Skradziony punkt - Grace Reilly - ebook + książka

Skradziony punkt ebook

Reilly Grace

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Sportowy romans dla fanów Pierwszej próby i Ucieczki Grace Reilly.

Podnosząca na duchu historia najmłodszego z braci Callahan i najlepszej przyjaciółki Penny Ryder o drugich szansach, rozwoju osobistym i sile miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 451

Oceny
4,1 (152 oceny)
61
51
31
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dominika060298

Dobrze spędzony czas

"Skradziony punkt" - Grace Reilly 3.5/5⭐ Mia di Angelo studiuje astronomię i fizykę, marzy o karierze i snuje plany na poważną przyszłość. Mimo braku akceptacji przez rodzinę, dziewczyna wszystko sobie zaplanowała, a w swoich planach nie ma miejsca na związki. Jednak, kiedy w jej życiu pojawia się Sebastian Miller - Cellahan wszystko przestaje mieć znaczenie. Sebastian jest adoptowanym synem Callahanów, kiedy jego biologiczni rodzice zginęli w wypadku, trafił pod opiekę najlepszych przyjaciół swoich bliskich. Teraz chłopak ma spełnić oczekiwania zmarłego ojca i planuje draft MLB. Jednak czyje to marzenie? Dodatkowo młody mężczyzna musi poradzić sobie z uczuciami do Mii, która cały czas odrzuca jego zaloty. Mia i Sebastian pragną się od dawna. Jednak przez problemy dziewczyny, nie udaje im się rozwinąć tej znajomości. Podczas wakacji bohaterowie muszą ze sobą zamieszkać. Jak może się to zakończyć? Czy Mia zaufa Sebastianowi i posłucha głosu swojego serca? Czy Sebastianowi wystarc...
10
Kantorek90

Dobrze spędzony czas

"Skradziony punkt" to trzeci tom serii "Beyond the Play" stworzonej przez Grace Reilly. Tym razem zagłębiamy się w historię trzeciego z braci Callahanów — Sebastiana, który został przysposobiony przez rodzicieli Jamesa, Coopera i Izzy, po tym, jak jego biologiczni rodzice pożegnali się z życiem. Czy losy świetnie zapowiadającego się baseballisty i najlepszej przyjaciółki dziewczyny jego starszego brata również przypadną mi do gustu? Już spieszę z wyjaśnieniem. Epilog poprzedniego tomu sprawił, że zobaczyłam w tej historii ogromny potencjał, dlatego byłam bardzo ciekawa tego, jak faktycznie potoczą się losy Mii i Sebastiana. I z jednej strony jestem ukontentowana, bo w "Skradzionym punkcie" Grace Reilly połączyła ze sobą sportowca — reprezentanta dyscypliny, która nie jest zbyt popularna w książkach oraz kobietę, która dąży do tego, żeby zaistnieć w zdominowanym przez mężczyzn środowisku STEAM. Natomiast z drugiej strony zabrakło mi w niej odrobiny tego specyficznego humoru, którego ni...
10
Aniula17

Dobrze spędzony czas

Trochę wymęczona, dużo opisów mało akcji i dialogów
10
Agata-Akasha

Nie oderwiesz się od lektury

Trzeci brat miał chyba najbardziej pod górkę :) uwielbiam szczęśliwe zakończenie. Czekam na 4 część :)
11

Popularność




Uwaga autora

UWAGA AUTORA

Cho­ciaż w całej książce, w miarę moż­li­wo­ści, sta­ra­łam się zacho­wać wier­ność realiom base­ballu uni­wer­sy­tec­kiego i ogól­nie spor­tów uni­wer­sy­tec­kich, będą w niej nie­ści­sło­ści, zarówno zamie­rzone, jak i niezamie­rzone. Odwiedź moją stronę inter­ne­tową, aby uzy­skać pełne ostrze­że­nia doty­czące tre­ści, ponie­waż w tej książce omó­wiono kilka trud­nych tema­tów.

Rozdział 1

1

SEBA­STIAN

18 lutego

PRZY­SIĘ­GAM NA BOGA, Mia di Angelo nosi te dżinsy, żeby mnie, kurwa, tor­tu­ro­wać. Naj­lep­sza przy­ja­ciółka Pene­lope Ryder ma wiele cech, ale w tej chwili „lisica” jest jedy­nym okre­śle­niem, które przy­cho­dzi mi na myśl.

Tań­czy z Juliem, a jego ręce są wystar­cza­jąco nisko na jej bio­drach, by muskać jej tyłek. Jej dłu­gie, ciemne włosy opa­dają luźno na nagie ramiona. Nie mogę prze­stać się gapić na jej ciało mię­dzy jaskra­wo­zie­lo­nym wią­za­nym topem a czar­nymi dżin­sami, które leżą tak ide­al­nie, że rów­nie dobrze mogłyby być nama­lo­wane. Spo­sób, w jaki tań­czy, jest hip­no­ty­zu­jący – jedy­nym pro­ble­mem jest to, że robi to z moim kolegą z dru­żyny, a nie ze mną.

Wpa­truję się w jej umię­śniony brzuch, słu­cha­jąc jej śmie­chu, gdy ociera się o Julia. Zaci­skam moc­niej palce wokół szklanki.

Dwie noce temu zanu­rzy­łem język w jej pępku, aby ją roz­śmie­szyć, zanim osu­ną­łem się na kolana.

Dwa tygo­dnie temu zacią­gnęła mnie do sali na pią­tym pię­trze biblio­teki i cało­wała, aż tra­ci­łem oddech.

Dwa mie­siące temu uśmiech­nęła się do mnie po raz pierw­szy. Spoj­rzała na Penny i mojego brata, Coopera, a potem znów na mnie i uśmiech­nęła się, a ja przy­się­gam, że wszech­świat zatrzy­mał się na pół sekundy w obro­cie wokół wła­snej osi. Nie mogłem oddy­chać, nie mogłem się ruszyć, nie mogłem zro­bić nic innego, jak tylko patrzeć na ten uśmiech i się roz­pły­wać. Widzę tę twarz w mojej gło­wie w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach: mała prze­rwa mię­dzy jej dwoma przed­nimi zębami. Czarna szminka. Eyeli­ner i zie­mi­ste, brą­zowe oczy. Rzu­cała mi gniewne spoj­rze­nie za spoj­rze­niem, jak­bym był oso­bi­ście odpo­wie­dzialny za wszystko, co ją w tej chwili dener­wo­wało, a potem nagle obda­rzyła mnie uśmie­chem.

Uśmie­chem anioła.

Sły­szę odle­głe żarty kole­gów Coopera z dru­żyny. Jego przy­ja­ciel Evan Bell pyta, czy sądzą, że pora­dziłby sobie z Mią.

Nie.

Wiem dokład­nie, kto sobie z nią pora­dzi i to nie jest on. Julio też nie. Biorę łyk drinka i kle­pię Evana po ramie­niu.

– Kolego, z całym sza­cun­kiem, ale ona zja­dłaby cię żyw­cem i wypluła twoje majtki.

Mic­key, inny kolega Coopera z dru­żyny, gwiż­dże.

– Nie prze­szka­dza­łoby mi to.

Nie udaje mi się dobrze ukryć ponu­rego wyrazu mojej twa­rzy. Mic­key mógłby wywal­czyć sobie drogę do łóżka Mii, jasne, ale trudno byłoby mu utrzy­mać ten układ.

Byłem z nią już cztery razy. Za każ­dym razem mówi mi, że to ostatni.

Ale jeśli ma się z kimś pie­przyć dzi­siej­szej nocy, to ze mną. Wiem, że powi­nie­nem pozwo­lić jej zwró­cić uwagę na Julia, Mic­keya lub kogo­kol­wiek innego, kim jest zain­te­re­so­wana. Dała mi jasno do zro­zu­mie­nia, że nasz zwią­zek nie może wyjść poza sferę fizyczną. Nie wiem, czy jestem do tego zdolny, więc powi­nie­nem zosta­wić ją w spo­koju.

Łatwiej powie­dzieć, niż zro­bić.

Kiedy Cooper idzie do Penny – zdaje się, że cho­dzi o grę w beer ponga – odry­wam się od ściany i prze­cho­dzę przez par­kiet.

– Pozwo­lisz, że zatań­czymy? – Julio unosi brew, ale nie wydaje się być zbyt zmar­twiony. Nikomu z dru­żyny nie powie­dzia­łem o moich rela­cjach z Mią. Nikt o tym nie wie, poza mną i nią.

– Decy­zja należy do pani – mówi.

Mia robi nie­pewny krok w następny takt muzyki i gniew­nie na mnie spo­gląda. Ma maki­jaż, który spra­wia, że jej twarz się mieni. Bro­kat spływa nawet po jej szyi i pier­siach.

Jej głos zawiera pre­cy­zyjną dawkę jadu. Pozor­nie. Mam taką nadzieję.

– Poważ­nie?

– Jeden taniec.

Pio­senka milk­nie, a gdy zaczyna się następna, wycią­gam rękę.

– Dobrze. – Robi pokaz, cału­jąc Julia w poli­czek. – Wiesz, gdzie mnie zna­leźć.

Przy­cią­gam ją do sie­bie. Żeby­śmy mogli zatań­czyć, to oczy­wi­ste, ale też, by ją poczuć, doświad­czyć jej cie­pła.

– Nie mogłaś wybrać jed­nego z dwóch tuzi­nów hoke­istów w tym domu, żeby się ze mną dro­czyć?

Obraca się, przy­ci­ska­jąc do mnie swój pyszny tyłek. Gubię pół kroku, zanim kładę dłoń na jej brzu­chu, trzy­ma­jąc jej ciało bli­sko mojego.

– Dro­czyć? – mówi, odwra­ca­jąc się tak, że jej usta są przy moim uchu. Obej­muję ją moc­niej.

– Julio jest jed­nym z moich kole­gów.

– W takim razie Evan.

– Nie.

Obra­cam ją i nie­ocze­ki­wany, praw­dziwy ruch taneczny spra­wia, że się uśmie­cha. Zatrzy­muję to w pamięci. Ma wiele wyra­zów twa­rzy, ale jej uśmie­chy są naj­lep­sze. Rzad­kość.

– Ja.

– Kto powie­dział, że na­dal jestem zain­te­re­so­wana?

Pozwa­lam, by mój oddech owie­wał jej ucho. Mimo że jest tu gorąco, drży.

– To kurew­sko oczy­wi­ste, di Angelo.

Obraca się, patrząc mi w oczy; jej wyso­kie obcasy spra­wiają, że jeste­śmy prak­tycz­nie tego samego wzro­stu. Chcę zdjąć te szpilki, a potem cho­ler­nie wolno zdjąć jej dżinsy. Ma maślane oczy, pod­kre­ślone eyeli­ne­rem w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób.

– Penny zamie­rza spę­dzić tu noc.

– Jakby Cooper spu­ścił ją z oczu.

– Możesz przyjść do pokoju. – Uśmie­cham się do niej. Może jest jakaś część niej, nawet jeśli jest ukryta, która lubi mój uśmiech. Nie powi­nie­nem mieć takiej nadziei, ale, Boże, mam.

Rozdział 2

2

MIA

6 maja

WPA­DAM DO BRAGG SCIENCE CEN­TER z minu­to­wym zapa­sem przed spo­tka­niem z pro­fe­sor San­toro. Jeśli jest jedna rzecz, któ­rej nie­na­wi­dzi, to spóź­nial­stwo, więc bie­giem poko­nuję schody na piąte pię­tro. Nie powin­nam była zeszłej nocy zga­dzać się na drinki z Erin, jedną z senio­rek na wydziale fizyki – bo to nie były tylko drinki. Oczy­wi­ście wylą­do­wa­ły­śmy u niej po kilku kolej­kach – ale byłam lek­ko­myślna i teraz za to płacę.

Pra­wie wymio­tuję, gdy na trze­cim pię­trze łapię oddech. Zde­cy­do­wa­nie za to płacę. Czuję się, jakby ktoś wie­lo­krot­nie ude­rzał mnie w głowę mło­tem. A noc z nią nawet nie była tego warta. O wiele za dużo śliny.

Zawsze mia­łam od groma złych pomy­słów. Wybu­chowe eks­pe­ry­menty w labo­ra­to­rium che­micz­nym w St. Cathe­rine Aca­demy. Imprezy przy ogni­sku w lesie na skraju mojego rodzin­nego mia­sta w South Jer­sey. Wszel­kiego rodzaju bzy­ka­nie w schow­kach, kla­sach i publicz­nych łazien­kach. Ostat­nio mia­łam mnó­stwo dodat­ko­wych złych pomy­słów.

Łatwiej jest rzu­cić się w wir pod­ry­wów i imprez niż myśleć o nim.

Seba­stian Mil­ler-Cal­la­han. Obrzy­dli­wie miły. Obrzy­dli­wie dobry w dopro­wa­dza­niu mnie do orga­zmu. Obrzy­dli­wie dobry rów­nież w base­ballu, a to coś, co powinno mnie ostrzec – ze spor­tow­cami ni­gdy nie jest łatwo.

Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że jest bra­tem chło­paka mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki Penny. Nie.

Pan Złoty Bóg Base­balla jest w moim życiu na dłu­żej i żadna liczba pod­ry­wów nie zmieni tego faktu.

• • •

Nie powstrzy­mało mnie to przed pró­bo­wa­niem od ponad mie­siąca. Nie powstrzy­mało mnie to przed pra­gnie­niem bycia innym typem dziew­czyny. Gdy­bym była miłą dziew­czyną i zasłu­gi­wała na Seba­stiana, to może nie ucie­kła­bym w dniu, w któ­rym jego brat nakrył nas, gdy byli­śmy o krok od przej­ścia do sedna sprawy.

Cze­szę włosy, pędząc kory­ta­rzem. Mogę być na kacu i mieć bar­dziej zła­mane serce, niż kie­dy­kol­wiek bym przy­znała, ale nie ma mowy, żebym pozwo­liła sobie zepsuć to zada­nie. Udało mi się dostać do labo­ra­to­rium pro­fe­sor San­toro tego lata, mimo że jestem dopiero na pierw­szym roku, ale nie chcę tego brać za pew­nik. Wła­śnie po to ciężko pra­co­wa­łam w liceum, aby dostać się do McKee i na astro­no­mię, która jest jed­nym z pię­ciu czo­ło­wych wydzia­łów. Szansa na prze­pro­wa­dze­nie praw­dzi­wych badań, roz­po­czę­cie tego, co miejmy nadzieję będzie długą karierą spę­dzoną na wpa­try­wa­niu się w gwiazdy – i spo­wo­do­wa­nie, by moja apli­ka­cja do pro­gramu stu­diów astro­fi­zycz­nych za gra­nicą na Uni­wer­sy­te­cie Genew­skim była lep­sza.

Pamię­tam dokład­nie moment, w któ­rym zako­cha­łam się w kosmo­sie. Oczy­wi­ście zda­wa­łam sobie z tego sprawę już wcze­śniej, ale dopiero przy let­nim ogni­sku pod­czas rodzin­nych waka­cji spoj­rza­łam w górę i naprawdę to ujrza­łam. Mój nonno – marzy­ciel w rodzi­nie prak­tycz­nych ludzi – przy­niósł na plażę tele­skop, i pod­czas gdy wszy­scy pili wino z papie­ro­wych kub­ków i śmiali się przy ogni­sku, ja poszłam za nim w spo­kojne miej­sce przy wydmach.

– Znajdźmy pla­netę – powie­dział, usta­wia­jąc tele­skop. – Może uda nam się zoba­czyć Marsa lub Jowi­sza. Lato to dobry czas na polo­wa­nie na pla­nety.

To było jak magia, patrzeć w niebo przez tele­skop. Zna­leź­li­śmy je, a także Saturna. Moje oczy roz­sze­rzyły się, gdy przy­kle­iłam twarz do oku­laru.

– Pew­nego dnia – powie­dział dzia­dek, wkła­da­jąc ręce do kie­szeni swo­ich lnia­nych spodni i spo­glą­da­jąc w górę z taką samą czcią, jaką widzia­łam, gdy modlił się w kościele – może znajdą kolejną małą dziew­czynkę wpa­tru­jącą się w niebo przez tele­skop, zasta­na­wia­jącą się nad Zie­mią. Może to ty będziesz tą, która to zrobi, Mario.

Zawsze powta­rzał mi, że mogę zro­bić wszystko. Gdy dora­sta­łam i pochło­nęło mnie zain­te­re­so­wa­nie kosmo­sem, wysy­łał mi arty­kuły z NASA, które razem czy­ta­li­śmy. Zachę­cał mnie do zapi­sa­nia się na zaawan­so­wane zaję­cia z mate­ma­tyki i nauk ści­słych oraz dołą­cze­nia do klubu robo­tyki. W pora­nek, zanim zmarł na atak serca, ode­brał mnie ze szkoły – po raz kolejny mia­łam kło­poty z zakon­ni­cami – i powie­dział mi, że wie, że moim prze­zna­cze­niem jest coś wiel­kiego.

Kiedy docie­ram do biura pro­fe­sor San­toro, pukam do drzwi i przez pięć sekund, cze­ka­jąc na odpo­wiedź, prze­cze­suję swoje nie­chlujne włosy. Blee. Dla­czego znowu spik­nę­łam się z Erin? Seba­stian Mil­ler-Cal­la­han wciąż jest w mojej gło­wie, dla­tego.

Teraz to się skoń­czy. Muszę sku­pić się na pracy w labo­ra­to­rium. Stu­dia za gra­nicą, na które można się dostać. Przy­szłość do zapla­no­wa­nia – witaj, NASA – która jest daleko od New Jer­sey i rodziny di Angelo, dzię­kuję bar­dzo.

Nic z tego nie doty­czy pew­nego zie­lo­no­okiego base­bal­li­sty.

Tak czy ina­czej, to ja go ola­łam.

Założę się, że w ogóle o mnie nie pomy­ślał.

– Wejść – woła pro­fe­sor San­toro.

Deli­kat­nie otwie­ram drzwi. Pro­fe­sor Beatrice San­toro jest głów­nym powo­dem, dla któ­rego wybra­łam McKee Uni­ver­sity zamiast wszyst­kich innych ofert, mimo, że nie­które ofe­ro­wały lep­sze sty­pen­dia. Ona jest twardą, star­szą Włoszką, która po jed­nym spoj­rze­niu na mnie zro­zu­miała moje pocho­dze­nie, a także wyzwa­nia i miłość. A teraz, po dwóch latach spę­dzo­nych na pracy na tym wydziale aby zdo­być wia­ry­god­ność, w końcu jestem w jej labo­ra­to­rium. Rzadko wpusz­cza stu­den­tów na stu­diach licen­cjac­kich do swo­jego sank­tu­arium, chyba, że są starsi, ale ja zasłu­ży­łam na to miej­sce. Nie­na­ganna praca w labo­ra­to­rium i fre­kwen­cja. Bie­gła zna­jo­mość Pythona i C++. Wolon­ta­riat w pla­ne­ta­rium kam­pusu. Uczest­nic­two w każ­dym wykła­dzie i sym­po­zjum.

Do czasu spo­tka­nia z pro­fe­sor San­toro mój dzia­dek był jedyną osobą, która powie­działa mi, że we mnie wie­rzy. Masz przed sobą świe­tlaną przy­szłość, Mia. Przy­szłość w gwiaz­dach, jeśli tego wła­śnie chcesz. Jeśli jesteś gotowa na nią zapra­co­wać. Spę­dzi­łam dwa lata, pra­cu­jąc, by być godną tych słów, a teraz jestem gotowa to udo­wod­nić.

– Mia – mówi cie­płym gło­sem. – Jak się masz?

Biuro pro­fe­sor San­toro to mały zaką­tek pokoju. Wszę­dzie książki, opra­wione zdję­cia kosmosu i gwiazd w gale­rii na ścia­nie, jej stop­nie naukowe w rzę­dzie za biur­kiem. Robi notatki ręcz­nie, nie­za­leż­nie od pro­gramu kom­pu­te­ro­wego, któ­rego używa, a stosy małych notat­ni­ków są pousta­wiane na biurku jak straż­nicy.

Gdy sia­dam, popra­wia grube, czarne oku­lary, które nadają jej miłej, doj­rza­łej twa­rzy odro­binę dzi­wac­twa. Jej srebrne włosy zwi­sają luźno wokół ramion.

Udaje mi się uśmiech­nąć, cho­ciaż mam ochotę rzu­cić się na jej biurko.

– Świet­nie. A pani?

Pro­fe­sor San­toro odchyla się na krze­śle, łącząc opuszki pal­ców.

– W porządku. Bar­dzo się cie­szę, że mam cię jako bada­cza na stu­diach licen­cjac­kich pod­czas tego lata. Myślę, że to zada­nie będzie dla cie­bie dobrym wyzwa­niem, bio­rąc pod uwagę twoje zain­te­re­so­wa­nie odkry­wa­niem egzo­pla­net.

Pra­wie pod­ska­kuję z pod­eks­cy­to­wa­nia, ale udaje mi się opa­no­wać. Egzo­pla­nety to sto­sun­kowo nowe odkry­cie – ofi­cjal­nie ist­niały tylko w teo­rii, aż do lat dzie­więć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku – a teraz naukowcy odkryli ich tysiące. Są to po pro­stu pla­nety krą­żące wokół gwiazdy innej niż nasza. Spo­śród miliar­dów z nich, jedna może być zdolna do pod­trzy­ma­nia obcego życia. Pro­fe­sor San­toro jest zaan­ga­żo­wana w te bada­nia od samego początku, a myśl o współ­pracy z nią, nawet na małą skalę, w celu odkry­cia i skla­sy­fi­ko­wa­nia tych pla­net, wystar­czy, aby wszystko inne znik­nęło.

– Alice prze­śle ci e-mailem har­mo­no­gram zajęć – mówi. – Będziesz mieć przy­pi­sane lek­tury na nasze coty­go­dniowe kon­wer­sa­to­ria, więc upew­nij się, że jesteś przy­go­to­wana. Chcę, żebyś pra­co­wała z nią nad prze­ro­bie­niem pro­gramu, któ­rego uży­wamy do pomiaru atmos­fer tych pla­net. Myślę, że twoje oko do kodu pomoże nam go uspraw­nić. Chcę, aby wer­sja próbna była gotowa do uru­cho­mie­nia, gdy opu­bli­kują nowe dane Jamesa Webba, aby mogła być czę­ścią ana­lizy mojego nowego arty­kułu.

Kiwam głową.

– Oczy­wi­ście.

Jej spoj­rze­nie staje się prze­ni­kliwe.

– Co sły­chać, Mia? Jak twoja rodzina?

– Dobrze.

– Czy na­dal myślą, że prak­ty­ku­jesz jako nauczy­ciel?

Moja twarz oblewa się rumień­cem. Wpa­truję się w swoje kolana. Wielką wizją mojej rodziny na temat kariery kobiety jest to, że powinna ona być tym­cza­sowa – naucza­nie innych, dopóki nie będę miała wła­snych dzieci. Moja bab­cia tak zro­biła. Moja matka i jej sio­stra. Moja star­sza sio­stra Giana będzie uczyć jesz­cze przez rok, zanim doczeka się dzieci ze swoim mężem, nie zwa­ża­jąc na to, że dora­sta­jąc chciała zostać praw­ni­kiem. Myślą, że to wła­śnie robię, a ja ich nie wypro­wa­dzam z błędu. Ale jeśli dostanę się do pro­gramu w Gene­wie, będę mogła wyko­rzy­stać to jako kon­kretny dowód na to, że ta dzie­dzina jest mi prze­zna­czona. I wyja­śnić im wszystko. W końcu nie chcę kła­mać o czymś tak wiel­kim.

– Tak jest łatwiej. Oni tego… oni tego nie zro­zu­mieją.

– Nie­mniej jed­nak – stwier­dza – to twoja rodzina. – Moi rodzice też nie rozu­mieli mojego pra­gnie­nia wpa­try­wa­nia się w niebo przez tele­skop, ale się prze­ko­nali.

– Pani ojciec był leka­rzem – mówię. – Mój tata insta­luje sys­temy kli­ma­ty­za­cji.

Zdej­muje oku­lary i ostroż­nie je składa.

– Pod koniec czerwca orga­ni­zuję sym­po­zjum. Przy­jadą kole­dzy z kilku uni­wer­sy­te­tów i chcia­ła­bym, abyś przed­sta­wiła pre­zen­ta­cję na temat naszych badań. Przy­trzy­muje moje spoj­rze­nie. – Rozu­miesz?

Oddech więź­nie mi w gar­dle.

– Tak.

– Spisz się dobrze, a nie będziesz potrze­bo­wała mojej reko­men­da­cji do pro­gramu w Gene­wie. Robert Meier sam cię wysłu­cha. Powie­dzia­łam mu już, że pod­czas sym­po­zjum będzie mógł zoba­czyć moją naj­bar­dziej obie­cu­jącą stu­dentkę. – Wstaje, sygna­li­zu­jąc, że mogę odejść.

Prze­rzu­cam torbę przez ramię.

– Mam nadzieję, że zapro­sisz na to sym­po­zjum rodzinę.

Mogę powie­dzieć, że to nie­zbyt tra­fiona suge­stia, ale nie poru­szam tego. Nie teraz, kiedy jedyna osoba, którą chcia­ła­bym zapro­sić, nie żyje. Kiwam głową.

– Do zoba­cze­nia w ponie­dzia­łek.

Odwró­ciła się już do półki z książ­kami, prze­glą­da­jąc tomisz­cza. Czas na następny pro­blem dnia. „Ponie­dzia­łek”.

Rozdział 3

3

SEBA­STIAN

TEGO WCZE­SNEGO RANKA w domu panuje cisza.

Wstaję z „deski”, oddy­cha­jąc przez nos i pod­no­szę zestaw pięt­na­sto­fun­to­wych han­tli na następną rundę ćwi­czeń. Cooper, obok mnie, robi to samo. Nie czu­jemy potrzeby roz­mowy pod­czas wspól­nych ruty­no­wych ćwi­czeń, dokład­nie w ten sam spo­sób, od lat. Cza­sami pusz­czamy muzykę, ale nie dzi­siaj. Nic mnie nie roz­pra­sza, poza tym, co mam w gło­wie.

Dzięki jego pozy­cji w dru­ży­nie hoke­jo­wej i mojej w dru­ży­nie base­bal­lo­wej mogli­by­śmy pójść na siłow­nię na kam­pu­sie, czynną 24/7, prze­zna­czoną dla spor­tow­ców, ale on, po skoń­czo­nym seme­strze, wyjeż­dża za kilka godzin na wycieczkę ze swoją dziew­czyną Penny i chciał spę­dzić dodat­kowy czas z kotem sie­dzą­cym teraz na scho­dach.

Mruga do nas swo­imi ogrom­nymi bursz­ty­no­wymi oczami, nie­po­ko­jąco inte­li­gent­nymi. Ja wolę psy, ale Tan­ge­rine bar­dzo mi się spodo­bała. Cooper i Penny ura­to­wali ją zeszłej jesieni, i od tego czasu stała się sta­łym ele­men­tem naszego domu. Wciąż jej do końca nie wyba­czy­łem, że zosta­wiła mar­twą mysz w moim bucie, ale jest uro­cza. Nie wiem, czy to, że będę jedy­nym opie­ku­nem kotki pod­czas nie­obec­no­ści Coopera i Penny i naszej młod­szej sio­stry Izzy, która jest na Man­hat­ta­nie na stażu, zbliży nas do sie­bie, czy skoń­czy się tym, że zaata­kuje mnie we śnie.

Macha ogo­nem, jakby się nad tym zasta­na­wiała, pod­czas gdy my wyko­nu­jemy ćwi­cze­nia. Po ostat­nim odkła­dam han­tle na pod­łogę i prze­cze­suję dło­nią kudłate włosy. Izzy zawsze mi doku­cza, że to włosy base­bal­lowe. Teraz są dłuż­sze niż u Coopera; po tym, jak jego dru­żyna dostała się do Fro­zen Four – i wygrała – jego dziew­czyna bła­gała go, aby przy­ciął brodę i odciął część kła­ków.

Teraz spo­gląda na mnie.

– Jesteś cich­szy niż zazwy­czaj.

– Nie śpię już od jakie­goś czasu. – Roz­cią­gam się; moje ramię zapro­te­sto­wało po ostat­niej serii powtó­rzeń. Pod­czas meczu kilka dni temu wpa­dłem na tor ostrze­gaw­czy, gdy goni­łem wysoko lecącą piłkę. Zła­pa­łem ją. I siniaka. A mimo to prze­gra­li­śmy. Cztery mecze z rzędu. Jeśli mamy zagrać w play offach, musimy szybko popra­wić naszą sytu­ację.

Wzdy­cha współ­czu­jąco.

– Myśla­łem, że jest coraz lepiej.

Wzru­szam ramio­nami, bio­rąc łyk wody.

– Raz lepiej, raz gorzej. Ostat­niej nocy nie udało mi się zasnąć. Poćwi­czy­łem jed­nak moje umie­jęt­no­ści posłu­gi­wa­nia się nożem. Obej­rza­łem też film doku­men­talny o wypieku chleba we Fran­cji.

Potrzą­snął głową.

– Zasta­na­wia­łem się nad posie­kaną cebulą w lodówce. Twoje hobby jest cza­sem dziwne, stary.

– Została pokro­jona w kostkę, a nie posie­kana. Nazwij to dzi­wac­twem, jak chcesz, ale jesz wszystko, co przy­rzą­dzę.

– Na szczę­ście. To kurew­sko pyszne. – Odkłada han­tle i roz­ciąga się. Tan­ge­rine pod­biega, ocie­ra­jąc się o jego gołe nogi. Pod­nosi ją i przy­tula do piersi. Ona mru­czy zado­wo­lona. – Ale to do bani. Chcesz o tym poroz­ma­wiać?

– Wszystko gotowe na podróż? Naj­pierw odwie­dzi­cie Jamesa i Bex, prawda?

– Seba­stian.

Inten­syw­nie nie­bie­skie oczy mojego przy­bra­nego brata są pełne tro­ski. Wyciąga rękę, by ści­snąć moje ramię.

– Czy to było…

Kosz­ma­rem? Jed­nym z upo­rczy­wych, obrzy­dli­wych kosz­ma­rów, któ­rych lata kosz­tow­nej tera­pii nie zdo­łały cał­ko­wi­cie stłu­mić? Nie­ważne, jak ciężko jego rodzice, a moi adop­cyjni rodzice, pró­bo­wali?

Prze­ły­kam. Nagle czuję ści­ska­nie w gar­dle.

– Nie. To nie kosz­mar.

Nie pasz­cza ze zmiaż­dżo­nego metalu i potłu­czo­nego szkła. Nie krew na skó­rza­nych sie­dze­niach. Nie krzyk, skró­cony przez prze­ciętą tcha­wicę. Mogę przy­wo­łać to wspo­mnie­nie tak łatwo, nawet po deka­dzie. Nie można spoj­rzeć w mar­twe oczy matki mając jede­na­ście lat i tego nie pamię­tać; to tak, jakby ktoś roz­ciął ci czaszkę i wyrył w niej ten obraz.

Cooper ści­ska mnie moc­niej. Powie­dział mi kie­dyś, że potrafi roz­po­znać, kiedy zatra­cam się we wspo­mnie­niach. Mie­li­śmy po czter­na­ście lat, sie­dzie­li­śmy pod try­bu­nami pod­czas jed­nego z wielu piąt­ko­wych meczów fut­bo­lo­wych naszego star­szego brata Jamesa, każdy z kra­dzio­nym piwem w ręku. Jedna z tych nie­czę­stych, jesien­nych nocy, kiedy Cooper nie spę­dzał czasu na lodo­wi­sku, a ja nie mia­łem sesji tre­nin­go­wej. Był paź­dzier­nik, powie­trze na Long Island po fali upa­łów pod koniec sezonu w końcu zro­biło się rześ­kie. Myślę, że coś w tym nagłym desz­czu to spo­wo­do­wało. Byli­śmy w suchym i bez­piecz­nym miej­scu, mecz wciąż trwał, ale zamar­łem, gdy wpa­try­wa­łem się w ulewę, aż Cooper musiał mną potrzą­snąć, bym wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści.

Teraz wyswo­bo­dzi­łem się z jego uści­sku.

– Po pro­stu… nie mogłem spać.

Jego spoj­rze­nie stało się prze­ni­kliwe.

– Z jej powodu.

Ni­gdy nie powie­dział­bym tego Coope­rowi, z powodu jego napię­tych rela­cji z ojcem, które dopiero się popra­wiają – a nasze przez pewien czas na początku tego roku także były napięte, kiedy to jego gów­niany wujek wró­cił do Nowego Jorku i pró­bo­wał ogra­bić go z fun­du­szu powier­ni­czego – ale kiedy robi tę minę, wygląda jak Richard Cal­la­han, aż po zmarsz­czone brwi.

Wszy­scy Cal­la­ha­no­wie wyglą­dają podob­nie, mają ciemne włosy i inten­syw­nie nie­bie­skie oczy. Nikt ni­gdy nie miałby wąt­pli­wo­ści, że są rodziną. Richard Cal­la­han, legenda roz­gry­wa­ją­cych. Jego syn James, dwa lata star­szy ode mnie i Coopera, który skoń­czył swój pierw­szy rok w NFL. Cooper, mój naj­lep­szy przy­ja­ciel i pra­wie bliź­niak. Nasza młod­sza sio­stra Izzy, tęt­niąca życiem kula ener­gii z nie­sa­mo­wi­tym ser­wem w siat­kówce i wystar­cza­jącą swadą, która wpę­dza ją w cią­głe kło­poty.

Mam blond włosy po zmar­łej matce i zie­lone oczy po zmar­łym ojcu, a teraz noszę nazwi­sko Cal­la­han; mam to nazwi­sko na ple­cach mojej koszulki base­bal­lo­wej, odkąd skoń­czy­łem dwa­na­ście lat. Cooper i jego bli­scy są moją rodziną od dekady, dzięki pak­towi, który Richard i mój ojciec, Jacob Mil­ler, zawarli, gdy byli mło­dymi męż­czy­znami z nadzie­jami na przy­szłość w NFL i MLB. Po śmierci moich rodzi­ców, Richard i San­dra przy­jęli mnie do sie­bie z otwar­tymi ramio­nami i będę im za to zawsze wdzięczny.

Bio­rąc to wszystko pod uwagę, jeste­śmy braćmi na tyle długo, że Cooper wie, kiedy jestem wyco­fany. Głasz­czę Tan­ge­rine mię­dzy uszami. Cisza jest wystar­cza­ją­cym potwier­dze­niem: nie wyrzu­ci­łem Mii di Angelo z głowy.

Ciesz się, patrząc, jak odcho­dzę, Cal­la­han.

Jej słowa mnie drę­czą. Ponad mie­siąc póź­niej wciąż odbi­jają się echem w mojej gło­wie. W jed­nej chwili mia­łem ją w moim łóżku, w moich ramio­nach, tak bli­sko. W następ­nej ucie­kła – i kazała mi patrzeć, jak odcho­dzi, jak­bym ni­gdy wię­cej miał jej nie zoba­czyć. Widy­wa­łem ją od tam­tej pory, ponie­waż jest naj­lep­szą przy­ja­ciółką Penny i nie spo­sób igno­ro­wać kogoś, kto cho­dzi na ten sam uni­wer­sy­tet, ale zacho­wy­wała się jak zwy­kła pod­ry­waczka, żadna roz­mowa, żadna wspólna chwila nic nie zna­czyła.

– Czy kie­dy­kol­wiek powiesz mi, co się wła­ści­wie stało?

– Widzia­łeś, jak odcho­dzi.

Wzdy­cha.

– Nie rozu­miem jej. Wiem, że Penny ją kocha, ale potrafi być… trudna.

– Nic o mnie nie mówiła? – Nie­na­wi­dzę tej żało­snej nuty w moich sło­wach, ale nie mogę się powstrzy­mać przed zada­niem tego pyta­nia. Obra­cam mię­dzy pal­cami mój naszyj­nik, meda­lion, który kie­dyś nale­żał do mojego ojca.

Cooper tylko wzru­sza ramio­nami, bez wąt­pie­nia myśląc o momen­cie, w któ­rym przy­ła­pał nas razem. To nie było tak, że się pie­przy­li­śmy; po pro­stu się cało­wa­li­śmy. Jed­nak gdy tylko Mia go zoba­czyła, jaka­kol­wiek wraż­li­wość, którą mi poka­zała, znik­nęła. Zbroja, twarda jak stal, wró­ciła na swoje miej­sce.

– Jeśli tak, to pro­siła Penny, żeby mi nie mówiła. Pew­nie dla­tego, że wie, że ja bym ci to powtó­rzył.

– Fan­ta­stycz­nie.

– Nie powie­dzia­łeś mi zbyt wiele o tym, co się stało.

Wzdry­gną­łem się.

– Nie. I nie powiem.

– Oboje jeste­ście śmieszni – mówi Penny z góry scho­dów. Scho­dzi po nich, z gołymi sto­pami, ubrana w koszulkę ze smo­kiem, która na pewno należy do mojego brata. Ma wystar­cza­jąco dużo ner­dow­skiego sprzętu fan­tasy, by rywa­li­zo­wać z kon­wen­tem fanów. Jej rdzawe włosy, tak różne od kru­czo­czar­nych wło­sów Mii, są prak­tycz­nie jak pta­sie gniazdo. – Prawdę mówiąc, ona też nic mi nie powie­działa. Nie chce o tym roz­ma­wiać.

Łatwo usły­szeć nutę tro­ski w jej gło­sie. W końcu Mia jest jej naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Obser­wo­wa­łem Mię i choć wiem, że to nie moja pie­przona sprawa, wyda­wało się, że bar­dzo cie­szyła się moim towa­rzy­stwem. To jej prawo i jasne, ja robię to samo, ale po tym, jak nam się razem ukła­dało?

Ile­kroć myślę o tej chwili w mojej sypialni, widzę jej roz­ma­zaną szminkę, jej jasno­brą­zowe oczy. W prze­rwie mię­dzy poca­łun­kami, po raz drugi zapro­si­łem ją na kola­cję – tylko na jedną kola­cję, jedną praw­dziwą randkę po mie­sią­cach pota­jem­nych spo­tkań – a ona się zgo­dziła. Mniej wię­cej minutę póź­niej wpadł na nas Cooper, a mniej wię­cej kolejną minutę póź­niej zarzu­ciła sobie na ramię torbę NASA niczym tar­czę i, kurwa, wyszła.

Ciesz się, patrząc jak odcho­dzę, Cal­la­han.

Od tam­tej pory zacho­wy­wała się tak, jakby udało jej się wyma­zać mnie ze swo­jego życia bez zasta­no­wie­nia. Nie byłem w sta­nie zmu­sić się do opo­wie­dze­nia Coope­rowi wszyst­kich szcze­gó­łów. Pomimo to poja­wi­łem się na zapla­no­wa­nej randce – cze­ka­łem ponad dwie godziny na wypa­dek, gdyby się poja­wiła – ale ona mnie olała. Nie chcę się do tego przy­znać wła­snemu bratu. Nie, kiedy jego dziew­czyna jest naj­lep­szą przy­ja­ciółką Mii.

– Jesteś pewien, że przez jakiś czas pora­dzisz sobie sam? – pyta. Spo­gląda na Penny. – Powin­ni­śmy zostać w pobliżu? Przyjść na mecz? Wiem, że Mia…

Potrzą­sną­łem głową.

– Nie, ciesz­cie się podróżą. Pozdrów Jamesa i Bex. Pora­dzę sobie.

Penny całuje Coopera w poli­czek. Przy­ciąga ją bli­żej, koły­sząc nie­świa­do­mym ruchem, gdy opiera pod­bró­dek na jej gło­wie. Prze­ły­kam nutę zazdro­ści. Kiedy James zna­lazł Bex, to miało sens – zawsze był stwo­rzony do wiel­kiej miło­ści. Brat­nia dusza, żona, dzieci, biały płot, pies. Kiedy Cooper zna­lazł Penny, było to zasko­cze­niem dla wszyst­kich, ale jemu wyraź­nie to odpo­wia­dało, że ma jedną osobę, na któ­rej może się sku­pić, jedną osobę do kocha­nia. Ni­gdy nie widzia­łem go szczę­śliw­szego, co spra­wia, że jest jesz­cze gorzej, gdyż tęsk­nię za wspól­nymi pod­ry­wami.

Obaj moi bra­cia zasłu­gują na miłość. Jed­nak do bani jest być samot­nym i tęsk­nić za dziew­czyną, która naj­wy­raź­niej chce mieć ze mną mniej wspól­nego niż z psim gów­nem na spo­dzie jej buta.

– Powie­dzie­li­śmy mojemu tacie, że zjemy z nim śnia­da­nie przed wyru­sze­niem w drogę – mówi Penny. Chrzą­kam.

– Jasne. I tak muszę iść na tre­ning.

– Jeśli dosta­niesz infor­ma­cje o draf­cie, gdy nas nie będzie, napisz do mnie – mówi Cooper z lek­kim uśmie­chem. Ponie­waż trwa prze­rwa, miał mnó­stwo czasu, aby sku­pić się na innych rze­czach, a mia­no­wi­cie na tym, gdzie jego zda­niem pod­pi­szę kon­trakt po lip­co­wym draf­cie MLB. Ile­kroć myślę o tym zbyt inten­syw­nie, mój żołą­dek zawią­zuje się w supeł. – Tata wspo­mi­nał coś o Mar­lins? Miami byłoby świetne. – Udaje mi się odwza­jem­nić uśmiech. Nie mia­łem serca powie­dzieć mu, a wła­ści­wie żad­nemu z nich, że zbli­ża­jący się draft wisi nade mną jak szybko nad­cią­ga­jąca burza. To nie­do­rzeczne, bo wła­śnie to powi­nie­nem robić. Mój ojciec chciał stwo­rzyć dzie­dzic­two, więc upew­nił się, że kocham ten sport od momentu, gdy po raz pierw­szy pod­nio­słem kij base­bal­lowy. Base­ball zawsze był moim życiem, a kiedy zostanę powo­łany, będzie moją przy­szło­ścią.

Ale ostat­nio mała część mnie, na tyle gło­śna, że nie mogę jej cał­ko­wi­cie zigno­ro­wać, zasta­na­wia się, czy to wła­ściwa przy­szłość.

Kiedy latem, po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej, odrzu­ci­łem pierw­szą ofertę dra­ftu, zamiast tego wią­żąc się z McKee, ozna­czało to, że nie będę się do niego kwa­li­fi­ko­wał dopóki nie skoń­czę dwu­dzie­stu jeden lat. W ten spo­sób postę­puje wielu czo­ło­wych gra­czy base­ballu – zobacz, jaka byłaby oferta, a następ­nie zostań w col­lege’u i zapla­nuj kolejne kroki, gdy kilka sezo­nów póź­niej twoje umie­jęt­no­ści się popra­wią. Jeśli nie­mal codzienne arty­kuły, które wysyła mi Richard, są pre­cy­zyjne, przejdę w pierw­szej run­dzie, praw­do­po­dob­nie do Miami Mar­lins lub Texas Ran­gers. Mówi się już o tym, że Cin­cin­nati Reds mogliby mnie kupić, by mieć w dru­ży­nie Mil­lera. Tego chciał tata. Jeśli zamknę oczy i sku­pię się, wciąż sły­szę spo­sób, w jaki mówił o base­ballu, jego pięk­nie, histo­rii, syme­trii, która uczy­niła go tak trwa­łym w ame­ry­kań­skiej kul­tu­rze. Sły­nął z cier­pli­wo­ści, ale był też wul­ka­nem ener­gii w polu pał­ka­rza, goto­wym do ude­rze­nia. Rekord home run w Natio­nal League, usta­no­wiony przez niego w ostat­nim sezo­nie przed wypad­kiem, pozo­staje nie­po­bity.

Wiele osób, ocze­kuje, że to ja go pobiję.

To poetyc­kie, że po dzie­się­ciu latach od tra­gicz­nego wypadku, który zbyt wcze­śnie zabrał z gry jed­nego z naj­lep­szych gra­czy base­ballu, jego syn może zostać wybrany w draf­cie. Nie było więk­szej tra­ge­dii w base­ballu od czasu śmierci Thur­mana Mun­sona w kata­stro­fie lot­ni­czej. Pew­nego dnia zadzwo­nili z „The Spor­t­sman”, naj­star­szego maga­zynu spor­to­wego w kraju, z prośbą o udzie­le­nie im wywiadu, ale ja jesz­cze nie byłem w sta­nie tego zro­bić.

Bez względu na to, jak bar­dzo zależy mi na base­ballu – bez względu na to, jak żywy się czuję, gdy gonię lecącą piłkę, gdy ude­rzam line drive’a, gdy wśli­zguję się na home plate – to nie jest tylko moje. Kiedy roz­pocz­nie się moja przy­szłość w MLB, porów­na­nia będą coraz bar­dziej inten­sywne. Syn wiel­kiego Jake’a Mil­lera.

Nie mogę zawieść taty, to nie wcho­dzi w grę. Chciał dla mnie jed­nego i to było to. Zgi­nął w strasz­nym, nie­spra­wie­dli­wym momen­cie, z ręką wycią­gniętą tak, jakby mogła uchro­nić sie­dzącą tuż obok niego moją matkę przed śmier­cią. Mogę teraz nosić nazwi­sko Cal­la­han na ple­cach koszulki, ale kiedy to będzie moja praca, ocze­ki­wa­nia będą inne. Więc po pro­stu trzy­mam ten pie­przony uśmiech przy­kle­jony do mojej twa­rzy.

– Jasne – mówię bratu. – Może to będzie Miami. Szczę­śli­wej podróży. Zasłu­ży­łeś na nią.

Rozdział 4

4

MIA

13 marca

WŁA­ŚNIE OTWIE­RAM SMS od Penny – chłopcy mają się dobrze, spę­dzają noc u Coopa – kiedy roz­lega się puka­nie do drzwi.

Zsu­wam się z łóżka, drżąc, gdy moje bose stopy doty­kają pod­łogi. W głowie dudni mi od alko­holu, który wla­łam w sie­bie w Red’s, i jestem pewna, że nie pomo­gło mi wpa­try­wa­nie się w ciem­no­ści w lap­top, pozwa­la­jąc, by zalało mnie nie­bie­skie świa­tło. Działo się to mię­dzy gapie­niem się w sufit, a koń­cze­niem pracy na kurs astro­no­mii gwiezd­nej, a obi­ja­jąc się, nie dosta­jesz się do labo­ra­to­riów badaw­czych finan­so­wa­nych przez NASA.

A może chcia­łam odwró­cić od niego swoją uwagę.

Seba­stian Mil­ler-Cal­la­han.

Seba­stian, który uśmie­cha się do mnie od czasu wizyty w kinie zeszłej jesieni.

Seba­stian, który nazywa mnie słodką, kiedy docho­dzę.

Seba­stian, który dla mnie ude­rzył.

Kto do cho­lery robi takie rze­czy?

Naj­wy­raź­niej chłopcy Cal­la­han. Sły­sza­łam opo­wie­ści Penny o bra­cie Seba­stiana, Coope­rze, w któ­rym jest obrzy­dli­wie zako­chana. Nie­na­wi­dzi­ła­bym tego, gdyby nie to, że ją kocham, uwiel­biam widzieć ją szczę­śliwą. Jest typem dziew­czyny, którą chce się przed­sta­wić rodzi­com. Taką, która zasłu­guje na kocha­jący zwią­zek.

A potem jestem ja.

Nie powin­nam cią­gle wpusz­czać Seba­stiana. W ten czy inny spo­sób tylko go zra­nię. Pró­bo­wa­łam wcze­śniej, wło­ży­łam bluzę kolegi z dru­żyny Coopera na mecz hokeja, cho­ciaż Seb popro­sił mnie, żebym tego nie robiła, a on po pro­stu obrzu­cił mnie wzro­kiem i zigno­ro­wał. Cier­pliwy jak zawsze. A potem w barze jakiś dzi­wak pró­bo­wał nagrać mnie i Penny, a on ode­rwał mnie od niego, zanim dołą­czył do Coopera.

Pod­cho­dzę do drzwi i otwie­ram je.

– Hej – wzdy­cha. Jego głos jest zachryp­nięty; nie tylko od ude­rze­nia w gar­dło pod­czas walki, ale także od wcze­śniej­szej gry. Tylko, że jego głos był tak dono­śny jak głos Penny - roz­ma­wiałyśmy już o tym, że ni­gdy nie widzia­ły­śmy braci, któ­rzy są tak bli­sko. – Mogę wejść?

Jego oczy są przy­ćmione i wyczer­pane, a poli­czek spuch­nięty i pokryty sinia­kami. Ma też roz­cię­cie na czole, na wpół ukryte pod potar­ga­nymi włosami. Chwy­tam go za rękę i pro­wa­dzę do środka. Siada ostroż­nie na małej kana­pie we wspól­nej czę­ści miesz­ka­nia. Mamy mini lodówkę, więc biorę paczkę lodu z zamra­żarki i zawi­jam ją w koszulkę, zanim mu ją podam.

– Na pewno nie masz wstrząsu mózgu? – pytam, pozo­sta­jąc przy drzwiach.

Odwraca się do mnie powoli, jakby pró­bu­jąc zmi­ni­ma­li­zo­wać ból. Ruch spra­wia, że się krzywi. Odpy­cham ogar­nia­jący mnie lęk.

– Zba­dali mnie na pogo­to­wiu, jestem cały. Cooper potrze­bo­wał szwów. – Nie­po­kój pogłę­bia się. Gwał­tow­nie powięk­sza­jąca się czarna dziura, gro­żąca wcią­gnię­ciem mnie do środka.

Wdał się dla mnie w bójkę.

To nie ma zna­cze­nia.

Usi­łuję wykrzy­wić twarz. To bez­pieczne. To uśmie­chy wpę­dzają mnie w kło­poty, a nie gry­masy.

– Nie pro­si­łam cię o bycie moim ryce­rzem w lśnią­cej zbroi.

– Nie mia­łem zamiaru pozwo­lić, żeby ten dupek cię ude­rzył. Ani Penny. Ani Coopera, jeśli o to cho­dzi.

Jego głos jest ostry. To głos, w któ­rym nie ma miej­sca na dys­ku­sję. Wzdry­gam się, nawet jeśli część mnie – mała, ale iry­tu­jąco gło­śna część mnie – lubi ten ton i to, co może obie­cać.

Par­sk­nę­łam.

– Cooper miał ze trzy­dzie­ści fun­tów mię­śni wię­cej od tego gościa. Był nikim. Mogłam go zała­twić.

– Nie mia­łem zamiaru na to pozwo­lić.

– Potra­fię o sie­bie zadbać.

– Nie powie­dzia­łem, że nie potra­fisz. – Wstaje, pod­cho­dzi do mnie i przy­ci­ska mnie do drzwi. Prze­ły­kam, wpa­tru­jąc się w te cudowne zie­lone oczy, które poże­rają mnie za każ­dym razem, gdy jeste­śmy razem w pokoju. To co jest mię­dzy nami, to tajem­nica, a takie gówno jak bro­nie­nie mnie w widocz­nej dla wszyst­kich bójce grozi, że wszystko się wyda. Powin­nam mu powie­dzieć, żeby poszedł do domu i prze­stał do mnie pisać. – Tylko, że ni­gdy nie pozwo­lił­bym ci wal­czyć samej.

To nie może być czymś wię­cej, niż sypia­nie razem. Nie może być czymś wię­cej, niż te wspólne chwile nocą, jak­by­śmy byli jedy­nymi żyją­cymi oso­bami, moje ciało pło­nące dla niego. Sieć reak­cji che­micz­nych roz­wi­ja­jąca się mię­dzy nami. Się­gam do siniaka, a on syczy, przy­cią­ga­jąc mnie bli­żej.

Nasze usta są zale­d­wie cen­ty­me­try od sie­bie, pochy­lamy się ku sobie. Razem. Czy­sty magne­tyzm.

Przy­gry­zam jego wargę. Jęczy, spra­wia­jąc, że mój żołą­dek pod­ska­kuje. Uśmie­cha się, po czym, aby nie czuć się gor­szym, przy­gryza moją wargę. Jego dło­nie chwy­tają moje bio­dra tak łatwo jak kij base­bal­lowy, a moje paznok­cie dra­pią jego plecy przez zbyt cienki swe­ter, który ma na sobie. Kiedy oboje sapiemy, odry­wamy się od sie­bie tylko po to, by zbli­żyć się jesz­cze bar­dziej; jego noga mię­dzy moimi, moje ręce wpla­ta­jące się w jego włosy. Blond kosmyki, tak różne od wło­sów jego przy­bra­nej rodziny, są wciąż zimne od mar­co­wego powie­trza na zewnątrz.

Chcę go zacią­gnąć do mojej sypialni. Penny nie wróci dziś wie­czo­rem, nie kiedy ma chło­paka ze świeżo zało­żo­nymi szwami, któ­rym musi się opie­ko­wać. To, co robię z Seba­stia­nem, nie­bez­piecz­nie zbliża się ku temu samemu, ale ist­nieje wystar­cza­jąco dużo róż­nic, że mogę odrzu­cić tę myśl. Pra­wie. Cofam się, mimo że jestem uwię­ziona mię­dzy nim a drzwiami.

Moż­liwe, że zatrzy­mana jest lep­szym sło­wem niż uwię­ziona.

– Mia – zaczyna.

Nie daję mu szansy na dokoń­cze­nie myśli. Ma do wyboru mój pokój albo kory­tarz. Kory­tarz byłby bez­piecz­niej­szy, ale nie mogę wypchnąć go dziś na mróz. Nie, kiedy przeze mnie ma siniaka na twa­rzy. Nie wtedy, gdy chwy­cił mnie w talii i zabro­nił się ruszać, jak­bym była podatna na zła­ma­nia. Jak­bym była dziew­czyną, która potrze­buje ryce­rza w lśnią­cej zbroi, z mie­czem w ręku, jed­nego z boha­te­rów fan­ta­zji Penny, który stałby się realny. Ni­gdy tego nie potrze­bo­wa­łam, ale jakaś część mnie musi tego chcieć, bo zabie­ram go do sypialni, zamy­kam drzwi i mówię mu, żeby spra­wił, że zacznę krzy­czeć.

Rozdział 5

5

MIA

GDY NASTĘP­NEGO DNIA idę przez kam­pus z kawą w ręku, dzwoni Giana.

Zazwy­czaj jej tele­fony przy­bie­rają jedną z dwóch form: narze­ka­nie na naszą fami­lię lub prze­słu­chi­wa­nie mnie, aby mogła prze­ka­zać infor­ma­cje rodzi­nie. Ani jedno, ani dru­gie nie brzmi teraz zachę­ca­jąco, zwłasz­cza że wciąż jestem dumna po roz­mo­wie z pro­fe­sor San­toro. Mój umysł jest pełen pomy­słów na to, jak przy­czy­nić się do jej pro­jektu. Jej bada­nia są czę­ścią misji NASA, mają­cej na celu odkry­cie miliar­dów egzo­pla­net ukry­wa­ją­cych się w ciem­no­ściach kosmosu. Celem jest zna­le­zie­nie dru­giej Ziemi – ale każda egzo­pla­neta odkrywa coś nowego na temat wszech­świata.

Ponie­waż nie możemy zoba­czyć egzo­pla­net bez­po­śred­nio za pomocą naszej obec­nej tech­no­lo­gii, musimy polo­wać na nie w inny spo­sób. Pro­fe­sor San­toro pra­cuje nad nowym spo­so­bem pomiaru wła­ści­wo­ści atmos­fery w celu okre­śle­nia szcze­gó­łów doty­czą­cych egzo­pla­net i jeśli uda mi się prze­ro­bić kod pro­gramu któ­rego używa, mogli­by­śmy uzy­skać znacz­nie dokład­niej­sze dane na temat tych potwier­dzo­nych.

Myśl o tych wszyst­kich pla­ne­tach, pięk­nych w obcy spo­sób… wystar­czy, bym zatrzy­mała się i spoj­rzała w niebo, mimo że jest pora­nek. Przy­bie­ram neu­tralny wyraz twa­rzy, zanim odbie­ram połą­cze­nie wideo.

Przy­naj­mniej kam­pus w więk­szo­ści opu­sto­szał na lato, więc w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby pod­słu­chać moją roz­mowę. Niebo zasnute jest alto­cu­mu­lu­sami, z któ­rych każda jest tak puszy­sta jak kawa­łek waty cukro­wej. Kilka lat temu naukowcy odkryli WASP-121b, egzo­pla­netę pokrytą meta­lo­wymi chmu­rami, z któ­rych leją się płynne kamie­nie szla­chetne. Deszcz, tak jak na Ziemi, ale zupeł­nie obcy – i odda­lony o 855 lat świetl­nych. Kiedy powie­dzia­łam o tym Penny, zażar­to­wała, że to ja jestem tą pla­netą.

– Hej, Mi-Mi – wita się Giana. W szkole pod­sta­wo­wej w New Jer­sey wciąż trwają lek­cje, więc musi być na prze­rwie obia­do­wej; widzę za nią ścianę pokrytą jaskra­wymi pla­ka­tami. Jej gęste włosy są spięte w kucyk, a w uszach błysz­czą małe dia­menty. – Jak leci?

Wal­czę z uśmie­chem na dźwięk mojego prze­zwi­ska z dzie­ciń­stwa. Jest jedyną osobą, która mnie tak nazywa. W zamian jestem jedyną osobą, która nazywa ją Gi-Gi.

– Dobrze.

– Ład­nie tam macie.

Idę dalej.

– Na zewnątrz jest dość gorąco.

– Prawda? Dzieci myślą, że już są waka­cje. Nie chcą wyko­ny­wać żad­nej pracy. – Bie­rze łyk wody i dodaje: – Zaczę­łaś pisać już pracę? Mama pytała.

– Nie. – Mrużę oczy, patrząc na drzewa. – To zaję­cia wyrów­naw­cze, więc naj­pierw muszę pocze­kać na zakoń­cze­nie seme­stru. Mam na myśli, ich seme­stru.

– Powin­naś przy­je­chać na kilka dni, zanim zaczniesz. W tym roku nie przy­je­cha­łaś nawet na Wiel­ka­noc. – Nie chcia­łam mieć nic wspól­nego z Wiel­ka­nocą. Ani z kato­lic­kim nabo­żeń­stwem, ani z roz­ma­ry­no­wym baran­kiem babci, ani nawet z pastiera napo­le­tana mamy. Ani z polo­wa­niem na jajka na podwórku, ani z moimi małymi kuzy­nami bie­ga­ją­cymi dookoła w swo­ich wykroch­ma­lo­nych stro­jach i z brud­nymi rękami. Zamiast tego spę­dzi­łam ten dzień odra­bia­jąc szkolne zada­nia, mimo że wypadł w cza­sie ferii wio­sen­nych. Nie lubi­łam świąt, odkąd zmarł nonno.

– Biorę dodat­kowe zmiany w kawiarni przed jej zamknię­ciem.

The Pur­ple Ket­tle, kawiar­nia na kam­pu­sie, w któ­rej pra­cuję w trak­cie seme­stru, została zamknięta dwa dni temu na okres letni. Kolejne kłam­stwo do doda­nia. Moja rodzina myśli, że zostaję w Moor­bridge, aby w ramach przy­spie­szo­nych stu­diów z naucza­nia poma­gać uczniom szkół śred­nich, któ­rzy oblali zaję­cia z przed­mio­tów ści­słych – ale nie spę­dzi­łam nawet sekundy na tym wydziale. Jeśli kie­dy­kol­wiek będę uczyć, to tak jak pro­fe­sor San­toro. Jako roz­sze­rze­nie moich badań i część mojej kariery, a nie całość. A już na pewno nie jako przed­sta­wia­nie gim­na­zja­li­stom kon­cep­cji for­mo­wa­nia się chmur czy cze­go­kol­wiek, co moja rodzina uważa za mak­si­mum moich moż­li­wo­ści.

– Cóż, jeśli mia­ła­byś prze­rwę, wszy­scy chcie­liby cię zoba­czyć. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że Michelle znów jest w ciąży.

Wysy­łam modli­twę do nieba. Mój brat cza­sami potrafi być dup­kiem, ale jego żona jest wspa­niała.

– To super.

– Prawda? Tym razem chcemy być cio­ciami dla małej dziew­czynki. Dość z chło­pa­kami.

– Anthony nie wie­działby, co zro­bić z dziew­czynką. – Ma synów bliź­nia­ków i obaj są mini­tor­na­dami cha­osu. Giana i jej mąż nie będą daleko w tyle. Założę się, że jeśli Michelle jest w ciąży i będzie to dziew­czynka, Giana nie wytrzyma do Bożego Naro­dze­nia, zanim zacznie sta­rać się o wła­sne dziecko.

Ta myśl przy­pra­wia mnie o dresz­cze. Prze­strzeń kosmiczna nie prze­raża mnie ani tro­chę. Ale ciąża? Bycie odpo­wie­dzialną za utrzy­ma­nie dziecka przy życiu? Ni­gdy mnie to nie inte­re­so­wało. W rze­czy­wi­sto­ści bar­dzo mnie to prze­raża, jeśli myślę o tym zbyt mocno. To kolejne kłam­stwo, któ­rym kar­mię moją rodzinę: Jasne, nie mogę się docze­kać, aż wyjdę za mąż i będę mieć dzieci. Pew­nego razu powie­dzia­łam mamie, że nie jestem pewna, czy chcę wyjść za mąż i mieć dzieci. Nakrzy­czała na mnie, przy­po­mi­na­jąc o moich obo­wiąz­kach jako kobiety i w sto­sunku do mojej rodziny.

– Racja – mówi Giana. – W każ­dym razie, jeśli nie możesz odwie­dzić nas teraz, to przy­naj­mniej przy­jedź na grilla w czerwcu. Nana będzie pła­kać, jeśli nie przy­je­dziesz.

– Nana ni­gdy w życiu nie uro­niła łzy. – To jedna z wielu rze­czy, które w niej sza­nuję, mimo że nasze rela­cje są, naj­de­li­kat­niej mówiąc, trudne. Na pogrze­bie nonno stała wypro­sto­wana, w czar­nym welo­nie, z twa­rzą pokrytą maki­ja­żem i oczami suchymi jak koryto rzeki pod­czas fali upa­łów. Żad­nych łez pod­czas czu­wa­nia, żad­nych łez pod­czas pogrzebu. Żad­nych łez pod­czas póź­niej­szego pry­wat­nego spo­tka­nia rodzin­nego, kiedy mój ojciec i wuj­ko­wie upi­jali się grappą i wzno­sili toa­sty za jego życie.

Ja nie byłam taka silna. Zamknę­łam się w pokoju i pła­ka­łam aż do utraty tchu.

Wspi­nam się na jedno z wielu wzgórz McKee, trzy­ma­jąc tele­fon wyżej, więc moja twarz wciąż znaj­duje się w kadrze. Aka­de­mik, w któ­rym zatrzy­muję się na lato, to jeden ze sta­rych budyn­ków dla stu­den­tów pierw­szego roku, poło­żony na skraju kam­pusu, na szczy­cie jed­nego z naj­bar­dziej stro­mych wzgórz. Nawia­sem mówiąc, to ten sam, w któ­rym pozna­łam Penny. Przy­je­cha­łam pierw­sza i zasta­na­wia­łam się, gdzie umie­ścić mój pla­kat z Galak­tyką Andro­medy, gdy wtar­gnęła ona, wicher rudych wło­sów, pie­gów i ner­wo­wej ener­gii. Miała ze sobą wię­cej ksią­żek niż ubrań i prze­rzu­cone przez ramię łyżwy. Przyj­rzała się mojej czar­nej, skó­rza­nej kurtce i gla­nom, wyczuła ner­wową, aro­gancką ener­gię, którą musia­łam ema­no­wać, zamru­gała i wycią­gnęła rękę.

Postrze­gała mnie lepiej niż kto­kol­wiek inny. Lepiej niż moja wła­sna sio­stra. Na­dal tak jest.

Moja praw­dziwa sio­stra wzdy­cha przez tele­fon. Mogę powie­dzieć, że od wykładu dzielą mnie jakieś trzy sekundy, więc mówię:

– Idę na spo­tka­nie. Poroz­ma­wiamy póź­niej.

– Powiedz, że przy­je­dziesz na grilla – nalega. – Dla mnie, Mi-Mi, pro­szę. Nie martw się o naszych rodzi­ców, bab­cię czy kuzy­nów.

Prze­su­wam kartę, by wejść do budynku i popy­cham cięż­kie drzwi. Tutaj też jest gorąco. Lato bez kli­ma­ty­za­cji to mor­der­stwo dla moich wło­sów.

Przy­naj­mniej mój pokój jest na pierw­szym pię­trze. W końcu cie­pło unosi się do góry.

– W porządku – mówię. Popo­łu­dnie w oto­cze­niu mojej bar­dzo dużej dal­szej rodziny, przy­ja­ciół z sąsiedz­twa, wszyst­kich z kościoła – mogę to znieść. Nie wiem dla­czego i jak moi rodzice zapo­cząt­ko­wali tę tra­dy­cję, ale trwa ona już ponad dwa­dzie­ścia lat: wiel­kie let­nie gril­lo­wa­nie u di Ange­los. Nie spę­dzi­łam czasu z sio­strą od Bożego Naro­dze­nia, a nawet wtedy przez połowę tego czasu była z rodziną swo­jego męża Petera.

– Wow! – Jej uśmiech chwyta mnie za serce. – Kocham cię, Mi-Mi.

Oddech więź­nie mi w gar­dle.

– Też cię kocham, Gi-Gi.

Naprawdę. Naprawdę tak. Kocham moją rodzinę tak bar­dzo, że boli mnie świa­do­mość, że nie jestem córką, jakiej chcieli. Nie taką, jak pla­no­wali. Pró­bo­wa­łam wpa­so­wać się w to pudełko – z moją sek­su­al­no­ścią, z moimi pasjami – i to po pro­stu nie dzia­łało. Nie­moż­liwe było pozo­sta­nie tam, ści­śniętą, i wzię­cie peł­nego odde­chu. Nonno był jedyną osobą, która to rozu­miała.

Gdyby żył, wspie­rałby moją karierę i nie dała­bym się zła­pać w to głu­pie kłam­stwo. W prze­szło­ści Giana pró­bo­wała, ale odkąd wyszła za mąż, zacho­wuje się jak mama i nasze ciotki. Mimo wszystko na­dal kocham ich i moje dzie­dzic­two. I potra­fię być przy­ja­zna w małych daw­kach. Penny sama to powie­działa.

Pra­wie się pośli­zgnę­łam, idąc kory­ta­rzem do mojego pokoju. Spo­glą­dam na pod­łogę, robiąc minę, gdy widzę, że jest pokryta wodą. Może jakiś idiota zosta­wił odkrę­cony kran w łazience. Na końcu kory­ta­rza otwie­ram drzwi, które przy­kle­iły się do fra­mugi.

Otwie­ram usta.

– Jasna cho­lera.

Mój pokój jest zalany. Bez drzwi zatrzy­mu­ją­cych stru­mień, woda wlewa się do kory­ta­rza, roz­le­wa­jąc się po moich tramp­kach. Spo­glą­dam w górę; woda sączy się z pęk­nię­cia w sufi­cie, mocząc abso­lut­nie wszystko. Łóżko. Moje ubra­nia, wciąż w otwar­tej walizce na pod­ło­dze. Buty koły­szą się na wodzie. Moje wspa­niałe zamszowe buty, moje ulu­bione, są prze­mo­czone. Znisz­czone. Robię krok i natych­miast się poty­kam. Sza­mo­czę się, pró­bu­jąc przy­trzy­mać się ramy łóżka, ale zamiast tego ląduję w zim­nej, obrzy­dli­wej wodzie. Nie mogę się powstrzy­mać przed wyda­niem z sie­bie bar­dzo zawsty­dza­ją­cego krzyku.

Rozdział 6

6

SEBA­STIAN

– A CO Z NIĄ? ONA JEST GORĄCA.

Zer­kam na Rafa­ela. Zagląda mi przez ramię do tele­fonu, wścib­ski drań. Nie pyta­łem go o zda­nie, ale z pew­no­ścią dziew­czyna z pro­filu jest atrak­cyjna. Naj­wy­raź­niej wie, że swoim uśmie­chem potrafi spra­wić, że faceci się zatrzy­mują i gapią.

Tak się składa, że jest bru­netką.

Prze­su­wam w lewo.

– Stary – mówi. – Prze­su­ną­łeś pal­cem w lewo co naj­mniej dzie­sięć razy.

Kilka stóp dalej, roz­cią­gnięty na ławce rezer­wo­wych, jakby to była wygodna stara kanapa, Hun­ter unosi brew. Zdej­muje bejs­bo­lówkę z logo McKee, ocie­ra­jąc pot z czoła. Mimo że jest począ­tek maja, w Nowym Jorku panuje let­nia wil­goć. Tre­ning zakoń­czył się kilka minut temu, ale zosta­li­śmy jesz­cze, aby poroz­ma­wiać o jutrzej­szym, otwie­ra­ją­cym serię, meczu z Bry­ant Uni­ver­sity i usta­lić plany na póź­niej. To mecz miej­scowy, zapla­no­wany na wie­czór, więc dziś możemy wyjść, wypić kilka piw w Red’s, obej­rzeć mecz Met­sów i na­dal z łatwo­ścią radzić sobie z przed­me­czową rutyną.

Przy­go­to­wa­nia Hun­tera do meczu są dro­bia­zgowe i prze­siąk­nięte prze­są­dami. Ni­gdy mnie to nie obcho­dziło – rów­nie dobrze mógł­bym zali­czyć home run w czar­nej bie­liź­nie, jak i w nie­bie­skiej – ale ni­gdy mu tego nie powiem. Cokol­wiek, byśmy znów zaczęli tra­fiać, co drę­czyło nas przez cały sezon. Jeśli nie zaczniemy wygry­wać o wiele czę­ściej w ciągu naj­bliż­szych kilku tygo­dni, prze­ga­pimy play offy. Nasz rekord nie wpły­nie zbyt­nio na mój doro­bek w draf­cie, ale muszę zna­leźć spo­sób, by pod­nieść swoją śred­nią, zanim poja­wią się ofi­cjalne sta­ty­styki.

Zer­kam na następny pro­fil. Jest blon­dynką. Ładne cycki. Uśmiech, lekko skrzy­wiony, tro­chę bez­czelny. Prze­su­wam pal­cem w prawo. Żad­nych nie­spo­dzia­nek, zmat­cho­wa­li­śmy się.

– No i ele­gancko – mówi Raf. Stuka swoim ramie­niem o moje. – Założę się, że wyśle ci wia­do­mość za trzy, dwa…

Poja­wia się powia­do­mie­nie. Uśmie­cha się.

– To było do prze­wi­dze­nia.

Igno­ruję go, odpo­wia­da­jąc jej. Ma na imię Regina. Wydaje mi się zna­joma, ale nie muszę się nad tym długo zasta­na­wiać, ponie­waż zbyt chęt­nie mówi mi, że sie­dzie­li­śmy przy tym samym sto­liku na etyce w zeszłym seme­strze. Jest wolna za godzinę. Zatrzy­muje się w jed­nym z aka­de­mi­ków na semestr letni.

Zbyt łatwe.

– Tylko ty zamie­nił­byś uni­ka­nie w spo­sób na pod­ryw jesz­cze więk­szej liczby dziew­czyn niż zwy­kle – mówi Hun­ter. W jego gło­sie sły­chać ostrożną nutę, żart, zanim ude­rzy mnie czymś praw­dzi­wym, a na jego gład­kiej, jasno­brą­zo­wej twa­rzy widać zmar­twie­nie.

Stoję. Nie jestem w nastroju. Nie chcę słu­chać o tym, jak od pół­tora mie­siąca pozwa­lam Mii di Angelo bez prze­rwy sie­dzieć w mojej gło­wie. Mam już tego dość ze strony Coopera. W końcu Hun­ter ma dziew­czynę, trwa w dłu­gim związku ze swoją uko­chaną z liceum odkąd go znam. Uro­czy­sta rada Rafa­ela była smacz­niej­sza. Usiadł ze mną, wycią­gnął ze mnie zwie­rze­nia i powie­dział z zaska­ku­jącą powagą:

– Jedyną metodą na to jest pie­prze­nie się.

Zasta­na­wiam się, kto dał Mii tę samą radę. Na pewno nie Penny.

Ciesz się, patrząc, jak odcho­dzę, Cal­la­han.

Jedy­nym spo­so­bem, aby jej głos ucichł, przy­naj­mniej na chwilę, jest zna­le­zie­nie kogoś innego, z kim mógł­bym się roz­pro­szyć. Albo to, albo uża­la­nie się nad sobą. Naprawdę nie mam się na czym oprzeć, jeśli cho­dzi o pod­ryw Mii, ponie­waż poświę­cam cały wolny czas na zna­le­zie­nie wła­snego towa­rzy­stwa… o ile nie jest bru­netką.

– On ma misję – mówi Raf.

– Wypie­przyć każdą blon­dynkę na kam­pu­sie McKee – kontr­uje Hun­ter.

– Cóż, nie – przy­znaje Raf. – Powi­nien też pie­przyć bru­netki.

Prze­wie­szam torbę na ramię.

– Przy­ją­łem do wia­do­mo­ści.

– Na świe­cie są inne wło­skie laski. Także te mniej sza­lone.

Zatrzy­muję stopę na ławce dla rezer­wo­wych.

– Ona nie jest sza­lona.

– Ona jest „wyjąt­kowa” – mruk­nął Hun­ter.

– Nie rób tego – wark­ną­łem. – Nie nazy­waj jej wariatką tylko dla­tego, że ze mną zerwała. Nie nazy­waj nikogo waria­tem, to kurew­sko nie­grzeczne.

Rafael i Hun­ter wymie­niają spoj­rze­nia. Gęste brwi Rafy gubią się w jego rów­nie gęstych wło­sach.

– Czy można z kimś zerwać, jeśli nie jest się razem? Jeśli fak­tycz­nie odma­wiasz okre­śle­nia sytu­acji, potem w końcu zga­dzasz się na randkę, gdy poprosi o to po raz drugi, a póź­niej ucie­kasz i go ole­wasz?

Moje policzki roz­grzały się do czer­wo­no­ści. W ten spo­sób moja pogoń za nią brzmi żało­śnie.

– Prze­stań.

– Ja tylko zadaję pyta­nie.

– Prze­stań – mówię ponow­nie, z ostrzej­szą nutą w gło­sie. Serce wali mi z potrzeby bro­nie­nia jej, mimo tego, jak sprawy się poto­czyły. Nie powie­dzia­łem wszyst­kiego mojemu bratu, ale komuś musia­łem, więc wybra­łem moich dwóch naj­lep­szych przy­ja­ciół spoza rodziny. Poża­ło­wa­łem tego w chwili, gdy skoń­czy­łem mówić, zwłasz­cza że zauwa­ży­łem, że Raf sta­rał się, aby nie powie­dzieć cze­goś cho­ler­nie nie­mi­łego o Mii. Tak jak teraz. Takt to dla niego obce poję­cie. Nie powi­nie­nem był wspo­mi­nać o dwóch godzi­nach cze­ka­nia w Vesu­vio na wypa­dek, gdyby się poja­wiła. – Nie mów o niej.

Wygląda na nie­mal smut­nego.

– Wywi­nęła ci numer, stary. Musisz sobie z tym pora­dzić.

– Jest tutaj pod­czas lata, prawda? – pyta Hun­ter. Jego głos znów jest ostrożny, jakby mar­twił się, że zaraz wybuchnę. – Natkniesz się na nią. Musisz zna­leźć spo­sób, by ruszyć dalej.

– Nic mi nie jest. Naprawdę. – Zdej­muję z głowy bejs­bo­lówkę i wrzu­cam ją do torby, prze­cze­su­jąc dło­nią spo­cone włosy. Wszystko, czego potrze­buję, to prysz­nic, zmiana ubrań i popo­łu­dniowe bzy­kanko z Reginą z zajęć z etyki i będę gotowy do dzia­ła­nia. Mia jest tu na lato, pra­cuje nad pro­jek­tem badaw­czym swo­jej men­torki, ale jestem pewien, że zigno­ruje mnie, jeśli wpad­niemy na sie­bie w Star­buck­sie lub Stop & Shop. Gdy zoba­czę jej cudowne ciemne włosy, zbom­bar­dują mnie drobne odłamki wspo­mnień. Nocne SMS-y. Ten jeden raz, kiedy udało mi się dla niej ugo­to­wać – tylko śnia­da­nie, ale to zawsze coś – a ona dro­czyła się, że to lep­sze niż orgazm. Spoj­rze­nia, które wymie­nia­li­śmy, gdy nikt nie patrzył. Ani Cooper, ani Penny, ani żaden z naszych przy­ja­ciół.

Może Rafael ma rację. Muszę prze­le­cieć bru­netkę.

– Zoba­czymy się póź­niej w Red’s.

– Zała­twię nam sto­lik – obie­cuje Hun­ter. – Julio, Levine i Big Miggy też przy­jadą. Może Hops i Ozzy.

– A więc połowa zespołu – mówię sucho. – Będziemy potrze­bo­wać dwóch sto­li­ków.

– To ładna pora roku – stwier­dza Raf. – W Red’s jest spo­koj­nie.

– Nie żeby­śmy nie byli fanami hoke­jo­wej ekipy two­jego brata – mówi Hun­ter z uśmie­chem.

Ten uśmiech to oferta pokoju. Zgoda na znik­nię­cie na całe popo­łu­dnie. Kiwam głową i bie­gnę przez boisko do szatni.

• • •

W chwili, gdy docie­ram do maleń­kiego zakątka kam­pusu, w któ­rym znaj­duje się aka­de­mik, znów jestem spo­cony; jazda nie była wystar­cza­jąco długa, aby kli­ma­ty­za­cja zaczęła dzia­łać. Regina czeka na mnie w drzwiach, wyglą­da­jąc tak samo jak moje mgli­ste wspo­mnie­nie z zajęć z etyki – cytry­nowe blond włosy, skrzy­wiony uśmiech – ubrana w poma­rań­czową sukienkę, która kusząco przy­lega do jej ciała.

– Prze­pra­szam, ale w tym budynku nie ma kli­ma­ty­za­cji – mówi, łapiąc mnie za rękę i cią­gnąc do scho­dów. Jej pokój znaj­duje się na trze­cim pię­trze. Budy­nek, który musi być w więk­szo­ści pusty, odbija echo naszych kro­ków. Ma na sobie japonki, któ­rych pode­szwy ude­rzają o zużytą drew­nianą pod­łogę, która z jakie­goś powodu jest mokra. Mia nie wydaje mi się dziew­czyną w japon­kach. Założę się, że nosi san­dały, jeśli jest zbyt gorąco na buty z zakry­tymi pal­cami. Wiem, że maluje paznok­cie na jed­no­litą czerń.

Potrzą­sam w myślach głową. To zde­cy­do­wa­nie nie jest czas na myśle­nie o paznok­ciach Mii di Angelo. Nie wtedy, gdy Regina-jak-jej-tam-na-nazwi­sko robi maślane oczy. Jej oczy są brą­zowe i chyba ładne, ale mają znacz­nie jaśniej­szy odcień niż oczy Mii. Oczy Mii przy­po­mi­nają mi świeżo upra­wianą zie­mię. Piękne w naj­bar­dziej natu­ralny spo­sób.

Zanim jesz­cze Regina otwo­rzy drzwi do swo­jego pokoju, bawi się ramiącz­kami sukienki, pozwa­la­jąc im zsu­nąć się z jej umię­śnio­nych ramion.

– Byłam na twoim meczu tam­tego dnia – mówi, a jej uśmiech zmie­nia się w chy­try, gdy prze­ciąga paznok­ciami po mojej klatce pier­sio­wej. – Masz siniaka od tego prze­chwytu?

Nachy­lam się, pra­wie muska­jąc jej usta, ale nie do końca.

– Tak.

– Chcesz bym go poca­ło­wała? – Odwraca głowę, jej mię­towy oddech owiewa moje ucho, zanim bie­rze pła­tek do ust. Cie­pło prze­szywa mnie z powodu draż­nią­cej pokusy, nawet jeśli dzieje się to z nie­wła­ściwą dziew­czyną. Jej dło­nie odnaj­dują rąbek mojej koszuli, cią­gnąc za nią, dopóki nie zro­zu­miem pod­po­wie­dzi i nie ścią­gnę jej przez głowę.

– To nie jedyna część cie­bie, którą chcę cało­wać, Seba­stia­nie.

To jest łatwe – tak łatwe. Nie wymaga myśle­nia poza pod­ję­ciem decy­zji, czy chcę pozwo­lić jej ssać mojego kutasa, czy też chcę ją porząd­nie zerżnąć. Zanim wysia­dłem z samo­chodu, upew­ni­łem się, że mam w kie­szeni pre­zer­wa­tywę. Zakła­dam jej nogę wokół mojej talii, jęcząc, gdy mnie całuje. Nie mogę się powstrzy­mać przed ponow­nym porów­na­niem. Jej poca­łu­nek jest zbyt mokry. Jej piersi przy­jem­nie przy­le­gają do mnie, ale są niczym w porów­na­niu z jędr­no­ścią piersi Mii. Nie pach­nie też dobrze – cytru­sami zamiast jaśmi­nem.

Otwiera drzwi i gdy tylko wcho­dzimy do środka, osuwa się na kolana, a jej oczy błysz­czą, gdy spo­gląda w górę. Sięga do mojego pasa swo­imi dłu­gimi, różo­wymi paznok­ciami. Wpa­truję się w nią, zamro­żony.

– Kocha­nie…

Ktoś krzy­czy.

Dźwięk prze­szywa powie­trze, spra­wia­jąc, że wpa­dam w popłoch. Pra­wie prze­wra­cam Reginę w pośpie­chu, by dostać się do drzwi. Woła za mną, ale igno­ruję to, pędząc po scho­dach po dwa naraz. Serce więź­nie mi w gar­dle, ude­rza­jąc w rytm odde­chu. Znam ten krzyk. Roz­ko­szo­wa­łem się tym krzy­kiem. Ale to nie jest dźwięk przy­jem­no­ści. To jest panika. I należy do Mii.

Rozdział 7

7

SEBA­STIAN

NAWET TAK MOKRA jak szczur kana­li­za­cyjny, Mia di Angelo jest naj­pięk­niej­szą kobietą, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Moje tętno, które przy­spie­szyło w momen­cie, gdy usły­sza­łem jej krzyk – ten cho­ler­nie zna­jomy krzyk, który brzmi zarówno w kosz­ma­rach, jak i marze­niach – przy­ci­cha, gdy obser­wuję scenę. Przy­trzy­muję się fra­mugi drzwi, sta­ra­jąc się oddy­chać nor­mal­nie.

Nie jest ranna. Nie zabito jej topo­rem. Jest tylko prze­mo­czona, stoi w głę­bo­kiej pra­wie na stopę wodzie w tym małym pokoju w aka­de­miku, oto­czona wszyst­kimi rze­czami, jakie kie­dyś zna­łem z apar­ta­mentu, który dzie­liła z Penny. Strużka wody spływa jej po policzku. Wście­kle wyciera twarz, a jej piersi falują.

Ulga prze­pływa przeze mnie stru­mie­niem. Mia krzywi się. Prak­tycz­nie war­czy. Wygląda jak anioł, jej piękne ciemne oczy błysz­czą emo­cjami. Przy­po­mina mi Tan­ge­rine, kiedy Cooper ją kąpie, nadą­saną i nie­za­do­wo­loną z całej sytu­acji, ale przy­naj­mniej fizycz­nie nic jej nie jest.

Uśmie­cham się do niej, ponie­waż uwa­żam, że to naj­bar­dziej praw­do­po­dobny spo­sób na uzy­ska­nie reak­cji z jej strony.

– Idziesz popły­wać, di Angelo?

– Co ty tu, kurwa, robisz!

– Byłem w oko­licy.

Obrzuca mnie spoj­rze­niem. Momen­tal­nie się napi­nam, przy­po­mi­na­jąc sobie uczu­cie jej ust na moim cel­tyc­kim tatu­ażu, sym­bolu nad moim ser­cem, który dzielę z moimi braćmi. Kiedy mówi, jej głos jest suchy jak pustynna bryza.

– Bez koszuli?

– Pozwól sobie pomóc.

– Kogo obra­bia­łeś? – pyta z drwiną w tonie. – Cukier­kową sukę na górze z gło­sem jak del­fin?

– O mój Boże – mówi Regina, zer­ka­jąc przez drzwi. Prze­ska­kuje z nogi na nogę, poda­jąc mi koszulę. – To jest obrzy­dliwe.

Mia krzy­żuje ręce na piersi.

– To takie prze­wi­dy­walne, Cal­la­han.

Czy na jej twa­rzy widać było zra­nie­nie? Pew­nie mi się to przy­wi­działo. Wkła­dam koszulę i bro­dzę w chłod­nej wodzie. O mało co nie poty­kam się o coś, ale udaje mi się ustać przy ramie łóżka. Duża kro­pla wody ude­rza mnie w twarz.

– Pozwól, że pomogę ci zebrać te rze­czy.

– Dzięki Bogu, że nie stało się to na moim pię­trze – mówi Regina.

– Och, jasne, świet­nie dla cie­bie – wark­nęła Mia.

Regina zamru­gała, ale zanim zdą­żyła wymy­ślić jakąś ripo­stę, mówię:

– Regina, zadzwoń do działu miesz­ka­nio­wego i powiedz im, że muszą wysłać kogoś, aby odciął wodę w budynku.

– Ale…

Ści­skam jej ramię.

– To będzie bar­dzo pomocne.

Trze­po­cze rzę­sami.

– Mój tele­fon jest na górze.

Obda­rzam ją moim naj­lep­szym uśmie­chem, tym, który spra­wia, że star­sze kobiety chi­cho­czą, a dziew­czyny w moim wieku chcą zabrać mnie do łóżka.

– Popro­szę?

Pochyla się i całuje mnie, a jej dłoń obej­muje moją brodę. Nawet przy­gryza moją wargę, dzia­ła­nie pełne zabor­czo­ści.

– Robię to dla cie­bie, Seba­stian. – Wycho­dząc, dodaje, spo­glą­da­jąc na Mię: – Jesteś taki słodki, chcąc pomóc tej bied­nej dziew­czy­nie. Niech to nie trwa zbyt długo.

Widzia­łem, jak Mia wygląda, gdy roz­waża mor­der­stwo, i powie­dział­bym, że teraz jej mina zde­cy­do­wa­nie na to wska­zuje. Prak­tycz­nie szcze­rzy zęby, gdy Regina odcho­dzi. Jed­nak w chwili, gdy zosta­jemy sami, przy­gryza pazno­kieć kciuka, zmar­twie­nie prze­bija się przez maskę, którą przy­brała.

– Kurwa – mówi, a jej głos się łamie. – Co ja mam zro­bić?

Ogar­niam mokry bała­gan ubrań, butów i innych rze­czy. Piękna czarna kurtka z jedwabną pod­szewką, którą nie tak dawno zdją­łem powoli, jest bez wąt­pie­nia nie­od­wra­cal­nie znisz­czona.

– Tak jak mówi­łem, zabierzmy stąd te rze­czy. Wezmę moją torbę na sprzęt, jest wystar­cza­jąco duża, by pomie­ścić przy­naj­mniej część ubrań.

– Nie włożę moich ubrań do two­jej obrzy­dli­wej torby na siłow­nię.

– Bez urazy, ale one już są obrzy­dliwe. – Pod­no­szę koron­kowy sta­nik, pozwa­la­jąc mu zwi­sać z mojego palca. Spoj­rzała na mnie kamien­nym wzro­kiem. – Daj spo­kój, jak już będzie po wszyst­kim, coś wymy­ślimy.

– Mam samo­chód – mówi. – Włożę je tam.

– Mimo wszystko weźmy torbę. – Ruszam kory­ta­rzem, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Może i nie chce mieć teraz ze mną nic wspól­nego, ale jest mądra. Przyj­mie ofe­ro­waną przeze mnie pomoc. – Jestem pewien, że znajdą dla cie­bie jakieś inne miej­sce.

Prych­nęła, ale kon­ty­nu­uje.

– Może. Wiele aka­de­mi­ków jest odna­wia­nych pod­czas tego lata. Chyba powinni byli dodać ten obiekt do listy.

– A co z twoim lap­to­pem?

Zagląda do swo­jej torby.

– Był w etui, więc jest w porządku. A mój tele­fon wydaje się być okej. – Wpro­wa­dza hasło, marsz­cząc brwi.

– To dobrze.

Jej śmiech brzmi szorstko.

– Dzięki Bogu. Nie mam teraz pie­nię­dzy na wymianę żad­nego z nich.

Otwie­ram samo­chód i szu­kam torby w bagaż­niku. Jest wypeł­niona kijami, któ­rych uży­wa­łem, ręka­wi­cami i kil­koma innymi rze­czami, ale zwy­czaj­nie wyrzu­cam wszystko z niej.

– Przy­kro mi z powodu ubrań i pod­ręcz­ni­ków.

Znowu gry­zie swój kciuk.

– Dzięki.

Kur­su­jemy kil­ka­krot­nie, ale w końcu udaje nam się prze­nieść wszyst­kie rze­czy z zala­nego pokoju na tylne sie­dze­nie jej samo­chodu. Nie­które ubra­nia trzeba po pro­stu wyprać, ale kurtka i para zamszo­wych bot­ków za kolano, które uwiel­bia są do wyrzu­ce­nia. Nie­które pod­ręcz­niki woda znisz­czyła tak bar­dzo, że są nie do ura­to­wa­nia, co musi boleć. Książki, które są mi potrzebne na zaję­cia z histo­rii, też są bar­dzo znisz­czone. Wiem jed­nak, że lepiej nie ofe­ro­wać ich wymiany. Tylko by mi dogry­zła, a teraz, gdy znów z nią jestem – jak­kol­wiek krótko – nie chcę tego zmar­no­wać.

Prak­tycz­nie sły­szę głos Coopera. Oddany dziew­czy­nie, która nie chce poświę­cić ci czasu?

Nie mogę prze­stać się mar­twić, gdy na nią patrzę. Ma pod­krą­żone oczy i ścią­gniętą twarz. Zasłu­guje na jakieś miłe miej­sce, w któ­rym mogłaby się zatrzy­mać tego lata i sku­pić się na swo­ich bada­niach, a przy­naj­mniej teraz nie ma takiej moż­li­wo­ści. Patrzę, jak zamyka drzwi samo­chodu, prze­su­wa­jąc dło­nią z obgry­zio­nym paznok­ciem po wil­got­nych wło­sach.

Poja­wia się absur­dalna chęć zapro­sze­nia jej do mojego domu, ale rów­nie szybko ją tłu­mię. Ona też nie chcia­łaby takiej pomocy, a ja i tak nie mogę jej tego zapro­po­no­wać. Nie zapra­sza się dziew­czyny do sie­bie, gdy pró­buje się z nią skoń­czyć. To jak decy­zja o rzu­ce­niu pale­nia i natych­mia­stowy zakup nowego vape’a. Nie spusz­czam wzroku z cię­ża­rówki ser­wi­so­wej wjeż­dża­ją­cej na par­king. Ekipa będzie miała cho­ler­nie dużo pracy z pozby­ciem się całej wody, a tym bar­dziej z naprawą insta­la­cji wod­nej i sufi­tów. Zaj­rze­li­śmy do łazienki obok pokoju Mii i oka­zało się, że rów­nież została zalana.

– Nie byłem pewien, czy znów zoba­czę twoją bie­li­znę, di Angelo.

– Zamknij się – odpo­wiada, ale obda­rza mnie maleń­kim uśmie­chem. Pra­wie uno­szę rękę w geście zwy­cię­stwa. – Seba­stian – dodaje, wzdy­cha­jąc i opie­ra­jąc się o samo­chód. – Ja… doce­niam twoją pomoc. Dzię­kuję.

– Nie ma o czym mówić. Na pewno wszystko w porządku?

– Chyba wpadnę do działu miesz­ka­nio­wego. Zapy­tam, czy mają inny pokój, do któ­rego mogła­bym się prze­nieść.

Kiwam głową, osła­nia­jąc oczy przed popo­łu­dnio­wym słoń­cem. Pod tym kątem świa­tło sło­neczne działa jak aure­ola, pod­kre­śla­jąc jaśniej­sze odcie­nie jej wło­sów. Pod wpły­wem wody zwi­jają się na koń­cach, przy­wo­łu­jąc wspo­mnie­nie. Wspólny prysz­nic w moim miesz­ka­niu po jed­nym z naszych rzad­kich spo­tkań. Czu­łem zapach mojego szam­ponu na jej wło­sach, patrzy­łem jak popra­wia maki­jaż w łazience. Przy­tu­li­łem ją z tyłu, a ona zachi­cho­tała – naprawdę zachi­cho­tała – gdy poca­ło­wa­łem ją w szyję.

Pie­przyć to.

Nie mogę mieć jej znowu, ale mimo tego, co się stało, jestem jej przy­ja­cie­lem, a przy­ja­ciele poma­gają sobie nawza­jem. Nawet jeśli przy­ja­ciel jest kłu­jący jak kak­tus i nie odzywa się do cie­bie od ponad mie­siąca.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki