‒ O co cho­dzi? ‒ pyta. ‒ To miła dziew­czyna.

Oddy­cham z ulgą.

‒ Prze­pra­szam. Po pro­stu byłem taki, kurwa, nie wiem…

Głos Seba jest suchy jak pusty­nia.

‒ Potrze­bu­jesz się bzyk­nąć?

‒ Przy­się­gam, Izzy prze­klęła mnie zeszłej wio­sny. Mój pod­ryw nie jest taki sam od czasu wystawy w gale­rii Bex. ‒ Albo moja gra w hokeja. Może moje błędy na lodzie wytrą­cają mnie z rów­no­wagi, jeśli cho­dzi o moje życie sek­su­alne. A może moje nie­ist­nie­jące życie sek­su­alne dopro­wa­dziło do nie­chluj­nej gry. Cokol­wiek to jest, muszę to roz­gryźć, zwłasz­cza że mam szansę zostać kapi­ta­nem dru­żyny. Nawet jeśli zgo­dzę się z żąda­niami tre­nera, jeśli będę grać jak gówno, nie powie­rzy mi dowo­dze­nia dru­żyną. On tylko unosi brew.

‒ Powiedz mi, że w to nie wie­rzysz.

‒ Jesteś naj­mniej prze­sąd­nym bejs­bo­li­stą, jakiego kie­dy­kol­wiek spo­tka­łem ‒ mru­czę. ‒ Poroz­ma­wiamy póź­niej; muszę iść poćwi­czyć. ‒ Wygląda, jakby chciał mówić dalej, ale kle­pię go po ramie­niu, zanim wypy­cham go na kory­tarz. ‒ Powiedz Izzy, że życzę jej powo­dze­nia w dzi­siej­szym meczu.

Wycie­ram ręcz­ni­kiem spo­coną twarz, opie­ra­jąc się o ścianę siłowni. Przez cały tre­ning wal­czy­łem o to, by nie roz­lać się po pod­ło­dze. Przy­gnę­bia­jące jest to, że wyglą­dam lepiej niż Evan, który wyko­nał swoje ruty­nowe ćwi­cze­nia z ener­gią zom­bie. Kiedy zoba­czył mnie wcze­śniej, pró­bo­wał prze­pro­sić, ale to nie jego wina, że ude­rzy­łem tego faceta. Tre­ner ma rację, powi­nie­nem był po pro­stu wywrzeć na nim pre­sję w następ­nym meczu, spró­bo­wać zmu­sić go do popeł­nie­nia błędu na lodzie, zamiast ata­ko­wać go bez­po­śred­nio. W hokeju są spo­soby na prze­ka­za­nie jasnej wia­do­mo­ści, które nie wyma­gają uży­cia pię­ści, ale nie mogłem sobie przy­po­mnieć żad­nego z nich. Może nie chcia­łem. Pozwo­le­nie, by mój tem­pe­ra­ment prze­ro­dził się w prze­moc, wyda­wało mi się wtedy świet­nym pomy­słem. Zatrzy­muję muzykę i prze­cho­dzę przez siłow­nię. Wła­śnie siada do wyci­ska­nia na ławce, ale potrze­buje kogoś, kto będzie go ase­ku­ro­wał.

‒ Hej, Evan. ‒ Wyciąga jedną ze swo­ich słu­cha­wek.

‒ Hej.

‒ Potrze­bu­jesz pomocy?

Jego głos jest gruby, gdy odpo­wiada.

‒ Tak, dzięki.

Usta­wiam się w odpo­wied­niej pozy­cji, obser­wu­jąc, jak dosto­so­wuje cię­żar, zanim kła­dzie się na ple­cach i mocno sta­wia stopy na pod­ło­dze. Jest tro­chę za niski jak na obrońcę, więc pró­buje nabrać masy. Jeste­śmy parą obroń­ców od naszego pierw­szego wspól­nego sezonu. On zasłu­guje na to, by hokej był dla niego rado­sną roz­rywką, a nie cię­żarem. Chrzą­kam po kilku powtó­rze­niach.

‒ Słu­chaj, stary. Nie musisz się mar­twić tym, co się wczo­raj stało. Zasłu­ży­łem na to. ‒ Jego brą­zowe oczy zacho­dzą łzami. Kurwa. Jego matka cho­ro­wała tak długo, jak go znam, ale wiem, że to tylko pogar­sza sprawę. ‒ Przy­naj­mniej nie zosta­łeś zawie­szony. ‒ Biorę od niego sztangę, a on odpo­czywa przez kilka ude­rzeń serca, wycie­ra­jąc pot z twa­rzy. ‒ Ten koleś to dupek. Potrze­bo­wał kogoś, kto go uci­szy.

Wstaje, roz­gląda się, po czym pod­cho­dzi bli­żej.

‒ Jean powie­dział, że tre­ner chce cię mia­no­wać kapi­ta­nem, ale ostatni wie­czór mógł to spie­przyć.

Przy­gry­zam wewnętrzną stronę policzka.

‒ Pró­buję zna­leźć spo­sób, żeby to roz­wią­zać.

‒ Wiesz, że Bran­don też tego chce.

‒ Tak, cóż, Bran­don nie jest lide­rem. Tre­ner to zauważy.

Evan wraca na swoje miej­sce.

‒ Jest senio­rem.

Spo­glą­dam na salę, gdzie Bran­don i kilku innych senio­rów z dru­żyny stoją i roz­ma­wiają. Bran­don jest dobrym hoke­istą, ale nie wybit­nym. Jest powód, dla któ­rego nie zgło­sił się do dra­ftu i dla­czego jego plany po ukoń­cze­niu stu­diów obej­mują pracę w fir­mie inwe­sty­cyj­nej ojca, zamiast kon­ty­nu­owa­nia gry w hokeja. To nie jest zawód dla każ­dego, ale to jest to, czego ja chcę. Od małego marzy­łem tylko o grze w NHL. Być czę­ścią rzad­kiego brac­twa, bez względu na to, w jakiej dru­ży­nie gram. Chcę czuć pęd gry tak długo, jak pozwoli mi na to moje ciało. On nie powi­nien być kapi­ta­nem. Ja powi­nienem. Jestem uta­len­to­wany, chło­paki mnie słu­chają, a ja haruję jak wół, by sta­wać się lep­szym z każ­dym meczem. Zmu­szam się do sku­pie­nia uwagi na Eva­nie, na wypa­dek gdyby sztanga wyśli­zgnę­łaby się z jego dłoni, moje myśli podą­żają w milio­nach róż­nych kie­run­ków. To iro­nia losu, ponie­waż utrata zim­nej krwi na lodo­wi­sku dopro­wa­dziła do tego bała­ganu, ale chciał­bym, aby mieć siłę i wyostrzyć moje sku­pie­nie i uwol­nić część pre­sji, któ­rej nie mogę pozbyć się z klatki pier­sio­wej. Tre­ning nie pomógł; może powi­nienem pójść pobie­gać. To, co naprawdę chciał­bym zro­bić, to zna­leźć laskę. Nic nie oczysz­cza mojej głowy szyb­ciej niż ładna dziew­czyna owi­ja­jąca dłoń ‒ a jesz­cze lepiej usta ‒ wokół mojego kutasa.

‒ Tak, cóż, usta­li­łem coś z tre­ne­rem ‒ mówię. ‒ Popra­cuję dla niego jako wolon­ta­riusz, aby udo­wod­nić, że jestem gotowy do bycia kapi­ta­nem.

‒ To świet­nie.

‒ Tak.

Nie zawra­cam sobie głowy wyja­śnia­niem, że to w zasa­dzie chwa­lebna opieka nad dziećmi. Kiedy Evan koń­czy, spraw­dzam tele­fon. Jest nie­ode­brane połą­cze­nie wideo od mojego ojca, więc oddzwa­niam do niego, wymy­ka­jąc się z siłowni na kory­tarz. Kiedy odbiera, jego twarz jest tak czer­wona jak moja. Prze­suwa przed­ra­mie­niem po twa­rzy, odsu­wa­jąc ciemne, srebrne włosy przy­kle­jone do czoła. Nawet w ekra­nie tele­fonu widzę kolor jego oczu. Czy­sty błę­kit, taki sam odcień jak mój i mojego rodzeń­stwa, poza Seba­stia­nem. Nie cie­szę się, widząc je zachmu­rzone z roz­cza­ro­wa­nia, ale nie­ważne. Przy­wy­kłem do tego. Jeśli dzwoni, to wie, co się wczo­raj wyda­rzyło.

‒ Co tam? ‒ pyta.

‒ Gdzie jesteś?

‒ U Jamesa. Bex potrze­bo­wała pomocy w stu­diu, a on jest już w Lon­dy­nie na meczu z Saints. Cie­szę się, że kiedy gra­łem, nie mie­li­śmy meczów na innych kon­ty­nen­tach.

‒ Jecha­łeś aż do Fila­del­fii?

‒ Hej, Coop! ‒ sły­szę Bex w tle.

‒ Twoja mama też przy­je­chała, ale się z nią miną­łeś. Wybie­gła po śnia­da­nie. Wszystko w porządku, synu? ‒ Opie­ram się chęci potrzą­śnię­cia głową. Zeszłej wio­sny tata nawet nie chciał, żeby James i Bex byli razem. Teraz naj­wy­raź­niej kocha ją na tyle, by pomóc jej zało­żyć stu­dio foto­gra­ficzne. Oczy­wi­ście. Nawet gdy James nawala, tata ni­gdy długo się nie gniewa. James prze­grał swój mecz o mistrzo­stwo dla Bex, a teraz on i mama już nazy­wają ją swoją synową, mimo że dopiero się zarę­czyli i jesz­cze nie pla­nują ślubu.

‒ Dobrze. ‒ Chrzą­kam, odpy­cha­jąc od sie­bie falę emo­cji. ‒ Mia­łem wczo­raj mecz towa­rzy­ski.

Tata siada w czymś, co wygląda jak fotel, wzdy­cha­jąc.

‒ Zawie­sili cię na następny mecz?

Mia­łem rację, on o tym wie. Nie jestem pewien, skąd, ale zawsze wie o moich wpad­kach, zanim zdążę mu o nich powie­dzieć.

‒ Zasłu­żył na to, pro­szę pana. Bro­ni­łem kolegi z dru­żyny.

On tylko unosi brew, pozo­sta­wia­jąc mnie albo z nie­zręczną ciszą, albo z papla­niną o szcze­gó­łach. Posta­na­wiam wytrzy­mać ciszę, cze­ka­jąc, aż on pierw­szy ją prze­rwie. Nie zga­dza się z zasadą NCAA o zaka­zie walki, ale to nie zna­czy, że nie jest wku­rzony, że spie­przy­łem w ten sam spo­sób dwa razy. Według Richarda Cal­la­hana błąd można popeł­nić raz, a powtó­rze­nie tego samego jest głu­potą.

‒ Szkoda ‒ mówi w końcu. Nie jest zły, tylko zre­zy­gno­wany. Jakby nawet ta roz­mowa była cię­ża­rem, któ­rego nie chce dalej dźwi­gać. ‒ Dru­żyna będzie cier­pieć bez cie­bie na lodzie.

‒ Tre­ner zdo­łał mnie zakwa­li­fi­ko­wać na otwar­cie sezonu. ‒ Prze­cią­gam zębami po dol­nej war­dze. ‒ Ale zmu­sza mnie do spraw zwią­za­nych z wolon­ta­ria­tem. Uważa, że to pomoże mi się sku­pić.

Ojciec unosi brew.

‒ Zawsze podzi­wia­łem tre­nera Rydera.

Spusz­czam wzrok na pod­łogę, pocie­ra­jąc czub­kiem buta ślad po zadra­pa­niu.

‒ Powie­dział, że jeśli posprzą­tam po sobie i wrócę do dobrej gry… może mia­nuje mnie kapi­ta­nem. ‒ Pod­no­szę głowę na ostat­nią część; nic na to nie pora­dzę. Nie wiem, czego się spo­dzie­wam. Gra­tu­la­cji? Dumy? Zachwy­tów, jak­bym był cho­ler­nym gol­den retrie­ve­rem?

Zamiast tego marsz­czy brwi.

‒ Inte­re­su­jące. ‒ Wzdy­cha ponow­nie. ‒ Nie mogę powie­dzieć, że jestem zasko­czony, że to się powtó­rzyło, Cooper. To nie pierw­szy raz, kiedy dajesz się ponieść tem­pe­ra­men­towi. Zawsze zasta­na­wia­łem się, czy hokej wydo­bywa z cie­bie to, co naj­gor­sze.

‒ Mówi to czło­wiek, który zawo­dowo upra­wiał bru­talny sport. ‒ Mój głos wyostrza się jak szpi­ku­lec do lodu, gdy zalewa mnie fru­stra­cja. ‒ To nie hokej. Nie jestem…

‒ Pro­szę ‒ prze­rywa, jego głos jest rów­nie ostry. Powi­nie­nem się roz­łą­czyć, wiem, że powi­nie­nem, ale nie mogę się do tego zmu­sić. Nie ocze­kuję od niego prze­pro­sin, ale może poczuje się tro­chę źle i będę mógł to zoba­czyć w jego oczach.

‒ Co masz robić? ‒ pyta w końcu. ‒ Jako wolon­ta­riusz.

‒ Uczyć dzieci jazdy na łyż­wach.

‒ To nie brzmi źle. Ile mają lat?

‒ Sie­dem? Osiem? Nawet nie wiem.

‒ Byłeś kie­dyś w tym wieku i uczy­łeś się, jak radzić sobie na lodzie.

Cze­kam, aż roz­wi­nie myśl, ale oczy­wi­ście tego nie robi. Nie lubi zbyt­nio roz­ma­wiać o wujku Blake’u, nawet od nie­chce­nia. Wujek Blake może być młod­szym bra­tem mojego ojca i tym, który zapo­znał mnie z hoke­jem, ale ponie­waż przez lata poja­wiał się i zni­kał z naszego życia, zma­ga­jąc się z uza­leż­nie­niem, tata trzyma go na dystans. To gów­niane, ale kłót­nie z nim pro­wa­dzą doni­kąd.

Noo.

‒ Wydaje się, że to dobra rzecz. Może dzięki temu nauczysz się cier­pli­wo­ści.

‒ Jestem pewien, że taki jest plan tre­nera.

Zaska­kuje mnie śmie­chem.

‒ Nie musisz się tak tym przej­mo­wać. On jest po pro­stu dobrym tre­ne­rem.

‒ Tak sądzę.

‒ Wiesz, jak do tego doszło i musisz sobie z tym pora­dzić.

Z tru­dem powstrzy­muję się przed powie­dze­niem mu, że jeśli roz­ma­wiał z Jame­sem, to przy­naj­mniej sta­rał się być pomocny. Zawiózł go do McKee po wszyst­kim, co wyda­rzyło się w LSU4.

‒ Wiem o tym.

‒ Daj mi znać, jak poszło. Na­dal pla­nu­jemy przy­je­chać na mecz z UMass5.

‒ Mam nadzieję, że ten, któ­rego jeste­śmy gospo­da­rzami.

‒ Oczy­wi­ście.

Sły­szę otwie­rane i zamy­kane drzwi. Moja mama praw­do­po­dob­nie wró­ciła ze śnia­da­niem.

‒ Muszę lecieć, ale uwa­żaj na swój nos, synu.

Roz­łą­cza się, zanim zdążę się poże­gnać. Nie spo­dzie­wa­łem się niczego innego po tej roz­mo­wie, ale i tak serce wali mi w piersi, jak­bym upu­ścił je na ruchome pia­ski. Wsu­wam tele­fon do kie­szeni, prze­cią­ga­jąc dło­nią po twa­rzy. Nie cho­dzi o to, że chcia­łem, aby wycią­gnął mnie z wolon­ta­riatu lub ocze­ki­wa­łem, że będzie świę­to­wał moją utratę pano­wa­nia nad sobą, ale jego wspar­cie w czymś byłoby miłe. Może do czasu meczu z UMass zoba­czy C na mojej koszulce. To byłby dowód mojego zaan­ga­żo­wa­nia w sport, któ­rego nie mógłby zigno­ro­wać. Dowód na to, że nawet jeśli chciałby, abym kon­ty­nu­ował rodzinne dzie­dzic­two jak James, zamiast podą­żać śla­dami brata, któ­rego porzu­cił dawno temu, buduję przy­szłość, któ­rej chcę dla sie­bie.

Rozdział 6

6

PENNY

‒ I pamię­taj­cie, że wasz egza­min odbę­dzie się w przy­szłą środę ‒ mówi moja pro­fe­sor che­mii, wycie­ra­jąc tablicę. ‒ Mam nadzieję, że wielu z was poprawi się w sto­sunku do ostat­niego egza­minu.

Wrzu­cam książki do mojej mate­ria­ło­wej torby i prze­wie­szam ją przez ramię, ukry­wa­jąc minę za sza­li­kiem. Słowa nie są w sta­nie wyra­zić tego, jak mało zależy mi na tych zaję­ciach. To ledwo ma sens, mimo że cho­dzę na wszyst­kie kore­pe­ty­cje ofe­ro­wane przez asy­sten­tów nauczy­cieli, a egza­miny są bru­talne. Wola­ła­bym wyry­wać sobie paznok­cie, niż sie­dzieć nad kolej­nym egza­mi­nem skła­da­ją­cym się ze stu pytań, wie­dząc, że wynik będzie taki sam, bez względu na to, jak dużo będę się uczyć. Tata odpy­tał mnie z mikro­bio­lo­gii, ale z che­mii idzie mi jesz­cze gorzej. Może jeśli obleję wszystko w tym seme­strze, będzie to dla niego wystar­cza­jący sygnał, że nie dam rady. Pró­bo­wa­łam, bo tego dla mnie chce ‒ nawet jeśli trzyma się na wpół ufor­mo­wa­nego marze­nia, które mia­łam, gdy snu­łam szes­na­ście lat, pró­bu­jąc nadać sens upad­kowi mojej kariery w łyż­wiar­stwie figu­ro­wym ‒ ale jeśli nie mogę ukoń­czyć stu­diów licen­cjac­kich na kie­run­kach ści­słych, to jak, u licha, będę w sta­nie robić to w pracy? Wycho­dzę z budynku, mocno zaci­ska­jąc sza­lik wokół szyi. Liście chrzęsz­czą pod moimi butami do kostek, gdy wra­cam do cen­trum kam­pusu. Na kam­pu­sie jest tak wiele wznie­sień ‒ chory pro­jekt, jeśli o mnie cho­dzi ‒ że zanim docie­ram do cen­trum stu­denc­kiego, boli mnie kolano. Się­gam w dół, pocie­ra­jąc je przez dżinsy, czu­jąc gładką bli­znę po ope­ra­cji. Jak każdy łyż­wiarz figu­rowy, mia­łam sporo kon­tu­zji, ale moja ostat­nia, kolano, ni­gdy nie zago­iła się tak dobrze, jak leka­rze mieli nadzieję. Kiedy jest tak zimno, powie­trze prze­nika przez moje ubra­nia, a to powo­duje, że moje ciało staje się jesz­cze sztyw­niej­sze.

Zauwa­żam Mię cze­ka­jącą na ławce przed The Pur­ple Ket­tle. Nie jestem pewna, jak to moż­liwe, ale jej czarna, matowa szminka wygląda bar­dzo luzacko. Doda­jąc do tego skó­rzaną kurtkę i wyso­kie buty, nic dziw­nego, że pra­wie każdy facet, który prze­cho­dzi obok, zerka na nią dwa razy. Kiedy mnie widzi, pod­cho­dzi do mnie pospiesz­nie i obej­muje mnie, a nasze zimne policzki sty­kają się ze sobą. Odsuwa się, obser­wu­jąc mój gry­mas twa­rzy. Mia ma dar uda­wa­nia suki, ale ja ni­gdy nie potra­fi­łam ukryć swo­ich emo­cji.

‒ Jak było na che­mii? ‒ pyta.

‒ Okrop­nie ‒ jęczę.

Opla­tamy się ramio­nami, wcho­dząc do środka. Biorę głę­boki oddech, roz­ko­szu­jąc się zapa­chem kawy i cukru.

‒ Gorzej niż zaata­ko­wa­nie współ­lo­ka­torki zabawką ero­tyczną? ‒ pyta. Dziew­czyna przed nami odwraca się, uno­sząc brwi. Pró­bu­jemy powstrzy­mać śmiech, ale i tak się poja­wia. Przy­naj­mniej Mia nie jest aż tak wście­kła z powodu lata­ją­cego dildo. Zeszłej nocy prze­glą­da­ły­śmy Tin­dera w poszu­ki­wa­niu poten­cjal­nych ran­dek, a kiedy natknę­ły­śmy się na faceta o imie­niu Igor, śmiała się tak mocno, że zsu­nęła się z mojego łóżka.

‒ Tak. O wiele gorzej. ‒ Grze­bię w tor­bie w poszu­ki­wa­niu port­fela. ‒ Pocze­kaj, ja zapłacę. Przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić po wczo­raj­szej trau­mie. ‒ Prze­su­wamy się do przodu w kolejce.

‒ Sko­rzy­stamy z mojej zniżki pra­cow­ni­czej ‒ mówi. ‒ Ale zama­wiam ogromne kar­me­lowe mac­chiato. Przy­go­tuj się.

‒ Ni­gdy nie zgad­niesz, co robi mój tata. ‒ Zer­kam na ladę, aby zoba­czyć, jakie mają wypieki. Wygląda na to, że jest cia­sto kawowe, moje ulu­bione. Przy­naj­mniej jedna rzecz idzie dziś po mojej myśli. ‒ Chcesz podzie­lić się cia­stem kawo­wym?

‒ Zawsze. I co?

Spo­glą­dam na menu wiszące na ścia­nie, cho­ciaż już wiem, że zamó­wię dyniowy chai. To jedyna rzecz, która sprawi, że moje nudne zaję­cia z przed­mio­tów ści­słych będą zno­śne.

‒ Wysyła kogoś na wolon­ta­riat na jedne z moich zajęć.

‒ Kogo? ‒ Dziew­czyna przed nami koń­czy pła­cić i odcho­dzi na bok, by pocze­kać na swój napój, więc skła­dam zamó­wie­nie, dorzu­ca­jąc kanapkę do podziału; w końcu to lunch. Kiedy wcze­śniej się umó­wi­ły­śmy, mia­ły­śmy nadzieję, że uda nam się tro­chę pouczyć przed pracą. Mia macha do swo­ich współ­pra­cow­ni­ków, gdy zaj­mu­jemy sto­lik przy oknie i każda z nas siada, wycią­ga­jąc notesy i lap­topy. Odła­muję kawa­łek cia­sta i delek­tuję się nim, zanim wygod­nie się oprę. Przy­się­gam, nie da się wypo­wie­dzieć imie­nia tego faceta bez co naj­mniej trzech dziew­czyn patrzą­cych w górę, na wypa­dek, gdyby samo powie­dze­nie go na głos było jakimś zaklę­ciem, które go przy­woła. Rozu­miem, jest przy­stojny, ale wielu hoke­istów takich jest. Wielu z nich jest też palan­tami, ale to nie powstrzy­muje zain­te­re­so­wa­nia ze strony dziew­czyn, które chcia­łyby zoba­czyć, czy ktoś taki jak Cooper pora­dzi sobie z nimi rów­nie dobrze jak z kijem hoke­jo­wym.

‒ Coopera Cal­la­hana.

Dziew­czyna przy sto­liku obok patrzy na nas przez pół sekundy, po czym wbija wzrok z powro­tem w tele­fon. Typowe. Mia unosi brew.

‒ Dla­czego?

‒ Sądzi, że wolon­ta­riat pomoże mu wró­cić na wła­ściwe tory. Nie wiem. Jestem pewna, że nie chce tego robić, a już na pewno nie ze mną. ‒ Sły­szę swoje imię, więc wyska­kuję po nasze napoje. Wdy­cham zapach dynio­wej dobroci uno­szący się z mojego chai, biorę łyk i wra­cam do naszego małego kącika przy oknie. Kiedy sta­wiam napoje i panini na stole, Mia ma wyraz twa­rzy, który spra­wia, że czuję ciarki na karku. Ta jej intry­gu­jąca twarz. Zazwy­czaj jej plany doty­czą osoby, na któ­rej aktu­al­nie jej zależy, ale ona nie lubi face­tów takich jak Cooper bar­dziej niż ja, więc wąt­pię, by potrze­bo­wała mnie, by się przed­sta­wić. Co ozna­cza, że… myśli o czymś zwią­za­nym ze mną.

‒ Mia… ‒ zaczy­nam.

‒ Penny ‒ mówi spo­koj­nie, bio­rąc łyk kawy. ‒ To dosko­nała oka­zja.

‒ Słu­chać, jak jeden z aro­ganc­kich gra­czy mojego ojca tłu­ma­czy mi jazdę na łyż­wach?

Ona tylko się uśmie­cha.

‒ Wszech­świat daje ci pre­zent. Mówi ci, żebyś chwy­ciła kutasa, jeśli chcesz. ‒ Krztu­szę się kolej­nym łykiem chai.

‒ Nie ma mowy.

‒ To jest ide­alne! On nie wcho­dzi w związki, a ty potrze­bu­jesz kogoś, kto zagwa­ran­tuje ci dobrą zabawę. Jego repu­ta­cja w tym wzglę­dzie jest wyśmie­nita.

Rumie­nię się, wypeł­nia­jąc usta gorą­cym panini, zamiast odpo­wie­dzieć. Roz­to­piony ser pali mnie w język, ale zmu­szam się do prze­łknię­cia. Wszystko, aby nie myśleć zbyt inten­syw­nie o dobrej repu­ta­cji Coopera Cal­la­hana. I chwy­ce­nia jego, yyy, kutasa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Uni­ver­sity of Con­nec­ti­cut. [wróć]

2. Puck bun­nies – okre­śle­nie fanek zawod­ni­ków hokeja. [wróć]

3. Rie­dell Ska­tes – firma pro­du­ku­jąca łyżwy i wrotki. [wróć]

4. LSU – Louisiana State Uni­ver­sity (Uni­wer­sy­tet Sta­nowy Luizjany). [wróć]

5. UMass ‒ Uni­ver­sity of Mas­sa­chu­setts. [wróć]